Rezultaty wyszukiwania dla: science fiction
Po drugiej stronie
Każdy artysta tworząc daje początek nowemu światu, czemuś, co należy tylko do niego. Jest bogiem, stwórcą; daje i odbiera życie, wpływa na decyzje swoich "dzieci", łączy i rozdziela. Aleksander jest malarzem, acz nietypowym, bowiem... owoce jego dłoni żyją. Żyją i niejednokrotnie mają ogromny wpływ na świat rzeczywisty.
Z twórczością pana Rafała Cuprjaka spotkałam się po raz pierwszy, a do Po drugiej stronie przyciągnął mnie nietuzinkowy opis. Bóg? Bożek? Stwórca? Malarz, który mianuje się panem czyjegoś losu? Prawda, a może zwyczajne majaczenie przesiąkniętego alkoholem człowieka?
Każdy kolejny rozdział to zaproszenie do poznania postaci, zajmujących mniej lub bardziej znaczące miejsce w toku historii. I tak dane nam jest poczytać o perwersjach Moniki, samotności zakochanego w niej bez pamięci Cypisa, sposobie na wystawne życie Natalii, bezpiecznym kokonie pracy Antoniego i ścieżce kariery, jaką codziennie spaceruje Rajmund. Nad tym wszystkim czuwa malarz -rzekłabym- drugiej kategorii, Antoni, zajmujący się tworzeniem niegroźnych i raczej nic nie wnoszących do artystycznego świata obrazów. Ale, ale- niech nie zmyli Was jego przesiąknięty wódką oddech, niechlujny strój czy kilkutygodniowy zarost. To on jest bożkiem, właśnie on posiada TALENT, będący jednocześnie darem, jak i przekleństwem. Choć początkowo mogłoby się wydawać, iż owa pozycja to zbiór luźnych, właściwie nieposiadających cech wspólnych opowiadań, to prawda jest zgoła inna. Owszem, jak już wspomniałam wcześniej, zostają nam przedstawieni kolejni bohaterowie, ale ich losy są ze sobą silnie połączone- jeśli nie więzami krwi, to... przeznaczeniem?
Zostałam porwana. Co prawda nikt za mą skromną osobę nie żądał okupu, nie przetrzymywano mnie siłą w od dawna zamkniętym magazynie, nie ucięto mi palca, ale... zostałam porwana. Do innej rzeczywistości! Świat, jaki wykreował pan Cuprjak jest jednym słowem fenomenalny. Od książki nie sposób się oderwać, a wielość bohaterów w tym przypadku zdecydowanie działała na plus. Każda z postaci była tak dobrze wykreowana, że nie miałam problemu z zapamiętaniem kto jest kim i co łączy ją/ jego z innymi, papierowymi ludźmi. Ponadto zaprzątała mnie jeszcze jedna myśl- czemu służy tajemniczy NÓŻ, pojawiający się zarówno w przeszłości, jak i w teraźniejszości? Ów przedmiot skłaniał bohaterów do popełniania czynów wbrew ich woli, uzależniając ich od siebie. Tęsknili za nim jak za ukochaną osobą, swoistym nałogiem. Dlaczego jednak miał aż tak ogromny wpływ na ich decyzje? Ciężko powiedzieć. Tajemnica pozostała nieodkryta.
Siła zła i siła dobra- jak rozróżnić, kto stoi po czyjej stronie? Wiadomo, że zło znajdujące schronienie w ciele Rajmunda, wspierane przez magiczną moc NOŻA działało wyłącznie na korzyść czegoś o ogromnej mocy, być może demona. Ta siła nie jest nazwana; po prostu rodzi się dwóch chłopców i choć mają innych rodziców, są do siebie bliźniaczo podobni. Jeden z nich, przez lata ukryty w obrazie decyduje się na opuszczenie bliskiego mu środowiska. Zła decyzja...
Szczerze mówiąc, już dawno nie czytałam tak dobrej historii. Temat może się niektórym wydawać dość oklepany, ale to, że autor karmi nas, czytelników, niedopowiedzeniami, jedynie wzmaga apetyt. I chce się więcej, więcej i więcej. Jednak wszystko co dobre kiedyś się kończy, więc ze smutkiem odłożyłam Po drugiej stronie na półkę. Mam nadzieję, że kolejne książki polskiego pisarza będą równie dobre. Polecam z czystym sumieniem!
