sierpień 26, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: Nowa Ewa

Z okazji 78 rocznicy śmierci Stefana Grabińskiego i 101 rocznicy urodzin Alberta Camusa

Dochodziła ósma rano, ktoś na balkonie pokoju hotelu Amirauté składał sztalugi. Przed jego oczami rozciągał się zamglony, ametystowy obraz metra, po lewej stronie kawiarnie Champs-Élysées, przypominające dach miasta, jego dymiące kominy. Zza horyzontu, już kilkadziesiąt minut temu miało wyłonić się coraz bardziej okrągłe jak kwaśny owoc słońce, by o godzinie 7.47 wznosić się już na dobre na niebie.
Człowiek na balkonie planował nakreślić pędzlem widmowe, pomarańczowe koło i dodać kilka kresek – odbicie w jezdni pierwszych promieni. Tymczasem zaklął tylko wstrętnie i nawet nie spojrzał w niebo. – Jak chłodno – powiedział pan wtedy obłąkanym głosem za moimi plecami.
Przebiegł mnie dreszcz – całą drogę spędzoną w pociągu odnosiłam wrażenie, że mówię do siebie zza własnych pleców. – W mglistym powietrzu wisi niewykluta zima – chyba to jeszcze pan dodał. Przyśpieszyłam kroku, złapałam mokrymi dłońmi za ramiona plecaka. – Wyszliśmy z tej samej kawiarni, nie trzeba się bać.
Usłyszałam przeszywający stukot obcasów dobiegający z rogu ulicy, a potem wolno ginący za bramą. Proszę nie zaprzeczać, musiałam dziwnie brzmieć, kiedy nagle puściłam się biegiem za panem, krzycząc: „Proszę odprowadzić mnie do metra". Malarz na balkonie posłał mi pełne nienawiści, niesamowite spojrzenie, ale za to pan był wyrozumiały i wyznał, że mnie rozumie i zupełnie się nie gniewa, ponieważ wczoraj wieczorem wyszedł na metro zupełnie sam, czego szczerze żałuje. Rzeczywiście, widziałam jak w nocy, delirycznym krokiem wchodził pan do Katedry („Wierzyński przyszedł" – poniosło się po sali), zamówił koniak – w tym czasie przepocona od gorączki próbowałam choć na chwilę zapomnieć o nieludzkim bólu głowy, towarzyszącym mi przez całą, dwudziestoośmiogodzinną drogę w pociągu. Wysiadłam na Gare du Nord, punktualnie o siódmej wieczorem, ledwie pamiętam twarz taksówkarza, który pomyślał na pewno, że jestem piekielnie pijana, ponieważ z wycieńczenia nie potrafiłam wyjaśnić mu położenia hotelu i zdaje się... Tak, zdaje się, że później zrobiło mi się upiornie zimno, musiałam wejść w przypadkowo wybrane drzwi na Polach Elizejskich. Dobrze, że się spotkaliśmy. Jestem tu po raz pierwszy, pan pewnie na stałe. Kilka dni temu dostałam paszport ważny na pół roku, proszę nie usiłować przypominać sobie czegoś na mój temat. I nie mówić, że artysta rodzi się w samotności – proszę tego więcej nie robić. Nigdy nie myślałam, żeby zostać pisarzem, jak człowiek, którego śladem tutaj przyjechałam. Dla niego wsiadłam do pociągu we Wrocławiu kilkadziesiąt godzin temu i dałam się tak nieprawdopodobnie, dziecinnie zastraszyć, prawie tracąc zmysły...
– Kto wie, co się wydarzyło w naszym życiu wcześniej? – zastanawia się pan. Podobnie zapytał pan tam, przy kawiarni, pokazując brudnym palcem malarza na balkonie: – Kto wie, kto miał na niego wpływ i co stało się zanim rozłożył swoje sztalugi? Pan chce być paryski, ale zdaje się, że niegdyś mieszkał na południu Polski, udaje Pan, że nie słyszy i mówi, że w życiu Claude Moneta fundamentalne znaczenie miały spotkania z ludźmi, w końcu ich opowieści nieraz organizowały mu świat. Wolałabym o tym już nie wspominać... – Dlaczego? – pyta pan.

