Rezultaty wyszukiwania dla: Yi Nan
Jezioro trumien
„Gra pomiędzy ludźmi nigdy nie ma końca”.
Niesamowite wrażenia czytelnicze, niczego nie mogłam być pewna, co chwilę zaskakujące zwroty akcji, a dynamika scen mocno trzymała w niecierpliwości poznawania. Urszula Kusz-Neumann sprawiła, że szczelnie przywarłam do książki i oderwałam się dopiero w finalnej odsłonie. Bardzo mi się podobało, nie spodziewałam się, że dam się omotać akcji, mocno wciągnąć się w atrakcyjny scenariusz zdarzeń. Autorka na wysokim poziomie prowadziła z odbiorcą grę interpretacji i przypuszczeń. Pełna niuansów historia. Kiedy zaczynałam układać w głowie najbardziej prawdopodobny ciąg przeszłości i teraźniejszości, okazywało się, że nie miałam racji. Poszłam błędną ścieżką domysłów, dałam się złapać w sidła pułapek dowodów i wyjaśnień. Pomysł na frapującą opowieść w pełni wykorzystany od strony zagęszczania intrygi, wkraczania w głąb mrocznej natury człowieka, eskalacji grzechów i winy, odwetu i zemsty. Mniejsze wrażenie wywarło umocowanie powieści w prawdopodobieństwie zdarzeń, ale wybieganie poza linię realności charakterystyczne dla gatunku thrillera. Drażniła nielogiczność zachowań bohaterów, zwłaszcza kluczowej policyjnej kobiecej postaci. Miłość rządziła się swoimi prawami, lecz wydawała się naciągnięta do lekkiej paranoi.
Prolog powieści wprowadził w piekielne macki ognia, a po nich wśród ciężkiej i gorzkiej ciszy powoli dawał o sobie znać upiorny mrok wciągający w piekło zbrodni. Michał Gryska, pracownik opieki społecznej, został zmuszony do uczestnictwa w chorej rozgrywce, stawiającej twarde warunki, nieznającej zrozumienia, a tym bardziej litości. Kiedy porwano żonę i dwójkę dzieci, mężczyzna zmuszony był powrócić w rodzinne strony, gdyż tylko tam mógł odnaleźć klucz do prawdy z przeszłości i otworzyć drzwi do ratowania bliskich. To, co działo się przed dwoma dekadami, upomniało się, aby ujrzeć światło dzienne. Ińsko hipnotyzowało legendą o jeziornym raku, rozpaczliwie domagało się sposobności wymierzenia sprawiedliwości, przeszywało na wskroś dziecięcymi tragediami. W karuzeli dziwnych myśli i obrazów, szalonym wirze pozorów i uników, towarzyszyła Michałowi Milena.
Osobliwy duet, połączony uczuciem i skrajnie surowymi zasadami gry, zmierzył się nie tylko z nieznanym wrogiem, ale również z nieokiełznanymi demonami relacji. Autorka interesująco oplotła losy postaci pajęczyną niedomówień i fałszu, zawiesiła nad widmem śmierci i moralnej agonii, wprowadziła w domino krwawych incydentów. Co było prawdziwą stawką w grze iluzji i kłamstw? Czy udało się ją wystarczająco podbić, aby mieć szansę na wygraną? Jak szerokie kręgi zataczały grzechy sprzed dwudziestu lat?
Piaseczniki
„Ale prawda jest zimna, pusta i straszna, a kłamstwa bywają piękne i pokrzepiające”.
Czytanie twórczości George R.R. Martina sprawia wiele przyjemności i radości, dotyczy to krótkich i długich form literackich. Na antologię „Piaseczniki” zwróciłam uwagę wiedziona pragnieniem ponownego spotkania z niezwykłymi niby insektami, jakże mocno wkraczającymi w znajomość psychiki człowieka. Osobliwe stworki, będące odbiciem myśli i czynów gatunku ludzkiego, zaimponowały mi już wiele lat temu. Chętnie do nich powracam, gdyż opowiadanie ma wszystko to, co lubię w solidnie napisanej fantastyce, świetny pomysł na fabułę, znakomitą prezentację twórczej wyobraźni, rewelacyjnie sportretowanego złego bohatera, garść ciekawych refleksji do podchwycenia. Zachęcam gorąco do poznania, wejścia w klimat ubarwiony thrillerem, mroczną odsłoną konsekwencji czynów, szczególną aurą obcego kosmicznego życia.
