Rezultaty wyszukiwania dla: Yi Nan
Nawiedzony hotel
Czy XIX-wieczne powieści nadal są w stanie zaskoczyć współczesnego czytelnika? Czy jednak pozycje literackie, które niegdyś porywały czytelników, teraz raczej wywołują uczucie znudzenia, a niekiedy nawet zażenowania? Z pewnością powieść Wilkiego Collinsa trudno rozpatrywać w takich kategoriach, dlatego, że pisarz okazał się dla mnie raczej wielkim moralizatorem, a nie prekursorem powieści detektywistycznej. „Nawiedzony hotel", a także dołączone do wydania opowiadania najlepiej określić można jako lektury napisane z myślą o pannach z dobrego domu, które mają za zadanie właściwie je ukierunkować w wyborach życiowych.
Na ciemnej okładce widnieją ogromne, mroczne, potężne wrota. Otwarte, a wręcz sprawiające wrażenie otwierających się, wywołujące uczucie grozy, oplecione pajęczynami. Szkoda, że jedynie okładka, pomimo, że banalna, spełniła moje oczekiwania.
Hrabina Claudia Naronne nieumyślnie rozbiła związek lorda Montbarry'ego z Agnes Lockwood. Kobieta zwierza się doktorowi Wyborowi, że przeczuwa, że to zdarzenie zapoczątkuje falę nieszczęśliwych wypadków. Niestety, niewiele się myli. Losy obu kobiet zostają splecione na zawsze.
Powieść Collinsa, jak i pozostałe, dołączone do wydania opowiadania są całkowicie zanurzone w moralności wiktoriańskiej. W gruncie rzecz biorąc autor staje się właściwie apologetą zasad oraz konwenansów społecznych XIX wieku, ponieważ właśnie owo moralizatorstwo najbardziej rzuca się w oczy, sprawiając, że fabuła służy jedynie za tło dla przekazywanych idei.
Uważam, że nie można nazywać „Nawiedzonego hotelu" ani towarzyszących powieści opowiadań utworami detektywistycznymi czy kryminalnymi. Bardziej jawią się jako przypowieści moralizujące, w które wpleciona została pewna doza magii, fantastyki, lecz tylko w celu podkreślenia ów cnót oraz obowiązującej obyczajowości, którym hołduje autor. Przecież nawet duchy i los są wyłącznie przeciwne osobom niegodziwym, a wspierają tych czystych i uduchowionych (sic!).
Bohaterkami „Nawiedzonego hotelu" są dwie kobiety – obie przedstawione w bardzo schematyczny sposób. Jedna symbolizuje biel, druga czerń. Pierwsza z nich – skrzywdzona przez los, ale dumna, dobra i szlachetna Agness Lockwood została porzucona przez mężczyznę, którego kochała. Druga to wcielenie wszelkiego zła - wyzwolona kobieta z tzw. „przeszłością", co dwa stulecia temu oznaczało tyle, co „była widywana z mężczyznami" – hrabina Claudia Narrone. Pozytywna bohaterka panna Agness, scharakteryzowana jego istota dobra, prawie o anielskim charakterze, została tak sportretowana jedynie dlatego, że zerwano z nią zaręczyny. Oprócz tego, że pozwala byłej służącej powołania się na jej nazwisko, gdy ta stara się o pracę dla męża, nic nie wskazuje na to, aby była ona rzeczywiście osobą nad wyraz szlachetną. Zajmuje się jedynie czytaniem książek oraz prostymi robótkami ręcznymi, nie mając żadnych większych potrzeb. Tak właśnie wiktoriański pisarz prezentuje obraz kobiety, według niego, idealnej.
Wydaje mi się, że Collins z pełną premedytacją odrzuca pewne aspekty czasów, w których żył i które opisuje. Przecież XIX wiek to czasy budowania angielskiego imperium oraz pęd przemysłowy, industrializacja. Pisarz całkowicie ignoruje te wszystkie aspekty, przez co zdaje się być człowiekiem małostkowym, bez większej perspektywy, niewidzący zmian, które się wokół niego dzieją.
Pióro pisarza ani mnie nie urzekło, ani nie mierziło. Ot, nie wyróżnia się niczym szczególnym. Jednak może moja irytacja na wszelkie prezentowane przez autora idee przyćmiła mój osąd i nie potrafię docenić jego pióra.