***

Kontury chmur stłoczonych nad stacją były tak ostre, że kiedy opierałam plecak o drewnianą, pokrytą inicjałami, oszronioną ławkę, przyszedł mi na myśl obraz Boudina, jego wyraziste, cytrynowo-śliwkowe smugi, i jedynie ludzie zdawali mi się nieuchwytni – ich sylwetki i głosy rozsypywały się po peronie jak płatki śniegu, jak „lekki popiół ze skrzydła ćmy spalonego podczas pożaru lasu". W takie południe, w takim Wrocławiu, prędzej umiem wyobrazić sobie dokładne rozmieszczenie grzbietów fal na liliowym, przeźroczystym morzu, niż zarys oczu, nosa albo ust człowieka, i być może, że temu widzeniu z daleka sprzyjała wtedy absolutna cisza – nikt nie stukał kamiennym młotem w secesyjne ozdoby, jakie teraz zdecydowano się usunąć, nikt nie usiłował z samobójczym krzykiem wskoczyć do ruszającego pociągu, w kinie dworcowym nie siedział we wrzosowym kapeluszu żaden z dramatycznych aktorów. W oślepiającym słońcu, nadającym wszystkiemu, prócz istotom ludzkim, zdecydowane barwy, schnął masywny mur zbudowany wzdłuż krawędzi pierwszego peronu, w hali obsługi podróżnych, iskrzyły się świeżo pomalowane lady bufetów na peronach. Wyciągnęłam z kieszeni kurtki zwiniętą w kulkę, odrobinę za ciasną, wełnianą czapkę w ceglanym kolorze i kiedy nakładałam ją na zesztywniałe włosy, zwróciłam uwagę, że niebo zabierało podróżnym wszystkie odcienie. – Kto przed podróżą studiuje chmury, nieprędko wróci – szpetny, niski mężczyzna w zdumiewająco purpurowej kamizelce uderzył mnie miotłą po bucie, sam patrząc w kłęby fabrycznych dymów wijące się zza horyzontu. – Gdyby na przełomie wieków wyobraziła pani sobie, że ma zdolności aktorskie, wyruszyłaby razem z wędrowną trupą po kraju, aby po kilkunastu latach założyć własny, osiadły teatr.
– Co pan powie? – odpowiedziałam niegrzecznie, ostrożnie siadając na plecaku. – Kto zabrania patrzeć w chmury, nie prędko... – nie dokończyłam, ponieważ kilka ziaren lodowatego piachu spod miotły, niedbale uderzanej o beton, wpadło mi w oko.
– Nie trzeć –odrażająca miotła nagle wyskoczyła mężczyźnie z popękanych od mroźnej starości rąk i upadła z trzaskiem na ziemię. Zamiast się po nią schylić, podszedł do mnie, zwracając uwagę dwóch młodych kobiet w nieskazitelnie białych, lśniących płaszczach, pocierających dłonie pod zegarem.
– Nie interesuje pani, co stałoby się z nią później? – zapytał z odpychającym, udawanym smutkiem. Wciskając pod czapkę lodowaciejące kosmyki włosów mruknęłam, pod nosem, że bogu dzięki wyjeżdżam na stypendium do Paryża, a nie z trupą teatralną w świat.
– Do Paryża, a nie w świat – powtórzył złośliwie, obmierzłym głosem, wpatrując się w leżącą miotłę i wygiął usta w grymasie, który dopiero po chwili okazał się być uśmiechem żmii, jakiemu nie towarzyszył choćby najmniejszy obłok pary. – Chyba nie zażądała pani bezpośredniego kursu Wrocław-Paryż?
– A powinnam?
Nie rozumiem, dlaczego zdecydowałam się podnieść ciężki kij z wybrakowanym włosiem i wcisnąć mu go w ręce. Może miałam nadzieję zobaczyć z bliska, chociaż jedną wyrazistą twarz przed wejściem do pociągu, a może po prostu wzbudził we mnie gniew albo litość? Ostatecznie jego rysy nie okazały się zapisanymi wydarzeniami, a jedynie świadkami zdarzeń, niechcącymi nic mówić, zasłaniającymi się starością i niepamięcią, choć pewnie, gdybym przyglądała się im jeszcze dłużej, zaczęłyby podawać informacje coraz bardziej komplikujące historię, szczególnie poziome i pionowe zmarszczki na policzkach swoimi sprzecznymi relacjami zaczęłyby zaciemniać obraz.
– Słynny pisarz, na spotkanie z którym planuję się wybrać w Paryżu już za dwa dni, ledwie dwadzieścia parę lat temu przejeżdżał przez Wrocław. Na początku lipca 1936 roku, zaraz po uzyskaniu dyplomu studiów wyższych z filozofii, zwiedził Insbruck, Kufstein, Salzburg i Linz w Austrii, a w sierpniu spędził w Pradze cztery, obłąkańczo pustelnicze, dni – mężczyzna zaczął wodzić oczami po mojej twarzy, jakby malując przypadkowe, niedbałe kontury. – Z Drezna pojechał do Budziszyna – kontynuowałam obojętnie, zerkając na zegar. – A dalej już na Śląsk. Siedział przy oknie, w dwunastym wagonie i pisał w notatniku: „Wrocław – Drobny deszcz. Kościoły i kominy fabryk. Tragizm tego miasta. Śląskie równiny – bezlitosne i niewdzięczne – wydmy. – Lot ptaków w tłustym poranku nad lepką ziemią". Podoba się panu?
Oblepiające plamy spojrzeń człowieka w purpurowej kamizelce zatrzymały się gdzieś powyżej mojego czoła.
– Niewiele jak na wielkiego pisarza – powiedział i skierował wężowate kroki w stronę pustej, prześwietlanej echem poczekalni. – To lepiej, to lepiej –zaskrzeczał cicho, znikając za moimi plecami.
– Pan mnie źle zrozumiał. Owszem, wszystko zaczęło się od tych urywanych zdań, ale kiedy wysiadał, już w Wiedniu, z niedowierzaniem patrzył na zapełniony notatnik i myślał: „Właściwie, dlaczego postanowiłem jechać pociągiem przez Śląsk?. Co mnie do tego skłoniło?" – zeskoczyłam z plecaka i zatrzymałam mężczyznę z twarzą rozpływającą się w szkaradnym cieniu, nie mogąc i nie chcąc zostawić tej rozmowy niedokończonej. Nie dbając o właściwie zrozumienie słów, pośpiesznie i chaotycznie wyjaśniłam, że słynny pisarz niewiele pamiętał z ostatnich, kilkunastu nawiedzonych godzin spędzonych w pociągu, gdy z nienaturalną, niebezpieczną wręcz ostrożnością obudził go konduktor. Aby odświeżyć swoją zgaszoną pamięć, zaczął drżącymi dłońmi kartkować notatnik, jeszcze zanim pociąg zostawił go na płomiennej, paryskiej stacji. Czytał zdumiony: „Pozostawał w kąciku, gdzie rzadko mu przeszkadzano, oglądał swoje dłonie, następnie krajobrazy, i rozmyślał. Chciał jeszcze pozostać twarzą w twarz ze swoją wolnością. Te dwie noce, gdy pociąg nabierał rozpędu, wrzucenie w szalony pęd, utrzymywały jego umysł zarazem w niepewności i niepokoju. Mijał Drezno, mijał Legnicę. Oddalony od wszystkich, mając do dyspozycji mnóstwo czasu, myślał o swoim życiu i spacerował ze swą zagubioną świadomością i wolą szczęścia po przedziale. Widział dzień, otwierający się nad długą równiną Śląska, lepką od błota, pod niebem zachmurzonym i napęczniałym deszczem, który odsłania pola bez jednego drzewa".
– I bez jednego ptaka? – mężczyzna przysiadł, a właściwie osunął się na oszronioną ławkę, obok mojego plecaka.
– Źle się pan czuje? – zapytałam, kątem oka obserwując dwie dziewczyny spod zegara, sugerujące mi ruchami dłoni, że rozmawiam z amatorem kwaśnych jabłek.
– Niech pani mówi – zacharczał niewyraźnie, głęboko oddychając z otwartymi ustami, znowu nie pozostawiając przy tym pary.
– Bohater – powiodłam wzrokiem wzdłuż hali poczekalni – bohater z notatnika pisarza widział wielkie czarne ptaki o lśniących skrzydłach, które w regularnych odstępach leciały grupami kilka metrów nad ziemią, zapełniając horyzont. „Ciężkie, niczym kamienna płyta, niezdolne wzbić się wyżej, pod niebo". Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, prawda? – spojrzałam ponad dach dworca, gdzie spodziewałam się zobaczyć czyste, turkusowe tafle chmur, jednak te, nie wiadomo kiedy nabrały czerwono-sinego, zupełnie nie zimowego koloru.
– Jest pani pewna, że ten pisarz podróżował przez Śląsk?
– Tak, Wrocław ukazał się jego bohaterowi, tak samo jak jemu samemu, z pociągowego okna, przywołując na myśl las kominów fabrycznych i wież katedr. Las zbudowany z cegły i czarnych kamieni. Nie zmyślam, dokładnie tak je opisuje.
– Czyli, dokładnie użył słowa „pociąg"?
-Pisał, że mógłby mówić o niekończących się równinach Śląska, niewdzięcznych i bezlitosnych. Pisał, że przejeżdżał tamtędy o świcie. W mglistym i tłustym świetle ptaki leciały ciężko nad lepką ziemią. Już o tym wszystkim wspominałam...
Zauważyłam, że już nie chlapał spojrzeniami po mojej twarzy, ale spacerował po niej z wielką wnikliwością, jak gdyby była cenną, paryską fotografią, nowo wstawionym oknem z widokiem na stare, podreperowane domy, ulice kryjące w swoich zakamarkach małe restauracyjki, modne butiki, inne kobiety...
– To chyba niezbyt pochlebne dla stacji – stwierdziłam, przeganiając spojrzeniem te dwie, zaśmiewające się za naszymi plecami – że podróż po Śląsku jest czasem, kiedy mój pisarz, podobnie jak jego bohater, błąka się w świecie wymykających się opisowi halucynacji, półświadomy, nękany złymi przeczuciami, wyobcowany... Zadziwiające, że właśnie te chore, skręcające się w konwulsjach przemyślenia, rodzące się na tle śląskiego krajobrazu, są zapowiedzią myśli, które po latach uczynią go zdobywcą prestiżowych nagród literackich, ikoną swoich czasów, wzorem do naśladowania... Chyba nie jest ważne jak długo trwała jego podróż po Śląsku, skoro to tutaj jego umysł i pióro nawiedziły pierwsze twórcze i filozoficzne wtajemniczenia. Jak pan uważa?
– On jest Francuzem, bardzo skomplikowany przypadek... – przerwał mi nieoczekiwanie i poderwał się z ławki.
– Proszę nie żartować. Wiedziałam, że wyciągnie pan ze mnie tę historię, aby ją wyśmiać.
– Wyśmiać? – otworzył szeroko oczy i zamachnął się miotłą. – Znałem pewnego człowieka... Zanim zaczął pisać, ruszył w świat z trupą teatralną. Tyle, że w przypadku Władysława okazało się, że zdolności od biedy starczają na granie epizodów, a to nie mogło zaspokoić jego wielkich ambicji i co ważniejsze nie zapewniało żadnych stałych, pieniędzy. Niewiele mogąc, wrócił więc do domu po pełnym, jesiennym miesiącu i wyprosił u ojca, aby załatwił mu pracę robotnika kolejowego. Wygląda pani na taką, która dużo czyta – na chwilę przerwał i posłał mi kpiący uśmiech – często gorączkowo i bez zrozumienia, dlatego nie zapytam, czy w jego książce pojawiają się pociągi. Zresztą, na kilkanaście lat przed jej napisaniem, znudzony monotonną pracą przy torach, ponownie przystał do trupy. To powtarzało się niezliczoną ilość razy, aż dwadzieścia siedem lat woził swoje pomylone życie pociągiem, życie pełne przygód, upchanych po wagonach kolejowych, pełne paranoicznych namiętności pozostawianych na peronach – na torach próbował nawet popełnić samobójstwo z miłości, ale na jego drogę napatoczył się szarlatan Puszow, trochę cudotwórca, trochę kuglarz, i miał odkryć u niego wyjątkowe, fenomenalne zdolności medialne. Po tym odkryciu Władysław zrezygnował i z teatru i z kolei i udał się ze swoim magiem-arcyłgarzem w wędrówkę po Rosji, a potem po Niemczech. Nie trudno zgadnąć, że szybko się rozczarował demagogią i drobnymi oszustwami, no i cóż, wrócił na kolej. W pociągu z Norymbergi nakreślał jak mistrz czarnej magii plany swoich pierwszych utworów literackich, a już po kilku tygodniach, mając w kieszeni nie więcej, niż trzy złamane ruble, wyruszył w podróż do Warszawy, potem do Łodzi, gdzie dał się poznać jako słynny, polski pisarz. Biedował, trzeba przyznać, od listopada 1893 roku do kwietniu roku następnego miał ani razu nie jeść obiadu, tym bardziej należy się dziwić, że coś, co było zemstą, ostatecznie przyniosło poprawę jego sytuacji materialnej. Niewiele wspominano o dziwacznym wypadku kolejowym, jakiemu uległ pod Warszawą... Zresztą, po wyjściu ze szpitala, z ideą wielkiej powieści mógł już wyruszyć w podróż po Europie Zachodniej, kontynuując pracę nad swoją najważniejszą książką. „Zobaczył ją" w myślach przejeżdżając przez Śląsk... Jednak nie zawsze natchnienie kończy się wypadkiem, nie zawsze ten wypadek przynosi poprawę w życiu, zacząłem od wyjątku. Rozumie pani, co usiłuję wyrazić? – Nie, nie wiem – odparłam zaskoczona – co jeszcze mógłby pan dla mnie wymyślić, przez ile pomnożyć niesamowitość i grozę, mając takiego patrona jak Stefan Grabiński. I nie jest pewna, czy warto obnosić się ze znajomością literatury strasząc mnie przy tym? – uśmiechnęłam się niepewnie.
Wcale nie byłam przekonana, że go przejrzałam, chociaż sam Grabiński pewnie wiele by dał, żeby spotkać w podróży tego człowieka, romantycznego bohatera z Wrocławia Głównego, opuszczonego pomyleńca z zaciemniającą, burzącą zdrowy rozsądek twarzą, dziwaka, niezrozumiałego przez pogardzających nim kolejarzy, przez cały dworcowy, nieprzeparty tłum, odmiennego w swoim sposobie poruszania się z groteskową, błazeńską, większą od niego miotłą, a zarazem takiego, o jakim trudno by powiedzieć, że kieruje się potrzebami serca i duszy, bo także coś innego niż wszyscy musi mieć zamiast nich. Tylko, czy Grabiński rozpoznałby, że w człowieku w purpurowej kamizelce nie było nic z nieobliczalnego, chorobliwego zamiłowania do kolei – że został raczej wyrzucony z trupy aktorskiej wprost na przeraźliwy peron dworca, przed laty, z nadzieją, że chociaż strach nie pozwoli mu na zawsze przestać mówić do ludzi...
– Wszystkich pasażerów tak pan nastraja na drogę? – zapytałam cicho, obserwując uważnie, jak niezdarnie podnosi się z ławki, przez chwilę bez wyrazu przygląda się mnie i plecakowi, po czym robi kilka kroków w stronę krawędzi peronu.
– Grabiński na parę lat przed śmiercią wyznał mi z makabryczną radością: „Nie uwierzysz, kogo wczoraj spotkałem w naszym Wrocławiu?"– jego zmieniony, nagle żywy głos wydawał się wprawiać w ruch kamienne chmury nad dworcem. – „Ksawerego Pruszyńskiego! Co za uzdolniony człowiek. Mówił, że liczne podróże na Śląsk związane z prezesurą w Akademickim Kole Kresowym przy Uniwersytecie Jagiellońskim poddały mu pomysł na opisywanie swoich spostrzeżeń z podróży". Wena spadła na niego nieoczekiwanie, podobno miał zażartować do Grabińskiego, że z głową opartą o szybę, za którą migał obrzydliwie błotnisty Śląsk, czuł się niczym Mozart, komponujący uwerturę do Don Giovanniego w samym dniu premiery – natłok myśli nie nadążał mieścić się na papierze, a z drugiej strony jakby nawiedził go w ostatniej chwili.
Chmury nad peronem przybrały wygląd oczekiwania na trzęsienie ziemi – ich kamienna bryła rozbiła się na małe, smoliste kamyki, zasypujące słońce, a z ich konturu, dotychczas kłującego w oczy jak nóż, wypłynęły na wszystkie strony kaskady oleistych, zgaszonych promieni. Dwie dziewczyny, przysłuchujące się naszej rozmowie schowały się w głębi poczekalni i teraz nasłuchiwały jak jedną z kas, trzy, może cztery perony dalej, wypełniał paniczny śmiech przechodzący w histeryczny płacz, a w taksówce na parkingu pod dworcem ktoś nerwowo, przenikliwie wyjaśniał: „Przecież żaden anioł nic ci nie zwiastował!"
Człowiek w purpurowej kamizelce wyjąkał wtedy: – Była świetlista, mleczna noc, 13 czerwca 1950 roku. Ksawery Pruszyński zaledwie wyruszył z Hagi, gdzie był ambasadorem. Samochód nie zmierzał, ale aż rwał się do Warszawy. Ksawery spieszył się do ojczyzny, jechał na swój drugi ślub – tęsknił za Polską i za narzeczoną. Miała wyjść po niego na dworzec, niestety, już wcześniej, na drodze pod Hanowerem, niespodziewanie nadjechała po niego śmierć. W wyniku czołowego zderzenia z ciężarówką pisarz zginął na miejscu, dosłownie rozprysnął się, ulotnił w ciepłym, księżycowym dymie. Potężny, ośmiotonowy pojazd starł na szary, letni proch jego delikatne, jasne palce, odziane w rubinowe rękawiczki, palce, którymi, wydawałoby się, że jeszcze niedawno, zapisywał swój przełomowy reportaż, tocząc się koleją po równinach Śląska... – urwał na moment. – Pani mi się tak przygląda, tymczasem pisarz, bardzo często odwiedzający ten dworzec, zanotował właśnie w swoim zeszycie, że wyglądam tak, jakbym na nikogo nie czekał, jakby się mnie wciąż przy czymś zastawało. Pani pociąg nadjeżdża... Tak, musiało już minąć południe, skoro niebo bez skrupułów oddało ludziom ich szkaradną wyrazistość, zmienił się wiatr i teraz pasażerowie przepływali jak nieprzyzwoicie pijane, już obrysowane grubym węglem statki, których obluzowane maszty wrednie uderzają się wzajemnie. Poczułam mdłości. Hałas mieszał się z martwym, jarzębinowym światłem, penetrującym dworcowe hale. Założyłam plecak i sama kołysałam się jak uszkodzony, cmentarny okręt, odbijając od innych ramion i pleców, a moje oczy, pęknięte busole, z trudem wypatrzyły właściwy wagon. Do złapania odrobiny równowagi potrzebowałam właśnie tego – pustych miejsc obok siebie i oczyszczonego ze śniegu okna. Z hukiem opadłam na siedzenie, nie zdejmując plecaka. „Doczekałam się" – pomyślałam przestraszona, przecierając ręką usta. Człowiek w purpurowej kamizelce stał tak blisko przy oknie mojego przedziału, machając krótkimi rękami, że miałam wrażenie, jakby unosił się w powietrzu, wspiął się na wagon albo nienaturalnie urósł. „Do widzenia, niech już pan idzie, już na pana czas" – powtarzałam w łamiących się, rozpadających myślach. Chociaż przylgnęłam całym ciałem do siedzenia i opuściłam krwistą zasłonę okienną na twarz, czułam, że nie odchodzi i coraz przenikliwiej wpatruje się w szybę, jak w lustro.
– Proszę nie opowiadać takich historii pasażerom – zdaje mi się, że w końcu wybełkotałam coś takiego.
– Niech pani otworzy książkę, którą ten francuski pisarz zaczął pisać w pociągu – odpowiedział.
– Ten pisarz nazywa się Camus, o jego książce, o Śmierci szczęśliwej, może pan jeszcze długo nie usłyszeć... Kilkanaście, może kilkadziesiąt lat minie, zanim ukaże się w Polsce. Niech pan odejdzie od okna. – Jednak nalegam – musiał wycedzić przez zaciśnięte, jaszczurze zęby, ale w tej samej chwili pociąg, jakby napędzany obojętnym wiatrem i kamieniami, zasypującymi słońce, potoczył się nie patrzeć za okno, otworzyłam francuską książkę na przypadkowej stronie i zaczęłam czytać: „Meursault starł rękami zaparowane okno i łapczywie wyglądał przez podłużne pasma, bezszelestnie po torze. Ocknęłam się po kilku minutach. Pomyślałam o Reymoncie i Pruszyńskim – „aż śmieszne, dać się zastraszyć jak dziecko, opowieściami o cenie, jaką przychodzi nieraz płacić pisarzom za wenę, jaką daje im kolej". Mimo tego, wstyd ciągle nie zajmował miejsca strachu. Byle tylko jakie jego palce pozostawiły na szybie. Z pustej i smutnej ziemi, pod bezbarwnym niebem wznosił się ku niemu obraz niewdzięcznego świata, w którym po raz pierwszy wreszcie doszedł do siebie. Na tej ziemi, doprowadzonej do rozpaczy niewinności, podróżnik zabłąkany w pierwotnym świecie odnajdywał łączące go z nim więzy i z pięścią, przyciśniętą do piersi, twarzą spłaszczoną na szybie – był wyobrażeniem swojego dążenia ku samemu sobie i ku przekonaniu o wielkości, jaka w nim drzemie".

