kwiecień 30, 2025

×

Ostrzeżenie

JUser::_load: Nie można załadować danych użytkownika o ID: 1942.

Rezultaty wyszukiwania dla: Zysk i S ka

Kinowa premiera ekranizacji "Igrzyska Śmierci: Kosogłos. Część 1" zapowiedziana została już na 21 listopada!

Dział: Kino
piątek, 10 październik 2014 15:54

Księga Jesiennych Demonów

"Księga Jesiennych Demonów" to kolejne dzieło pióra J. Grzędowicza, antologia, która doczekała się kilku reedycji co świadczy o dużej popularności i dobrej treści. Każdy z nas ma jakieś demony, które stają na naszej drodze. Jednak jesienią uaktywniają się jeszcze bardziej, gdyż dzień jest krótki. Sam zbiór opowiadań jest niepozorną książką, jednak tytuł, który ją piętnuje i do tego wszystkiego pięć demonów zaklętych w każdym opowiadaniu sprawiają, że po jej przeczytaniu nic już nie będzie wyglądało tak samo. Czytelnik, sięgając po w/w antologię, godzi się na walkę ze swoimi najskrytszymi demonami. Przy rozpoczęciu książki, wszystko wydaje nam się normalne, jednak przychodzi taki moment, że przewracając kolejną stronicę napotykamy nasze najskrytsze lęki. Jest w tej książce coś magicznego i przyciągającego, co sprawia, że mimo strachu i obaw, chcemy poznać losy jej bohaterów, zwalczyć nasze lęki. Grzędowicz z chirurgiczną precyzją dobrał historie, które czytane o każdej porze roku roztaczają mgłę i opary tajemniczości. Do tego wszystkiego emocje, jakie towarzyszą czytelnikowi sprawiają, że jest to najlepsza zapłata dla autora, który jak wytrawny obserwator, ukazuje największe lęki, marzenia współczesnych ludzi.

Myślą przewodnią księgi są lęki oraz obawy ludzi współczesnych, takich jak my sami. Zarówno początek - opowiadanie "Klub Absolutnej Karty Kredytowej" jak i zakończenie - opowiadanie "Czarne motyle" ukazują pełnię blasku antologii. Treść można podzielić na dwa bieguny: na jednym zestawiona jest chęć posiadania dóbr materialnych oraz obawy związane z relacjami małżeńskimi, natomiast na drugim końcu chęć bycia kochanym i rozterki po utracie swojej miłości. Opowiadanie "Klub Absolutnej Karty Kredytowej" skupia się, jak sam tytuł mówi, na kulcie pieniądza. Większość z nas uważa, że pieniądze są celem i mają poniekąd rację, jednak takie myślenie może się okazać zgubne. Pieniądz ma być środkiem do tego, aby wieść godne życie i spełniać swoje najskrytsze marzenia. Zbyt zachłanna chęć posiadania więcej może prowadzić do zguby, gdyż zatracamy najważniejsze wartości - rodzina, miłość, marzenia. Historia "Piorun" opisuje życie zwykłego małżeństwa, które przeżywa kryzys w relacjach. Oboje się kłócą, nie mogą zbytnio przebywać ze sobą, aż do spotkania towarzyskiego, na którym to pojawia się elegancki mężczyzna. Wtedy odzywa się męskie ego, które mimo wszystko nakazuje chronić swoją kobietę. Nasz bohater, nie mając zbytnio powodów do obaw, popada w lekką paranoję związaną z rozmyślaniem nad tym, co w danym momencie robi jego małżonka. Nie mogąc wytrzymać naporu myśli oraz stresu postanawia działać, a to jest o wiele lepszym rozwiązaniem niż siedzieć z założonymi rękoma. Niektóre osoby powiadają, że miłość i nienawiść dzieli bardzo cienka granica, która jak tytułowy piorun trafia w osobę i zostaje złamana.

Natomiast na przeciwległym biegunie są historie: "Wiedźma i wilk" oraz "Czarne motyle". W pierwszym przypadku stykamy się z pragnieniem bycia kochanym i znalezieniem tej jedynej wymarzonej, tego jedynego wymarzonego, aby spędzić z nim resztę życia. Jednak w sytuacji, kiedy spotykamy taką osobę i wydaje nam się ona jak nie z tej ziemi, pojawia się rodzina. Ta sama, która najpierw kazała szukać. Oprócz tego stają nam na przeszkodzie normy społeczne, opinie członków rodziny, które sprawiają, że jeśli ktoś pracuje w inny sposób lub ma inny styl życia jest nie do przyjęcia. Przecież każdy z nas chciałby, tak jak tytułowi bohaterowie, znaleźć swojego idealnego partnera na życie, dzięki któremu moglibyśmy spełniać swoje marzenia.

Po raz kolejny połączenie trzech elementów (autor, treść książki, wydawnictwo) sprawiają, że powstaje bardzo dobra pozycja książkowa na rynku polskiej fantastyki, która jest obowiązkowa dla czytelników kochających i szukających mocnych wrażeń. Każda okładka wydania jest również ważnym elementem, gdyż oddaje cały klimat treści, a stojąc na półce przyciąga uwagę.

Dział: Książki
wtorek, 12 czerwiec 2012 10:43

Klickado

Wiedzieliście, że Pan Jeż pracuje w cyrku? Od kilku lat to robi. Pełny profesjonalizm! Jest mistrzem akrobacji na trapezie. Czegóż to on na nim nie wyrabia! Przechodzi po cieniutkiej belce na środek i zaczynają się akrobacje. Wywija fikołki, huśta się, podciąga na rękach. Niestety niedawno miał przykry wypadek. Spadł z urządzenia. Na szczęście nic poważnego mu się nie stało. Zawsze dla bezpieczeństwa pod przyrządem stoi grupa kolegów z lasu, w którym Pan Jeż mieszka, z rozciągniętą trampoliną. Niestety upadając nasz akrobata stracił wszystkie igiełki z grzbietu. I to właśnie twoim zadaniem jest pomóc Panu Jeżowi je odzyskać. Nie jest to jednak tak proste, jakby się mogło wydawać...

