Rezultaty wyszukiwania dla: własne

poniedziałek, 21 lipiec 2014 10:12

Marcin Mortka - Wieczór przed egzekucją

Drzwi tawerny uchyliły się i do środka wtargnął lodowaty powiew.

– A szlag by cię... – odwrócił się stary Gunwhale z gniewnym grymasem, ale nie dokończył.

Starczyło bowiem rzucić okiem na przybysza, by wiedzieć, że dość już wycierpiał i nie zasłużył sobie na obelgi. W świetle nielicznych łuczyw i świec widać było, jak drżącymi z zimna dłońmi usiłuje ściągnąć przemoczony płaszcz, a w miejscu, gdzie stoi, tworzy się kałuża. Jego twarz przesłaniało szerokie rondo kapelusza, również ociekające wodą, lecz Gunwhale i tak nie miał w zwyczaju gapić się na ludzi.

– Pewnie całą drogę pieszo z Plymouth przeszedł – burknął Timbers.

Gunwhale spojrzał na starego cieślę okrętowego spode łba.

– Twoja sprawa, Timbers? – burknął. – Od kiedy interesują cię sprawy innych?

Każdy, kto regularnie przesiadywał w „Bows", starej karczmie leżącej kilka mil za Plymouth, dobrze wiedział, że nie wypada zbyt bacznie przyglądać się goszczącym tu ludziom. Wielu z nich było uczciwymi marynarzami ze statków wielorybniczych bądź którejś z Kompanii, chcącymi w spokoju pogadać ze znajomkami, ale zdarzali się przemytnicy, korsarze, dezerterzy i inni charakternicy, niechętnie stąpający w świetle dziennym po bruku Plymouth. Wielu z nich wykazywało osobliwą alergię na nazbyt długie bądź nazbyt badawcze spojrzenia.

Cieśla odsłonił pieńki zgniłych zębów, jakby miał zamiar warknąć jakąś ripostę, ale się powstrzymał. Przez chwilę przyglądał się przybyszowi, który zatrzymał się przy kominku, gdzie grzało się już kilku innych przemokniętych nieszczęśników, a potem ujął kufel i opróżnił go do dna.

– Gadał mi jeden znajomek, że osądzili już Doggsa – burknął. – Jutro z rana rozstrzelać go mają. Zarzutów było co niemiara.

– No, to się szybko uwinęli – uśmiechnął się sardonicznie Gunwhale i zaczął ubijać tytoń w fajce. – Nie wiem, czy jest coś, co wychodzi admiralicji lepiej od sądów wojennych. Co, kumotrzy?

Timbers wydął wargi, jakby Gunwhale powiedział najbardziej oczywistą rzecz pod słońcem, śpiący na blacie ławy Pike zachrapał głośnie, tylko młody Swifty wpatrywał się w starego żeglarza wielkimi oczami.

– M-m-mówisz o k-k-k...k-kapitanie Doggsie? – wyjąkał. – T-t-tym z „Venus"?

– Tymże samym.

Gunwhale pokiwał głową i rozpalił fajkę. Kłęby dymu zakryły na moment pomarszczoną twarz starego żeglarza.

– No i doigrał się, czarci syn. Dostał za swoje.

– Mmmówią, że ok-k-k...okrutnik był.

Swifty pochwycił za kufel i przytulił go do piersi, jakby ze strachem.

– Bo tak też było.

***

Na śródokręciu, pomostach i pokładzie rufowym HMS „Venus" zapanowała martwa cisza. Słowa Regulaminu Wojennego odczytanego przed chwilą grobowym głosem już dawno uleciały wraz z wiatrem i marynarze fregaty myśleli tylko o wyroku wydanym przed chwilą przez kapitana. Z niezdrową fascynacją przyglądali się, jak pomocnicy bosmana wloką szlochającego, jęczącego cicho Grieavesa i przywiązują go do gretingu, a sam bosman, pan Monroe, z namaszczeniem wyciąga kota o dziewięciu ogonach z rypsowego worka.

– Zasłużył sobie, padalec – bąknął ktoś z wachty sterburty.

– Za samą źle podwiązaną reję powinien dziesięć uderzeń zaliczyć – mruknął jego kolega. – A do tego jeszcze chlanie i bójka z Matthewsem.

– I wbił marszpikel w burtę.

– Cisza na pokładzie! – krzyknął wysokim głosem pierwszy oficer Hutchinson.

Marynarze posłusznie umilkli. Niektórzy pobledli, inni przygryzali wargi lub kręcili z niedowierzaniem głowami, jeszcze inni szeptali modlitwy, ale wszyscy co do jednego wpatrywali się w bosmana. Monroe zaś westchnął ciężko i machnął w powietrzu batem. Kot o dziewięciu ogonach – bawełniany sznur przemyślnie rozpleciony na dziewięć cieńszych – przeciął ze świstem powietrze i spadł na plecy skazańca.

Wrzask uderzył pod szare, skłębione chmury.

Bosman oblizał wargi, wziął zamach i uderzył znów, z całej siły. Na plecach Grieavesa wykwitła pajęczyna krwawych kresek, gęstsza z każdym uderzeniem. Monroe tłukł jak oszalały, tłum marynarzy wzdragał się, w oddali krzyczały przerażone mewy.

Nikt nawet nie spojrzał na kamienną twarz kapitana Doggsa.

***

Timbers zajrzał w głąb kufla, jakby nie mógł się nadziwić, że ten nadal jest pusty, a kiedy znów spojrzał na Gunwhale'a, jego małe, załzawione oczka zalśniły złością.

– Czarci syn! – parsknął. – Gówno wiesz, a mielesz ozorem kiej prorok. Brakuje tylko, byś łapskami zaczął machać! Nie słuchaj tego piernika, Swifty!

– A co? – Gunwhale zacisnął pięści, aż zachrzęściły. – Ty niby wiesz lepiej?

– A żebyś wiedział! – Timbers skrzyżował ramiona na piersi. – Tenże sam znajomek, co mi o skazaniu Doggsa powiedział, służy na „Venus" w podwachcie bezanu. I prawdę zna, bo wszystko widział na własne oczy. A ty, Swifty – wycelował paluchem w młodziana, który wpatrywał się szeroko otwartymi oczami to w jednego, to w drugiego marynarza – nie słuchaj gadaniny starych bab. Cokolwiek ci powiedzą, spytaj się: „Jakże to?".

– Jakże to? – powtórzył Swifty.

– Nie na głos! – zżymał się stary cieśla. – W duchu się spytaj, przygłupie. Zresztą, nieważne. Było inaczej, Gunwhale.

– Chcesz powiedzieć, że nie zaćwiczono Grieavesa z jego winy?

– Nie.

***

Drzwi do kajuty kapitańskiej skrzypnęły cicho. Doggs ostrożnie uniósł pióro i wsunął je do kałamarza, a potem spojrzał na nowo przybyłego.

– Za pańskim pozwoleniem – bąknął bosman Monroe. – Życzył pan sobie mnie widzieć.

Doggs nie odpowiedział. Rozparł się wygodniej na fotelu i przekrzywił lekko głowę, niczym wilk przyglądający się ofierze. Szczupłe dłonie o wąskich palcach splótł na blacie biurka. Nic, absolutnie nic w jego postawie i zachowaniu nie wskazywało na przeżywane emocje, w przeciwieństwie do bosmana, który przeciągającą się ciszę znosił z każdą chwilą coraz gorzej.