***

Pan się dziwi, że znam na pamięć fragmenty Śmierci szczęśliwej? Ja się dziwię, że nie próbował mi pan ani razu przerwać – a może pan lubi, kiedy piszczy panu w uszach dźwięk wykolejonego pociągu? Przepraszam, plotę od rzeczy. Naprawdę mam do ciebie mówić po imieniu? No dobrze, masz za sobą raptem jedną, nieprzespaną, żałosną noc? Wydaje mi się, że kiedy ja topiłam się w świdrującej po moim mózgu gorączce i w dreszczach, z których tak bardzo chciał narodzić się bohater opowiadania, jakie zapragnęłam napisać razem z odjazdem pociągu, kiedy mój oślepiający ból oczu, a potem pojawiająca się okresami, odbierająca przytomność senność, nadawały mu cechy furiata, a szydercze majaczenia, bolesne drgawki i wymioty pozwalały mu zebrać myśli, ty spałeś smacznie w hotelu, w wiśniowej, miękkiej pościeli, nie budzony nawet przed piszczenie nienaoliwionej, wynoszonej na balkon, sztalugi. Mniejsza z tym – dziękuję za towarzystwo. Dużo mówię? Może dlatego, że jest tak martwo, a może wysiadłam z tego pociągu jako wariatka, to dosyć trudne do rozstrzygnięcia. Powiedz lepiej, skąd tak koszmarnie długa wizyta w Katedrze, dzięki czemu mogliśmy się spotkać? Mówisz, że już wczoraj o siódmej wyszedłeś z Katedry i skierowałeś się do metra, tego samego, gdzie właśnie jesteśmy, ponieważ planowałeś spotkać się ze swoim, dawno niewidzianym przyjacielem, zabójczo słynnym pisarzem. Ale przed stacją zatrzymał cię kamienny tłum, otaczający kiosk z gazetami. – Stanąłem i ja – mówisz – i przez długą, drastyczną chwilę nie mogłem ruszyć się z miejsca. Z dziennika wrzeszczały dwa rzędy wielkich liter: „Albert Camus zabity", a pod tym „w wypadku samochodowym". Gwałtowny wstrząs odebrał myślom wszelką siłę. Stanąłem w tłumie i krok za krokiem posuwałem się z nim do kiosku, by kupić gazetę. Nikt nic nie szeptał, najważniejsze i najgorsze już wiedzieliśmy. Chodziło o szczegóły – milkniesz, a ja jeszcze słyszę: „głowa oparta o krwiste poduszki, jakby spał, złamany kręgosłup, skręcony kark, licznik biegający jak oszalały, śmierć natychmiastowa, kto patrzy w chmury, ten nieprędko wróci, nie wiadomo, co z psem, biegł skrajem szosy, rozwiał się jak dym, nie zawsze się tak kończy, ale trzeba zapłacić, rozumie pani, co usiłuję wyrazić".


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

 

Dział: Opowiadania
środa, 10 grudzień 2014 06:42

Agnieszka Cieślak - Chwila Prawdy

Kapitan Jurdyński przyleciał do bazy na Vertanie trzy tygodnie temu. Przez pierwsze dwa dni prawie nie opuszczał ćwiczebnej kapsuły. Przechodził dodatkowe testy. Musiał wszystkie zdać, bo trzeciego dnia w dyspozytorni zabrzęczał komunikator.
Czytnik trzykrotnie zeskanował moje linie papilarne zanim zapaliła się zielona dioda informująca o otwartym dostępie do wiadomości. Ktoś, kto projektował to urządzenie nie wykazał się zbyt dużą wyobraźnią. Co by było, gdybym całkiem stracił palec? Dzień wcześniej chłopaki znaleźli gniazdo. Przynieśli jedną poczwarę na pokaz. Mogła mieć najwyżej pięć dni. To maleństwo zostawiło mi pamiątkę w postaci głębokich ran, zanim ją unieszkodliwiłem. Matka tego ścierwa jeszcze grasowała po okolicy. Mieli na nią zapolować w tym tygodniu i, jak się właśnie okazało, pod nowym dowództwem.
Komunikat opatrzono banderolą najwyższej rangi. Dotyczył nominacji świeżo przybyłego żołnierza na kapitana naszej zmiany. Wpiąłem przekaźnik. Drukarka Lexmark odpowiedziała turkotem. Do nominacji dołączono rozkaz przekazania dyspozytorni wyłączności nowego dowódcy. Każda, nawet najmniej ważna, informacja z Ziemi miała docierać bezpośrednio do nowego kapitana. Żadnych pośredników. Dziwnie się czułem, gdy Jurdyński pozdrawiał mnie od mojej żony i córki. Do tej pory mogłem rozmawiać z rodziną przynajmniej raz w tygodniu, podobnie zresztą jak pozostała część załogi. We wtorki przez godzinę komunikator był do naszej, prywatnej dyspozycji. Oczywiście pod warunkiem, że nie ogłoszono stanu wyjątkowego. Do dnia nominacji Jurdyńskiego pełniłem funkcję łącznika, znałem dyspozytornię jak własną kieszeń. Zakaz wstępu do niej wybił mnie z rytmu. Nie miałem doświadczenia w wypadach. Byłem z chłopakami na obchodzie parę razy, ale bardziej w celach turystycznych, niż militarnych.
Na pierwszym polowaniu pod nowym dowództwem chłopaki wywęszyli i zdjęli pięć poczwar. To był naprawdę dobry wynik, jak na jeden dzień. Ale Jurdyńskiemu było mało. Kazał nam szukać śladów, ekskrementów, kawałków naskórka. Był uparty i dokładny. Już wtedy przylgnęła do niego ksywka: Johny Czyściciel.

Wczoraj tropiąc szliśmy dwanaście godzin. Październik na Vertanie to piekło. Lodowe piekło. Temperatura spada do minus siedemdziesięciu stopni. Zapomnij o opróżnieniu pęcherza. Zapomnij o odpoczynku poza bazą. Czujniki ruchu sygnalizowały przemieszczający się obiekt w kierunku szczelin. Nie mieliśmy przy sobie sprzętu do wspinaczki. Chcieliśmy dopaść poczwarę przed terenem naszpikowanym lodowymi pułapkami, głębokimi na kilkanaście metrów. Nie udało się. Dotarliśmy do skraju szczelin. Jurdyński, Czyściciel, kazał nam związać ręce w przedramionach. I tak szliśmy w wygiętym szeregu. Co jakiś czas pod kimś zarywał się lód, ale nikt nie zjechał szczeliną. W końcu dopadliśmy poczwarę. Samicę.
Amfisbeny wężogłowe, poczwary, jak je nazywaliśmy, są bardzo płodne. Cykl u samicy trwa zaledwie tydzień, ruja - pięć dni, ciąża - zaledwie dwa tygodnie. Po połogu wystarczy doba, by samica znów była zapłodniona. W czasie rui poczwara zostawia krwawe ślady; gdy jest ciężarna tkanka tłuszczowa rozrasta się w charakterystyczny sposób, tworząc boczne złogi zaczynające się tuż pod przednimi łapami. Ślady, do których dotarliśmy, musiała zostawić brzemienna samica. Rysunek na szronie został utworzony jakby przez dwa równolegle ciągnięte worki z naprzemiennym naciskiem na podłoże. Koniec ścieżki wytyczonej przez brzemienną samicę wyznaczał ostatni ślad, szeroki na dwa metry. Zatrzymaliśmy się przed krawędzią lodowej szczeliny. Wszyscy spodziewaliśmy się, co za chwilę padnie z ust Czyściciela. Nasze obawy nie okazały się płonne.
- Musimy tam zejść. - Kapitan Jurdyński wskazał na wejście do lodowej rozpadliny - Ta samica jest potężna i ciężarna. Sądząc po śladach połóg nastąpi w ciągu najbliższych godzin. Nie mamy czasu wracać do bazy po sprzęt.
Spojrzałem na chłopaków, ale niewiele mogłem wyczytać z ich twarzy poza zmęczeniem i grymasami bólu. Jeden z nich przestępował z nogi na nogę. Szczerze mu współczułem.
- Ty - kapitan kiwnął na mnie - Ty zejdziesz.
- Ja? - wyrwało mi się po szkolniacku.
- On nigdy... - zaczął jeden z chłopaków.
- Wiem, że nie ma doświadczenia - przerwał Jurdyński - ale nikogo innego nie utrzymamy. Jest najlżejszy. Użyjemy łownej sieci. - Kapitan odbezpieczył miotacz sieciowy. - Po prostu zjedziesz tam i strzelisz do poczwary. Naszykuj blaster; nie będziesz miał zbyt dużej swobody ruchów.