Wywiad z Magdaleną Kubasiewicz
Skąd Kraków, dlaczego Polska w wersji magicznej?
Nie chciałam osadzać akcji w jakimś fikcyjnym mieście albo gdzieś za granicą. Wolałam sięgnąć po miejsce, które znam oraz lubię i dostosować je do swoich potrzeb – bo Kraków Sary nie jest do końca tym „naszym" Krakowem.
"Anna's Quest" od IQ Publishing
Plan wydawniczy IQ Publishing wzbogacił się o nową, niezwykle atrakcyjną grę p.t. "Anna's Quest". Jest to przepiękna i wciągająca gra przygodowa z klasycznym interfejsem point'n'click. Gra przenosi nas w świat, w którym inspiracje baśniami Hansa Christiana Andersena i braci Grimm przenikają się z elementami science fiction.
Upadła świątynia
Historia Dominiki Węcławek jest dość niezwykła. Gdy Bartek Biedrzycki rozpoczął serię „Kompleks 7215", podesłała autorowi fanfick do jego historii. Jak się wkrótce okazało, był to początek bardzo ciekawej współpracy. Już 22 stycznia bowiem, do księgarni trafi „Upadła świątynia" – powieść ulokowana w świecie wykreowanym przez Biedrzyckiego; pierwszy „pełnometrażowy" tekst pisarki.
Uwielbiam okładki postapokaliptycznych powieści. Czy chodzi o uniwersum „Metro 2033" wydawnictwa Insignis, czy świat „S. T. A. L. K. E. R.", czy „Kompleks 7215" Fabryki Słów właśnie. „Upadła świątynia" w sferze wizualnej nie odstaje niczym od obwolut tych bardziej popularnych autorów, a w kontekście cyklu, w który się wpisuje, zajmuje drugie miejsce – jest zdecydowanie atrakcyjniejsza od pierwszego tomu tej serii i nieco tylko mniej zachęcająca od „Stacji: Nowy Świat". Kontrast toksycznej zieleni z intensywną czerwienią przyciąga wzrok i gwarantuje, że spotkanie z powieścią nie będzie spacerkiem po parku, a przeprawą przez morze krwi, popromienne deformacje i pozbawionych moralności wrogów z własnego gatunku.
„Upadła świątynia" rozgrywa się dwadzieścia lat po Zagładzie. Tunele i ich mieszkańcy stają przed nowym rodzajem zagrożenia – coś lub ktoś wabi do siebie ludzi i dokonuje na nich brutalnych mordów. Równocześnie rozchodzi się fama o istnieniu miejsca obiecanego, raju dla wszystkich mieszkańców Tuneli. Konieczna jest szybka reakcja i to więcej niż jednego sektora metra. Wkrótce zostaje więc oddelegowana grupa, złożona z co najmniej nieprzeciętnych jednostek. Jakby tego było mało – skrajnie od siebie odmiennych. Czy mordy i nagła obietnica lepszego miejsca do życia są ze sobą połączone? Czy niezgrana ekipa będzie w stanie pokonać tak potężne zagrożenie? Ilu z jej członków dokończy misję? A może kolejnej apokalipsy nie przetrwa już nikt?
Niespełna trzystustronicowa powieść zawiera w sobie wszystko to, co postapokaliptyczne tygryski lubią najbardziej. Czytelnik znajdzie tu retrospekcje dotyczące momentu Zagłady oraz czasu krótko po niej pisane z perspektywy przeciętnych obywateli; dopełnienie wątków z poprzednich powieści; ironiczno-sarkastyczne wtręty oparte na przekształceniach współczesnej wiedzy i kultury; bonus w postaci dwóch opowiadań oraz akcję. Całą masę akcji. Krwistej, dramatycznej i angażującej akcji.
Co różni Dominikę Węcławek od Bartka Biedrzyckiego? Przede wszystkim autorka nigdzie się nie spieszy. I nie chodzi tutaj o tempo rozwoju wydarzeń, bo to startuje z wysokiego C i ani na moment nie obniża tonu, a o staranne kreowanie świata i bohaterów. To coś, czego u Biedrzyckiego nieco mi zabrakło – postaci z krwi i kości; świata, który byłby czymś więcej niż zgliszczami i przeniesieniem starych problemów politycznych i podziałów na „nowy" grunt.