Bardzo spodobało mi się „W Domu Robaka”, akcja nasycona sensacją, mrokiem i wilgocią podziemnych korytarzy, bezwzględną walką o przetrwanie, frapującą przemianą obcych ras. Cenne, że utwór zachęcał do poświęcenia chwili na myśl, że zemsta może prowadzić ku temu, co dotąd było niezrozumiałe. Z kolei, „Mroźne kwiaty” przenikały lodowatym zimnem, przedziwnym letargiem pragnień i marzeń, światem iluzji łapiącym w pułapkę wymieszania prawdziwości i nieprawdziwości, wampirów i wiatrowilków. Autor frapująco oddał wątek samotności i ponownie, odbicia walki o życie. Rewelacyjnie od strony psychologicznej poprowadził z jednej strony unikalną, z drugiej całkiem zwyczajną, przewrotną grę wymieszania kłamstw i prawd, wiary i niewiary, herezji i prawowierności. A wszystko w kosmicznej otoczce klimatycznej.
Koncepcja rozwijania wyjątkowych zdolności przez człowieka, podstaw powstawania nowego gatunku, pragnienia przemierzania wszechświata w zdobywaniu wiedzy i władzy, pojawiła się w „Szybkich pomocnikach”. Zamysł roli anielicy jako odpowiedzi na samotność w pozaziemskiej podróży ciekawie ubarwił opowiadanie, podobnie jak spotkanie energii i materii, ale nie w pełni przekonał. Wędrówka po gwiazdach, po pajęczynie czasu i przestrzeni, zatrzymanie się na skrzyżowaniu kosmicznych szlaków, wejście w długie cienie „Kamiennego miasta” wyrzutków, poznanie lisoludków, przyciągnęło uwagę od strony narodzin, trwania i przemijania światów różnorodnych cywilizacji. Nie poczułam się wygodnie w towarzystwie „Gwiezdnej Pani”, jednak doceniłam pomysłowość pisarza na zobrazowanie gwiezdnych slumsów i utrzymanie się przy życiu w skrajnie niesprzyjających warunkach.
Zerknijcie również na wrażenia po spotkaniu z innymi książkami George R.R. Martina „Gra o tron” (marzę, aby wreszcie wpadła w moje ręce jej komiksowa wersja), „Starcie królów”, „Nawałnica mieczy: stal i śnieg”, „Nawałnica mieczy: krew i złoto”, „Panowanie smoka” (pierwszy tom ilustrowanej historii dynastii Targaryenów), „Aforyzmy i mądrości Tyriona Lannistera”, a także odrębną powieścią, choć także z gatunku fantastyki, „Światło się mroczy”. Natomiast miłośnikom krótkich form literackich utrzymanych w klimacie fantasy proponuję spotkanie z „Księgą magii”.
Zapowiedź: Szept wiatru
Kiedy nosisz nazwisko Eld Veriani, ludzie zaczynają cię widzieć tak, jak chcą. Dziedziczkę. Problem. Narzędzie.
Przestań, proszę
Gdy nie wróciła wieczorem do domu, nikt nie zwrócił na to uwagi, choć powinni - w końcu miała dopiero osiem lat, a dziecko w tym wieku nie powinno przebywać samo na zewnątrz w tak późnych godzinach. Cóż, nie ma się czemu dziwić, skoro jej rodzicom wódka przesłoniła cały świat. To, że ich córeczka nie przebywa w domu, dotarło do nich dużo później. O wiele, wiele za późno.