Nie pamiętam kiedy był moment, gdy zostałem oplątany siecią. Chłopaki przenieśli mnie na krawędź szczeliny. Jurdyński pomógł mi przełożyć blaster przez oko sieci.
- Jak tam może być głęboko? - spytałem, chcąc jak najdłużej odwlec chwilę zepchnięcia mnie w przepaść.
- Może pięć metrów, może trzydzieści pięć - odpowiedział kapitan.
- Cholera - wyrwało się temu, który do tej pory przestępował z nogi na nogę. Teraz stał w rozkroku jak dzieciak z pełną pieluchą. Chłopaki parsknęli śmiechem. Mnie do śmiechu nie było. Kapitan spojrzał mi w oczy:
- I spiesz się.
Sieć opuszczała się powoli. Lodowa krawędź, po której zjeżdżałem, była łagodna, wygładził ją ciepły brzuch szerokiej na dwa i długiej na pięć metrów poczwary. Na głębokości dwóch metrów zauważyłem w przeciwległej ścianie wnękę. Dałem znać, żeby opuścili mnie jeszcze dwa metry niżej. I wtedy ją zobaczyłem. Jej obłe cielsko wypełniało wnękę w przeciwległej ścianie. Poczułem się jak pająk, który zawisnął nad głową olbrzyma. Szczerze powątpiewałem w skuteczność blastera przy tych górach tłuszczu, chroniących brzuch poczwary. Pomyślałem, że strzelę w głowę, między wężowe oczy. Poczwara nie zauważyła mnie. Przerzucała swoje cielsko z jednego boku na bok i drapała podłoże. Wyglądało to na moszczenie gniazda. Wiedziałem, że nie mam dużo czasu. Tam, na górze trzymały mnie osłabione ramiona zmarzniętych żołnierzy. Musiałem zwrócić uwagę poczwary, tak, by odwróciła głowę w moją stronę.
- E! - krzyknąłem pomału naciskając cyngiel, uważając, żeby nie strzelić zbyt wcześnie. Magazynek blastera miał piętnaście kul. Lepiej, żeby każda z nich trafiła jak najcelniej. Nie wiem co tam na górze się stało, być może mój głos doszedł do uszu chłopaków i źle zinterpretowali moje nawoływanie, ale w chwili, gdy poczwara odwracała łeb, ja właśnie zjeżdżałem niżej. Zdążyłem spojrzeć w pionowe kreski jej źrenic zanim zatrzymałem się jakieś pół metra poniżej gniazda. Nad moją głową z lodowej półki wystawały pazury. Gdyby samica skoczyła, jeśli nie zabiłaby mnie samym swoim ciężarem, i tak roztrzaskał bym się na dnie przepaści. Musiałem jak najszybciej znaleźć się znów na wysokości wnęki.
- W górę, w górę! - krzyczałem. Usłyszeli. Sieć szarpnęła. Zacząłem się unosić kolebiąc się na boki i wykonując powolny ruch obrotowy. Czekała na mnie. Próbowałem przecisnąć blaster do środka sieci, żeby móc jego lufę skierować we właściwą stronę. Sieć oplatała mnie krępując ruchy. Rzucałem się jak wyciągnięty z wody karp. Udało mi się wciągnąć broń, ale straciłem przy tym kilka strzałów. Każdy mój ruch przyspieszał obroty sieci. Kiedy znalazłem się na odpowiedniej wysokości byłem skierowany do poczwary bokiem. Czułem, że nadal jadę do góry. Moje nawoływanie, żeby chłopaki przestali mnie wciągać, nie przyniosły efektu. Kątem oka zobaczyłem, jak poczwara wyciąga szyję. Przy jej rozmiarach to wystarczyło, żeby mnie sięgnąć. Blaster trzymałem w prawej ręce. Jego lufa dotykała lewego rękawa kombinezonu. Wiedziałem, że za chwilę obrót i jazda w górę spowodują, że poczwara zejdzie z pola strzału. Zamknąłem oczy i pociągnąłem za spust. Trzymałem go wciśniętego, aż do momentu, gdy w magazynku nic nie zostało. Nie byłem pewien czy trafiam, i tak nie mógłbym nic poradzić, żeby poprawić celność strzałów. Gdy blaster ucichł otworzyłem oczy. Czułem kujący ból w lewym ramieniu. Sieć obróciła się jeszcze parę stopni. Udało mi się odepchnąć od ściany na tyle, że widziałem wnętrze wnęki. Poczwara padła. Jej cielsko rozlało się płasko na dnie gniazda. Nad nią, w ciemnej głębi błyszczały dwie pary czerwonych oczu.

Chłopaki wyciągnęli mnie na zewnątrz i wyplątali z sieci. Lewa ręka zwisała bezwładnie. Nie czułem w niej bólu, nie czułem jej wcale.
Kapitan Judryński poklepał mnie po barku:
- Brawo, żółtodziobie.
- Jest ich tam więcej - powiedziałem.
- Ile?
- Na pewno dwóch samców.
Kapitan zaczął gorączkowo układać sieć.
- Dobra. Ja schodzę. Przywiążecie...
- Nie da się zabić dwóch samców piętnastoma strzałami z blastera - przerwał Jurdyńskiemu chłopak, który wcześniej popuścił.
- Może udałoby się schować w sieci drugi blaster.
- Jest inny sposób - powiedziałem - Za gniazdem jest jaskinia. Jest na tyle głęboka i wysoka, że zmieściły się w niej dwa samce. Ich głowy znajdowały się znacznie powyżej gniazda. A to oznacza, że tam - wskazałem na drugą stronę szczeliny - jest miejsce, gdzie wystarczy przebić się przez cienką warstwę lodu, żeby wejść do jaskini. Może wystarczy metr, może mniej.
Czy tym, co wtedy zobaczyłem w oczach Czyściciela była pasja?
- Zróbmy to - powiedział.

Przebiliśmy się do jaskini. Kapitan wszedł do niej pierwszy. Wziął ze sobą dwa zapasowe magazynki. Mieliśmy na niego czekać. Za długo to trwało i chłopcy poszli po niego. Wyciągnęli go na zewnątrz. Położyli na lodzie. Żył jeszcze.
- Te były ostatnie - szeptał - Jutro... Pojutrze... możecie wrócić do waszych żon i dzieci. Ty, żółtodziób, twoja żona wczoraj zostawiła wiadomość. Miałem ci przekazać, że wasza córka dostała stypendium, o które się starała. Powinieneś być z niej dumny. Jutro wrócisz. Już jutro ją zobaczysz.
I umarł. Dotarliśmy do bazy. Położyliśmy Jurdyńskiego w kaplicy. Chłopaki pomogli mi opatrzyć rękę. Myślę, że i tak nie da się jej uratować. Ale nie ma to już znaczenia. Wszedłem do dyspozytorni. Czytnik bez trudu rozpoznał moje linie papilarne. Kilka dni temu skaleczenie powodowało trudności w identyfikacji, teraz, nie przeszkadzała martwota. Nie było żadnych nowych wiadomości. Tej z poprzedniego dnia, od mojej żony, też nie znalazłem. Ostatnia była datowana trzy dni temu. Najwyższa ranga. Odczytana przez: kapitana Jana Jurdyńskiego. Treść: One już tu są. Opanowały Ziemię. To koniec. Zostaliście tylko wy. Trzymajcie się chłopaki.
To, czego się dowiedziałem w dyspozytorni, a czego nie powiedział nam Czyściciel, wolałem traktować jako koniec ludzkiej cywilizacji, niż zatrzymywać się na myśli o śmierci mojej rodziny.
- Byłeś w dyspozytorni?
Chłopaki czekali na moją relację. Nadeszła chwila prawdy.
- Byłem.
- Wiedzą, że kapitan nie żyje?
Kiwnąłem głową.
- Wiedzą, że zniszczyliśmy ostatnie poczwary?
Znów kiwnąłem.
- Są nowe rozkazy?
Zawahałem się. Jurdyński wiedział o tym, że amfisbeny opanowały Ziemię i inne planety. Wiedział, że nie uda nam się powstrzymać ich inwazji na Vertanie. Na wszystkich planetach, do których docierał człowiek, nie było czystych miejsc. A mimo to nie powiedział nam o tym nawet wtedy, gdy umierał. Do końca był Czyścicielem.
- Są - odpowiedziałem.

Powiedziałem im, że mają wsiąść do statków, że zrobimy ostatnią rundkę nad Wertanem, na pożegnanie. A jutro, jutro zobaczymy nasze rodziny. To była chwila prawdy.

Lecę nad morzem poczwar, które zmierzają w kierunku naszej bazy. Z góry widzę zwaliste cielska ciężarnych samic i kościste głowy drapieżnych samców. Ale jutro spotkam żonę. Zobaczę też moją córkę. Starała się o stypendium. Jestem z niej dumny.


 

* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
poniedziałek, 08 grudzień 2014 21:31

Fragment: "Pan na Wisiołach. Trzeba to zabić"

Prolog
Klinika Psychiatryczna św. Franciszka, Oddział Zamknięty dla Nierokujących, Stężew, gmina Nowe Warpno, województwo zachodniopomorskie
„Szczęścia nie ma tutaj, bynajmniej"

Dział: Patronaty
poniedziałek, 08 grudzień 2014 21:29

Fragment: "Czarownice z Wolfensteinu. Wstęga i kamień"

I
W taką noc ktoś się zjawia
Śnieg padał cicho, usypując na zewnątrz okna małą zaspę, która niespiesznie sobie rosła. Zasłaniała już czwartą część wnęki i zaczynała przykrywać też dolną część framugi uchylonego okna. Drewniany parapet w pokoju zaczął błyszczeć małymi śniegowymi brylancikami, chwytającymi światło księżyca. Ostre górskie powietrze, wnikając przez lufcik, skutecznie wychładzało pokój, zapobiegając zmianie owych brylancików w o wiele mniej urocze kropelki wody. Zimno objęło w panowanie małą, wykończoną drewnem sypialnię. Skotłowana, przepocona pościel, leżąca na podłodze obok łóżka, zaczynała powoli twardnieć pod wpływem niskiej temperatury, ale skulona na nagim materacu postać nie wyglądała na zziębniętą. Z jej ust przy każdym oddechu wydo-bywały się obłoki pary. I przy każdym jęku. Mokre od potu włosy, przyklejone miejscami do rozgrzanej gorączką twarzy, tworzyły zmieniającą się czarną siateczkę fantazyjnych wzorów na jasnej skórze za każdym razem, gdy dziewczyna gwałtownie obracała się z boku na bok. Coraz szybciej.

Dział: Patronaty
piątek, 05 grudzień 2014 02:38

Magdalena Geraga - Felek

Wujek Felek był najprzystojniejszym więźniem, jakiego znałam. No dobrze, był jedynym znanym mi więźniem. Należał go kategorii „aresztantów" politycznych, choć sam nigdy się za takiego nie uważał, traktując to jako nadmierną nobilitację jego poczynań, które doprowadziły go do tego pozbawionego zieleni i słońca miejsca.