– Kawał z was chłopa, bosmanie – wycedził w końcu kapitan.

– Dz-z... Dziękuję – bąknął Monroe, nie wiedząc, jak zareagować na nieoczekiwane słowa Doggsa.

– Mało brakowało, a byście Grieavesa na paski rozwłóczyli – ciągnął dowódca jadowitym głosem. – Pokłóceni jesteście, panie Monroe? Bluźnił wam? Matce waszej urągał? Na żonę się połasił?

– N-n-nie – wyjąkał pobladły Monroe.

– No to czegoście chłopaka jak szkapę oćwiczyli?

Doggs wsparł się o blat biurka, jakby chciał poderwać się i skoczyć na bosmana.

– W blokadzie pływamy – kontynuował – ludzi brak w załodze, a wy dobrego marynarza...

– Marszpikel wbił! I z Matthewsem...

– Toteż wymierzyłem karę, Monroe! Stosowną! Dziesięć uderzeń, po których miał sobie pokrzyczeć, przemyśleć sprawę i zerwać się z rana na pański pieprzony gwizdek! Co wam przyszło do głowy, by go tak chłostać? Mało brakowało, a byście mu serce batem wydarli! Co was, do cholery, opętało, Monroe?

Kapitan aż drżał z tłumionej z trudem wściekłości, a mimo to mówił coraz ciszej, jakby był świadom, że nad jego głową, na pokładzie rufowym czuwają sternik, oficer wachtowy, przynajmniej jeden midszypmen i podoficer nawigacyjny, zwykłych członków załogi nie licząc. Monroe zaś wyglądał, jakby z trudem powstrzymywał łzy.

– Kazali mnie! – wyszlochał.

– Kto? – sapnął dowódca. – Kto wam kazał?

Wyszeptana odpowiedź zlała się w jedno z krzykiem na pokładzie:

– Żagiel na horyzoncie!

***

– Otóż to – pokiwał siwym łbem Gunwhale. – Takiś, kurwa, mądry, Timbers, tyle żeś świata zwiedził, z tyloma mądrymi ludźmi żeś gadał, a dalej widzisz to, co chcesz widzieć i wiesz to, co chcesz wiedzieć.

– Co znowu wygadujesz?

Cieśla zmarszczył krzaczaste brwi. Swifty patrzył to na jednego, to na drugiego, a jego oczy, choć zdawało się to niemożliwe, nadal stawały się coraz większe.

– Wszyscy wiedzą, co to był za żagiel, Timbers – wycedził Gunwhale. – A właściwie nie żagiel, tylko żagle. Slup „Antilope" uzbrojony w czternaście dział i bryg „Mistral" z dziesięcioma. Wszyscy to wiedzą, ba, w „Gazette" nawet o tym pisali.

– Proszę, w „Gazette" pisali – prychnął Timbers. – I kto to mówi? Stary Gunwhale, który ledwie nazwę własnej krypy umie przesylabizować! I tak dobrze, że wiesz, od której zacząć.

– Możesz sobie drwić – upierał się Gunwhale, całkiem zapomniawszy o wygasłej już fajce. – Pół Anglii gada o tym żałosnym starciu. Na litość boską, takie pryzy przepuścić...

***

Rufę „Mistrala" spowiły dymy prochowe, natychmiast rozegnane ostrym, morskim wichrem. Odpalony z rozpaczą pocisk chybił haniebnie – plusnął w fale kilkanaście sążni przed dziobnicą „Venus", podobnie jak kilka wcześniejszych. Bryg znakomicie żeglował półwiatrem, rozpiąwszy imponującą jak na tak mały okręt piramidę żagli, ale nie był w stanie umknąć dumnej fregacie ryjącej jego niewielki kilwater.

Huknęła dziobowa pościgówka. Kula wybiła dziurę w fokmarslu francuskiego brygu, na dziobie i śródokręciu poniosły się wiwaty. Doggs jednakże nie zaszczycił uciekiniera ani jednym spojrzeniem. Przyjrzał się uważnie żaglom i zbadał napięcie sztagu.

– Dwa rumby w prawo – rzucił.

– Aye, sir, dwa rumby w prawo! – zawołał podoficer nawigacyjny.

„Venus", której bukszpryt mierzył dokładnie w rufę „Mistrala", zaczęła odpadać, nie tracąc przy tym prędkości. Kapitan podniósł do oka lunetę i śledził coraz dalszy „Antilope".

– Panie Hutchinson, proszę poinstruować kanonierów, by załadowali działa kartaczami i łańcuchami – powiedział bez emocji. – Niech celują w żagle i w takielunek.

– Tak jest, sir.

Upłynęło pięć minut. Fregata z hukiem cięła fale, wyprzedzając „Mistrala". Jej burta znalazła się niemalże na wysokości burty francuskiego okręciku, na którego pokładzie zapanowało zamieszanie.

– Prawa burta gotowa, sir.

– Ognia – rzekł Doggs spokojnie, jakby wznosił toast.

– Ognia!

Furty działowe otwarły się z suchym trzaskiem, z ciemności pokładu działowego wyjrzały paszcze armat. Jako pierwsza wypaliła dziobowa pościgówka, a potem strzelały kolejne armaty, spowijając pokład kłębami gryzącego dymu prochowego. Łańcuchy masakrowały płótno żaglowe, cięły takielunek, wstrząsały rejami, szlachtowały każdego marynarza, który odważył się wyjrzeć z kryjówki. Gdy dym się rozwiał, oczom żeglarzy z „Venus" ukazała się opuszczająca się powoli bandera napoleońskiej Francji.

Na pokładzie rozległy się wiwaty.

– Czy zechce pan wydać polecenie opuszczenia łodzi? – spytał nerwowo Hutchinson, przełykając ślinę.

– Nie – odparł Doggs – nie zechcę. Kurs południowo-południowy zachód! – dodał i znów wycelował lunetę w znikający na horyzoncie slup.

***

– Bo ty korsarz jesteś i w Royal Navy nigdy nie pływałeś – pokręcił łbem Timbers. – Czy ty myślisz, że chłopakom admirała wolno się za pryzami uganiać, do cholery? Doggs zmiótł brygowi takielunek i rzucił się w pościg za slupem, okrętem większym i groźniejszym, a wszystko po to, by Bonniemu kolejny ząbek wybić! Czemu tak trudno ci to zrozumieć?

– Ano trudno – Gunwhale wyszczerzył pożółkłe zęby – bo wbrew temu, co gadasz, służyłem w Navy. I to całe dwa lata, zanim udało mi się zwiać z „Resolution". Dobrze wiem, że admiralskie chłopaki w dupie mają służbę dla kraju, a za pryzami uganiają się równie ochoczo jak my. Tym bardziej, że muszą się potem z owym admirałem podzielić zyskiem!

– Tedy co suponujesz? – Wydął wargi Timbers. – Nie dość, że okrutnik, to jeszcze tchórz? Bo się bał fregatę na bryg poprowadzić? Ech, bredzisz, Gunwhale, bredzisz. Ejże, Bobby, nalej nam jeszcze po kufelku!

– Pan gospodarz mówili, co by wam nie dolewać, póki za poprzednie nie zapłacicie – powiedział cicho Bobby, ciemnooki chłopak o jasnych, kręcących się włosach, dziwnie niepasujący do zatęchłej, ciemnej izby pełnej zakazanych gąb.