Na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że dziecko śpi; nie widać śladów walki czy niepokoju na buzi dziewczynki. Tak, jakby po raz pierwszy od bardzo dawna nie musiała bać się tego, co przyniesie jej kolejny dzień. Co więcej, ktoś ubrał ją w nowe ubrania, na twarz zaś nałożył delikatny makijaż. Sęk w tym, że - prawdopodobnie - ta sama osoba, która zadbała o dziecko, odebrała jej życie i pozostawiła jej ciało w pustostanie.
Sprawa trafia w ręce podkomisarza Floriana Gaderli, nieprzystępnego mężczyzny, acz uznanego śledczego. W śledztwie pomaga mu Zuzanna Macieszko, która stawia pierwsze kroki na nowej ścieżce. Ta sprawa porusza we Florianie pewną osobistą nutę, zmuszając do powrotu tam, gdzie nigdy nie chciałby się znaleźć ponownie. Tym bardziej jednak będzie dążył do schwytania sprawcy, by już żadne dziecko nie zostało zamordowane.
Na jakąkolwiek stronę czy konto na Bookstagramie bym nie zajrzała, tam wszędzie ścigała mnie książka „Przestań, proszę". Byłam zaskoczona ilością pozytywnych opinii i wysokich ocen, dlatego też podeszłam do niej równie z ogromną ciekawością, lecz również z dozą... niepokoju? Jaka bowiem musi kryć się w niej historia, skoro tak wiele osób ocenia ją jako majstersztyk, a przynajmniej jako bardzo dobrą? Przekonajmy się.
Podkomisarz Florian Gaderla (swoją drogą mam ogromny problem z zapamiętaniem tego nazwiska) to postać, na którą natykamy się w wielu kryminałach - samotnik, często działający wbrew wytycznym przełożonego, zamknięty w sobie, najczęściej z trudną przeszłością. Nieufny. Jednak również niezmordowany. Taki bohater, którego nie da się nie lubić. Z kolei jego partnerka, Zuzanna Macioszko - cóż. W pewnym momencie zastanawiałam się, czy w szeregach policji naprawdę mogą znaleźć się osoby, które zupełnie nie myślą o tym, o czym mówią, czym mogą oczywiście narazić dobro śledztwa. Myślę, że w przypadku początkujących jest to w jakimś stopniu powszechne zjawisko. Co nie zmienia faktu, że kobieta niespecjalnie przypadła mi do gustu - może to przez bezsensowne komentowanie niektórych kwestii, może za „wpychanie się” w pewne relacje. W każdym razie raczej nie będzie to moja ulubiona postać.
Jednak to nie wykreowane przez autora postacie przyciągnęły takie rzesze czytelników, a może raczej - nie tylko one. Oczywiście mowa tu o pomyśle na fabułę, czyli o przemocy (w każdym tego słowa znaczeniu) wobec dzieci. Nie oszukujmy się, zawsze najbardziej porusza nas, gdy cierpią najmłodsi, jeszcze niewinni. W tym przypadku pan Stolarz zaserwował nam niezłą jazdę prosto w mrok codzienności nieletnich. Nękanych przez tych, którzy powinni być ich opoką. Podziwiam osoby, które potrafią się podnieść po czymś takim i funkcjonować w miarę możliwości. Dobrze, że powstają książki o takiej tematyce - bo choć zawierają w sobie bolesne historie, to dzięki temu coraz więcej osób zaczyna reagować, gdy widzi krzywdę dziecka. I oby tak dalej.
Wątek śledztwa, innymi słowy: zawodowy, jak najbardziej na plus. Wątek obyczajowy jednak moim zdaniem trochę leży. Jak już wspomniałam, Gaderla to ten zamknięty w sobie i niepotrzebujący ludzi, z kolei Zuzanna. Cóż, autor stworzył ją trochę na zasadzie: „Florian jest taki męski, wpadł mi w oko, chcę wiedzieć o nim wszystko już w tej sekundzie i zrobię wszystko, by mnie pokochał". Bohaterka zachowuje się momentami jak podlotek, który nigdy nie był w żadnej relacji. Kłóci mi się to z wizją młodej kobiety, która pracuje jako policjantka i do tego przy poważnym śledztwie. I owszem, jest to jej pierwsza sprawa, aczkolwiek chwilami nie wyczuwam w niej powagi sytuacji.
