kwiecień 18, 2024

środa, 11 marzec 2020 00:46

Fragment II: Żółte Ślepia

By 
Oceń ten artykuł
(1 głos)

 

Przytulił ją mocno, a wiedźma wsunęła miękkie dłonie w rękawy jego koszuli, wysoko, niepotrzebnie wysoko. Trwali w uścisku długą chwilę, również niepotrzebnie długą. Na tyle długą, by Medvid mógł odtworzyć sobie rozmiar piersi Gosławy, prześwitujących pod cienką, lnianą suknią i przypomnieć sobie zapach jej włosów. 

Nie miał pojęcia, co czyni atmosferę wokół chatki tak wyjątkową. Czasami myślał, że być może to woń eliksirów, maści i ziół, potężnych, kryjących w sobie wielką moc, ale miał też wrażenie, że być może, świadomie bądź nie, tworzy ją sama Gosława. 

Jej delikatna skóra, spojrzenie, muskający dotyk. 

Jej zapach.

Znowu zapomniał, po co przyszedł. 

Odsunął się z trudem i odtroczył od pasa sakiewkę. Odkaszlnął.

– Przyszedłem, by… – chrząknął parokrotnie, mimo to nadal nie mógł pozbyć się chrapliwego tonu. – By ci to oddać! 

– Eee tam. – Gosława usiadła na skraju podestu. – A ja myślałam, głupia, że porozmawiać chcesz. Posiedzieć ze starą przyjaciółką. Dotrzymać towarzystwa samotnej. 

Czarny kot wysunął łebek zza progu i spojrzał na wiedźmę ze skrajnym niedowierzaniem i oburzeniem.

– Nooo – zawahał się Medvid i również usiadł, niezgrabnie jak zwykle. – To też. Tak, porozmawiać. Jak najbardziej. Bo mój plan się powiódł. 

– No to opowiadaj. – Wiedźma odchyliła lekko głowę, a jej jasne, jedwabiste włosy spłynęły po ramieniu niczym promień słońca po lustrze. Na ustach Gosławy nadal błąkał się lekki uśmiech, trochę zamyślony, trochę kuszący. Oczy skrzyły.

Tym razem Medvid opamiętał się nieco sprawniej.

– Powiódł się – powtórzył. – Odłączyliśmy się od reszty podczas łowów, co nie było kłopotem. Książę ani chybi pogadać chciał, wyżalić się może. I na niebezpieczeństwo miał ochotę, wielką, mówię ci. Woje Żelisława nigdy by mu na to nie pozwolili. Strzegliby go przed każdym niebezpieczeństwem, własną piersią zasłonili, ewentualnie z łuku szyć kazali. Wszak książę to książę. A ze mną… 

– Z tobą… – powiedziała sennie wiedźma i musnęła dłonią jego ogromne łapsko. Chwilę później zamrugała oczami. – Wybacz, zamyśliłam się. Opowiadaj, opowiadaj. 

– A ze mną to różnie bywa – bąknął Medvid niepewnie.

– Oj, różnie. Choć na ogół jest znośnie.

– Ale ja nie o tym.

– Wiem. 

– W każdym razie… – Medvid wbił wzrok w odległe jezioro, by skupić myśli. – W każdym razie udało mi się Bolka zaciągnąć na tereny oznaczone przez wilkołaka. Wypadł na nas dzik, który pewnie również zabłądził, poczuł zapach potwora i wpadł w strach. Byś widziała, jaki był przerażony. Pędził na nas jak szalony, ledwie ubić go zdołaliśmy. 

– A wilkołak? – Wiedźma oprzytomniała i spojrzała na Medvida czujnie. Kot podszedł bliżej i ułożył się na jej kolanach, wpatrzony w woja, jakby i on chciał posłuchać. 

– Pojawił się nieco później. Nie mam pojęcia, co go zwabiło. Nasze krzyki, zapach dziczej krwi czy może twoje zioła. – Pokazał raz jeszcze sakiewkę. – Ale przybył. Wściekły, szalony, ledwie odpędzić się dał. I swoje zrobił. Księciu stracha napędził.

– Pytanie, jak długo książę będzie o tym pamiętać – stwierdziła oschle wiedźma i popatrzyła tam, gdzie nad ciemniejącymi borami płynął już rożek księżyca, jakby na spotkanie zachodzącego słońca. 

– Będzie. Odwiedził mnie Zając.

– Zając? – Gosława zmarszczyła brewki, a na gładkim czole pojawiła się bruzda niechęci. – Ten z zezem? Cięgiem nienażarty?

– Tenże sam. Gdybym go nie wywalił, rozbiłby mi pusty garniec z miodem i wylizał skorupy. Ale ma, drań, użyteczny talent. Wiesz, o czym mówię, prawda?

– Wiem. – Gosława pokiwała głową. – Potrafi, jeśli chce, pozostać całkowicie niezauważony, a więc jeśli zakradnie się w odpowiednie miejsce, usłyszy wszystko. Na szczęście na mnie ten jego dar nie działa. Poszczułam go kotem.