Mimo wszystko, uważam, że warto przeczytać „Nawiedzony hotel", ponieważ wprowadza nas w całkowicie nieznany, fascynujący świat. Panujące wcześniej sztywne zasady, brak chęci jakichkolwiek zmian, a nawet pochwała autora dla akceptacji układów społecznych czy stanie świata w miejscu są co najmniej szokujące. Wydaje mi się, że to właśnie powieść dla panien z dobrego domu – umoralniająca w każdej kwestii, a przy tym wywołująca ówcześnie dreszczyk emocji. Niestety, dziś nic z tych emocji nie zostało.
Noc pełzaczy
Jeden z bardziej znanych „horrorów" klasy B, wyreżyserowany przez Freda Dekkera w 1986 roku, przynależący do kategorii tych, które celowo zostały zrealizowane w komediowym tonie. Przepełniona absurdem produkcja opowiada historię dziejącą się w 1959 roku. Ze statku kosmicznego obcych zostaje wyrzucony pojemnik, w którym znajduje się bliżej nieokreślony efekt niebezpiecznego eksperymentu. Kapsuła dociera na Ziemię i zostaje odnaleziona przez studenta. 37 lat później, w 1968 roku, okazuje się, że ciało owego chłopaka zostało zahibernowane w celu podjęcia dalszych badań nad człowiekiem, który prawdopodobnie został wystawiony na działanie groźnej zawartości pojemnika z kosmosu. Chris Romero (Jason Lively) to niezbyt popularny nastolatek, który wraz ze swoim przyjacielem – Jamesem Carpenterem Hooperem (Steve Marshal), pragnie dostać się do jednego z bractw uniwersytetu. Zadaniem, które muszą wykonać to wykradnięcie trupa z prosektorium i przeniesienie go pod dom studencki. Gdy zaczynają szukać zwłok w centrum medycznym, odnajdują zamrożone ciało nastolatka. Tego samego, który 37 lat temu miał styczność z kapsułą kosmitów. Przez przypadek rozmrażają uwięzione zwłoki i uciekają w popłochu z miejsca zdarzenia. Nie zdają sobie sprawy, że mężczyzna jeszcze żyje, a w jego móżgu znajdują się pasożyty szukające nowych żywicieli. Niebawem grupa nastolatków i nieustraszony policjant będą musieli stawić czoła epidemii zombie wywołanej przez pełzające robale.
„Noc pełzaczy" najlepiej oglądać z przymrużonym okiem, ze świadomością, że twórcy doskonale zdawali sobie sprawę z kreowanej przez siebie historii, nie cierpiąc na nadmiar ambicji. W swoim gatunku obraz pozostaje pewnym arcydziełem, a w niektórych kręgach uważany jest za kultowy.
"Ostatni rekrut" już niebawem!
Do restauracji Roberta Trumana przychodzi Karl Dertone, który składa właścicielowi propozycję nie do odrzucenia. W nocy na moście w tajemniczych okolicznościach ginie Laurence Fuble – bliski przyjaciel senatora Graff'a. Ktoś morduje z zimną krwią dwójkę homoseksualistów w jednym ze szwajcarskich hoteli. Wkrótce na prywatnym przyjęciu ginie senator Graff. Śledztwo prowadzi inspektor Desmond Brand, a wszystkie tropy wskazują, że zlecenia wyeliminowania senatora, który nie popierał związków homoseksualnych, dokonał płatny zabójca.
Czasy ostateczne. Pozostawieni
Ostatnio zatęskniłam za złymi, nudnymi filmami, które nawet nie starają się przynależeć do kategorii „tak złe, że aż dobre". A jaki aktor zaczął specjalizować się w podobnych produkcjach? Mój ukochany Nicolas Cage. Z każdym kolejnym rokiem udowadnia, że poprzednie obrazy, w których występował nawet nie dosięgały dna. Nie, wydaje się, że wszystko jeszcze przed nim, a najgorszy film wszechczasów nadal na niego czeka.
Historia przedstawiona w „Czasach ostatecznych. Pozostawionych" została luźno zainspirowana cyklem książek Tima LaHaye'a i Jerry'ego B. Jenkinsa o tym samym tytule. Rayford Steele (Nicolas Cage) jest pilotem samolotu. Jego córka Chloe (Cassi Thomson) spotyka się z nim w dniu jego urodzin zaledwie przelotem, na lotnisku. W ich rodzinie nie dzieje się najlepiej – Rayford nie może porozumieć się z żoną, która nagle zaczęła stawiać wiarę w Boga oraz chrześcijańskie życie ponad wszystko. Z tego też powodu nie dogaduje się z nią Chloe. Właśnie w tym dniu, dniu urodzin, na świecie zapanowuje chaos – nagle dzieci oraz niektórzy dorośli znikają (robią takie, dosłowne, „puf!"). To samo dzieje się na Ziemi, jak i w przestworzach, w których znajduje się pilot razem ze spanikowanymi pasażerami. Gdzie ci wszyscy ludzie się podziali? Czy to początek apokalipsy?