Bohaterowie u Węcławek budzą się do życia w relacjach. Nie są z góry określonymi, niezmiennymi charakterami, nałożonymi na imiona schematami, a egzystencjami poddawanymi nieskończonym procesom i przemianom. Przemianom w relacjach grupowych oraz wewnętrznym. Czytelnik obserwuje zachowania postaci w różnych sytuacjach i śledzi cały kalejdoskop ich emocji. Pisarka nie czyni swoich bohaterów superherosami – widać u nich strach, desperację, obawy, melancholię, ale również: bliskość oraz uczucia skrywane lub nieuświadomione.
Z drugiej strony świat po Zagładzie jest w „Upadłej świątyni" wyjątkowo prosty. Węcławek nie bawi się w wymienianie kolejnych stworów, czy opisywanie kolejnych znanych obiektów z postapokaliptyczną nakładką. W tym zakresie nie dookreśla kreacji Biedrzyckiego. Wkracza na teren warszawskich zgliszczy i skupia się na pierwszych wrażeniach. Śnieg, szarość, poczucie zagrożenia; duchota tuneli, obrzydliwy mech, mokre grzyby. Pisarka działa na zasadzie krótkich spostrzeżeń, które czytelnik sam musi sobie „dowyobrazić". Nie nasycając świata przesadzoną opisowością, zachęca do jego współkreacji, nienachalnie wtłaczając czytającego w jego tryby.
Tym jednak, co uwiodło mnie ostatecznie, był język Węcławek. Pozornie bardzo do Biedrzyckiego zbliżony, w praktyce zdecydowanie odmienny. Autorka zderzyła wulgarność wypowiedzi bohaterów z bardzo celnymi obserwacjami i trafnymi puentami. Wyraźnie ma talent do skrywania między wierszami teorii skłaniających do refleksji. Przykład? Jeden z bohaterów zastanawia się, czy agresja postapokaliptycznego świata nie bierze się stąd, że ten wie, kto stoi za jego zagładą. Piękne, mądre i niewydumane.
Okazuje się, że można napisać trzymającą w napięciu powieść postapokaliptyczną, która da czytelnikowi coś więcej niż nagromadzenie opisów strzelanek i wszelkiej rozróby. Ośmielam się stwierdzić, że historia stworzona przez Węcławek jest bogatsza od tego, co zaproponował dotychczas Biedrzycki. Przy tym wszystkim świat po Zagładzie w interpretacji autorki nie traci na szorstkości, zwykle przypisywanej mężczyznom – dynamizm, napięcie i ogólne poczucie zagrożenia nie opuszczają bowiem czytelnika od pierwszej do ostatniej strony. Nie mogę doczekać się dalszej historii Kostji jeszcze bardziej niż Borki, chociaż z przyjemnością zapoznam się z losami obu bohaterów. Najprościej – spotkanie z „Upadłą świątynią" okazało się, pomimo pewnych obaw z mojej strony, niezwykle udane.
Hardboiled. Antologia nowel Neo-Noir
"Hardboiled. Antologia nowel Neo-Noir" - ten tytuł na okładce może brzmieć dla niewtajemniczonych w skomplikowaną hierarchię literackich gatunków przerażająco, więc – chociaż zwykle tego nie robię – na początek małe wprowadzenie. Ten rodzaj kryminału i powieści detektywistycznej narodził się w XX wieku w połowie lat 20 w Stanach Zjednoczonych. Na skutek zubażania społeczeństwa, upadków kolejnych fortun, zwiększającego się bezrobocia oraz bezdomności, nieustających informacji o intrygach, przekrętach, korupcji, mafiach i temu podobnych, dotychczasowi literaccy detektywi musieli przejść przemianę, by dostosować się do nowego świata. Superbohaterowie, prawi bez względu na okoliczności ewoluowali w cyniczne i zmęczone życiem bestie, zyskując miano „rycerzy w przybrudzonych zbrojach". Z famme fatale u boku i mizoginią za pasem stawali do walki z najciemniejszymi przejawami okrucieństwa, nierzadko sami się ku niemu skłaniając. Nie bez znaczenia okazała się także naturalistyczna warstwa opisowa, która szczególnie upodobała sobie akcentowanie cielesności. Zwłaszcza, gdy chodziło o brutalne w tę cielesność ingerowanie.