Futrzak trzepnął się ogonem w bok i pokazał Medvidowi ostre kiełki. Woj chciał zadać pytanie, lecz potrząsnął tylko kudłatą głową i zrezygnował. Jego myśli natychmiast powróciły do rewelacji przyniesionych przez Zająca. 

– Cud, że ci go nie zeżarł. W każdym razie Bolko pono nawrzeszczał na biskupa Berwida i jego świtę. Wytknął im, że ten cały krzyż łajno daje, bo gdyby nie ja, zostałby rozwłóczony przez wilkołaka. Mam zostać na dworze.

– Cieszę się – powiedziała wiedźma, choć w jej głosie zabrakło serdeczności. – Cieszę się, Medvidzie. Ciekawam tylko, czy… 

– Czy co? – Medvid odwrócił się ku niej. 

W oczach Gosławy pojawiła się mgła zadumy, uśmiech stał się odległy, zagubiony. Bezwiednie odtrąciła kota, a ten, urażony, skrył się za belką z grubego pnia. Jej dłoń, miękka i delikatna niczym skrawek chmury, dotknęła łapska gościa.

– Czy to sens ma, Kosmaczu? – dopowiedziała.

– Zabawne. – Medvid odnalazł wzrokiem księżyc, żeglujący nad lasem, i również się uśmiechnął. Gdzieś krzyczały ptaki, tafla jeziora rozmywała się wśród mgieł. – Nie ty pierwsza zadałaś dziś to pytanie. 

Gosława milczała. Puściła jego rękę i objęła ramionami kolana, wpatrzona w dal.

– Książę pytał dziś o to samo. Po co wracasz na dwór, Kosmaczu? Po co? Wszak to nie twój dom, ty przynależysz do kniei, jej jesteś częścią.

– Co powiedziałeś? – Wiedźma przeniosła na Medvida wzrok, ciepły i współczujący.

– Nic. – Wzruszył potężnymi ramionami. – Szczęściem miał zbyt wiele spraw na głowie, by się tak naprawdę zastanowić, co mną kieruje. Tobie jednak powiem co. Jestem częścią kniei, to prawda. Jestem synem puszczy

i wiem, że to, co robię, jest głupie. Głupie i bezmyślne. Że któregoś dnia moje szczęście się skończy. Ale w puszczy – uśmiechnął się – nikt czasu nie liczy. Czy tur albo wilk przejmuje się tym, co będzie jutro? Nie, póki jego zakątek lasu daje mu to, dzięki czemu jest syty i szczęśliwy. 

– Jesteś syty i szczęśliwy – powtórzyła zadumana wiedźma. 

– Jestem. I wierzaj mi, nie dbam o to, co będzie jutro. Zostanę na dworze, Gosławo.

– To dobrze, Kosmaczu. Naprawdę się cieszę – oznajmiła wiedźma. Zamyślony, rozpromieniony Medvid nawet nie zauważył, że jej słowa były puste i pozbawione uczuć. – Idziesz dziś do grodu?

– Nie. – Skrzywił się. – Książę jakąś wielką ucztę zwołuje, wszystkich ważnych ludzi będzie gościł, nowości chce oznajmiać. Nie dla mnie to miejsce, nie dla mnie czas.

– Zostaniesz więc u mnie?

– Zostanę, co mi tam.

Wiedźma westchnęła i weszła do chaty, skąd wyłoniła się zaraz z dwoma kubkami miodu. Podała Medvidowi jeden.

– Pozwól, Kosmaczu, że cię o jedno spytam – szepnęła cicho jak wieczorny wiatr.

– Pytaj, o co chcesz.

– Czy ona cię miłuje? Albo choć wie, jak bardzo ty ją miłujesz? Ile byś dla niej zrobił?

– Nie wiem. – Medvid upił łyk. – I nie będę pytał. W kniei, Gosławo, nikt uczuć nie nazywa. Nikt słowami nie psuje ciszy. Nikt nie daje rzeczom miana, bo to tylko zamęt pogłębia, kolejne pytania budzi, spory wywołuje. W kniei żyjesz chwilą i cieszysz się nią.

– A kiedy chwila się kończy?

– Wówczas uciekasz.

Słowa Medvida, zimne i surowe, przecięły rozmowę, choć w brązowych oczach woja wcale nie było znać chłodu. Wręcz przeciwnie, z każdym wypitym łykiem robiło mu się lżej na duszy. Nie pamiętał już o grodzie, o księciu i o biskupie, o rodach i o Niemcach, o sprawach, których nie rozumiał. Oddalały się, traciły wyrazistość, rozpływały się w blasku wielkiego szczęścia, huczącego w sercu Kosmacza niczym ogień w zimowy wieczór.

Gosława przysunęła się i wtuliła w jego ramię. Jej włosy pachniały latem. Zerknął w bok i zauważył, że jest naga. 

Nie protestował. Upił kolejny łyk.