Na łódzkiej ulicy Smutnej spędził ponad dwa lata, podczas których zbliżył się ze swą narzeczoną, Teresą, i ojcem, Eugeniuszem. Więzi te wzmacniane były częstymi spotkaniami i dyskusjami na tematy wszelakie. Rzecz w tym, że ojciec wuja, mój stryjeczny dziadek, nie żył był od szesnastu lat.
Pierwszy raz Eugeniusz odwiedził swojego syna w nocy; wydawało mu się, że jest to pora adekwatna do tego typu inicjacji. Może i miał rację, jednak Felkowi wydawało się, że śni i niewiele wyniósł ze spotkania. Kolejne nie było zresztą bardziej udane; Gienek wpadł na chwilę i zastał mojego wujka w intymnej sytuacji z Teresą. Speszyło go to i przez chwilę przypatrywał się bezmyślnie narzeczeńskiemu widzeniu. Felek kątem oka zobaczył ojca i tak się wystraszył, że rzucił w niego ciotką. Przez ten incydent uznany został za niebezpiecznego więźnia politycznego i trafił do izolatki. Tkwił tam dwa miesiące, podczas których ojciec nie miał śmiałości doń przychodzić, a Felek nabrał pewności, że stanowi rzeczywisty problem dla społeczeństwa. Postanowił przeto zerwać kontakty z ukochaną – dla dobra jej i nienarodzonych z tego związku dzieci. Takimi genami lepiej nie szastać!
Po wyjściu z karceru Felek źle sypiał; źle sypiałby także – z powodu wyrzutów sumienia – również Gienek, gdyby ten problem i jego dotyczył. Nie dotyczył: stryjeczny dziadek nie sypiał od szesnastu lat. Co do sumienia – jego status był dla Eugeniusza wątpliwy.
Teresa, choć połamana i załamana (rzucona w stronę ducha, trafiła na kratę), postanowiła dać Felkowi jeszcze jedną szansę, incydent sprzed dwóch miesięcy przypisując więziennej nerwicy, a może i nawet depresji. Uzbrojona w uspokajające ziółka, wkroczyła do celi i zastała Felka w stanie stuporu. Gienek był duchem, ale nie wróżem, skąd miał wiedzieć, że jego wizyta będzie skorelowana z odwiedzinami ukochanej syna?
- Ożeż ty! W mordę! Tylko nie rzucaj Teresą!
Wujek nie był w stanie niczym i nikim rzucić, nieskładnie próbował odpowiedzieć sobie na pytanie, czy śpi, czy też zwariował.
- Młody, nie śpisz i raczej nie jesteś wariatem. Musimy porozmawiać, ale mogę przyjść później. Albo stanę w kąciku i udawajmy, że mnie tu nie ma.
Ciotka, która widziała tylko Felka, był poważnie zaniepokojona jego stanem. Cóż, obawiała się też o swoje życie i zdrowie, wszak już raz stała się bronią w rękach tego niezrównoważonego człowieka. Z drugiej strony przeżyła z narzeczonym tyle ważnych chwil, że nie mogła porzucić go ot tak, raz na zawsze, bez słowa wyjaśnienia.
- Felek...
- Czy ty śmiesz czytać w moich myślach?
- Ja...
- Nie do ciebie mówię, a do niego. Nie dość, że nie żyje, to jeszcze węszy w moim mózgu.
- O, Boże...
Teresa nabrała przekonania, że z Felkiem nie jest dobrze. Wybiegła z celi i – roztrzęsiona – wpadła w ramiona strażnika. Eugeniusz, oceniając trzeźwo sytuację, uznał, że przystojny i szarmancki klawisz ma spore szanse u narzeczonej syna i postanowił się zmaterializować. Na chwilę. Na użytek owego strażnika właśnie. Efekt był zadowalający, Eugeniusz bowiem zadbał o szczegóły. Odciął, a właściwie odpiął sobie głowę (nie wymagało to wielkiego zachodu), chwycił prawą ręką za swoje włosy, wyciągnął język i łypnął białkami. Dodał do tego lewitację, która zawsze się sprawdzała. Strażnik zawył, zemdlał, a wcześniej zmoczył spodnie.
Teresa, bliska histerii, udała się do domu, przemyśleć własne życie, które nagle wydało jej się jałowe. Straciła nie tylko narzeczonego, ale i potencjalnego pocieszyciela. To jak na jedną kobietę zdecydowanie za dużo.
Tymczasem Felek, podejrzewając, że to jednak świat oszalał, postanowił doprowadzić swoje życie do jako takiego porządku. Zaczął od włosów, skończył na ojcu.
- Widzę cię. Poczekaj, muszę się uczesać. Nie było cię szesnaście lat, pięć minut cię nie zbawi. A właśnie, skoro jesteś tu, to znaczy, że ze zbawienia nici? – wujkowi wróciło jego poczucie humoru, które zawsze doprowadzało mnie do konsternacji.
- To nie jest takie proste, synu. – Eugeniusz postanowił się bronić. – Kiedyś to zrozumiesz. A tymczasem chciałem ci powiedzieć, że jestem z ciebie dumny.
- Niewiarygodne, rujnujesz mi związek, żeby mi powiedzieć o swojej dumie? Cały ty...
Spór, toczony w więziennej celi, trwał dobre pół godziny, podczas których strażnik zbudził się dwukrotnie, tyleż razy zmoczył spodnie i zapadał w niebyt. Eugeniusz zapomniał o ponownej dematerializacji, a ponieważ Felek nie zaproponował mu siedziska, lewitował.
Strażnik zatem mdlał permanentnie, dyskusja nie prowadziła do żadnych konstruktywnych wniosków, a Teresa łkała w domowym zaciszu. Nie był to dobry czas dla mojej rodziny. Ani dla więziennictwa.
Eugeniusz, zirytowany nieco zachowaniem swego syna, odwrócił się (metaforycznie) na pięcie i odszedł (również metaforycznie) chwilowo z jego życia. Innymi słowy – rozpłynął się, notabene dość teatralnie, pojawiając się jednocześnie w domu Teresy i natykając się na jej matkę.
- Piękna jak zwykle. I samotna. I ja samotny.
- I martwy – dokończyła Monika.
- Ty mnie słyszysz?
- Oczywiście. I widzę takich jak ty. Próbowałam ci to kiedyś powiedzieć, ale uznałeś, że jestem wariatką i zerwałeś ze mną. Mam nadzieję, że jest ci teraz choć trochę głupio.
- Szalenie. I jeśli to nie za późno, proszę o wybaczenie.
- Teraz najważniejsze jest to, że zostaniemy dziadkami. Teresa jeszcze o niczym nie wie, twój Felek też, o ile intelekt odziedziczył po tobie, raczej nie.
- Jesteś pewna?
- Nie zaczynaj i wracaj do celi, gdzie twoje miejsce. Powiedz synowi, żeby się ogarnął. Przyjdziemy tam za jakiś czas. We trójkę.
Eugeniusz zaiste wrócił do więzienia; okazało się, że strażnik złożył dymisję i zajął się wypiekiem chleba. Gienek przez jakiś czas walczył sam z sobą w chwilach nudy: miał ochotę spłatać piekarzowi-neoficie figla, zawsze się jednak powstrzymywał, pomny karcącego spojrzenia Moniki.
Sam wujek, kiedy już nieco ochłonął i nabrał dystansu do swego niecodziennego gościa, właściwie cieszył się z jego obecności. Cóż, może była ona nieco niewygodna, ale powoli jakoś się dotarli. Pewnego dnia, kiedy omawiali to, co się dzieje za kratami, Eugeniusz, zapowiadając wizytę Moniki i Teresy, rzekł:
- Porozmawiajmy jak ojciec z ojcem...
- Jak tam żadnym ojcem nie będę. – Felkowi przypomniało się, dlaczego narzeczona go opuściła i dodał z tłumioną złością: – Przez ciebie zresztą.
- Nijakiego udziału w tym nie miałem, niestety zresztą, ale faktem jest, że zostanę dziadkiem.
- Teresa...?
Matka i córka weszły na dźwięk wiadomego imienia do celi i ujrzały Felka, który znów, ku rozpaczy Teresy, wpadł w stupor. Pół godziny wcześniej tak samo zareagował na jej widok pewien piekarz, którego skądś znała, choć nie potrafiła sobie przypomnieć, skąd.
- A teraz na kolana – zaordynowała Monika – i wybuchnęła śmiechem, gdyż i Felek, i Gienek potulnie padli na kolana.
Tak, wujek oświadczył się ciotce i do dziś zarzeka się, że i tak by to uczynił, nawet gdyby nie interweniowała siła nieczysta, jak pieszczotliwie nazywał swojego ojca.
Ciotka Teresa została żoną i matką jeszcze za czasów pobytu wujka Felka na ul. Smutnej. Ich stosunki od chwili oświadczyn były niemalże idealne. Teresa – chcąc nie chcąc – zaakceptowała nie tylko fakt istnienia teścia-ducha, który mógł być dosłownie wszędzie (brrr!), ale i ojczyma-ducha. Trzeba bowiem dodać, że Monika zdecydowała się na ten dość trudny związek pomiędzy światami. Do dziś są szczęśliwi. Zdaje się, że Monika umarła w 1991 roku, ale nie chce się do tego przyznać. Nadal prowadzi życie wystawne i bujne oraz sprawuje kontrolę nad całą rodziną.

 


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
wtorek, 02 grudzień 2014 23:47

Fartowny pech

„– O Jezusicku kochany, o w kurwę jebane, panie milicjancie kochany, to nasienie diabelskie zatruło mi wszystkie pomidory! Uschły jak nic! Wszyściutkie!".*

Pecha miewa każdy, czasem są to jednorazowe sytuacje, a chwilami jeden ciąg niefortunnych wypadków. Tak czy inaczej, w końcu ta zła passa się kończy i wszystko wraca na właściwe tory. Zazwyczaj tak bywa, jest jednak ktoś, kogo te złe licho nie opuszcza i nigdy nie wie czy w danej chwili nie wydarzy się coś strasznego lub ośmieszającego.

Porucznik Filip Nadziany ma już dość swojego pecha, tego, że cały czas z niego żartują i go wyśmiewają oraz pracy w mieście. Przeprowadza się do małej osady – Paszczy – gdzie odziedziczył dom po krewnym i tam zaczyna służbę w policji. W tym samym czasie do kraju zjeżdża Gianni, będący zabójcą na zamówienie, ma do wykonania pewne zlecenie i przy okazji chce odwiedzić swojego brata, Krystiana Dzianego, mundurowego rozpoczynającego na własny rachunek karierę detektywa. Losy tej trójki się plączą i sprawy przybieraj niespodziewany obrót. Walka między gangami, ucieczki, poszukiwania i... a przekonajcie się sami.

Z twórczością Olgi Rudnickiej pierwszy raz spotkałam się przy okazji czytania „Natalii5", co ja się naśmiałam, to moje, następnie był „Cichy wielbiciel" – już nie zabawny, a wywołujący dreszcze i ciarki na plecach. Następnie zaś powrót do sióstr Sucharskich w „Drugim przekręcie Natalii". Wszystkie trzy tytuły mnie zachwyciły i wiedziałam, że Rudnicka stanie się jedną z moich ulubionych pisarek.

Po zapoznaniu się, jak dotąd, z czterema książkami autorki śmiało mogę napisać, że tym co cechuje styl pisania autorki jest dynamiczność prowadzenia fabuły, w jej historiach zawsze dzieje się dużo, szybko i intensywnie. Nie ma nawet chwili by się nudzić czy chociaż czuć chęć odłożenia powieści na bok. Nie ma takiej możliwości, bo jak najszybciej chce się poznać zakończenie. Co jeszcze wyróżnia twórczość powieściopisarki, to niebywałe poczucie humoru, w „Fartownym pechu", jak i innych tytułach nie ma chyba nawet jednego momentu gdzie nie chce się chociażby uśmiechnąć. Rudnicka bardzo umiejętnie plącze komedię z kryminałem, tworząc historię w sposób, spójny logiczny, a także pod każdym względem dopracowany. Akcja, jak już wspominałam, toczy się szybko i zawile. Taki właśnie jest „Fartowny pech" – prze zabawny, intrygujący, przezabawny, pełen akcji i przezabawny.