Gra składa się z:

12 długich żółtych patyczków z metalową obrączką po środku,
20 długich zielonych patyczków,
20 krótkich niebieskich patyczków,
2 drewnianych podpórek,
1 metalowej belki poprzecznej,
1 Pana Jeża,
1 planszy-trampoliny.

Po wyjęciu wszystkich elementów z pudełka, wypraskę trzeba przykryć planszą, tak żeby otwory w planszy znajdowały się w miejscach otworów w wyprasce. Umieszcza się w nich dwie drewniane podpórki, a na nich metalową. W końcówkach figurki Pana Jeża znajdują się magnesy. Za pomocą jednego z nich przyczepia się Pana Jeża do trapezu i już można zaczynać grę.

Gra przeznaczona jest od 1 do 5 osób od piątego roku życia. Graczom rozdaje się równą ilość patyczków w każdym z kolorów. Celem jest jak najszybsze pozbycie się wszystkich jeżowych igiełek. Dla rozstrzygnięcia wszystkich kolejnych miejsc, wprowadzona została punktacja za poszczególne kolory patyczków: żółte 1 punkty, zielone 2 punkty i niebieskie 3 punkty, które podlicza się po skończonej rozgrywce. Jeżeli w którymkolwiek momencie igiełki pospadają, to ze wszystkich leżących lub dotykających podłoża wybiera się trzy o najwyższej punktacji. Wracają one do ręki osoby, która spowodowała upadek, a reszta jest całkowicie usuwana i gra toczy się dalej.

Po wielu, wielu grach zmodyfikowałam trochę zasady, które są dość ogólnie opisane w instrukcji. Polecam ich wypróbowanie. Żeby podwyższyć trochę stopień trudności dla grających, można wprowadzić regułę, że można używać tylko dolnych magnesów oraz nie wolno używać poprzecznej, metalowej belki do podpierania patyczków-igiełek. Inna zasada, którą polecam wprowadzić, żeby było sprawiedliwie - w pierwszej rundzie (przy trzech i większej ilości grających) używamy tylko żółtych patyczków. Zasadę tę stosuję z powodu zbudowania solidnego fundamentu pod patyczki bez metalowej obrączki. Oczywiście przy dwóch graczach po pierwszej rundzie dalej jest ciężko dokładać kolejne patyczki, ale myślę że jest to tylko kwestia ustalenia zasad pomiędzy graczami przed rozpoczęciem. Dobre jest też wprowadzenie nakazu używania tylko jednej ręki do dokładania i zakazu przytrzymywania czegokolwiek drugą.

Gra równie dobrze nadaje się dla dzieci, jak i dla dorosłych. Lepiej jednak będzie, gdy starsi gracze wybiorą trudniejszą wersję, stosując się do wcześniej wymienionych przeze mnie zasad. Można w bardzo prosty i obrazowy sposób przypomnieć sobie podstawowe zasady fizyki, takie jak: tarcie, środek ciężkości i oczywiście grawitację. Dzięki tej zabawnej historyjce z Panem Jeżem można w łatwy sposób wprowadzić dzieci we wspaniały świat fizyki. Z pewnością przypomną je sobie na pierwszej lekcji fizyki w szkole, gdy nauczyciel zapyta o przykłady z życia.

Oczywiście nie tylko zasady fizyki są istotne w tej grze. Opanowanie i dobra koordynacja ruchów jest równie istotna. Grę polecam głównie dla rodzin z dziećmi. Cena oscylująca w granicach 100 złotych jest adekwatna do jakości produktu i ilości zabawy. Niestety igiełki wykonane są z bambusa, co powoduje, że dość często robią się "zadziorki", które po jakimś czasie pogłębiają się i trzeba je odrywać, żeby nie utrudniały rozgrywki. Sprawia to, że patyczki nie są już okrągłe, ale nie martwcie się, ponieważ lata doświadczeń sprawiły, że znalazłam sposób i na to. Można je w prosty sposób zastąpić drewnianymi patyczkami do szaszłyków - pomalować je na odpowiednie kolory flamastrami i gotowe! Życzę powodzenia w uszczęśliwianiu Pana Jeża!

Dział: Gry bez prądu
poniedziałek, 14 listopad 2011 11:46

Veto! - Kozacy kontra Karmazyni

Na Secretum pojawił się news o bardzo ciekawej akcji. Otóż Wydawnictwo Kuźnia Gier rozdaje demonstracyjne talie kart "Veto: Kozacy kontra Karmazyni". Bez wahania uzyskałem unikatowy kod, który pozwolił mi na otrzymanie darmowego zestawu kart. Gracze z całej Polski mogą uzyskać zestaw dwóch kredensów, aby sprawdzić czy „Veto!" jest dla nich. Ja już wiem czy będę walczył oto, aby mój elekt został królem...

Po powrocie ze sklepu w naszych dłoniach będzie talia zawierająca 55 kart: 27 z frakcji Awanturników oraz tyle samo, aby zagrać Dworskimi. Dodatkowo znajduje się w niej karta, która instruuje nas nieco, co mamy z tym zrobić. „Veto!", to Szlachecka Gra Karciana osadzona w realiach Rzeczpospolitej z XVII wieku. Celem jest dążenie do obrania tronu przez naszego kandydata. W tym przypadku gracze zmagają się, aby królem został Bohdan Chmielnicki lub Jan Kazimierz Waza. Dążąc do tego każdy wystawia swoich towarzyszy, rozdaje im moderunki (np. konie czy broń) zagrywa wszelkiej maści efekty, pojedynkuje się i korzysta z różnych posesji. "Veto: Kozacy kontra Karmazyni" wprowadzają nas w sezon „Warchoły i Pijanice", który posiada startery każdej z pięciu frakcji oraz różne boostery pozwalające na zdobycie dobrych kart.