– Widziałeś skąpiradło? – Timbers uniósł brwi. – Pomyśleć, że ambrozję z Buckingham cichcem wyniesioną serwuje, a to przecież zwykłe piwo i to jeszcze psimi szczynami chrzczone. Hej, zaraz! – spojrzał baczniej na chłopaka. – Może i mi się co nieco w starym łbie poprzestawiało, Bobby, ale czy ty aby nie służyłeś na „Venus"?

– Tak – bąknął chłopak, oblewając się rumieńcem.

– Tedy rzeknij nam coś o kapitanie Doggsie. Okrutnik on czy nie?

***

Peter Doggs nie przepadał za zamkniętymi pomieszczeniami, a zwłaszcza takimi, które cuchnęły niedomytą krwią, strachem i cierpieniem. Mimo to wszedł do szpitalika, skinął doktorowi Abramsowi, który na jego widok niezgrabnie podniósł się z koi, i podszedł do Grieavesa. Leżący na brzuchu marynarz był przytomny, lecz jego oczy błyszczały gorączką.

– Co słychać, Grieaves? – zapytał cicho kapitan.

Jego wzrok przesuwał się po zakrwawionych bandażach pokrywających całe plecy żeglarza.

– Nic takiego, sir – wyszeptał tamten. – Oberwało się i tyle. Marynarska dola.

– Warto było?

– Warto. – W oczach marynarza błysnęła stal.

– Warto? – zdziwił się kapitan. – O ile dobrze pamiętam, zebrałeś w skórę za źle podwiązaną reję i bijatykę z Matthewsem.

– Matthews sam spieprzył robotę, sir, a potem powiedział wachtowemu, że to moja sprawka. Słyszał to Tommy z ekipy pana bosmana, no i mi powiedział, bo powinowaci jesteśmy. Skułem więc Matthewsowi mordę, ale...

– Aleś się nie domyślił, że coś więcej jest na rzeczy.

– A jest? – udał zdziwienie marynarz, choć twarz wykrzywił mu spazm bólu.

– Rzeknij no mi, Grieaves – kapitan przybliżył swą twarz i zniżył głos do szeptu – czyście kiedyś zadarli z porucznikiem Hutchinsonem?

***

– I co żeś jeszcze wyczytał w „Gazette", Gunwhale? – zapytał szyderczo Timbers po tym, jak Bobby przyniósł im nowe kufle. – Że kapitan Doggs zadkiem swoim frymarczył? Że się w kobiece fatałaszki przebierał?

– Stul pysk – warknął stary korsarz. – Ile Bobby pływał na „Venus", co? Dwa miesiące? Trzy? Dobrze sobie Doggsa zapamiętał? W porządku, może i Doggs w istocie ma dobre serce. Jedno w końcu drugiemu nie przeczy.

Timbers już chciał zapytać, co właściwie czemu nie przeczy, gdy Pike niespodziewanie poderwał głowę z blatu stołu i wyrzucił z siebie kilka bełkotliwych słów po kornijsku, spoglądając przy tym na swoich kamratów z przerażeniem. Swifty odsunął się od niego gwałtownie, mało z ławy nie zleciał.

– Spokojnie, Pike, spokojne – powiedział Gunwhale pojednawczym tonem i podsunął kompanowi kufel z piwem. – Łyknij sobie, to dojdziesz do siebie.

– I mów po angielsku, na litość boską – dorzucił Timbers. – Nikt już tu twej czarciej mowy nie rozumie.

Pike złapał za kufel i przez chwilę pił łapczywie, a potem otarł usta rękawem i stwierdził:

– Gadają, że Doggs z diabłem miał pakt... Że Złemu służy.

Gunwhale uzmysłowił sobie, że w „Bows" niespodziewanie zapadła cisza. Ludzie morza zgromadzeni przy sąsiednich stołach oraz przy kominku wpatrywali się teraz w nich z mieszaniną fascynacji i przestrachu.

– Gówno tam – powiedział powoli stary korsarz, nabijając fajkę drżącymi nie wiedzieć czemu dłońmi. – Czterdzieści i osiem lat po morzach pływam, a nigdym nie spotkał takiego kapitana, co to by się z Szatanem zwąchał. Chyba, że ów Szatan gadałby po francusku.

***

Kula z pościgówki „Venus" wpadła do wody dobrych kilkadziesiąt sążni za rufą „Antilope". Slup odpowiedział równie niecelnym strzałem i w chwilę później zniknął za wysoką, poszarpaną skałą. Nawigator Spencer stojący tuż obok Doggsa zaklął bezsilnie i pokręcił głową.

Kapitan z trudem utrzymywał spokój. Jednak choć wpatrywał się w skałę z nienawiścią, kolejną komendę wypowiedział głosem opanowanym, niemalże beztroskim.

– Cała załoga do zwrotu przez dziób! Panie Spencer, kurs północno-wschodni. Panie Monroe, czy zakończy pan wreszcie zakładanie nowego fokmarsla, czy mam może panu pomóc osobiście?

– Panie kapitanie – pierwszy oficer, w przeciwieństwie do swego dowódcy, w sztuce panowania nad sobą miał jeszcze wiele do zrobienia. Jego głos drżał, a na bladych policzkach pojawiły się niezdrowe rumieńce. – Czy to oznacza, że wracamy na pełne morze?

– Nigdy nie wątpiłem w pański talent nawigacyjny, panie Hutchinson.

– Czy potrafi mi pan wytłumaczyć powody, dla których rezygnuje pan z pogoni za łatwym pryzem? Czy w ogóle istnieją jakieś powody poza pańskim brakiem...

– No, proszę, panie Hutchinson – zachęcił go Doggs pozornie łagodnym głosem, choć jego oczy były zimne jak stal. – Niech pan dokończy. Czego mi brakuje?

– „Venus" żegluje półwiatrem o wiele lepiej od tego slupa! – wykrztusił pierwszy oficer. – Wystarczyłby kwadrans, a...

– A znaleźlibyśmy się w sytuacji bez wyjścia – przerwał mu ostro kapitan. – Wystarczyłby rzut oka na mapę tego wybrzeża, a wiedziałby pan, że ta skała wyznacza wejście do bardzo wąskiego kanału La Rapelle prowadzącego do przystani o tej samej nazwie, strzeżonej przez fort o tej samej nazwie. Doprawdy, nie posądzam Francuzów o życzliwość, ale wygląda na to, że urządzili to wszystko tak, by łatwiej było owo miejsce zapamiętać.

Mówił coraz głośniej, jakby chciał, by jego słowa dotarły do jak największej liczby ludzi. Marynarze i podoficerowie na pokładzie rufowym zaś desperacko udawali, że niczego nie słyszą.

– W ciągu kwadransa, który raczył pan wymienić, zapewne dogonilibyśmy „Antilope" – ciągnął Doggs. – Następnie jednakże musielibyśmy się odwołać do pańskich magicznych zdolności, Hutchinson, bo nikt nie jest w stanie zawrócić fregaty w tak wąskim kanale, zwłaszcza przy tym wietrze i przy ogniu z fortu. Czy chciałby pan o coś zapytać, Hutchinson?

– Nie, sir.

– Dobrze. Panie Spencer, po zakończeniu zwrotu proszę wziąć kurs na „Mistrala".