„Czasy ostateczne. Pozostawieni" w zasadzie opowiada o lądowaniu samolotu. Co ciekawe, Nicolas Cage tym razem ratuje zaledwie kilkanaście osób, a nie cały świat, jak to od, mniej więcej, 2007 roku miał w zwyczaju. Lecz tym razem bohater, w którego się wciela nie dogaduje się z żoną, w sumie to prawie ją zdradza (wydarzenia powodują, że nagle chłopak się opamięta), niszczy relację z córką. Jednak jak tylko uratuje te kilkanaście, kilkadziesiąt osób uratuje również swoje życie i nastąpi cudowne pogodzenie się z tymi członkami rodziny, którzy pozostali na Ziemi.
Byłoby pół biedy, gdyby jeszcze ta produkcja była choć trochę zabawna. Gdyby ta sącząca się z ekranu słabizna okazała się na tyle żenującą, że wywoływałaby wybuchy śmiechu z politowania. Jednak nie, twórcy zdecydowali się na... patos. Duże ilości patosu, w niezdrowych dawkach oraz silenie się na ambitne rozmowy o Bogu, niebie i życiu po śmierci. Nie mogło również zabraknąć rozpadającej się rodziny, której kryzys został wywołany odmiennymi zdaniami na temat wiary.
Wszystkie dialogi wywołują raczej odruch wymiotny. Ewentualnie uczucie jakiegoś tam politowania. W tym akapicie warto również wspomnieć o efektach specjalnych. Otóż produkcja musiała mieć tak bardzo niski budżet, że raczej nikogo nie było na nie stać. Najbardziej spektakularnym efektem są... ubrania porozwalane po całym mieście, na siedzeniach w samolocie, dołóżmy do tego lądujący samolot i zamkniętą drogę. Ot, cały wachlarz możliwości, jeśli chodzi o kina XXI wieku. Nic, tylko się wzorować!
Gdyby tego było mało, Vic Armstrong, postarał się, żeby widza w trakcie seansu dobić jeszcze metaforycznym baseballem. Zaserwował więc muzykę nie do zniesienia oraz koszmarną obsadę. Oszczędzę już biednego Nicholasa, a za to poświęcę kilka słów Chadowi Michaelowi Murray'owi. Obiekt westchnień wszystkich nastolatek oglądających namiętnie „One Tree Hill" (wtedy dla nikogo się nie liczyło, że jego zdolności nie wykraczają poza odgrywanie konaru), wygląda tak, jakby w ogóle się nie starzał! Gdyby tylko nie musiał zmieniać miny albo zasłużył sobie na rolę manekina, który ma wielce istotne znaczenie dla fabuły, mógłby zostać nominowany do jakiejś fantazyjnej nagrody. Z resztą aktorów jest trochę tak, że im dalej w las tym gorzej, a nikomu nieznane nazwiska powodują, że nawet nie chce się nad ich talentem zastanawiać.
„Czasy ostateczne. Pozostawieni" to film tak zły, nudny, słaby, że aż zasługuje na wszystkie istniejące pejoratywne określenia. Mimo to, czekam na kontynuację. Mogłaby na przykład opowiadać o jakimś meteorycie, który Cage zasłoni swoim ciałem, bo okaże się, że dostał dar od Boga i uratuje cały świat.Naprawdę, nadal serce mi się kraje na wspomnienie „Dzikości serca" i aktora, który miał szansę zostać jednym z najlepszych swojego pokolenia.
Premiera: "Otchłań" Roberta J. Szmidta – nowej powieści w Uniwersum Metra 2033
Płomień na szczycie ruin wieży Sky Tower? Dwadzieścia lat po tym wszystkim? To znak, że we Wrocławiu wciąż żyją ludzie!
Autor, znany pisarz postapokaliptyczny nazywany Niszczycielem Światów, zabiera Czytelników do poniemieckich kanałów, które rozciągają się pod ruinami kwitnącej niegdyś stolicy Dolnego Śląska, do otchłani pełnej niebezpieczeństw, przemocy i zdrady. Wydawnictwo Insignis Media oraz Dmitrij Glukhovsky z dumą oddają w ręce Czytelników kolejną książkę z bestsellerowej serii Uniwersum Metra 2033.
Premiera: "Wybrana" Naomi Novik
Do księgarń trafiła właśnie najnowsza powieść Naomi Novik zatytułowana "Wybrana". To pierwsza jej książka spoza cyklu "Temeraire". Pisarka, wychowywana na polskich bajkach i baśniach, wplata poznanych w nich bohaterów do swojej najnowszej powieści. Pozycja ukazała się nakładem Domu Wydawniczego Rebis.