Całą zabawę należy rozpocząć od zapoznania się z instrukcją, która liczy zaledwie 3 strony. Na stronie rejestracji znajduje się link do pobrania pliku w formacie pdf. Kilka stron to naprawdę niewiele, lecz wydawnictwo zupełnie mnie zaskoczyło. W tak skróconej formie napisali wprost wspaniałą instrukcję. Nigdy w życiu nie spotkałem się z tak dobrym wprowadzeniem do gry. Krok po kroku jesteśmy informowani, cóż mamy uczynić, jednocześnie poznając, na czym polega dana runda. Po krótkim czasie, podczas którego każdy nasz ruch jest nam podyktowany możemy samodzielnie przejść do dążenia na tron. A sposobów jest niemało.

Karty dzielą się na postaci, moderunki, sztychy, efekty i posesje. Warto nadmienić, iż pełna wersja posiada więcej rodzajów (np. oddziały i ziemie). Mimo, iż na początku rundy w dłoni trzymamy 7 kart, to rozgrywka jest emocjonująca i naprawdę dużo może się wydarzyć. Ponadto będziemy potrzebować 30 dukatów i 15 kresek. Są to znaczniki odpowiadające za nasz majątek i liczbę głosów, którą posiada nasz elekt. W moim przypadku wykorzystałem monety 5-cio groszowe (żółte bardziej pasują do klimatu) oraz zapałki.

Wielkim pozytywem są ilustracje i cytaty na kartach. Z tego, co wyczytałem za ilustracje jest odpowiedzialnych sporo osób. Wyrazu szacunku dla wydawnictwa, gdyż ekipę dobrali w znakomity sposób. Grafiki mieszczą się w przedziale od „bardzo dobre" do „niebywale dobre", a od niektórych wręcz nie można oderwać wzroku. Idealnie tworzą klimat do tego stopnia, że podczas zmagań z innym graczem czuję się jak w XVII wiecznej Rzeczypospolitej. Podpisy również są wyborne. Można tak powiedzieć o każdym z napisów umieszczonych na kartach. Przydomek bohatera, opis, nazwy - wszystko jest wysmakowane i ani trochę nie psuje zabawy. Bardzo spodobało mi się przytaczanie słów różnych osób. Zwłaszcza przypadła mi do gustu wypowiedź Józefa Piłsudskiego, który powiedział: "Czego krzyczysz... co noga? A tamtemu głowę urwało i nie krzyczy, a ty o takie głupstwo." - znajdziemy ją na karcie Cyrulika.

We dworze, kredens, żalnik, lazaret - wszystkie te sformułowania występujące w Veto! mogą na początku przerazić (bądź nie daj Boże zniechęcić), lecz już po pierwszej partyjce oswoiłem się z nimi i strach uciekł niczym po zagraniu efektu „Precz!". Jeśli jest się fanem dziejów Polski sprzed kilku wieków, to będziemy zachwyceni. Laicy w tym temacie potrzebują trochę czasu, aby oswoić się z nazewnictwem, które wkrótce zauroczy każdego.

Klimat! Jest to wręcz gigantyczny plus Veto! Kuźnia Gier doskonale zadbała o nastrój gry. Po kilku rozgrywkach wciąż nie mogę wyjść z zachwytu. Po zapoznaniu się ze stroną wydawnictwa dostrzegłem, iż to nie jest zwykła karcianka na jesienne wieczory. Posiada ona fantastyczną otoczkę w postaci opisu fabularnego (cudownie budującego nastrój) oraz wielu graczy, którzy chętnie służą pomocą na forum. Mechanika jest bardzo ciekawa, a zdobycie tytułu mistrza wymaga umysłu stratega. Dość już czytania, drogi użytkowniku Secretum i do szabel, gdyż nastał czas, abyś i ty losy Rzeczypospolitej wziął w swoje ręce!

Dział: Gry bez prądu
czwartek, 09 czerwiec 2011 11:38

Na sygnale

Swoista moda na wszystko, co związane jest z tematyką medycyny nie mija. Co więcej, rozwija się i nic nie wskazuje na to, aby miała się nam szybko znudzić. Powieści medyczne, seriale, gry komputerowe... Do tego zacnego grona dołączają również gry karciane, a konkretnie wydana przez Wydawnictwo Kuźnia Gier planszowo-karciana gra o wdzięcznym tytule „Na sygnale".

Z polską służbą zdrowia każdy z nas zapewne miał styczność. Jaka ona jest, każdy wie i ma już wyrobione o niej swoje zdanie. Jednak co byśmy zrobili otrzymując posadę dyrektora szpitala? Co byśmy zmienili?

W "Na sygnale" gracz wciela się w pazernego i żądnego jak największej ilości potencjalnych chorych ordynatora, dla którego każdy zdobyty pacjent to kolejny punkt niezbędny do uzyskania kontraktu z Narodowym Funduszem Zdrowia. I tu moi drodzy okazuje się, że realia naszej polskiej służby zdrowia doczekały się nawet odzwierciedlenia ich w grze karcianej. Ale o tym za chwilę.

Pierwszą rzeczą, jaką widzimy po dokonaniu zakupu jest oczywiście pudełko, które dla bardzo zaangażowanego J użytkownika może okazać się zbyt słabej jakości, co niestety jest dużym minusem dla karcianki mogącej uchodzić za częstego towarzysza podróży. Po kilku rozgrywkach cienki kartonik, z którego wykonane jest opakowanie, nie wygląda już estetycznie.