Dziany, Nadziany, Gianni są postaciami niezwykle barwnymi i nieprzewidywalnymi. Zaskakują na każdym kroku i za nic nie można ich rozgryźć. Różnią się od siebie jak tylko jest to możliwe. Nadziany zdobył chyba moją największą sympatię, bo częstotliwość z jaką spotykały go pechowe sytuacje oraz to, co mu się przytrafiało, było... rozbrajające. Nie mniej interesującą postacią był Gianni, zabójca z zasadami, których zawsze przestrzega. Z jednej strony facet, którego wszyscy się boją, a z drugiej facet, który nie da skrzywdzić niewinnej osoby. Muszę przyznać, że z miejsca zdobył moją sympatię.

Cóż mogę napisać. Miałam, co do tej książki, pewne oczekiwania i nie zawiodłam się. Liczyłam na dużą dawkę śmiechu, chociaż trochę zawiłą historię i nutkę niebezpieczeństwa. I wszystko to dostałam, ubawiłam się do łez, przy niektórych scenach wręcz nie mogłam się uspokoić i co spoglądałam z powrotem na czytnik wszystko zaczynało się od nowa. Fabuła wciągnęła mnie od pierwszych stron i trzymała w napięciu do samego końca. Wczułam się w akcję, zżyłam z bohaterami i z prawdziwym zainteresowaniem śledziłam ich losy. Fakt, że nie są to Natalie, ale wyśmienicie się bawiłam przy „Fartownym pechu" i już czekam na kolejną książkę autorki.

Komu mogę polecić książkę? Zdecydowanie fanom twórczości Olgi Rudnickiej, zwolennikom mieszanek gatunkowych, w tym przypadku komedii i kryminału oraz sympatykom czarnego humoru. Co prawda nie leje się tu krew strumieniami, ale dreszczyk emocji i mnóstwo zabawnych sytuacji jest. Polecam z czystym sumieniem i ogromnym entuzjazmem.

„Kryś przebiegł przez podwórze, rozglądając się czujnie, czy nie pędzi za nim przebrzydłe białe ptaszysko, łopoczące skrzydłami i gęgające straszliwie. Jego gospodyni twierdziła, że to tylko nieszkodliwa gęś, ale nie był co do tego przekonany. To znaczy, wierzył, że to gęś, miał tylko wątpliwości co do owej nieszkodliwości. Uszczypnęła go wczoraj w tyłek i nie dał sobie wmówić, że to z sympatii. W dodatku goniła go po podwórku i syczała jak bazyliszek. A ta wiedźma z piekła rodem śmiała się do łez".**

*Olga Rudnicka, „Fartowny pech", s. 39
**Tamże., s. 125-126

Dział: Książki

Druga część cyklu o współcześnie żyjących czarownicach z rodu Hohenstauf. Powieść jest już dostępna w księgarniach

Dział: Patronaty
środa, 26 listopad 2014 03:28

Premiera: Afromental "Mental House"

Zaskakujące inspiracje i taka sama bomba energetyczna! Nowa płyta i trasa koncertowa na 10-lecie zespołu!

Afromental to jeden z najbardziej ekspresyjnych polskich zespołów ostatnich lat, zawsze dający odbiorcom mnóstwo pozytywnej energii. W 2014 roku świętują 10-lecie istnienia, rzecz oczywista, postanowili uczcić je w najlepszy z możliwych sposobów, czyli wydając nową, dość zaskakującą z punktu widzenia inspiracji płytę, a także wyruszając na jubileuszową trasę koncertową!

Dział: Muzyka
wtorek, 25 listopad 2014 03:27

Premiera: "Blackout"

Już 28 stycznia swoją premierę będzie miała niezwykła powieść Marca Elsberg "Blackout. Jutro będzie za późno". Książka ukaże się nakładem wydawnictwa W.A.B.

Dział: Książki
czwartek, 20 listopad 2014 00:49

Marcin Szymkowski - Naznaczony

-Prolog-
Czy wyobrażasz sobie świat, którego tak naprawdę nie możesz zobaczyć? Czy umiesz zrozumieć pieśń, będąc głuchym? Czy piękno, którym obdarzył Nas Bóg, może nagle zniknąć? Nigdy wcześniej o tym nie myślałem.  Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że życie, które trwa obecnie, nie ma już sensu. Świat zamarł w jednej chwili, życie stało się koszmarem. Jesteśmy marionetkami samego Szatana! Jednak to ci, którzy są najbardziej upośledzeni, mają powód do tego, aby być równocześnie szczęśliwym. To ja jestem Żywą Śmiercią! Bo tylko ja widzę i słyszę to, co dla innych jest nieosiągalne...

-Część 1-
Rzekł Pan do szatana: „Oto cały majątek jego
W Twej mocy. Tylko na Niego Samego nie wyciągaj ręki”.
I odszedł Szatan sprzed oblicza Pańskiego…

Ks. Hioba,Rdz.1, 12-13

Na dworze panuje wichura. Usłyszałem pierwsze grzmoty, deszcz zaczął bębnić w okna. Jak ja dawno nie poczułem mocnego wiatru we włosach. Smutno mi za tym uczuciem. Wątpię też, że ktoś go jeszcze poczuje. Już 20 lat temu wszystko „nad nami” zostało utracone. Cywilizacja zabrała człowiekowi to, bez czego nie potrafi być szczęśliwy.
Najpierw były bunty, strajki oraz liczne powstania. Istniały wtedy nadzieje na polepszenie środowiska, jednak kiedy w 2203 r. policja oraz reszta innych urzędów została sprywatyzowana, zgasła ostatnia iskierka nadziei. Ostrzegano- ale nikt już nie słuchał. Teraz mamy tego skutki. Musimy żyć pod ziemią jak krety! Ludzie byli tak zajęci pracą, że nie zwracali już uwagi na krytyczny stan  planety. Kiedy pojawiły się pierwsze poparzenia od słońca, zdałem sobie sprawę, że szczęście zostało utracone. Zbudowano betonowe bunkry, wstawiono małe, kwadratowe okienka, a o tym, co znajduje się nad nami powoli zapomniano. Teraz już niczego tam nie ma. Rośliny, zwierzęta i wszelkie życie  umarło. Są same pustynie oświetlone przez czerwone słońce, które wszystko spaliło. Niektórzy uważają, że jest to dzieło samego szatana! Tak naprawdę sami wszystko zniszczyliśmy. Być może nadejdzie jeszcze dzień, kiedy będziemy mogli wciągnąć w nasze zduszone płuca czyste powietrze…
Moje przemyślenia przerwało trzaśnięcie drzwi. Do pokoju weszła Alex, kobieta, którą kochałem najbardziej na świecie. Była tak piękna, że byłem o nią zazdrosny nawet wtedy, kiedy byliśmy tylko we dwoje. Dziś ubrana była w czarną, obcisłą sukienkę. Mój wzrok spoczął na chwilę na jej piersiach; zauważyła to.
- Czasem mam wrażenie, że jestem jakimś eksponatem w muzeum- uśmiechnęła się - John, opanuj się trochę!
To teraz ja musiałem przystąpić do akcji:
- Wiesz, ciężko oprzeć się takiej kobiecie jak ty!
Podszedłem do niej. Chciałem ją pocałować, ale w tym samym momencie położyła dłoń na moich ustach.
- Nie nakręcaj się tak!
„To już nawet własnej żony nie można pocałować?” –  pomyślałem z rozbawieniem.
- Jeśli przyniesiesz mi z podziemnej szklarni parę pomidorów, to może pomyślę o jakieś nagrodzie dla Ciebie- dodała.
„A jednak!”
- Dobra, wracam za 5 minut! – od razu mi się humor poprawił.
- To czekam! Twój misiaczek jest dziś bardzo głodny…
Za trzy sekundy byłem już w holu głównym. Jest to pomieszczenie, które spełnia funkcje dawnego salonu rozrywki. Tu spotykają się ludzie z całego naszego bunkra, aby podyskutować o różnych tematach, napić się piwa ( które jest wyjątkowo mdłe poprzez to, że wyprodukowane jest ze sztucznego chmielu), albo po prostu posiedzieć na wygodnych kanapach.
Poprzez hol główny przeszedłem do Żelaznego Pokoju, naszego „centrum dowodzenia” składającego się z paru starych, ledwie działających komputerów, pieca, oraz pompy wodnej, dzięki której mamy światło w niektórych pomieszczeniach. Dlatego nazywa się to pomieszczenie Żelaznym. Przeszedłem jeszcze przez parę korytarzy i znalazłem się na klatce schodowej. O ile można było nazwać to schodami. W rzeczywistości były to stare, ledwo trzymające się drabinki. Zszedłem na dół i znalazłem się przed wielkim, oszklonym pomieszczeniem- szklarnią. Było to jedyne miejsce pod ziemią, które przypominało naszą pierwotną planetę. Tylko tu można  było znaleźć rośliny i warzywa, które utrzymywały się przy naszym sztucznym słońcu, składającym się z paru lamp wodorowych. Wszelkie plony  (o ile to można nazwać plonami) były wyjątkowo obrzydliwe, w niczym nie przypominały starych, dobrych warzyw. Były suche, zawierały mało miąższu, a jedząc je czasem miałem wrażenie, że żuję gumę. Podszedłem do metrowych krzaczków i urwałem parę „dorodnych”, czerwonych pomidorów, o które poprosiła mnie Alex. Gdy miałem już wracać, zauważyłem przy jakimś drzewku małą czerwoną różyczkę. Skąd ona się tu wzięła? Od lat nikt nie widział kwiatów, a Alex wręcz je kochała. Pomyślałem, że zrobię jej wspaniałą niespodziankę. Zerwałem szybko kwiatka i pobiegłem w stronę drabinek. Gdy byłem już w połowie drogi, usłyszałem czyiś krzyk. Na pewno nie była to Alex, jednak coś musiało się stać- od góry donosił dźwięk biegnących ludzi. Przyśpieszyłem kroku. Gdy byłem już w holu głównym, zauważyłem tłum. Jednak to nie on zrobił na mnie największe wrażenie, tylko to, co ujrzałem nad nim.
Przez małe, kwadratowe okienko wpadało jaskrawe, niebieskie światło. Czy to Ziemia ożyła? Gdzie się pojawiło stare, czerwone słońce palące wszystko na swej drodze?
Ku mnie biegła już Alex. Rzuciła się na mnie i objęła za szyję.  Pomidory i różę odruchowo wrzuciłem do kieszeni. Teraz to było najmniej ważne. Liczyła się radość! Jednak czy to tak można nazwać to uczucie? Czy ta uśmiechnięta kobieta była pewna, że utracone szczęście powróciło po tylu latach? A jeśli to kolejny blef od strony Boga? Bałem się. Naokoło siebie słyszałem podniecone głosy. Serce zaczęło bić mi szybciej. Ale nie ze szczęścia. Byłem dziwnie zdenerwowany. Coś było nie tak. Moje przeczucia były jakoś dziwnie realne.
Nagle odepchnąłem od siebie Alex. Sam nie wiedziałem, dlaczego to zrobiłem. Popatrzyła na mnie z wielkim zdziwieniem.
- Co się stało?- w jej głosie wyczułem przerażenie.
- Nie wiem – dalej się bałem – jeśli to następna kara za to, jacy jesteśmy?
- Ale John, dlaczego od razu uważasz…
Ale ja  już jej nie słuchałem. Byłem myślami całkiem gdzieś indziej. Coś jest nie tak. Przez tyle lat Ziemia była skażona, a tak nagle, w jednej sekundzie ożyła. Serce waliło mi coraz szybciej.  Tak, byłem ciekaw co to za niebieskie światło, ale jednocześnie wolałem nie ryzykować. Choć właściwie kto mówił tu o ryzyku? A może…
-John!!!
Otrząsnąłem się. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że w pokoju panuje chaos. Dźwięki podnieconych głosów łączyły się z moimi zbłąkanymi myślami. Miałem ochotę zniknąć, pojawić się w jakiejś czarnej dziurze, która byłaby dostępna tylko dla mnie! Samotność była moim marzeniem, ciemność i cisza- azylem.
Usłyszałem dziwne pukanie w szybę. Głos nie dochodził z wewnątrz. Okrzyk radości, triumfalny śmiech i moje zmieszane już myśli- na zewnątrz był jakiś mężczyzna . Życie powróciło, a wiara w Boga wraz z nim.
Z jednej strony zdziwiłem się, że szatańskie słońce umarło. Cieszył mnie fakt, że ludzie z pozostałych bunkrów przeżyli. Bo przez ten cały czas nic o nich nie wiedzieliśmy. Liczyło się tylko to, że my jesteśmy bezpieczni. Nim się otrząsnąłem, walono już  w szybę stalową belką. Szkło było grube, trudne do stłuczenia. Jedna ryska, dwie i głośny dźwięk spadania tysięcy małych odłamków. W nasze nozdrza wdarło się chłodne powietrze. Tlen, prawdziwy tlen! Orzeźwienie dla naszych płuc. Zapadła chwila ciszy. Alex ponownie rzuciła mi się na szyję. Coś mówiła, ale nie słuchałem. Spostrzegłem mężczyznę biegnącego z drabiną. Ludzie zaczęli wychodzić na Ziemię! Wszystko to wydarzyło się tak szybko; miałem wrażenie, że czas przyśpieszył.
Alex pociągnęła mnie za rękę w stronę drabiny. Położyłem nogę na pierwszym szczeblu. Bałem się… Ale czego? Rozczarowania? Nicości? Bo tam nic nie było! Ziemia sama w sobie nie istniała. Owszem, była to planeta, ale nic tam nie było.
Zacząłem się powoli wspinać. Gdy moja głowa znalazła się już na takim poziomie, że mogłem ujrzeć, co znajduje się poza bunkrem, świat wokół mnie zamarł.
Nie tak to sobie wyobrażałem. Wiedziałem, że nic już nie będzie, ale takiego widoku się nie spodziewałem. Wszędzie był tylko piasek, sięgał  aż do granicy widoczności. Niebo było dziwnie granatowe. Przedzierały się jakieś lekkie poświaty. Nad ziemią wznosiła się niebieska mgła. Było jak w bajce. Wszędzie naokoło schodzili się ludzie. Niektórzy płakali, inni krzyczeli z radości, a jeszcze inni po prostu patrzyli. Ciężko opisać ten widok słowami. To tak jakby stało się pośrodku wielkiej, niebieskiej zorzy. Albo w głębinach oceanu. Nie myślałem już o niczym. Usiadłem na ziemi, przesypując piasek z dłoni do dłoni. Wpatrywałem się w wielki, ciemnozielony głaz.
To Bóg się nad Nami zlitował, czy była to przegrana Szatana?
Gdzieś przede mną rozległ się głośny, przerażający krzyk…