„Przestań, proszę” to mocna historia, która głośno krzyczy o tak istotnej sprawie, jaką jest przemoc wobec dzieci. I dobrze, że to pozycja tak ostatnio rozchwytywana - niech ludzie wreszcie otworzą oczy. Polecam.
Witajcie w moim Piekle
Jacek Piekara to nazwisko, którego polskim fanom fantastyki przedstawiać nie trzeba. Autor znany głównie z Cyklu Inkwizytorskiego postanowił sięgnąć do swoich literackich początków i oddać w ręce czytelników drugi już tom wczesnych opowiadań – Witajcie w moim Piekle. To powrót do lat 80. i 90.. Czasów, kiedy polska fantastyka szukała własnej tożsamości, a krótkie formy publikowane w czasopismach były czymś na wagę złota.
O czym jest książka
Zbiór prezentuje opowiadania, w których jak w soczewce skupiają się lęki tamtych czasów – strach przed totalitaryzmem, zniewoleniem jednostki, obłędnymi ideologiami, które potrafią pociągnąć za sobą tłumy. To fantastyka „bliskiego zasięgu”: światy, które przypominają naszą codzienność, tyle że poprzetykaną groźnymi systemami i eksperymentami społecznymi. Bohaterowie tych historii próbują ocalić własną wolność, buntują się przeciw opresji albo – przeciwnie – ulegają jej i płacą za to wysoką cenę. W tomie znajdziemy zarówno teksty znane, drukowane przed laty, jak i zupełne premiery, nigdy wcześniej niepublikowane.
Moja opinia i przemyślenia
Czytając Witajcie w moim Piekle, miałam poczucie obcowania z surową, ale niesamowicie szczerą literaturą. To nie są dopracowane, rozbudowane historie na kilkaset stron – to krótkie, mocne uderzenia. Pisarz nie owija w bawełnę, nie bawi się w półtony. Pokazuje człowieka poddanego presji systemu, zderzonego z ideologią, która depcze indywidualność. I choć część opowiadań można potraktować jako ciekawą wprawkę pisarską, inne uderzają z siłą, która do dziś potrafi poruszyć.
Zdecydowaną zaletą jest różnorodność – raz lądujemy w kosmosie, innym razem w alternatywnej rzeczywistości, by za chwilę znów wrócić na ulice, które wyglądają podejrzanie znajomo. Widać, jak autor eksperymentował z konwencją, szukał języka i tematów, które z czasem doprowadziły go do powstania słynnego Cyklu Inkwizytorskiego. Jednak widać też, że od początku interesował go człowiek i pytania o granice wolności, moralności i lojalności wobec samego siebie.
Nie wszystkie opowiadania są równe – to naturalne przy tego typu antologii – ale nawet te słabsze mają swój klimat i miejsce w całości. Najciekawsze zaś zostają w pamięci na długo, skłaniając do refleksji, jak łatwo jednostka może stać się ofiarą systemu i jak cienka jest granica między wolnością a zniewoleniem.
Podsumowanie
Witajcie w moim Piekle to książka, którą warto przeczytać nie tylko jako ciekawostkę dla fanów Jacka Piekary, ale też jako dokument pewnego czasu w polskiej fantastyce. To zbiór różnorodny, mocny i pełen niepokoju, który pokazuje początki autora, ale też udowadnia, że jego obsesje – wolność, władza, ideologia – to tematy ponadczasowe. Jeśli lubicie krótką formę i nie boicie się literatury, która potrafi wbić szpilkę, ten tom na pewno was zainteresuje.
Skóra
„Człowiek jest uczniem, cierpienie jest jego nauczycielem”.