W opakowaniu znajdziemy osiem pionków w czterech różnych kolorach, planszę, kostkę, żetony i oczywiście karty w liczbie 54, mające wystarczyć 2-4 graczom na około półgodzinną zabawę, co oznacza, że dla lubiących rozgrywać szybkie partyjki czas jednej rundy powinien być zaletą.

Czarno-biała plansza uwagę przyciąga: na plus - oprawą graficzną, na minus - jakością wykonania. Cienki papier, z którego została wykonana, szybko się gniecie i nie jest stabilny. Za każdym razem trzeba użyć kilku ciężkich przedmiotów, aby wyprostować planszę. Dobrym pomysłem może być przyklejenie jej dwustronną taśmą do papieru o większej gramaturze.

Żetony (chyba jedyne elementy wykonane z twardego kartonu) również jakością wykonania nie grzeszą. Symbole na nich są krzywo wydrukowane (niecentralnie).

Zaletą gry są z pewnością karty z bardzo udanymi humorystycznie rysunkami autorstwa Marcina 'Elwis' Gręźlikowskiego. W komiksowym stylu, z nutą erotyzmu, potrafią rozweselić każdą rozgrywkę. Z doskonałym skutkiem parodiują sytuacje w polskiej służbie zdrowia.

Teraz parę słów o mechanice. Podobnie jak we wcześniejszej grze tego samego wydawcy - Wiochmen Rejser, zasady są proste i łatwe do zapamiętania. Można je przyswoić w dosłownie 5 minut. Widać autorzy postawili na przyjemną rozgrywkę i dużą grywalność.

Przebieg gry dzieli się na trzy kolejne fazy: Planowania, Pogotowia i Miasta. W pierwszej gracze licytują punktami akcji, aby przejąć kontrolę nad karawanem, który zabiera chorych pacjentów z ulic miasta. W drugiej wymieniamy nasze pozostałe punkty akcji na ilość ruchów karetką pogotowia. Zbieramy jak największą ilość chorych pacjentów, kupujemy nowe karty aby utrudnić grę przeciwnikom. W ostatniej fazie lekko chorzy pacjenci zostają ciężko chorymi, ciężko chorzy umierają, a my pozbywamy się kart i losujemy nowych pacjentów. I tak w kółko. Prosto i szybko.

Podsumowując stosunkowo niewysoka cena oraz nieskomplikowane i jasne zasady sprawią, że być może wielu z was sięgnie (chyba, że już to zrobiliście) po tę karciankę, ale trzeba uczciwie przyznać, że bardziej wymagający gracze po kilku rundach uznają, że gra zrobiła się zbyt nudna i przewidywalna. Fani Wiochem Rejsera raczej nie będą zawiedzeni. Gra trzyma podobny, choć szkoda, że nie lepszy, poziom.

Jeśli chcecie sprawdzić się jako ordynatorzy szpitali w polskich realiach, nie pozostaje nic innego, jak tylko zagrać w grę „Na sygnale" i mieć nadzieję, że na grze się skończy :)

Dział: Gry bez prądu
środa, 08 październik 2014 14:44

Hanabi

Większość dostępnych na rynku gier polega na wzajemnej rywalizacji. Hanabi wyłamuje się z tej konwencji. To zupełnie inna forma rozgrywki. Tutaj zawodnicy walczą o to, by wzajemnie sobie pomagając, dążyć do wyznaczonego celu. Stworzona przez Antoine'go Bauza gra zyskała sobie za granicą dużą popularność. Teraz dzięki wydawnictwu Rebel dostępna jest również w Polsce. Samo słowo "hanabi" po japońsku oznacza po prostu fajerwerki i są one myślą przewodnią gry.

Liczba graczy: 2-5 osób

Wiek: od 8 lat

Czas gry: ok. 25 minut

Strona wizualna

Polskie wydanie jest nieco ładniejsze od zagranicznego. Zamiast tekturowego pudełka otrzymujemy porządnie wykonaną, metalową puszkę. Brakuje w niej niestety zatrzasków, przez co trzeba uważać gdy podnosi się pudełko. Same karty również zostały zmienione. Nie tyle graficznie, co kształtem. Zamiast zwyczajowych prostokątów otrzymujemy kwadraty. Całość jest estetyczna i przyciągająca wzrok. Rewersy kart ozdobione zostały wzornictwem w japońskim stylu. Przez takie drobiazgi elementy gry prezentują się naprawdę wspaniale.

Cel i zasady gry

Podczas gry wcielamy się w role niezbyt bystrych twórców fajerwerków, którzy przypadkowo wymieszali ze sobą różne elementy sztucznych ogni. By przeprowadzić pokaz ku zadowoleniu publiczności potrzebujemy pomocy innych graczy. Celem gry jest osiągniecie jak największego zadowolenia wśród publiczności. Osiągniemy to tylko i wyłącznie w udany sposób wzajemnie sobie podpowiadając.

Przebieg gry

Talię kart układamy rewersami ku górze. Gracze dobierają - w zależności od ich liczby - od czterech do pięciu kart. Pokazują je innym pirotechnikom, samemu do nich nie zaglądając. Rozpoczyna osoba mająca najbardziej kolorowe ubranie. Ma do wyboru trzy opcje: podanie jednej informacji dotyczącej koloru lub numeru kart (co zużywa jeden żeton podpowiedzi), odrzucenie karty na stos zużytych (co zwraca jej jeden żeton podpowiedzi), zagranie karty (w wypadku gdy nie będzie ona współgrała z tymi leżącymi już na stole, gracze tracą żeton rakiety). W momencie gdy znikną wszystkie trzy żetony rakiet, rozgrywka jest przegrana, a pokaz nieudany. Punkty zdobywamy za ułożenie kart fajerwerków według ich kolorystyki i numeracji. Rozgrywka kończy się wraz z końcem leżących na stosiku kart.