***

Ktoś podszedł do czwórki weteranów, klepnął wystraszonego Swifty'ego w plecy i usadowił się obok Timbersa, który usłużnie usunął się, stukając drewnianą nogą. Obcy wyciągnął zza pazuchy butelkę i postawił ją na stole z cichym stuknięciem. W świetle świecy widzieli krwistoczerwony kolor wina.

– Dajcie sobie spokój z tymi szczynami – powiedział cicho. – Napijcie się czegoś lepszego.

– To zaszczyt, drogi panie – odezwał się Gunwhale, który jako pierwszy odzyskał rezon. – Wińsko zapewne zacne. Jednakże nie wydaje mi się, byśmy się poznali.

Nie była to do końca prawda. Wiedział już, że mają przed sobą przemoczonego nieznajomego, który wszedł do karczmy na chwilę przed tym, jak rozpoczęli rozmowę na temat Doggsa. Zdążył się już nieco osuszyć, ale włosy miał poskręcane od wilgoci, a dłonie nadal mu drżały.

– Mam na imię Peter – rzekł – co powinno na razie wystarczyć. Zaciekawiła mnie wasza rozmowa, chłopaki, i postanowiłem się przysiąść. Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko temu.

Urzeczeni czerwoną zawartością, żeglarze bynajmniej nie oponowali. Przybysz sprawnie odkorkował butelkę i gestem przywołał Bobby'ego.

– Chłopcze, bądź taki dobry i przynieś kilka szklaneczek – rzucił cichym głosem. – Albo poczekaj, pójdę z tobą. Muszę zamienić kilka słów z gospodarzem.

Załapał rumieniącego się chłopaka za ramię i powlókł go do lady, szepcząc mu coś do ucha. Gdy wrócił, był niemalże rozpromieniony.

– A więc dobrze – rzekł, nalewając wino. – Panie Gunwhale, prawiliście, jakoby kapitan Doggs zgadał się z Francuzami.

– No, a jak to inaczej wyjaśnić? – wzruszył ramionami stary korsarz. – Doggs najpierw wypuścił z rąk „Mistrala", a potem pozwolił uciec „Antilope". Nic dziwnego, że stanie przed sądem, jak nie zdradę, to przynajmniej za nieudolność.

– Jestem pewien, że ktoś zarzucił Doggsowi to samo – uśmiechnął się nieprzyjemnie nieznajomy. – I poznał prawdę.

***

– Martwię się o was, Hutchinson – rzekł wolno Doggs.

Byli sami w wielkiej kajucie kapitańskiej „Venus". Dowódca siedział za biurkiem, wbijając wzrok w stojącego przed nim pierwszego oficera, który na przemian bladł i czerwieniał.

– Nie rozumiem, sir – wykrztusił.

– O, właśnie z tego powodu się o was martwię. Wy niczego nie rozumiecie, Hutchinson, a już tym bardziej życia na morzu. Morze, jak widzisz – wskazał dłonią fale za szerokimi oknami rufowymi – to żywioł absolutnie obojętny. Człowiek jest tu tylko gościem i może zdziałać tylko tyle, na ile morze mu pozwoli.

– Jeśli chcecie, kapitanie, wytłumaczyć tym swą nieudolność...

– Kolejną rzeczą, której ni cholery nie pojmujecie, Hutchinson, jest wojna. Jako dowódca Royal Navy mam za zadanie niszczyć żeglugę wroga najlepiej, jak potrafię. Dlatego też postanowiłem spróbować zniszczyć zarówno „Mistrala", jak i „Antilope". Unieruchomiłem pierwszy okręt z zamiarem zajęcia go później, a potem pognałem za drugim. Nadążacie?

Łagodny ton Doggsa stał w sprzeczności z jego lodowatym spojrzeniem. Hutchinson zaś aż wił się z wściekłości, którą tłumił z największym trudem.

– Ale i tak go nie dogoniliście! – parsknął. – Czemu więc nie...

– Nie dogoniliśmy „Antilope" tylko dlatego, że nagły podmuch wiatru wydarł fokmarsel z liklin. Fokmarsel to ten żagiel na pierwszym maszcie. Slup idealnie wykorzystał chwilę i odskoczył na dobrą milę. Bez wątpienia jego przewaga była wyższa, gdybyśmy zatrzymali się, by spuścić na wodę łodzie i zająć „Mistrala". Wracamy tu, zechce pan zauważyć, Hutchinson, do zagadnienia morza jako materii obojętnej.

– Wracamy tu do kwestii pana jako oficera niekompetentnego i impertynenckiego – warknął młodzieniec. – Gdyby zgodził się pan spuścić łodzie na burtę, udałoby się zająć chociaż „Mistrala". A tak nie mamy ani slupa, ani brygu, za to ścigają nas dwie francuskie fregaty, które w tym czasie przyszły brygowi na pomoc!

Jego drżący palec wskazał dwa żagle na horyzoncie, doskonale widoczne przez okno rufowe.

– To ci los! – Doggs udał zadumę. – Bo kolejną rzeczą, której pan nie rozumie, jest to, że nasz wróg ma czelność pływać swobodnie po morzu, a także pojawiać się w miejscach, których z nami nie uzgadniał.

– Pańska impertynencja, Doggs, nie ma granic!

– Zgadza się. Mierzyć się z nią może jedynie pańska chciwość, Hutchinson. Doskonale wiem, o co panu chodzi – oczy Doggsa zwęziły się do dwóch szparek. – Gdybyś pan zszedł z załogą abordażową do łodzi i zajął „Mistrala", a potem dopłynął na nim do Anglii – co byłoby dość realne, pod warunkiem, że zostawiłby pan dowodzenie majtkom – zostałby pan automatycznie mianowany dowódcą jednostki nieklasyfikowanej. Po niespełna roku stażu porucznika! A tymczasem pański dowódca, któremu jak na złość zachciało się walczyć o kraj i króla, bezczelnie zniweczył pańskie plany.

– Jest pan parszywym kłamcą! – Głos Hutchinsona się załamał. – I na jedno może pan liczyć. Gdy dotrzemy do Anglii, oskarżę pana o brak kompetencji, zdradę i zachowanie niegodne dżentelmena oraz oficera Royal Navy. Zostanie pan postawiony przed sądem wojennym, a z uwagi na fakt, iż mam rozległe kontakty w parlamencie i admiralicji, wyroku może być pan pewien.

– Aha – rzekł po chwili Doggs. – I jak rozumiem, nic pana od tej decyzji nie odwiedzie?

– Nie – uśmiechnął się mściwie pierwszy oficer.

– Rozumiem i pochwalam – stwierdził Doggs.

A potem wstał i z całej siły rąbnął Hutchinsona pięścią w twarz.

***

– A skąd te wasze rewelacje, panie Peter? – spytał Gunwhale, lecz wyborny smak wina natychmiast zmazał podejrzliwość z jego oblicza.

– Ludzie zaczynają gadać – Tamten wzruszył ramionami. – Ponoć Doggs nawet nie starał się zachować ciszy, a sami dobrze wiecie, że wszelkie rozmowy w kajucie kapitańskiej dobrze słychać z pokładu rufowego. Zresztą, grzmotnął tego młodego nie raz, a kilkakrotnie. Głuchy by usłyszał, tyle że ludzie z początku bali się gadać.

– I wcale się nie dziwię – mruknął Timbers. – Wydaje mi się, że to jadowita żmija, ów Hutchinson. Oby go szlag trafił!