Brzmi bezkompromisowo mrocznie? To dobrze, bo tak brzmieć miało i w takie założenia starali się wpisać twórcy antologii, na którą składają się cztery opowiadania. Wszystkie napisane przez mężczyzn: Roberta Ziębińskiego (autor opowiadania „Śpij, kochanie, śpij"), Juliusza Wojciechowicza (pomysłodawca i autor „Lany"), Marka Zychla („Ambisentencja") oraz Kornela Mikołajczyka („Chińska podróbka"). Dodatkowo zbiór wstępem opatrzył Mariusz Czubaj, przybliżając główne cechy charakterystyczne dla gatunku.
Opowiadań poza wpisaniem się w ten sam literacki nurt pozornie nic nie łączy. Różne miejsca, czasy, bohaterowie i sprawy; różne kobiety w łóżkach, podejście do świata i poziom brutalności. A jednak wszystkie cierpią na tę samą przypadłość – oryginalny pomysł, który ostatecznie okazuje się nie do końca wykorzystany. Niezależnie bowiem od tego, które opowiadanie podobało mi się najbardziej, a które najmniej, to bezwzględnie wszystkie wbijały mi nieprzyjemną szpilę sztampy wraz z wyjaśnieniem kreowanej na kartach zbioru intrygi.
Zrobił to autor „Śpij, kochanie, śpij", który pretekstem do poprowadzenia historii uczynił niepokojący zbieg okoliczności – piątkę zmarłych na zawał mężów na koncie, których śmierć nie dawała żonie żadnej formy zysku. Pomimo braku dowodów sprawa kobiety trafia do sądu (bo to przecież za dużo na przypadek, prawda?), a główny bohater stara się dowiedzieć prawdy – winna czy nie? Moim zdaniem pomysł naprawdę nietuzinkowy i, co więcej, w pewien sposób realny. Bo czy naprawdę ktoś z nas uwierzyłby, że strata pięciu partnerów w sile wieku w takich samych okolicznościach, to tylko kwestia brutalnego losu? Niestety, zakończenie – nagłe, przygnębiająco nieoryginalne i naciągane – zepsuło tę historię. Nie inaczej dzieje się w „Lanie", która rozgrywa się w fikcyjnym mieście istniejącym w innej rzeczywistości albo jakiejś formie bezczasu, w którym kolejni mieszkańcy zjawiają się nagle, powodując przy tym jego rozrost. Zagubieni pamiętają tylko o brutalnej stracie w „prawdziwym" świecie. Klimat tego opowiadania jest chyba najbardziej dopracowany, duszny i w stylu noir, jednak finał wciska na usta tylko jedno: „serio?". Podobna choroba kiepskiego zakończenia dotyczy „Ambisentencji" (to jest chyba najboleśniej kiczowate) opowiadającej o królowej blokowiska w alternatywnym, pełnym zagrożeń i swoistej magii świecie oraz w „Chińskiej podróbce", która przybliża historię detektywa badającego sprawę zabójstwa sobowtóra w świecie rodem z „Łowcy androidów".
Te potwornie nieprzemyślane zakończenia rekompensuje jednak w jakiś stopniu umiejętne kreowanie klimatu dla swoich opowieści przez wszystkich autorów. Każdy ze światów jest duszny, lepki od potu, zatęchły od przepełnionego biologicznym rozkładem i moralną degrengoladą powietrza, palący jak wątpliwej jakości wódka i gorący jak płynąca z nosa krew. Bohaterowie są mniej („Śpij, kochanie, śpij") lub bardziej („Lana"), ale jednak wulgarni, cyniczni i zmęczeni życiem. Brak poprawności politycznej i ugładzania treści ze względu na możliwą kontrowersję i przeciwdziałania gronu odbiorców, to spory plus. Gatunkowość wydaje się obroniona.