Podsumowanie

Gra przypomina pod pewnymi względami pokera - przez całą rozgrywkę trzeba zachowywać kamienną twarz. Nawet gdy sojusznik popełnia straszny błąd. Myślę, że taka rozrywka to świetny sposób na poznanie siebie nawzajem i sposobu myślenia innych graczy. Jest to również pomysł unikatowy. Nigdy jeszcze nie spotkałam się z tego typu kooperacyjną rozgrywką. Gra jednak nie jest łatwa. Wymaga wiele myślenia i dobrej pamięci. By wygrać wszyscy uczestnicy rozgrywki muszą się naprawdę dobrze skupić. Gra posiada również wiele rozbudowanych opcji dodatkowych, dzięki czemu rozgrywki są niepowtarzalne. Hanabi to idealny sposób by wesprzeć rozwój szarych komórek. To karcianka inna niż wszystkie i gra zdecydowanie godna polecenia.

Plusy

- wszyscy gracze grają w jednej drużynie

- ładne wykonanie karty - czytelne zasady

- gra wymaga myślenia

Minusy

- źle zamykające się pudełko

- przy grze naprawdę trzeba się skupić

Dział: Gry bez prądu
piątek, 12 październik 2012 11:18

Dziewiąty Mag, t.2: Zdrada

Na rynku książkowym wreszcie pojawił się tom drugi trylogii „Dziewiąty Mag" pt. „Zdrada". Na tę książkę czekałam z wielką niecierpliwością i ciekawością. Pierwszą część cyklu autorstwa A. R. Reystone przeczytałam w ekspresowym tempie, bo powieść, mimo że do najambitniejszych nie należy, jest niezwykle wciągająca. Z niekłamaną przyjemnością wzięłam więc do ręki drugi tom. Lektura ponad pięciuset stronicowej książki zajęła mi zaledwie jeden dzień. Po prostu nie sposób się od niej oderwać.

Dalsze losy Ariel i Marcusa niestety nie układają się zbyt różowo. Konsultantka do spraw smoków darzy oficera szczerym uczuciem, ale w realnym świecie zostawiła przecież córkę, za którą tęskni. Ponadto zdaje sobie sprawę, że ani ona sama na dłuższą metę nie pasuje do świata Marcusa, ani on nie pasuje do miejsca, z którego ona pochodzi. Los ciągle stawia przeszkody przed ich związkiem i bohaterowie stale mają do zrobienia coś ważniejszego. Informacje, jakie zdobyli Ariel i Marcus na końcu pierwszego tomu, oznaczają niebezpieczeństwo dla całego świata dziewięciu miast, a rola kobiety nabiera zupełnie innego znaczenia. Mag miasta trzeciego zaczyna podejrzewać, że Ariel ma być samym Dziewiątym Magiem, a nie jego matką. Bohaterka zastanawia się, czy mimo ryzyka nie przystąpić do Próby Dziewiątego Maga. Gdyby przeszła ją pomyślnie, jako Naczelna miałaby możliwość zniesienia prawa Losowań, które jak się okazuje, ma wielu przeciwników nawet wśród członków władz. Próba jest niezwykle niebezpieczna - kandydat musi pokonać smoki bojowe, obłaskawić smoka, którego uzna za własnego oraz sięgnąć po atrybuty pozostawione przez Pierwszego Maga - Wielkiego Xaviere'a.

Działalność ustawodawcza w tym dziwnym świecie nie jest jednak najważniejszym zadaniem Ariel. Przed głównymi bohaterami stoi także misja obrony miast przed atakiem nyrionów oraz odblokowanie magicznych źródeł - bez nich ochronne kopuły znikną, przestaną też działać portale komunikacyjne napędzane magią. Za atakami stoi potężny wróg, którego celem jest podbój i podporządkowanie sobie wszystkich dobrych i neutralnych istot...

Powieść pochłania. Ma prostą konstrukcję, popularny schemat fabuły i czarno-białych bohaterów. Autorka stosuje zabiegi, które nie wszystkim czytelnikom przypadną do gustu (mnie się nie spodobały, ale o tym za chwilę), a mimo to przeczytanie kilku pierwszych stron dosłownie przykuwa do książki. To nadal historia bardziej dla kobiet - relacja między Ariel a Marcusem staje się bardziej skomplikowana, autorka serwuje nam nawet ładnie napisaną scenę erotyczną między głównymi bohaterami. Akcja toczy się szybko; ma wiele zaskakujących i dramatycznych zwrotów. Ariel miota się między światami, można stwierdzić, że widać pewien moment przesilenia, kiedy bohaterka musi wybrać, gdzie będzie żyła.

Autorka w pierwszej części kilkoma scenami przygotowała grunt pod wprowadzenie do akcji czarnego charakteru. W moim mniemaniu zrobiła to jednak nie dość wystarczająco. Dopisana historia głównego wroga jest nieładnym zgrzytem w harmonii powieści, ale daje się przełknąć. Potem okazuje się, że główny czarny charakter nie do końca jest główny - ten zabieg jest naprawdę fajny, fabuła zyskuje pewne „podkręcenie". Legenda Wielkiego Xaviere'a również korzysta na dodaniu kilku ciemniejszych tonów.