– Trudno się nie zgodzić – uśmiechnął się ponuro nieznajomy, ale w jego oku pojawił się nieznany, złowrogi błysk. – Zresztą, skoro już tak sobie miło gawędzimy, przyszło mi do głowy, by zaproponować wam pewną robotę.

Rozejrzał się po karczmie, w której na nowo zapanował gwar. Nikt już nie zwracał na nich uwagi.

– Sęk w tym, dobry panie, że my już mamy przydział – rzekł Timbers. – Czekamy, aż kapitan Worst wyrychtuje „Ladybird". A co do innej roboty... Zważcie, panie, że mnie Fortuna zabrała nogę, Gunwhale'owi ramię, Pike zdążył zgłupieć do szczętu, a Swifty jeszcze nie dał rady zmądrzeć.

– Nadacie się idealnie, tym bardziej, że dużo od was nie chcę. A kto wzgardzi dwoma gwineami na łebka?

– Trzema – odruchowo rzekł Gunwhale.

– Trzema. Posłuchajcie tedy. Niedługo przybędzie tu pewien oficer marynarki. Zapewne nie będzie nosił munduru, ale poznacie, że to oficer.

– Werbować będzie? – Swifty otworzył szeroko oczy.

Pike zabełkotał coś po kornijsku.

– Z pressgangiem przybędzie? Do Navy werbować?

– Nie. A w każdym razie jeszcze nie. Będzie szukał Bobby'ego.

– Bobby'ego?

– Tak, tego chłopaka, co wam szczyny dolewa. Będzie pytał tu i ówdzie, oszczędźcie mu więc trudu i powiedzcie, że Bobby siedzi w pokoju numer trzy.

– Czy chłopak rzeczywiście tam będzie?

– Tak, ale razem ze mną. Gdy oficer się tam uda, ruszcie za nim. Na pewno nie będzie sam i będę wam wdzięczny, jeśli to zmienicie. Poczekajcie, aż ze środka dobiegnie łomot i do dzieła.

– I to wszystko? – spytał Gunwhale z pirackim błyskiem w oku.

– Prawie – odparł Peter. – Przynajmniej dla was, panie Gunwhale – dodał, patrząc na jego hak.

***

Najpierw rozległo się ciche, niemalże dyskretne stukanie, a potem drgnęła klamka.

– Bobby? – spytał zachrypniętym głosem Hutchinson, wkradając się do pokoju. – Bobby, jesteś tu?

W świetle samotnej świecy widać było, że chłopak trzęsie się jak osika. Patrzył na przybysza szeroko otwartymi oczami i szczękał zębami tak mocno, że nie był w stanie wykrztusić słowa. Jego wzrok co chwila umykał w bok do kąta za drzwiami, ale Hutchinson nawet tego nie zauważył. Oblizał wargi i cicho zamknął za sobą drzwi.

– Niepotrzebnie uciekałeś z „Venus", chłopcze. Powinieneś był się domyślić, że cię znajdę – wyszeptał.

Zaskrzypiała podłoga, gdy podchodził coraz bliżej.

– Przecież ci obiecywałem.

Po policzkach chłopca płynęły łzy. Hutchinson ściągnął rękawiczkę i pogładził go po posklejanych włosach.

– Źle cię tu traktują, co? – szeptał chrapliwie. – Brudny jesteś, spocony, ubrany w jakieś szmaty. Zabiorę cię stąd do miejsca, gdzie będziesz żył jak królewicz. Być może nawet wybaczę ci, że ode mnie uciekłeś.

Ciszę przerwał szczęk odciąganego kurka pistoletu.

– On nie uciekł – powiedział cicho Doggs, który wygodnie siedział na zydelku za drzwiami i mierzył w Hutchinsona z pistoletu. – Spójrz tylko na niego, Hutchinson. Jest przerażony tak bardzo, że dezercja w ogóle nie przyszłaby mu do głowy. To Grieaves go namówił, jego wuj, jak się okazało. Ba, namówił! Niemalże siłą z „Venus" ściągnął, gdy zawitaliśmy do Plymouth.

– Co ty tu robisz? – Hutchinson pobladł jak trup. – Przecież jutro masz stanąć przed plutonem egzekucyjnym!

– Ano mam. – Doggs pokiwał głową. – I stanę. Jednakże szkoda by było, bym wcześniej nie załatwił kilku spraw. Sporo się na twój temat dowiedziałem od Grieavesa, potem wyciągnąłem kilka własnych wniosków i postanowiłem, że zaaranżuję to spotkanie.

– Zaaranżuję?

– A jak myślisz, kto wysłał do ciebie list z informacją, że Bobby pracuje w „Bows"? – Doggs skrzywił się paskudnie. – Opatrzność?

– A więc postanowiłeś zastawić na mnie pułapkę, tak? – Hutchinson opanował się już na tyle, by mówić z szyderstwem w głosie. – I ukarać mnie?

– Nie będę cię karał, Hutchinson. Tym zajmie się Bóg. Od wieków zajmuje się łajdakami, sodomitami i szubrawcami, będzie doskonale wiedział, co z tobą zrobić. Ja cię tylko chciałem do niego jak najszybciej posłać.

– Mam ludzi na zewnątrz! – Głos pierwszego oficera „Venus" zadrżał.

– Wiem. Gunwhale! Timbers! – ryknął Doggs, odłożył pistolet i rzucił się na Hutchinsona.

Bobby uskoczył z wrzaskiem w kąt. Krzesło, na którym przed chwilą siedział, pękło z trzaskiem, Hutchinson runął na podłogę, przygnieciony ciałem Doggsa. Chciał się poderwać, ale kapitan złapał go za szyję, ścisnął z całej siły i rąbnął kilkakrotnie potylicą o podłogę. Odpowiedziały mu łoskot i stłumione przekleństwa za drzwiami.

– Sodomito cholerny! – syczał. – Mydłku ty! Gnido skurwysyńska! Własnego dowódcę podpierdolić chciałeś, tak? Żeby takich chłopców jak Bobby już we własnej kajucie kapitańskiej obmacywać? Ty łajdaku!

Hutchinson zdołał zacisnąć dłonie na nadgarstkach Doggsa, zebrał wszystkie siły i zerwał uścisk, a potem wywinął się jak wąż i rzucił prosto do kąta, w którym leżał pistolet. Złapał go, obrócił się, nacisnął spust. Nie było wystrzału.

– Nienabity! – wyjaśnił Doggs.

Z rozpędu kopnął Hutchinsona w podbródek. Mężczyzna padł na ścianę.

– Bobby, otwórz okno – polecił mu kapitan, a sam złapał półprzytomnego pierwszego oficera pod ramię. – Wśród wielu rzeczy, których nie rozumiesz – dodał – jest potęga ludzkiej nienawiści.

I wypchnął Hutchinsona przez okno.

***

Deszcz ustał jakąś godzinę temu i kopanie wilgotnej ziemi przychodziło bez większej trudności. Mimo to zasapany Timbers spojrzał z niechęcią na coraz większy dół i splunął.

– Pierdolę – oznajmił. – Jużem się narobił. Starczy jak na trzy gwinee.

Ani Pike, ani Swifty, mokrzy od potu, zawzięci, nie zwrócili na niego uwagi, tak więc kuternoga wygramolił się z dołu i pokusztykał do Gunwhale'a oraz Petera, którzy stali kilka kroków dalej, tuż przy ciałach.