-Część 2-
Wtem powiał szalony wicher z pustyni,
Poruszył czterema wegłami domu, zawalił go na dzieci tak,
iż „poumierały”. Ja sam usiadłem, by Ci o tym donieść…

Ks. Hioba, Rdz.1, 19-20

- Proszę, pomóżcie Mi! Nic nie widzę! – krzyczała przerażona kobieta.
Wstałem szybko, aby zobaczyć dokładniej, co się stało. Wszyscy zaczęli się zbiegać. Ale gdzie jest Alex? Próbowałem ją wypatrzeć gdzieś w tłumie. Z oddali dobiegł mnie następny krzyk.
-Boże, co się stało? Nic nie widzę!- krzyknęła następna kobieta.
Zaczęło się.
Wiedziałem.
Oto kara za ludzką naiwność. Bóg po raz kolejny Nas ukarał. Co się jeszcze stanie w ciągu tego przeklętego dnia!?
Głośne, donośne krzyki i płacze tysiąca kobiet doszły do moich uszu jak jakaś przerażająca fala. Dlaczego właśnie one? „Muszę poszukać Alex!”- pomyślałem. Wyskoczyłem z większego tłumu. Jednak nie wiedziałem w którą stronę się udać. Miałem nadzieję, że z nią jeszcze jest wszystko w porządku. Zobaczyłem ją daleko  przed sobą. Zacząłem biec w jej stronę, ale już wiedziałem, że los nie oszczędził także i jej. Patrzyła wprost na mnie, ale mnie nie widziała. Dlaczego i ona? Dlaczego ten los spotkał tylko kobiety?
I ten krzyk pomieszany z płaczem. Chaos, który tu panował był nie do zniesienia.
-Alex! – krzyknąłem. W przeciwieństwie do innych była spokojna.
-John, Boże, gdzie jesteś? – zaczęła przed siebie wymachiwać rękami.
Podbiegłem do niej i objąłem z całych sił. Wiedziałem, że również była przerażona; że strachu mało co nie wbiła mi palców w plecy. Na swojej szyi poczułem jej zimną twarz.
-Dlaczego?- szepnęła mi do ucha.
Nie potrafiłem odpowiedzieć. Po raz pierwszy nie wiedziałem, co powiedzieć własnej żonie.  Miałem ochotę zniknąć, być sam tylko z Alex. Pojawić się w miejscu, gdzie moje uszy miałyby możliwość odpoczynku od tego potwornego chaosu. Pociągnąłem kobietę ku ziemi. Usiedliśmy na chłodnym piasku. Na jej smutną twarz nadal padało to przeklęte, niebieskie światło. Była taka niewinna. Wszyscy byli niewinni. I znów miałem to dziwne przeczucie- przeczucie zła. Bóg nie obłaskawi mężczyzn…
- Boję się… - nigdy nie słyszałem, aby ze strachu tak jej drgał głos- nie widzę nic. A jeśli ty jesteś kimś innym, jeśli nie jesteś Johnem?
- Jestem – po chwili dodałem – kocham Cię…! I zawsze będę.
Uśmiechnęła się.
Najgorsze było to, że w tej sytuacji nic nie mogłem zrobić. Denerwowało mnie to. Ktoś mnie pchnął, ale nie zwróciłem na to uwagi. Przypomniałem sobie o tym, co miałem w kieszeni. Podniosłem dłoń Alex. Położyłem na niej znalezioną wcześniej różyczkę. Drgnęła.
-Czy to jest kwiat? – zapytała.
-Tak, dla Ciebie. Znalazłem w szklarni. Miałem Ci go dać wcześniej. Ale  nie wyszło- znów drgnęła.
-John, jak on wygląda?- płakać mi się chciało.
-Jest cała czerwona. Ma trochę zwiędnięte końcówki, ale i tak jest piękna. Niestety, nie taka jak ty…
W oczach Alex pojawiły się łzy. Znów nie wiedziałem, jak zareagować. Koniuszkami palców dotykała dokładnie wszystkie części kwiatka. Jak matka, która po raz pierwszy wyprawia swoje dziecko do szkoły. Dbała o to, aby wychwycić w nim każdy najmniejszy szczegół. Po policzkach spłynęły jej pierwsze łzy. Spadły na piasek. Ile dziś takich plam znajduję się na tej przeklętej pustyni?
-Dwadzieścia lat nie widziałam żadnego kwiatka – mówiła przez łzy – gdy wreszcie nadarzyła się okazja, nie mogę go zobaczyć!
-Alex… - ale przerwała mi.
-Miałeś rację. W bunkrach toczyliśmy życie jak jakieś robaki. Teraz to życie się skończyło!
Ostatnie jej słowa utkwiły mi głębiej w głowie. Czy faktycznie życie się skończyło? Miała rację! Ona cierpi, a ja na to patrzę i nic nie mogę zrobić. Najgorszy z koszmarów stał się właśnie prawdą.
-Boże, czego ty od nas chcesz?!- krzyknąłem w stronę małej, błękitnej poświaty na ciemnym, niebieskim niebie. Sam nie wiedziałem, czemu akurat w tym kierunku. W tym samym momencie usłyszałem coś, czego usłyszeć na pewno nie chciałem.
Trwało to wieczność. Długi, przeraźliwy dźwięk, zdolny przywołać diabła na Ziemię. Czułem jak drgają mi bębenki. Krzyk był niemiłosierny. Kurczowo złapałem się za uszy. Alex zrobiła to samo. Była to zapowiedź kolejnej „apokalipsy”. Był to krzyk męski. Tylko oni nie zakrywali uszu. Bo tylko oni przestali słyszeć…
Ale dlaczego nie ja? Dlaczego ja dostałem taki dar? A może to stanie się zaraz. Może to jest ostatnia szansa, aby porozumieć się z Alex. Potem już nam nic nie pozostanie.
-Kocham Cię!- krzyknąłem jej do ucha. Ledwo dosłyszała poprzez hałas, jaki robili inni.
„Trzeba stąd uciec”- pomyślałem. Jak najdalej od tego chaosu! Ale gdzie? Pociągnąłem Alex za rękę i zaczęliśmy biec. Szukałem schronienia. Tak należy bowiem nazwać miejsce, które było obecnie moim marzeniem. Musiałem jednak zwolnić ze względu na Alex. Było jej trudniej biec, gdyż nic nie widziała. Przez chwilę zastanawiałem się, czy znajdziemy w ogóle jakieś zacisze. Niewiadomo, ile ludzi przeżyło z innych bunkrów.
Gdy tak biegłem z Alex, przed oczyma narastały mi najbardziej przerażające obrazy, jakie widziałem w ciągu całej mojej podziemnej egzystencji- obrazy bólu i cierpienia, strachu i przerażenia. Widziałem płacz i tęsknotę, zwątpienie i pogodzenie się z własnym losem. Ludzie nagle poczuli potrzebę bycia blisko siebie. Niektórzy stali w objęciach, aby się nie zgubić, inni siedzieli na zimnym piasku bezradni wobec nieszczęścia, jakie ich spotkało. Na swej drodze spotkałem łzy, ale spotkałem także krew; byli i tacy, którzy sami zakończyli swą mękę.
Nie wiem, jak długo biegliśmy, trzymając się mocno za ręcę. Bałem się. Uciekałem przed strachem. Dlaczego ja jestem normalny? Choć określenie to nie było do końca dobre w zaistniałej sytuacji.
-John, John!- krzyknęła Alex.
Zatrzymałem się. Dopiero teraz zobaczyłem, że jesteśmy już sami. Wśród nas był tylko piasek. Na niebie nadal znajdowała się jasna poświata. W oddali było słychać krzyki, ale nie były one już tak dokuczliwe. Robiło się coraz ciemniej.
-Już dobrze - powiedziałem.
Trochę się uspokoiłem. Jednak gdy pomyślałem o przyszłość, znów ogarnął mnie strach. Jak będzie wyglądało nasze życie? Moje?; ja jeden i miliony upośledzonych. A może jest więcej takich jak ja?
-John, o co chodzi? Dlaczego nas to spotkało?- zaczęła płakać – co my takiego zrobiliśmy do jasnej cholery?!- w jej głosie wyczułem złość.
-Sami spieprzyliśmy sobie życie, Bóg nas tylko ukarał…
-O czym ty mówisz?
Nie chciałem jej jeszcze bardziej dołować. Bałem się, że wybuchnie gniewem. Ale musiałem; nie potrafiłem przed nią nic ukryć. Nie wiadomo, co się jeszcze stanie, być może to będzie nasza ostatnia rozmowa.
-To my zmarnowaliśmy szansę – zacząłem niepewnie – odrzuciliśmy wszystko, co dał Nam Bóg. Staliśmy się grzesznikami, mordercami własnych dusz. Zapomnieliśmy o Bogu, a skupiliśmy się tylko na rozkoszach i forsie. Ta kara…
-Przestań!- krzyknęła. Znowu się rozpłakała. Upadła na ziemię- Przestań. Ty nic nie rozumiesz…Boję się … Bądź przy mnie!
Uniosła ręce do góry. Szukała mnie. Podałem jej dłoń i usiadłem koło niej. Coś się zmieniło w mojej psychice… Dopiero teraz to dostrzegłem. Popatrzyłem na ową poświatę; miałem wrażenie, że mnie obserwuje. To tak, jakbym patrzył we własne wspomnienia. Nie! Mglisty punkt na pewno nie potrafi zmienić człowieka. Jednak coś powodował. To tak, jakbym oglądał własne życie- w moim mózgu wyświetlił się obraz życia sprzed lat, było to naprawdę kolorowe życie. Potem przypomniałem sobie poparzenia od słońca i te przeklęte bunkry. Rozmyślanie przerwała mi Alex:
-John, jak to wszystko teraz wygląda. Proszę… opowiedz mi co widzisz.
I co ja jej miałem opowiedzieć? Prawda czy blef? Zawsze starałem się być z nią szczery, ale nie ma co ukrywać, że w tym momencie było pięknie. Bałem się, że Alex całkiem się załamie. Chciałem skłamać, ale ona zawsze wiedziała, kiedy ją oszukuję. Znała mnie na pamięć.
-John, proszę…
-Przed sobą widzę tylko piasek. Jednak gdy podnoszę głowę, widzę niebieskie niebo, nie takie, które było nad nami dwadzieścia lat temu. Znacznie ciemniejsze, ale piękniejsze. – jednak wybrałem prawdę – To tak jakby być na samym dnie oceanu albo w środku niebieskiego kryształu. – na ramieniu poczułem jej ciepłą łzę – Nad nami unosi się jasna poświata. Sprawia wrażenie takiej jaskrawe fali, która chce coś powiedzieć. Ale przecież nie może…
-Chciałabym móc zobaczyć…
Wierzyłem jej. Wierzyłem wszystkim ludziom, którzy dostali taką karę. Ale jednocześnie dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że to ja jestem najbardziej upośledzony. Bo tylko ja widziałem i słyszałem to, co dla innych było nieosiągalne…
-Mi też nie jest wcale łatwo… - odpowiedziałem.
A było coraz gorzej. Miałem ochotę gdzieś uciec, ale sam, bez Alex. Miałem dość ciągłego pocieszania i pomocy. Wiem, że to jest moja żona, ale chciałem żyć własnym życiem. Nigdy wcześniej nie pomyślałem, że kiedykolwiek będę miał ochotę uciec od kobiety, którą najbardziej kochałem. Zawsze wyobrażałem sobie, jak się starzejemy, całymi dniami nic nie robimy, a nasze dzieci opiekują się nami. Bo po to są właśnie dzieci. Wychowujemy je z myślą o ich przeszłości,  skacząc za nimi w ogień, aby po kilkunastu latach dostać nagrodę wdzięczności. Ze łzami w oczach umierać, wiedząc, że twoje dziecko ma przed sobą jeszcze pół życia; wiedząc, że coś zostawiłeś na tym świecie. Do tej pory nie wyszło nam jeszcze z Alex. I nie wiem, czy będzie jeszcze okazja… Może się jeszcze wiele stać. A może my wszyscy dziś poumieramy? Być może Bóg rzucił na Nas tą plagę, aby umierać w bólach zarówno psychicznych, jak i fizycznych. Choć tak właściwie zasłużyliśmy sobie na to!
-O czym myślisz? - zapytała Alex.
-O niczym. – odpowiedziałem szybko.
-Nie okłamuj mnie John… Co się stało?
-Nic.
-John, proszę…
-Czy możesz już skończyć do jasnej cholery!- krzyknąłem ze złością.
I wcale nie żałuję tego, że tak wybuchnąłem. Nie dawałem już rady. Życie to nie jest teatrzyk dla mnie. Gdy zobaczyłem, jak Alex zaczyna płakać, wcale nie zrobiło mi się jej żal. Wręcz przeciwnie; wkurzyłem się jeszcze bardziej! Czy ta kobieta musi mieć takie słabe nerwy?  Zawsze musi wyć?
-Boże, za jakie grzechy! – Gdy to powiedziałem, miałem wrażenie, że owa poświata nad naszymi głowami poruszyła się. Nie! To niemożliwe. To tylko złudzenie.
-John, proszę…- zaczęła przez łzy.
-Skończ! Weź się w garść kobieto! – I kolejny wybuch…
To wszystko wydawało mi się jakimś błędnym kołem. Z jednej strony byłem naprawdę wkurzony i zły na los, ale z drugiej ciężko było mi uwierzyć, że z moich ust wyszły takie słowa. Dlaczego? To jedno, króciutkie pytanie było idealne, aby określić ostatnie godziny naszego życia. A może to wszystko dłużej się działo?
Alex zaczęła płakać coraz głośniej. Łzy spływały na piasek niczym groch. W tej chwili wszystko przeradzało się w niej w histerię.
-John, proszę.. Dlaczego? – I dalej to samo – John…Proszę, boję się… Ja nie…
Nie! Musiałem stąd uciec. I wcale to nie było trudne! Po prostu wstałem, odwróciłem się i poszedłem przed siebie. Z tyłu nadal słyszałem krzyki Alex.
-John, gdzie jesteś? Słyszysz mnie?
Odwróciłem się odruchowo. Stała i wymachiwała rękami na wszystkie strony.
-John, gdzie jesteś… Proszę…
Ale ona już mnie nie interesowała. Ostatni raz popatrzyłem na swoją żonę.
-John, nie opuszczaj mnie!
Ale ja już biegłem przed siebie. Popatrzyłem jeszcze na jasną poświatę na niebie i krzyknąłem z całych sił:
-SUKA!
Z oddali było słychać jeszcze lamenty Alex…