Niezbyt spodobało mi się wprowadzenie elementu „klątwy", co dało autorce możliwość momentalnej zmiany charakteru postaci z jednoznacznie dobrego na jednoznacznie zły (i na odwrót). Prowadzi to do chaosu - przez pół powieści siedzimy w głowie danego bohatera, poznajemy jego intencje i uczucia, a potem w jednej chwili okazuje się, że to „uśpiony agent". W związku z tym wszystko, co do tej pory zrobił, pomyślał i poczuł, było rodzajem „biegu jałowego" lub zaplanowanym działaniem obliczonym na oszukanie przeciwnika. W zestawieniu z wcześniejszym opisem szczerych emocji wyraźnie to zgrzyta. Rozwiązanie zapożyczone z paru thrillerów filmowych w książce, jeśli chodzi o mnie, sprawdza się słabo. Myślę jednak, że wielu czytelnikom może się to spodobać, bo wprowadza element zaburzenia ładu, a powieść spokojna to powieść nudna. Ta z pewnością do takich nie należy.

Nie spodziewałam się też, że autorka zechce na tym etapie zakończyć wątek Ariel i Marcusa, choć to zakończenie jest rozwojowe, więc możliwe, że ich postacie jeszcze powrócą w trzecim tomie (jako beznadziejna romantyczka mam na to szczerą nadzieję). Pod koniec tomu pałeczkę głównego bohatera nagle przejmuje wydoroślała w magiczny sposób Amanda - córka Ariel. Okazuje się, że nie wiedzieliśmy o Mandy paru istotnych szczegółów. Powieść kończy się clif-hangerem, czyli zawieszeniem akcji w dość newralgicznym momencie.

Jak napisałam wcześniej - mimo wad książka jest uzależniająca. Jeśli podobał się Wam pierwszy tom, z czytaniem drugiego poczekajcie na weekend, inaczej może na tym ucierpieć wasza poranna punktualność, a nawet i porządek następnego dnia. Bardzo, ale to bardzo zła wiadomość jest taka, że na dalszy ciąg będziemy czekać aż rok - do jesieni 2013.

Dział: Książki
czwartek, 02 luty 2012 10:45

Kuroshitsuji #02

Sławny Kuba Rozpruwacz - seryjny morderca grasujący w Londynie w 1888 roku, doczekał się wielu naśladowczych historii w literaturze i filmie. Przypisywane mu ataki zwykle dotyczyły prostytutek z ubogich dzielnic. Mordował je poprzez poderżnięcie gardła, a potem wycinał niektóre narządy wewnętrzne. Dlaczego jednak przedstawiłam tą historię? Otóż w tomie drugim Mrocznego Kamerdynera, młody hrabia Ciel Phantomhive, wyrusza do Anglii, by w służbie królowej, rozwiązać zagadkę Kuby Rozpruwacza.

Sebastian staje się coraz bardziej złośliwy. Autorka wyraźnie pokazuje sarkazm i ironię niemal w każdym jego geście. Tym razem kamerdyner rodziny Phantomhive odkrywa swoje mroczne oblicze i prezentuje czytelnikom, co myśli o innych (zwłaszcza o pracującej z nim służbie). Natomiast Cielowi dokucza najbardziej, umyślnie utrudniając mu śledztwo – choć oczywiście robi wszystko to, co do niego należy i jest w tym jak zwykle najlepszy. Poznajemy również ciotkę młodego hrabiego, jej kamerdynera i kilku innych – niekoniecznie pozytywnych – bohaterów. Dowiadujemy się również, że demon z piekła rodem jest... prawdziwym miłośnikiem kotów! I w tym momencie manga znów odzyskuje swój nietypowy urok. Mroczny kamerdyner jest bohaterem idealnym, takim „złym chłopcem" z serii tych, których tłumnie kochają dziewczyny. Niesamowicie przystojny, nie ma rzeczy, w której nie byłby dobry, a do tego jest chłodny, sarkastyczny i pozbawiony skrupułów. I jak tu Sebastiana nie kochać?

Drugi tom komiksu również jest zabawny, ale prawdę mówiąc humor, który w nim się pojawia jest w zupełnie innym stylu niż ten na początku. Podziwiam autorkę, której aż tak udało się go zmienić. Tłumaczy to tym, że tworząc go miała naprawdę podły nastrój i nic nie układało się po jej myśli, gdy się do tego specjalnie przedtem nie przygotowała. Jednak w dalszym ciągu cała atmosfera i sytuacje zawarte w książeczce są ujmujące. Dodatkowo ta kreska Yany Toboso! Po prostu aż ma się ochotę mangę przeglądać. Ciel w sukience (oczywiście to skutek tego, że Sebastian jest wredny, a nie żadnych niepasujących do klimatu dark fantasy perwersji) – to trzeba zobaczyć!

Kuroshitsuji, czyli mroczny kamerdyner nosi tym razem podtytuł (widoczny pod obwolutą) kurodokuta, mroczny lekarz. Jednak jest to jedynie ciekawy dodatek i zabawa w przebieranki dla Sebastiana, nie spoiler tomu. Z tyłu również czeka na fanów kilka interesujących ciekawostek – jak chociażby krótka historia, która podejrzewam została wyrzucona z głównej części, żeby nie rozleniwiać akcji.

Tym razem część nie kończy się wyraźnym rozwiązaniem wszystkich spraw, zapowiadając swojego rodzaju „to be continue" w najbliższym tomie. Na szczęście niezbyt długo trzeba będzie czekać, ponieważ komiks zaplanowany jest już na luty. Oczywiście gorąco tą serię polecam! Ciężko się przy niej dobrze nie bawić.