– Zauważył ktoś bijatykę, jak myślicie? – spytał przybysz.

Jego twarz zakrywał cień rzucany przez rondo kapelusza.

– W „Bows"? – Gunwhale udał zdziwienie i pyknął z fajki. – Gdybyście, panie, trupa na dół znieśli, to może ktoś by zauważył.

– Wtedy trzeba by powiedzieć, że to oficer z Navy – sapnął cieśla. – Ludzie momentalnie by oślepli. Mogę was o co spytać?

Przybysz ani razu nie okazał wobec nich wyższości, ale obaj starzy żeglarze instynktownie wyczuwali u niego autorytet przynależny ludziom wyższej rangi.

– Możecie.

– Czemu was Bobby po rękach całował, kiedyśmy wychodzili, panie?

– To długa historia. – Nieznajomy zasznurował usta. – Może Bobby wam ją kiedyś opowie. Zakopcie ich porządnie, chłopaki. Dziękuję za pomoc i do zobaczenia. Ja muszę już ruszać, do Plymouth kawał drogi pieszo.

– Chcecie do Plymouth pieszo dojść? – zdziwił się Timbers. – A na jaką cholerę? Nie lepiej wam się w „Bows" przespać i z rana ruszyć?

– Nie, nie mam czasu. O świcie mają mnie rozstrzelać. Głupio się spóźnić na własną egzekucję.

– Wyście kapitan Doggs? Peter Doggs? – wyjąkał zaskoczony Gunwhale, a Timbers jedynie rozdziawił usta.

Nieznajomy uśmiechnął się lekko, pozdrowił ich gestem i wyruszył w drogę.

Dział: Opowiadania
niedziela, 15 czerwiec 2014 15:41

Anna Brzezińska - Płomień w kamieniu

Susza podkradła się do Wilżyńskiej Doliny niepostrzeżenie. Z początku wszystko zapowiadało się znakomicie. Słonko przygrzewało, owce okociły się jak nigdy dotąd, a drzewa w sadach pokryły jasnym kwieciem. O brzasku gospodarze wychodzili na gumno i, wsparłszy się pod boki, spoglądali z dumą na świeżą ruń na polach. Tak minęła pora przymrozków i wiosennych zawieruch. Stare baby obwieszały figury w świątyni wieńcami z coraz to jaskrawszych kwiatów i w parne wieczory zbierały się w kruchcie na nabożeństwach, żeby wybłagać u bogów dobry urodzaj. Ale nie przykładały się do nich za bardzo. Bo letnie dni przesuwały się tego roku tak gładko, tak leciuchno jak modlitewne paciorki. I trudno było uwierzyć, żeby się miały z nagła bezpowrotnie zasupłać.

Aż tu skwar uderzył w Dolinę, nakrył ją bezlitosną, rozżarzoną czapą.

Może zawiniła Miłka, która — utrudzona codziennym szpiegowaniem bliźnich — zwykła przesypiać na stołku w kruchcie litanie do Cion Cerena?

A może stało się tak za przyczyną Honorci, która tak ochoczo zadzierała spódnice na znak świeżo osiągniętej dorosłości, że aż nockami po stodołach huczało, a wędrowni pachołkowie chodzili jak oczadziali i z byle czego brali się za łby?

Albo całego nieszczęścia przysporzyła Kordelia, otłukłszy małżonka, zbójcę Waligórę, przetakiem po pysku, jako że ten po drodze z jarmarku w gospodzie przystanął i tak tam długo popasał, póki nie przepił gotowizny za dwa piękne byczki?

Nikt nie umiał zgadnąć. Dość, że pewnego ranka zacnych wilżyńskich obywateli gorąc obudził tak paskudny, że zrazu tylko leżeli w posłaniach, łowiąc ustami powietrze jak ryby wyrzucone na brzeg. Bydło po oborach ryczało żałośnie znad pustych poideł. Świnie pochowały się w najciemniejszych zakamarkach chlewów. Kury drzemały na żerdziach, wcisnąwszy głowy pod skrzydła, bo w swoich kurzych rozumkach wierzyły nieprzeparcie, że jeśli coś im zniknie z widoku, to już tego nie ma.

Upał jednakże pozostał, nawet kiedy utrudzeni gospodarze powlekli się wreszcie do gospodarskich zajęć, i trwał, kiedy pod wieczór zwalili się w piernaty u boku małżonek. A następnego dnia wrócił, jeszcze bardziej dotkliwy. I kolejnego dnia także. Potem zaś jeszcze raz i znowu, i tak dalej, bez końca.

W niedzielę pleban grzmiał z ambony o nieprawościach i grzechach, które sprowadzają na bezbożników pomór i nieurodzaj. Trzódka słuchała go w zobojętnieniu, sapiąc i dysząc z gorąca. Kamienne mury nagrzały się jak wnętrze pieca i myśli przesypywały im się w głowach jak popiół.

— Mógł się pleban bardziej postarać — sarknął Szyszek, kiedy zgodnie z wiejskim zwyczajem gospodarze po sumie udali się do gospody, żeby spłukać z siebie nadmiar świątynnych komunałów. — Procesję jakąś odprawić albo figurę obstalować. Od tego przecież jest, żeby nam boską przychylność zaskarbiać.

— A tam, pleban. — Stary Osęk byłby splunął na znak pogardy, ale mu w gębie zaschło. — Gdzie mu teraz o bogach myśleć, księżówkę musi se nową postroić.

Istotnie, po powrocie ze Spichrzy czcigodny duszpasterz gorączkowo zakrzątnął się wokół swej doczesnej wygody: domostwo sobie rychtował w miejsce tego spalonego przez grasantów, pola w pacht puścił co zasobniejszym kmieciom i jął na potęgę dzieciom błogosławić i małżeństwa wiązać, żeby jak najszybciej nadrobić kilka lat nieobecności — i pobrać stosowne opłaty.

— Trza z Rozalką pogadać — zdecydował Szyszek, który jako najzamożniejszy gospodarz w Dolinie rościł sobie prawo do decydowania o sprawach społeczności. — Już ona plebana rozrusza.

— No, tyle zawsze potrafiła — mruknął ktoś po cichu i bardzo z ostrożna, bowiem w wilżyńskiej wiosce nie wypominano bezceremonialnie drobnych księżych przywar.

Poza tym księża gospodyni była niewiastą poczciwą i z dziada pradziada wilżyńską wieśniaczką. Nosiła się skromnie, o przybytek dbała i miała dość rozsądku, żeby nie powić żadnych bękartów, który by się pętały po świątynnej nawie, kłując sąsiadów w oczy. A jeśli nawet ukradkiem czcigodnemu duszpasterzowi dogadzała pod pierzyną, wilżyński ludek przymykał na to oczy.

— Chłop jest chłop i musi swojego użyć — rozstrzygnął jaśnie władyka, zanim tak nieroztropnie wyruszył na wojnę i zniknął na dobre. — Lepiej już tak, niżby miał po stogach dziewuchy rozprawiczać.

Cóż, władyka cenił swoje feudalne prerogatywy i nie pozwalał nikomu ich naruszać.