Alfred Louis Charles de Musset
Szkarłatny kryminał. Szybko się w nim poruszałam, frapująco penetrowałam tajemnice zbrodni i docierałam do tożsamości mordercy. Autor dość luźno trzymał w niepewności poznawania i stawiania właściwych hipotez. Na plus, podczas śledztwa morderca narzucał policji wyjątkowo silną presję czasu, tylko zastanawiałam się, czy to fizycznie byłoby wykonalne. Liczne makabryczne zbrodnie sprawiały, że poruszałam się w brejowatej masie okrucieństwa i sadyzmu. Uszczegółowiony krwawy opis zbrodni zachęcał do zajrzenia w najmroczniejszą sferę ludzkiej natury.
Intrygująco bawiłam się podczas prób typowania nazwiska seryjnego mordercy, ale tylko do pewnego momentu. Tuż przed połową książki wpadłam na właściwy trop, chociaż Piotr Kościelny zastosował ciekawą zmyłkę obocznego wątku, a przy tym podsuwał fałszywe ślady i dowody. Doceniłam mnogość różnorodnych postaci zręcznie wprowadzanych do akcji od początku powieści. Często przeszkadzało mi schematyczne podejście do obstawionych ról w opowieści i niska skala emocjonalnych przeżyć. Napotykałam nieścisłości w zachowaniu bohaterów. Przykładowo w dziennikarskiej odsłonie, w decydującym momencie kariery i braku narzędzia komunikacji. Nie do końca byłam w stanie uwierzyć w zachowanie kobiety, chociaż domyślałam się, czym kierował się autor, by wzmocnić napięcie w kolejnych odsłonach krwawej historii. Także rażąca niespójność profesjonalizmu i niedomyślności w aspekcie niemowlaka, czy wyładowania komórki we wrażliwym momencie, nie brzmiały wiarygodnie. Zupełnie nie mogłam uwierzyć w postać Marty, żony Majchrzaka, odebrałam jako hymn pochwalny wzmocniony marzeniem o idealnej partnerce. Pokazową akcję antyterrorystów uznałam za przesadzoną. Zawiodłam się na końcowej motywacji czarnego charakteru. Liczyłam na wnikliwsze społeczne i psychologiczne uzasadnienie, aby przekonać się do źródeł zwyrodnienia i podłoża motywów.
Komisarz Władysław Majchrzak, as wydziału zabójstw, legenda w policyjnym środowisku, okazał się człowiekiem o silnej osobowości, bezwzględnie dążącym do rozpracowania nieprzeciętnie skutecznego psychopaty. Niekoniecznie polubiłam przejaskrawione szarżowanie śledczego wobec świadków i przełożonego, lecz do pewnego stopnia postawa miała uzasadnienie w przekonaniach mężczyzny. Interesujący wydał się sposób powiązania ze sobą ofiar dokonany przez sprawcę inscenizującego zbrodnie, próbującego dotrzymać kroku spaczonej wyobraźni i żądzy krzywdzenia. Szkoda, że autor potraktował ten motyw nieco taśmowo, mniejszy ilościowo a bardziej osadzony w prowokacji robiłby większe wrażenie. Podobne odczucia miałam wobec grupy specjalnej, żałowałam zmarnowanego wątku, można było więcej wycisnąć napięcia. Wszystko zaczęło się od przypadkowego natrafienia nad brzegiem rzeki na ludzkie szczątki. Makabrycznego odkrycia dokonało ośmioletnie dziecko podczas wędkowania z dziadkiem. Nie tyle seryjny zabójca nad Wisłą, jak pomyślał nadkomisarz Piotr Nowacki, ile seryjny zabójca nad Odrą. Wrocławski wydział zbrodni mierzył się z brakiem świadków, motywu i dowodów procesowych. Rozwiązanie sprawy wydawało się odległym punktem na horyzoncie.
Riese
„Nie obawiaj się człowieka udającego wilka. Obawiaj się wilka, który wciąż udaje człowieka”.