Dział: Komiksy
środa, 27 czerwiec 2012 10:08

Baśniarz

Gdzieś na świecie istnieje uczucie tak silne, że niemal sprawia ból. Miłość tak mocna, że nie sposób jej zniszczyć. "Zrobię dla ciebie wszystko! Nie pozwolę cię nikomu skrzywdzić!" – to słowa, które kochankowie namiętnie szepczą sobie w miłosnym uniesieniu. Gdy wiąże ich tak silne uczucie, słowa te przestają być pustą obietnicą, a stają się zapewnieniem przypominającym groźbę rzucaną światu prosto w twarz. Ale przecież nie tylko kochanków łączy miłość. Nie zapominajmy o miłości matczynej, która wydaje się być jeszcze silniejsza niż to, co łączy obcych sobie ludzi. A brat? Czy również może kochać tak intensywnie, że byłby w stanie zrobić wszystko, by ochronić swoją młodszą siostrę? Miłość nie zna granic, pragnienie bezpieczeństwa najbliższej nam osoby również...

Abel od zawsze stał gdzieś na uboczu, w cieniu, w którym czuł się bezpiecznie. Chodził własnymi ścieżkami, które często mijały się z prawem. W szkole znany był, jako polski handlarz narkotyków. Wagarował i przysypiał na lekcjach, miał gdzieś swoich klasowych kolegów. Co więc przyciągnęło do niego Annę, poukładaną uczennicę z dobrego domu? Przypadek? Nie. Szmaciana lalka znaleziona pod szkolną kanapą. Od tego drobnego, wydawać by się mogło nieistotnego, szczegółu wszystko się zaczęło. Tajemnica, która otaczała Abla niczym mgła, coraz bardziej przyciągała Annę, sprawiając, że dziewczyna wpadała w chłodne spojrzenie chłopaka coraz głębiej i głębiej.

Pewnego razu Anna postanowiła śledzić Abla, chcąc choć trochę uchylić rąbka jego tajemnicy. Właśnie wtedy poznała jego młodszą siostrę Michi i baśń, którą jej opowiadał. Baśń ta tak bardzo zauroczyła Annę, że porzuciwszy zdrowy rozsądek, próbowała ona wyciągnąć Abla z jego bezpiecznego cienia. Każdego kolejnego dnia poznawała siedemnastolatka coraz lepiej, a historia, którą opowiadał młodszej siostrze, nie dawała o sobie zapomnieć, co rusz powracając natrętnym echem w głowie dziewczyny. Granica między rzeczywistością a fantazją powoli zaczęła się zacierać, a Anna zaczęły ogarniać wątpliwości. Życie zaczęło niebezpiecznie przypominać fikcję z baśniowej opowieści Abla, budząc w nastolatce jeszcze więcej obaw. Czy naprawdę wydawało jej się, że zna Abla i wie, do czego jest zdolny, jeśli chodziło o bezpieczeństwo Michi?

Dziecięca baśń zaczęła przypominać okrutny koszmar, którego końca nie sposób było przewidzieć. Czy historia ta skończy się happy endem? Wszak wszystkie bajki mają dobre zakończenia i wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Ale czy historia Abla, to naprawdę bajkowa opowieść, a nie prawdziwa i często okrutna, szara rzeczywistość?

„Baśniarz" autorstwa Antonii Michaelis nie jest bajką dla dzieci. To nawet nie bajka dla dorosłych, choć niewątpliwie potrafi zaczarować. Ciężko mi zebrać słowa po lekturze, by wyrazić to, co czuję. Dlaczego? Czy było aż tak źle? Nie! Było aż tak dobrze. Abel, tytułowy baśniarz, również na mnie rzucił urok, którym oczarował swoją siostrę i Annę. Ta historia jest piękna i myślę, że trafi do grona moich ulubionych. Skąd te zachwyty?

Mogłabym powiedzieć, że nie wiem, po prostu tak czuję. W tej książce jest coś, co działa niczym magnes, nie pozwala o niej zapomnieć. Bo nie tylko Anna nie potrafiła pozbyć się myśli o baśni, którą opowiadał Michi Abel. Ja też nie potrafię przestać o niej myśleć. Historia głównych bohaterów książki jest niesamowicie przejmująca, poruszająca i w pewien sposób smutna. Jest też piękna.

Ale dość tych słodkich epitetów, czas na odrobinę konkretów. Antonia Michaelis stworzyła niesamowity świat, w którym rzeczywistość miesza się z fikcją. Cienka granica pomiędzy tymi dwoma światami zostaje brutalnie przekroczona. Historia Abla chwyta za serce. To opowieść wielkiej miłości i chęci zapewnienia bezpieczeństwa drugiej osobie za wszelką cenę. A cena ta była naprawdę wysoka – handel narkotykami to tylko niewielka część życia Abla. Bardzo spodobał mi się pomysł z tymi dwoma równoległymi światami, które przenikały się wzajemnie – baśń i życie, tak bliskie, choć wciąż dalekie. Nie spodziewałam się, że tak dobrze to wyjdzie.

Na uwagę zasługują również bohaterowie. To nie rozbuchane i rozpalone uczuciami dzieciaki, które właśnie poznały smak nastoletniego buntu. Anna i Abel to postaci niesamowicie dojrzałe o głębokich, rozbudowanych osobowościach. Szczególnie postać Abla, na której w głównej mierze warto się skupić. Bo jak już mówiłam, jego historia chwyta za serce – przez to, że jest tak przepełniona bólem i cierpieniem, a zarazem czystą miłością do młodszej siostry.

Nie spodziewałam się, że ta książka aż tak mnie poruszy. Nie jest to żadne arcydzieło literatury, nie brak tutaj banałów i rzeczy, do których można by się przyczepić, bo przecież, jeśli ktoś chce, zawsze coś znajdzie. Ale nie o to tutaj chodzi. Pomijając te naprawdę drobne mankamenty, zyskujemy nadzwyczajną historię, która na długo pozostanie w naszej pamięci. To nie jest jakieś kiepskie czytadło dla nastolatek, które natychmiast po przeczytaniu wypadnie nam z głowy – „Baśniarz" zostanie z Wami na zawsze. Wiem, że ze mną zostanie na pewno. Z całego serca zachęcam do lektury.