Portal Games ogłasza drugą edycję gry karcianej "Konwój"
Konwój to gra karciana, której akcja rozgrywa się w postapokaliptycznym świecie Neuroshimy, znanym z takich gier jak Neuroshima Hex, 51. Stan, czy Nowa Era.
Konwój jest grą asymetryczną - jeden z graczy kieruje tytułowym konwojem potężnych maszyn Molocha, które zmierzają w kierunku Nowego Jorku obracając w ruinę mijane po drodze miasta. Ich celem jest dotrzeć do Nowego Jorku i obrócić go w perzynę. Drugi gracz dowodzi oddziałami partyzantów z Posterunku, a jego celem jest spowolnić czy wręcz zatrzymać marsz Molocha.
Głowa Kasandry
Fantastycznonaukowa nowela „Głowa Kasandry" o tematyce postapokaliptycznej opublikowana została po raz pierwszy w zbiorze utworów o tym samym tytule, wydanym przez Krajową Agencję Wydawniczą w 1985 roku w serii Fantazja-Przygoda-Rozrywka. Wyszła spod pióra pisarza polskiego Marka Baranieckiego i w roku wydania już zdołała otrzymać Nagrodę im. Janusza A.Zajdla dla najlepszej polskiej powieści.
Akcja noweli rozgrywa się po wojnie atomowej, która zniszczyła Ziemię, jaką obecnie znamy. Ocaleli tylko nieliczni – w tym Teodor Hornic, człowiek zajmujący się neutralizacją pozostałych głowic jądrowych. W szczególności szuka jednej legendarnej, zwanej Głową Kasandry. Gdy ją odnajduje przekonuje się, że mit jest niczym w porównaniu z rzeczywistością.
Mimo, że powieść została wznowiona w 2008 roku, wydaje się, że polscy fani fantastyki o niej zapomnieli, choć przynależy ona do topowego obecnie gatunku.
Patronat: "Zabij mnie, tato"
Premiera już w II połowie września!
Rok 2015, centralna Polska. Trzynastoletnia Wiktoria wraz z dwiema młodszymi siostrami wraca ze szkoły. Dwieście metrów od domu spotyka znajomych, dziewczynki idą dalej same, lecz nie docierają do celu. Niedługo potem przyjaciel zrozpaczonej rodziny, emerytowany policjant, korzystając z nieformalnych informacji dowiaduje się, że zwolniony z więzienia psychopatyczny zabójca zniknął i nie wiadomo gdzie przebywa. Ani „Ustawa o bestiach", ani dyskretna obserwacja policji nie okazała się skuteczna. Kolejne zdarzenia świadczą o tym, że te dwie sprawy mogą się ze sobą łączyć. Tymczasem nękana wyrzutami sumienia nastolatka jest bliska obłędu. Jej rodzice obawiają się, że może targnąć się na własne życie, a system państwa bezradnie rozkłada ręce.
Terror
Stare przysłowie mówi, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Jest w tym trochę racji, ale gdyby człowiek nie był ciekawy świata, o ileż uboższe byłoby jego życie i o ileż węższe horyzonty. Jednak ten sam pęd do poznawania i zgłębiania tajemnic świata może być zgubny i zabójczy. Od czasu przeczytania powieści Dana Simmonsa myślę o tym znacznie częściej. Ceną ludzkiej ciekawości świata i chęci odkrywania go jest śmierć i to wcale nie ta nagła i gwałtowna, ale często ta powolna, czająca się gdzieś w ukryciu, jakby czekała na właściwy moment.
Dan Simmons jest jednym z tych autorów, których prozę poznać trzeba, choćby z tego powodu, że pisze ciekawie i robi to naprawdę dobrze. Jego powieści mogą się spodobać miłośnikom fantastyki, sensacji, kryminału, a nawet dramatu. To typowe cegły, ale tak skonstruowane, że zapomina się o objętości, a po prostu pochłania kolejne rozdziały, chcąc się dowiedzieć, jakie będzie zakończenie.