Opowiadania różnią się od siebie znacząco, jeżeli chodzi o styl pisania. To również ogromny atut, ponieważ czytelnik trafia do różnych wersji świata „zepsutego" nie tylko na poziomie samej historii i skrajności głównej postaci, ale również językowej dbałości lub jej metaforyzacji. Jeden z autorów chętniej sięga po porównania, inny celuje w styl bardziej informacyjny; jeden chętniej skupia się na krajobrazie, drugi odciska na nim piętno poprzez obserwację detali. Ciekawym dodatkiem są także stronice z komiksem, wizualnym przedstawieniem jednej ze scen z każdej historii. Najwyższa klasa rysunkowa.
Jeżeli chodzi o moje typy, to kolejność ułożenia opowiadań w tomie odpowiada wysokości moich ocen. Najwyższe noty otrzymuje „Lana", a najniższe „Chińska podróbka". „Ambisentencję", chociaż nie jest moją faworytką, chętnie poznałabym w „długim metrażu", z kolei „Śpij, kochanie, śpij" napisałabym od nowa, wykorzystując jeszcze raz ten sam punkt wyjścia. W ostatecznym rozrachunku antologia „Hardboiled" to mimo wszystko zbiór warty uwagi. Bezkompromisowo ociekający zepsuciem klimat tekstów rekompensuje znaczącą część niedociągnięć fabularnych. Nie można też odmówić autorom talentu i umiejętności władania piórem. Chętnie sięgnęłabym po innego tego typu zbiory. Może tym razem... kobiece?
"Star Wars Komiks Nr 2/2015" w grudniu
"Universum: Narodziny” Danteza pod patronatem
"Universum" jest zbiorem historii z gatunku science-fiction opowiadających genezę grupy wybitnie uzdolnionych osób, które w kluczowym momencie historii łączą swoje siły, by zmierzyć się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem, które zagraża Ziemi. Powieść ukaże się nakładem wydawnictwa Red Book i pod patronatem Secretum już 1 grudnia.
Być jak robot
Wielu z nas, niejednokrotnie pod wpływem zmęczenia, stwierdziło, że pracuje jak robot, bądź chciałoby być maszyną. Niespożyte zapasy energii czy też odporność na upływający czas niebywale kuszą. Jednak należy uważać, o co się prosi, przed czym przestrzega dzieło Jacka Dukaja pt. "Starość aksolotla".
Zakażenie
„Zakażenie", drugi tom serii „Infekcja", nie powinna się niczym wyróżniać. Bo ileż przeczytaliście już powieści lub obejrzeliście filmów, w których wroga inteligencja planuje zapanować nad światem za pomocą tajemniczego patogenu? Szczegóły mogą się zmieniać mniej lub bardziej, lecz koncept pozostaje ten sam. Co więc sprawia, że książkę Scotta Siglera czyta się wręcz jednym tchem, zaśmiewając się przy niej i jednocześnie czując nieustające napięcie?
Trzeba przyznać, że Wydawnictwo Gmork przyłożyło się do projektu okładki. Postawili na celną prostotę. Cała okładka utrzymana została w czarnym kolorze – przebijają się czerwone neurony (tutaj trochę zgaduję) oraz niebieskie linie przypominające błyskawicę. W centralnej części znajduje się tzw. trójkąt, czyli główny sprawca infekcji reprezentujący obcych. Przyznam, że początkowo myślałam, że to maska gazowa, lecz już po kilku stronach dowiedziałam się, co znaczy kształt o wielkich, żółtych, niemalże pionowych oczach.
W Ameryce tajemniczy patogen przemienia ludzi we wściekłych morderców, którzy zabijają swoje rodziny i bliskich w psychopatycznym szale. Rząd dostrzega wzór i stara się za wszelką cenę rozwiązać kryzys, nie informując o tym społeczeństwa. Jednak wniosek jest jeden: patogen to sprawka obcej, inteligentnej formy życia. Powołano specjalną grupę, która zebrana w ścisłej tajemnicy ma za zadanie zapobiec katastrofie. Należą do niej agent CIA – Dew Philips, epidemiolog – Margaret Montoya oraz jej współpracownicy. Posiadają niebanalną tajną broń – byłą gwiazdę footballu, Perry'ego Dawsey'a, który jako jedyny przeżył po infekcji obcych. Po traumatycznych przeżyciach posiadł niewytłumaczalną możliwość lokalizowania nosicieli choroby. Choć niezwykle przydatny, trudno nie uznać go za niebezpiecznego. Zespół robi wszystko, aby zapobiec katastrofie i powstrzymać infekcję przed rozprzestrzenianiem.