Sympatycznie spędziłam czas z książką. Ubarwiła wieczór czytelniczy tajemnicą o wielkiej wadze, nawet po kilku dziesięcioleciach domagającą się wyjaśnienia. Odwoływała się do wojennej śląskiej historii i poszukiwanego skarbu o wielkiej wartości. Z przyjemnością udałam się w klimat czegoś pobudzającego wyobraźnię, żądzę odkrywania i marzenia o zapisaniu się na kartach historii. Krzysztof Piersa wprowadził w fabułę trójkę różnorodnych kluczowych postaci, wypełnionych pragnieniem przeżycia czegoś niesamowitego. Tomek Ginlet, przewodnik muzealny, Kornelia Jędrzejczyk, była policjantka, Miłosz Matuszyński, pasjonat niesamowitych historii. Trio zdecydowane na wszystko w imię poznania choćby części sekretów krążących wokół Projektu Riese. Jednak niezdające sobie sprawy w jak wielkie niebezpieczeństwo wpakuje się i z kim przyjdzie mu stoczyć walkę na śmierć i życie. A wszystko miało początek w kolejowych tragediach mających miejsce w odstępie zaledwie dwóch tygodni. Na szynach giną barwna postać lokalnej społeczności i prywatny detektyw.
Spodobało mi się mocne i odważne otwarcie powieści, lubię, kiedy pióro pisarskie podkręca atmosferę zdecydowanej niepewności wobec losów postaci. Zakodowany testament do rozszyfrowania, tajemnica jednego z największych skarbów drugiej wojny światowej. Morderca nieustannie czający się obok głównych bohaterów i nieobawiający się wykrycia. Mieszanka elementów powieści, wciągających i sprawiających, że chciałam poznawać ciąg dalszy.
Jednak w miarę przechodzenia przez kolejne rozdziały, zaczęła przeszkadzać mi powierzchowność portretów postaci, zbyt przewidywalne incydenty, wygodne rozwiązania akcji, nieadekwatność zachowania chorej na Alzheimera bohaterki. Liczyłam na mocniejszy trzon umocowania powieści i wyciągnięcie więcej z sensacji. Powstał niedosyt wrażeń czytelniczych i znalazł odzwierciedlenie w ocenie książki.
Nie zniechęcam do poznania „Riese”, ponieważ ma wiele dobrych atutów, nie do końca wykorzystanych, lecz wprowadzających w intrygującą atmosferę i zachęcających do zagłębienia się w prawdziwą historię podziemia Gór Sowich, jakże szczelnie owianą legendami i przypuszczeniami. Wakacje sprzyjają powieściom przywołującymi miejsca wabiące kolorytem historycznych śledztw.
Zaginiona
„Czasem coś, co wydaje się absurdalne, okazuje się brutalną prawdą, najprostszym rozwiązaniem”.
Nie spodziewałam się, że sięgając po ten tytuł, wejdę w szalenie ciekawie zaplecioną intrygę, zdecydowanie wymykającą się prostocie i łatwym rozwiązaniom. Aneta Kisielewska misternie wydziergała fabułę, bazując na bardzo dobrym pomyśle kryminalnych splotów i społecznych wzorach. Szybko wciągnęłam się w to, co działo się w zręcznie zmieniających się scenach, odniesieniach do miejsc, czasu i bohaterów. Każda z postaci w pełni zasłużyła na obecność, nadawała historii interesujący koloryt tajemnic, popychała w kierunku chwytania prawdy o tym, co faktycznie przydarzyło się dziewiętnastolatce. Długo nie mogłam być pewna słusznego odgadnięcia intencji i zamierzeń bohaterów. Wiele frajdy sprawiło śledzenie poczynań policjanta, świadków, jak i samej Sary Maj, zaginionej w lipcowy dzień wśród miastowego tłumu.
Spodobała mi się gęsta tkanina sekretów, kolaż nici pierwszej miłości, rodzicielskiej troski, węzłów dojrzewania i prześladujących pytań. Wciągnęłam się w dynamiczną rozgrywkę odkrywania znaczonych przez ludzi kart życia, wykradania moralnych słuszności, okradania z niezaprzeczalnych racji. Autorka znakomicie żonglowała niepewnością, podtrzymywaniem napięcia, myleniem w obrazie finałowej odsłony, nawet kiedy sprawa ściśnięta zmową milczenia utknęła w martwym punkcie.