Do tej pory przeczytałam, genialne moim zdaniem, Trupią otuchę i Drooda, teraz do tej grupy dołączył jeszcze Terror i widać, że autor przy tworzeniu swoich historii stosuje podobną zasadę. Faktyczne wydarzenia i historyczne postaci oplata nićmi fantastycznych, ponadzmysłowych motywów, które idealnie ze sobą współgrają. Z jednej strony otrzymujemy rzetelnie opisany, pełen ciekawych szczegółów świat przedstawiony, z interesującymi postaciami, z drugiej, wydarzenia, które, choć nierealne i niemożliwe, wydają się tak logiczne i prawdziwe, że trudno czasem określić, gdzie jest granica między jednym a drugim. Tak opowiedziana historia wciąga od początku do końca i co ważne, długo nie pozwala o sobie zapomnieć. Po lekturze Drooda, już nigdy nie spojrzę na Charlesa Dickensa tak jak dotąd, a wampiry i czasy II wojny światowej nabrały dla mnie, po przeczytaniu Trupiej otuchy, zupełnie innego wydźwięku.
Podobnie jest w przypadku powieści Terror. Tym razem autor zajął się historią ekspedycji badawczej.
Większość rozdziałów tej tragicznej w skutkach opowieści napisało samo życie, a literacka wyobraźnia Dana Simmonsa wypełniła białe plamy, tworząc zupełnie coś nowego.
Rok 1845. Era wypraw morskich trwa. Obiektem zainteresowania człowieka stają się rejony podbiegunowe. Zadaniem członków załogi dwóch okrętów HMS Erebus i HMS Terror będzie znalezienie Przejścia Północno-Zachodniego. Jest to na tyle ważne, że pozwoliłoby na opłynięcie Ameryki Północnej bez konieczności opływania wybrzeży Atlantyku i Pacyfiku. Kierownictwo wyprawy obejmuje sir John Franklin. Dowództwo jest dobrej myśli: okręty są starannie wykonane i doskonale wyposażone, a załoga odpowiednio dobrana. Jednak to, z czym przyjdzie się zmierzyć załodze, przejdzie ich najgorsze wyobrażenia.
Oczami poszczególnych członków załogi śledzimy losy bohaterów. Dzięki temu, że perspektyw mamy kilka, nie tylko lepiej poznajemy samych bohaterów, ale też całą sytuację. Gdy zaczynamy czytać, okręty od kilkunastu miesięcy tkwią uwięzione w lodzie. Życie załogi skupia się teraz na przykrej codzienności, która inaczej wygląda z punktu widzenia dowódców (John Franklin, Francis Crozier), a inaczej z punktu widzenia lekarzy okrętowych Goodsir), stewardów, czy matów.
Obojętnie jak starannie wyprawa nie byłaby przygotowana, okazuje się, że nic nie mogło przygotować bohaterów na to, z czym się tutaj spotkają. Autor starannie i drobiazgowo opisuje zmagania z zimnem, głodem, bezlitosną aurą oraz panoszącą się wszędzie beznadzieją, gdy stopniowo staje się jasne, że być może wiosną, lód wcale nie stopnieje. (Wiosną, dobre sobie).
Ale to nie wszystko. Bo w lodzie czai się coś jeszcze. Coś pierwotnego, nieuchwytnego, co wcale nie ma dobrych zamiarów, czego kule się nie imają, a lód, jakby nie był gruby, nie stanowi żadnego problemu.
Początkowo miałam trochę obaw, bo opis sugeruje tematykę bardziej przyjazną dla męskiego grona czytelników, ale były to niepotrzebne obawy. Powieść wciąga od pierwszych stron, a starannie budowane napięcie, nie pozwala się od książki oderwać. Jednocześnie, co bardzo lubię w tego typu historiach, czytelnik, chcąc nie chcąc, dowiaduje się mnóstwa ciekawych rzeczy na temat XIX-wiecznej żeglugi, ludzkiej mentalności w tamtych czasach oraz co najważniejsze, surowych i zabójczych warunków panujących na biegunie.
Nowe wydanie powieści jest wzbogacone nie tylko o mapy, ryciny i zdjęcia, dotyczące wyprawy. Na końcu książki znajduje się bardzo ciekawe posłowie autorstwa Grzegorza Rachlewicza z Wydziału Nauk Geograficznych i Geologicznych Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Autor pokrótce przybliża czytelnikowi historię wypraw polarnych, których początek sięga XVI wieku.
Trudno mi nie zachęcać do sięgnięcia po tę pozycję. Obawiam się, że w swoim pobożnym zachwycie mogę nie być obiektywna, ale książka jest naprawdę godna uwagi i niesamowicie wciąga. Chylę czoła przed autorem, który naprawdę starannie zebrał materiał, a potem przełożył go na język literackich wydarzeń. Opisać coś tak, aby chciało się to czytać z wypiekami na twarzy, jest sztuką. Stworzyć historię, w której zacierają się granice między tym co rzeczywiste, a tym co ponadzmysłowe to prawdziwy kunszt.
Lektura Terroru to prawdziwa uczta duchowa. Polecam, bo naprawdę warto.