Rozalka trwała więc na księżówce, równie niewzruszona jak Pal, Mnich i Maczuga, trzy szczyty, których białe czapy górowały nad Wilżyńską Doliną. Ona też odemknęła drzwi, kiedy delegacja gospodyń przydreptała pod wieczór, żeby błagać o pomoc. Rozsiadły się wokół kuchennego stołu, przekąsiły ciastem, nalewką na jagodach przepiły i nawet przez jakiś czas jakby lżej im się oddychało, bo Rozalka była wyśmienitą gospodynią i nalewki nastawiała siarczyste.

— Trzeba będzie pola poobchodzić — oznajmiła plebanicha wieczorem, kiedy duszpasterz gramolił się mozolnie do łóżka.

Bo łóżko mieli wysokie, z siennikiem świeżo wypchanym i dobrym tuzinem poduch, obleczonych w bieluśkie poszwy. Rozalka uważała, że kapłan musi mieć swoją godność, choćby i w pościeli.

— Z procesją, świecami, kadzidłem — ciągnęła, a pleban, umordowany, wycierał pot z gęby szlafmycą. — Ludziska ze strachu się burzą. Jagnięta padają jak muchy...

— Osęk dwa udźce dziś przyniósł. — Mimowolnie mlasnął, bo uwielbiał jagnięcinę.

— To nie na wiele się przyda — sarknęła ze złością Rozalka, która nie lubiła, gdy łakomstwo brało górę nad rozwagą. — Jeśli nie zelżeje upał, stada w trzy niedziele wyzdychają.

Pleban podkasał koszulę i wachlował się nią zajadle. Miał wrażenie, że od gorąca zetną mu się oczy.

— Przegonią mnie po wzgórzach — jęknął w końcu boleśnie.

— I to w paradnej szacie — zgodziła się Rozalka, która pięknie wyszywała, zwłaszcza srebrną nicią, i lubiła się popisywać swą sztuką. — Z obrazem, kadzielnicą, jak trzeba. Wtedy bogowie na pewno nas wysłuchają.

Jednakże podczas ostatniej wojny bogowie najwyraźniej przygłuchli nieco od ludzkich wrzasków, bo tym razem nie przychylili ucha plebanowi, choć, trzeba przyznać, śpiewał całkiem donośnie, kiedy pagórek po pagórku, zagon po zagonie święcił dobytek wilżyńskich gospodarzy. Nikt nie mógł mu wyrzucić niedbalstwa. Ugiął się tak dalece, że zezwolił z każdego poletka kęs ziemi wykopać i do świątyni zanieść, aby tam jeszcze skuteczniej nasączyć ją świętą mocą. I nawet nie wołał wziątków.

Jednakże stare sposoby, dotąd niezwykle skutecznie przeciwko pladze robaków i pypciom na krowich ogonach, zawiodły całkowicie w obliczu suszy. Słońce nie zachwiało się na nieboskłonie, wiatr nie przywiał ani jednej chmurki, a żar lał się nieustannie na ziemię, nawet dotkliwszy niż wcześniej.

— Boście są plugawce przebrzydłe! — darł się nieustępliwie pleban, gdy w kolejną niedzielę parafianie stawili się w świątyni, nieco bardziej spoceni i ponurzy niż zwykle. — Ja sobie gardło wypruwam, krwi serdecznej nie szczędzę, a wy co, kurwie syny? Wciąż po cudze sięgacie, przysiąg nie szanujecie, obyczajności nie znacie...

Gospodarze chętnie by się zdrzemnęli pod kołderką plebanowych wyrzekań — powtarzał je tak często, że ich strach całkiem stępiał — gdyby nie skwar, który zdawał się narastać z każdym słowem. Wiercili się zatem, kręcili, jakby ich pchły oblazły. Strach kąsał jeszcze dotkliwiej, więc zaraz po nabożeństwie podyrdali do karczmy, żeby tam wspólnie uradzić, jak nieszczęściu zapobiec. Chociaż, co wkrótce wyszło na jaw, właściwie wcale nie chodziło o ratowanie wioski, tylko o demokratyczne i natychmiastowe wyznaczenie winnych. W tej mierze Wilżyńska Dolina nie różniła się od reszty świata.

— Baby chłopów nie szanują — rozpoczął sędziwy Kulas, któremu z racji wieku przypadał zaszczyt zainicjowania biadoleń nad powszechnym upadkiem obyczajów. — Dzieci rodzicom czynią na przekór. Dziewki o przyzwoitości nie pamiętają, cały dzionek się włóczą w sukni ledwo krok zakrywającej.

— To z gorącości. — Doliba uśmiechnął się z rozrzewnieniem, bo nie podzielał oburzenia starszyzny. — Trza się czasami ochłodzić. Na ten przykład Honorcia...

— A zawrzyj ty ryj, głupi! — huknął ze złością Szyszek, bo wcale nie był ciekaw, co też o jego córuchnie ma do powiedzenia wiejski głupek.

Wystarczy, że inni gospodarze unikali jego wzroku, a niektórzy z co młodszych pozwalali sobie nawet na drobne, niewątpliwie złośliwe uśmieszki. Szyszek naburmuszył się, a jego krągłe, nalane oblicze jeszcze bardziej poczerwieniało. Oczywiście od gorąca.

— Dziewki to dziewki — przemówiła wreszcie mądrość ludu w osobie Kulasa, który rozumiał wyśmienicie, że nie należy poniewierać najbogatszego wilżyńskiego obywatela, choćby jego córka naprawdę pokładała się na każdym snopku. — Muszą się wyszumieć i krzywdy w tym nijakiej dla nikogo nie ma.

— No, chyba że zagrodniczki zacnych mężów rodzin bałamucą — poparł go nader gorliwie Szurlej, najbliższy sąsiad Szyszka, który wprawdzie nienawidził go serdecznie, ale też miał córkę.

— Albo jakieś powsinogi obce — dorzucił Osęk, żeby temat zamknąć. — Wszystko złe z daleka idzie.

— Z miasta! — poparł go entuzjastycznie Szyszek, który wzbogaciwszy się niezmiernie pod nieobecność władyki, stał się najgorliwszym wilżyńskim patriotą. — U nas ludzie dobre, spokojne, pokój miłujące. A tam jeno waśnie, gwałty, zachłanność i bezbożność zuchwała.

— Rabunki! — Szurlej z oburzeniem wniósł tłuściutki palec i zerknął znacząco na świeżych współobywateli.

Nowi osiedleńcy, zegnani do Wilżyńskiej Doliny przez wiedźmę, skupili się wokół Waligóry, niegdyś osławionego zbójcy, podczas gdy niedobitki wieśniaków, którym udało się przeżyć rozliczne wojenne niepokoje, ciążyły raczej do Szyszka. Teraz te dwa rodzaje kmieci — mniej lub bardziej dobrowolnych — popatrywał na siebie spode łba, bo żadne nakazy i prikazy wiedźmy nie mogły pokonać nieufności, jaką czują wobec siebie wilk i owca, choćby był nią stary, uparty baran. Do broni nikt nie sięgał, bo wiedźma obiecała, że skręci kark pierwszemu, który wyciągnie nóż na ziomka, i bardzo skrupulatnie opisała, jak karkiem będzie kręcić. Ale po zachmurzonych mordach, po palcach nerwowo bębniących na blatach dało się rozeznać, że niechęć buzuje w tej izbie jak chlebowy zaczyn w dzieży.

— Znaczy się, poborcy! — ryknął triumfalnie Doliba.

W karczmie jakby pojaśniało. Oblicza — te po zbójecku wąsate i te po gospodarsku tłuste — rozpogodziły się na wspomnienie wspólnego wroga.