„Zakażenie" to prawdziwy miszmasz gatunkowy. Znalazło się w nim miejsce dla science fiction, horroru, a nawet thrillera i powieści akcji. Pomimo, że ogół konceptu trudno nie nazwać banalnym, to w całości prezentuje się wyśmienicie. Sigler czerpie motywy z różnych źródeł, od różnych tekstów kultury robiąc to bardzo celowo i świadomie. Wystarczy chociażby wspomnieć „Łowcę snów" Stephena Kinga, które to skojarzenie przypłynęło do mnie jako pierwsze.
Bardzo cieszy to, że Scott Sigler pomyślał o swoich nowych czytelnikach i sprawił, że drugą część trylogii „Infekcja" można czytać bez znajomości pierwszej. Umiejętnie wprowadza czytelnika w świat przedstawiony, informując go o przeszłych zdarzeniach na kolejnych etapach rozwoju akcji. Spokojnie można ją potraktować jak odrębną powieść, jednak gwarantuje, że po takiej rozrywce chce się więcej – większość odbiorców prędzej czy później sięgnie po trzecią część serii, tego jestem pewna.
Amerykański pisarz umiejętnie scharakteryzował wykreowanych przez siebie bohaterów – naprawdę czuć, że są z krwi i kości, a nie reprezentują kolejny szablon. Mimo, że Drew nosi pewne sztampowe znamiona reprezentujące agenta CIA to na jego postać składa się szereg cech, które połączone ze sobą tworzą dość osobliwą figurę. Podobna rzecz ma się z Perry'm Dawsey'em, pozostającym według mnie najciekawszym bohaterem powieści. Być może mój odbiór tej postaci byłby zgoła inny, gdybym przeczytała pierwszy tom serii. Lecz wywołał on we mnie zarówno złość, jak i smutek czy wzruszenie.
Scott Sigler przyłożył się także do edukacji swojego czytelnika. Na każdym kroku wyjaśnia zagadnienia z dziedziny biologii, biochemii czy medycyny. Operuje także w zrozumiały sposób terminami wojskowymi, co tyczy się nie tylko stopni, ale także ogólnie pojętych militariów. Sprawnie kreuje relacje z działań taktycznych na polu walki, oddając przy tym mechanizmy funkcjonujące w wojsku. Co ciekawe, to wiedza, która rzeczywiście pozostaje. A niektórzy mówią, że z „takiej" literatury nie można się niczego nauczyć...
Powieściopisarz bawi się teoriami spiskowymi, nie czyniąc z nich przerażających kreatur, które są prawdopodobne, lecz coś, co na pewno ma miejsce. Odsłania pewne schematy współpracy rządu z wojskiem, wysnuwając pewne wnioski, które dotyczą tylko Stanów Zjednoczonych. Na tej płaszczyźnie książka prezentuje się bardziej realistycznie niż mogłoby się z pozoru wydawać.
Pod względem językowym można docenić pewien gawędziarski, lekki ton pisarza. Dialogi przepełnia czarny humor oraz cynizm, co potęguje jakąś komiksowość, niekonwencjonalność postaci. Sigler zręcznie podzielił także swoją książkę na krótkie rozdziały, które przyspieszają tempo czytania. A ich tytuły... tutaj znów należałoby się odwołać do pewnego zdystansowania autora i jego wprawy w przelewaniu własnego humoru na papier.
„Zakażenie" to gatunkowy melanż, który powinien się spodobać zarówno fanom thrillerów czy Kinga, jak i wielbicielom horrorów klasy B. Szybka akcja, obfitująca w nieoczekiwane zwroty, napięcie trzymające od początku do końca, a także niezwykła filmowość powieści gwarantują udane kilka godzin lektury. Scott Sigler w świetny sposób wykorzystał motywy, które od dekad funkcjonują w kulturze, okraszając je cynizmem oraz kreując bohaterów, których równie dobrze moglibyśmy spotkać w jakimś komiksie.
Rafał Dębski „Wilkozacy 3. Księżycowy sztylet” - pod patronatem
Wilkozacy
„... I znów ich wrogowie będą mogli się przekonać na własnej skórze, że nie wolno doprowadzać Wilka do ostateczności.
Bo wtedy..."
Premiera już 23 listopada!