Były również elementy w powieści, które nie do końca przekonywały. Zastrzeżenia miałam do czasami sztucznie wybrzmiewających dialogów, otoczki związanej ze stopniem zaniedbania śledztw, zbyt szybko ulewającej się frustracji i agresji u przesłuchującego, oraz osobliwej intuicji postaci. Jednak nie rzutowały w znaczący sposób na pozytywny odbiór książki.
„Zaginiona” okazała się ciekawą propozycją czytelniczą, mocno trzymającą w napięciu i niepewności. Kryminał do niecierpliwego pochłaniania frapującego pomysłu na intrygę. Nie liczcie na czarnych i białych bohaterów, przeplatały się różne odcienie szarości osobowości, potrafiły skołować w zabawie na właściwą interpretację motywów i tożsamości, a to bardzo cenne.
Marvel Fresh: Hulk
Każdy nowy album Hulka musi się mierzyć z cieniem genialnego „Immortal Hulk” Ala Ewinga. To naturalne porównanie – i niestety także przekleństwo. Donny Cates i Ryan Ottley próbują podejść do zielonego giganta inaczej: mniej grozy, więcej akcji, kosmos, planety gamma i potężne walki, które aż kipią od energii. Tylko czy taka droga wystarczy, by utrzymać uwagę czytelnika na dłużej?
Punkt wyjścia brzmi naprawdę efektownie. Bruce Banner jest przekonany, że w końcu ujarzmił Hulka – a w praktyce uczynił z niego swoisty „statek kosmiczny”, którym sam steruje jako Miazgonauta. Brzmi szalenie? Dokładnie tak. Podróżując przez kosmos, natrafia na planetę pełną istot przypominających Hulka, żyjących szczęśliwie w promieniach gwiazdy gamma. Raj, w którym zielony olbrzym traktowany jest jak bóstwo. Tylko że w świecie Hulka spokój nigdy nie trwa zbyt długo.
Cates odcina się od mrocznego, horrorowego tonu Ewinga. Stawia na dynamikę, efektowne starcia i szybkie tempo. Widać, że bawi go sama koncepcja „Hulka w kosmosie” – i momentami faktycznie jest to zabawne, pełne rozmachu widowisko. Problem w tym, że scenariusz gra mocniej na sentymentach niż na świeżych pomysłach. To Hulk, który tłucze rzeczy – a potem tłucze je w innej rzeczywistości. Niby dobrze, ale bez dreszczyku odkrywania czegoś nowego.
Z drugiej strony graficznie komiks prezentuje się znakomicie. Ryan Ottley, znany z „Invincible”, ma rękę do brutalnych, pełnych krwi i energii pojedynków. Każda plansza aż kipi od ruchu i przesady – i jeśli ktoś czyta Hulka głównie dla widowiskowych scen walki, będzie zachwycony.
Trzeba też wspomnieć o samym wydaniu. To gruby, treściwy tom, który zbiera sporą część historii – od pierwszych zeszytów nowej serii po dalsze numery, a także materiał z Free Comic Book Day. Dzięki temu dostajemy solidny pakiet przygód na raz, bez konieczności czekania na kolejne odsłony. To przyjemne dla czytelnika, bo można zanurzyć się w świecie Hulka i zobaczyć, dokąd Cates prowadzi całą opowieść, nawet jeśli nie wszystkie rozwiązania fabularne są satysfakcjonujące.
Nowy run Hulka nie dorównuje „Immortal Hulk”, ale też nie próbuje. To solidna, efektowna rozrywka, która stawia na akcję i kosmiczne szaleństwo. Dla jednych będzie to odświeżenie – dla innych krok wstecz. Jeśli jednak macie ochotę na kawałek komiksowego blockbustera z Hulkiem w roli głównej, to album Catesa i Ottleya dostarczy Wam sporo frajdy. Po prostu nie oczekujcie przełomu ani wielkiej rewolucji.
Polecamy: To czego nie widać
Pewnego losowego dnia nastoletniego Artura dopada nadzwyczajny sen, determinując wachlarz chwytających za nerwy i serce przygód.