Dział: Książki
sobota, 13 lipiec 2013 10:02

Album

Z prozą Maciejewskiego zetknąłem się po raz pierwszy, przy okazji lektury antologii "Dziedzictwo Manitou". Jego "Drapiący psy" przypadł mi do gustu, więc spodziewałem się, że "Album" mnie nie zawiedzie. Czy tak się stało?

Opowieści zawarte w "Albumie" są mocno zróżnicowane. Dostajemy do przeczytania ponad dwadzieścia, w większości krótkich, ale przez to nie mniej pasjonujących historii. Opowiadania są pełne metafor, dwuznaczności i odniesień do życia i popkultury. Właśnie ta różnorodność sprawia, że każdy znajdzie tu coś dla siebie. Ja zwróciłem szczególną uwagę na parę tekstów.

"Haiku Orfeusza" jest opowieścią o mocy tkwiącej w słowach, zdolnej ożywić umarłych. Jej bohater odkrywa, że każda z chwil spędzonych z kimś bliskim jest ulotna i trzeba dobrze ją wykorzystać, gdyż boskie wyroki prędzej, czy później do nas wracają.

"Niebieskie wino" odpowiada na pytania, co może stać się, gdy książki są całym naszym światem. Czy prorocze sny mogą być przekleństwem? Tego dowiemy się pijąc z bohaterką opowiadania tytułowe niebieskie wino.

"Album" ukazuje wizję Sądu Ostatecznego, jakże inną od tej serwowanej nam przez Biblię. Mniej patetyczną i obcą, przez co bardziej przerażającą, bo mogącą przytrafić się każdemu z nas. Nie znamy dnia, ani godziny, kiedy idąc ulicą lub siedząc w ulubionej kafejce spotkamy naszego sędziego.

"Cienie liści" to z kolei historia pewnego eksperymentu i rodzącego się z niego szaleństwa. Pamiętajmy, że anioły nie zawsze są tymi, za których się podają...

"Wigilijny K." to zabawna historyjka o tradycji, jako nieodzownym elemencie polskich świąt. Kto wie? Może już niebawem na żadnym polskim stole nie zabraknie tego na literę K.

"Dziewczynka z zapałkami" jest opowieścią o upadłych aniołach. Odwraca do góry nogami nasze wyobrażenia o skrzydlatych posłańcach, którzy nie okazują się wcale tacy źli. Tylko czy na pewno?

"Władca" to spotkanie, które może stać się udziałem każdego z nas. Świat zwariował, a my nie widzimy żadnej różnicy. Czy już oszaleliśmy? Boimy się wysiąść z pędzącego tramwaju, zwanego obłędem? Nie znamy dnia, ani godziny, kiedy spotkamy władcę...

"Pakt z Pierrotem" opowiada o stracie. Jak wiele jesteśmy w stanie poświęcić, by odzyskać ukochaną osobę? Czasem niewiele trzeba, by przyoblec wspomnienie w ciało. Tylko, czy warto?

"Bohaterem Koncertu na milion lamp" jest głuchoniemy kompozytor, który odkrywa, że muzyka od zawsze krążyła w jego żyłach. Odkrywa wreszcie jej sedno i postanawia zaprezentować światu.

Baśń często bywa alegorią życia. "Księżniczka na ziarnku grochu" jest czymś właśnie takim. Opowieścią w której trudno odróżnić nam księcia od smoka. Podobnie jak w życiu, gdzie ta sztuka też niezmiernie rzadko się udaje.

"Bibliomani" to tekst fenomenalny. Porównanie czytania książki do aktu miłosnego, a samej książki do historii życia. Jeden z mich ulubionych tekstów ze zbioru.

"Śmierdząca inwazja" mnie powaliła. To poetyckie bizarro o inwazji dupostworów sprawiło, że w trakcie czytania na mojej twarzy nie raz pojawił się uśmiech.

"Zombie marcowe" jest opisem koszmaru, jaki dla każdego mężczyzny jest Dzień Kobiet. Ósmy marca nie ma nic wspólnego z Gwiazdką, czy Wigilią. Tego dnia nie oczekujemy z utęsknieniem.

"Kocie kształty" to ujęta w formie bajki historia stworzenia. Metaforyczny opis tego, jak może wyglądać nadawanie kształtu rzeczom i poszukiwanie prawdziwej istoty Boga. Jedno z najciekawszych opowiadań zawartych w książce.

Krzysztof Maciejewski w swoim "Albumie" porusza się doskonale w przestrzeni grozy miejskiej. Przedstawia nam dwadzieścia cztery opowieści o życiu, szaleństwie, przemijaniu, bólu, tęsknocie i potrzebie parcia naprzód. Dwadzieścia cztery metaforyczne historie, które mogłyby się przydarzyć każdemu z nas, choćby tylko w naszej głowie. To jest chyba w nich najbardziej przerażające.

Teksty zawarte w zbiorze każdy może interpretować we własny sposób. Można je czytać wielokrotnie i za każdym razem wynosić z lektury inne wnioski. Autor często używa poetyckiego stylu i nawiązuje do baśni, legend, czy strachów czających się w naszych umysłach. Jednak styl ten nie jest natrętny, nie razi. Opisy i narracja Maciejewskiego doskonale obnażają ludzkie lęki, obawy i koszmary nurtujące nas na co dzień. Jeśli dodać do tego jeszcze piękną szatę graficzną, skrojoną w formie kwadratu książkę, to "Album" można polecić wszystkim wielbicielom dobrej, mrocznej prozy.

Dział: Książki