-Część 3-
Posłuchaj, proszę. Pozwól mi mówić!
Chcę spytać. Racz odpowiedzieć!
Dotąd Cię znałem ze słyszenia,
Teraz ujrzało Cię moje oko,
Dlatego odwołuję, co powiedziałem,
Krajam się w prochu i popiele.

Ks. Hioba, Rdz.42, 4-7

Nie wiem, jak długo tak biegłem. Im szybciej gnałem, tym poświata była coraz niżej nad moją głową. A może mi się tylko wydawało. Może to wszystko jest jednym, wielkim koszmarem? Być może w rzeczywistości żadnej fali na niebie nie było. Ludzka wyobraźnia w ekstremalnych warunkach różnie pracuje.
Płakałem. Był to płacz przez złość. Było mi żal Alex. Ona umrze tam! Jest tysiące metrów od ludzi. Może liczyć tylko na swój instynkt oraz słuch. Pewnie siedzi na chłodnym piasku i ryczy- przeklina mnie na wszystkich świętych. Na pewno się boi.
Ale z drugiej strony to zasłużyła sobie. Ciągle wyła i użalała się nad sobą. „Może jestem egoistą?”- pomyślałem w pewnej chwili. „Nie!” Każdy w podobnej sytuacji zrobiłby to samo.
Przystanąłem dopiero wtedy, gdy w oddali zobaczyłem jakiś ciemny punkcik. Podbiegłem, aby zobaczyć, co to dokładniej jest. Była to mała chatka. Nie wierzyłem! Jak to jest możliwe, przecież słońce wszystko spaliło. Czy tu toczyło się normalne życie?
Gdy byłem już blisko dostrzegłem, że chatka nie ma drzwi tylko wielką dziurę. Podobne było wnętrze; właściwie nic tam nie było… Po prostu ciemność. Jednak w oddali coś zaświeciło. Jakiś metal. Z ciekawości podszedłem do owego błysku. Jak się okazało był to nóż. Czemu w tak wielkim pomieszczeniu znajduje się tylko ten jeden, jedyny przedmiot nie mający żadnego sensu znalezienia się tutaj…
Wziąłem nóż do reki. Był ciężki. Spojrzałem się swojemu odbiciu na jego ostrzu. Zamarłem.
Zobaczyłem tam twarz – twarz pełną okrucieństwa, zła i bólu. Ja jestem człowiekiem! Ale człowiek tak nie postępuje… Nagle zrobiło mi się cholernie smutno. Alex… Co ja zrobiłem? I dlaczego? Moja głowa to był jeden, wielki mętlik. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że każdy ruch tego dnia był jasnym błędem- wyjście na zewnątrz, oddalenie się od się od innych, zostawienie Alex na pastwę losu. „Boże, co ja zrobiłem?” No właśnie, Bóg! On to zrobił. Zawsze w niego wierzyłem- On mnie nie ukarał, On dał mi szanse. Poddał mnie próbie własnej surowości. Jakim będę człowiekiem chwili cierpienia…
Nie wiedziałem, co robić. Stałem na środku wielkiej izby z nożem w ręku jak jakiś szaleniec. Wyszedłem na zewnątrz. Chciałem uciec. Ale przed czym? Własną głupotą? Naiwnością? Egoizmem? Nie było żadnej drogi ucieczki. To była skrwawiona dusza chorego człowieka. Jest tylko jedna ścieżka!
Ścieżka ta nie była dobra. Nie tak wyobrażałem sobie to wszystko…
Upadłem na kolana. Popatrzyłem przed siebie. W tej chwili już o niczym nie myślałem. Jeszcze raz spojrzałem na ostrze noża, gdzie malowało się moje parszywe odbicie.
-Głupek z Ciebie! – powiedziałem sam do siebie.
Ostatnia możliwość, jak mi została. Trudno… To życiem zwana gra… W egzystencji każdego człowieka są odpływy i przypływy. Jest czas smutku, ale jest także czas budowania własnego szczęścia; są sny, które mogą się spełnić, ale też są takie, które pozostają koszmarami. Jest życie i jest śmierć. Niezależnie od tego, jaką wybierzemy drogę, wkrótce Ona nadejdzie. Dokonałem wyboru…
Zamknąłem oczy i przyłożyłem nóż do szyi. Przycisnąłem go lekko. Teraz wystarczy tylko małe szarpnięcie. Wykonałem ostatni ruch! Przede mną  rozlał się wodospad krwi. Upadłem na plecy. Poczułem na sobie morze krwi. Nie bolało już. O niczym już nie myślałem. Życie… Śmierć… Bóg… Ból.. Ostatnia łza i ostatni uśmiech… I sen…
*  *  *
Grzesznik leżał cały w wielkiej, czerwonej rzece. Ostatnia łza spłynęła po policzku. Już nie żył. Teraz John był już na drugim świecie. Przed Bogiem, albo przed Szatanem.
Jasna poświata nad mężczyzną właśnie przygasała.
W oddali rozległ się krzyk.



-Epilog-

Był to krzyk szczęścia. Alex także przeżyła to szczęście. Kobieta wstała i zobaczyła niebo. Widziała! Tysiące istot na Ziemi trwało w zachwycie. Zza góry wstało słońce. Oświetliło twarz kobiety. W dłoni nadal ściskała różyczkę. Wstała i ostatni raz pomyślała o swoim mężu. Najważniejsze, że nie będzie sama. Dotknęła brzucha. Żałowała, że nie zdążyła mu o tym powiedzieć.
Wyrzuciła kwiatka i stanowczym krokiem szła w stronę wschodzącego słońca. Wstawał nowy dzień, a wraz z nim nowy Świat…
Dział: Opowiadania