— Ano, oczywista, że poborcy — zgodził się z ulgą Szurlej.

Jako człek roztropny bynajmniej nie palił się do zwady z bandą łupieżców, dezerterów oraz podpalaczy.

— Ani chybi poborcy — potaknął z lisim uśmieszkiem łysy Kowlik, który całkiem niedawno wraz z kamratami pustoszył okolicę.

— Tyle że ich tu, ziomkowie moi, ładnych parę zim nie oglądano — burknął pod nosem Kulas.

Ot, stary był, nie rozumiał, kiedy należy przestać.

— Ale pleban też nie nasz — wyrwał się w rozpaczliwej próbie ratowania sytuacji Doliba.

Gospodarze popatrzyli na siebie z politowaniem. No, ale czego można oczekiwać od wiejskiego głupka? Zwłaszcza przyjezdnego?

— Jaki tam pleban nie nasz — Szyszek wzruszył ramionami — kiedy jego rodzina z dawien dawna pod Palem siedzi?

— Ajuści — włączył się Szurlej, który jako prawie najzasobniejszy kmieć w Dolinie bardzo nie lubił, gdy go pomijano. — Do klasztoru go jeno słali, coby się pieśni wyuczył i co tam świątynny wiedzieć powinien.

— Wszystko na psy schodzi. Z wieśniaków robi się mnichów. Nic dziwnego, że nawet na upał nic poradzić nie umie — mamrotał jeszcze Kulas, ale wnet go uciszono, wspólnym wysiłkiem wepchnąwszy mu w gębę kęs chleba.

— A może to wiedźmy wina? — rozległ się czyjś przenikliwy szept.

Wieśniacy — i ci co bardziej zbójeccy, i ci co bardziej chłopscy — podskoczyli nerwowo na zydlach i na wszelki wypadek rozejrzeli się. Niby wiedźma wierzyła w popuszczanie łańcucha i czasami na całe tygodnie znikała z Doliny, a teraz wypuściła się aż do targowego miasteczka, wynajęła najparadniejszą izbę w gospodzie i zabawiała się tam z wolarzami, że aż się próchno z powały sypało. Jednak z Babunią Jagódką nigdy nie wiadomo. Po ścianach łaziły przecież karaluchy, muchy bzyczały nad stołami — a skąd poczciwy kmieć ma wiedzieć, czy któreś z nich nie jest akurat na usługach wiedźmy i nie doniesie co do słóweczka?

— Głupiś! — rzucił wreszcie Szyszek, kiedy cisza stawała się zbyt długa. — Na cóż miałaby nas wiedźma suszą prześladować, skoro tak się mozoliła, żeby wioskę z ruin podnieść? Sił ni trudów nie żałowała, żeby nam nowych obywateli przysporzyć.

Waligóra z kwaśnym uśmiechem skłonił głowę. Niby od małżeństwa z Kordelią, wdową po młynarzu, powodziło mu się świetnie, ale jakoś nie mógł wybaczyć wiedźmie, że zaklęciem zamknęła mu drogę powrotną z Doliny. Zrozumiał już, że przeciwko jej mocy nic uczynić nie zdoła, i spokorniał nieznacznie. Ale złośliwi gadali, że kiedy sobie popił, rwał przed siebie na oślep, po lasach, po wądołach, byle się wydostać na odległe, swobodne trakty, gdzie więdła w samotności jego zbójecka sława.

— Aliści — znowu odezwał się Kulas — coś jest na rzeczy. Onegdaj parobka spotkałem, co za robotą wędrował, i ten mi, niecnota, nagadał, że ledwo dwie doliny dalej na łąkach ruń zielona, a zboże tak wybujałe, że nad głowę sięga. Suszy nijakiej nie mają, w nocy deszczyk pokropi, za dnia słonko przygrzeje, wszystko rośnie jak wściekłe.

Gospodarze zachmurzyli się natychmiast. Już własne nieszczęście gryzło ich jak robak, ale wieść o cudzym powodzeniu sprawiała, że odczuwali je po dwakroć dotkliwiej.

— At, z niecnoty nagadał — prychnął wreszcie Włokita. — Żeby nam wszystkim dokuczyć.

— Ci wędrowni parobcy. — Szurlej lekceważąco machnął ręką. — Nie można im przecież wierzyć.

Ziarno zostało jednak zasiane. Kmiecie kręcili się nerwowo. Niby wciąż gwarzyli, lecz popatrywali na siebie niespokojnie i jakby z wyczekiwaniem. Nowina, że susza dotknęła jedynie Wilżyńską Dolinę, wymagała przetrawienia. A trawienie wymagało piwa. Znacznie więcej piwa.

W dwie beczki później obywatele wioski byli nadal przekonani, że nieszczęście spadło na nich niesprawiedliwie. Niestety, nadal też nie umieli znaleźć jego przyczyny. A w każdym razie takiej, która by nie prowadziła do mordobicia.

— Obcy, wszystko przez obcych — powtarzał Kulas, w którym nadmiar trunku tylko wzmagał starczy upór. — Kurwie syny, zaprzańce...

Waligora przycinał sobie sztyletem paznokcie i wyglądał tak, jakby go miał zamiar zaraz w innym celu użyć.

— Ale nie przez naszych obcych — łagodził sytuację Szyszek, który od wypitego piwa rozrzewnił się i rozczulił — jeno przez tych...

— Obcych — dokończył z mocą Szurlej, po czym przepił do znienawidzonego sąsiada.

— Jeno w tym rzecz, że obcych nie ma — wtrącił wiejski głupek. — Wszyscyśmy tu są swoi.

Więcej powiedzieć nie zdołał, bo ktoś, zniecierpliwiony, w łeb go solidnie zdzielił.

— Jak to ma nie być — uśmiechnął się po wilczemu Waligóra — kiedy są.. Wystarczy dobrze poszukać.

*****

Wilżyńscy obywatele zabrali się do poszukiwań z rozmachem i niezwłocznie, rzecz należało bowiem rozstrzygnąć, zanim się wiedźma znudzi wywczasami. Następnego dnia, ledwo się otrząsnęwszy z przepicia, wymaszerowali z obejść, uzbrojeni w cepy, siekiery i widły. Potężny zbój kroczył na czele wieśniaczej gromady i wykrzykiwał rozkazy tak rześko, jakby znowu prowadził swych kamratów na godziwe zbójectwo. A wyglądał tak groźnie, że pleban nie postraszył ich boskim gniewem, kiedy przetrząsali kolejno szopki, drewutnie i szałasy na obrzeżach wioski. Dobrodziej nakrył się pierzyną, poduchę na łeb naciągnął i udawał zażarcie, że nie słyszy pokrzykiwań parafian, plądrujących świątynny kurnik i obórkę. Potłuczone jajka mógł ostatecznie przeboleć. Gorzej by było, gdyby jakiś zajadły chłopina jego po mordzie otłukł.

Kmiecie narozrzucali siana, nioski przerazili śmiertelnie, wznieśli kilka nader niegodnych okrzyków, po czym jak wielogłowe, rozjuszone zwierzę powlekli się dalej przez Wilżyńską Dolinę.

— Podrą się, podrą i wrócą z podkulonym ogonem — burknął proboszcz, który czuł, że skwar wystawia jego autorytet na szwank, i z całego serca życzył Waligórze klęski.

Omylił się jednak. Ledwo bowiem słońce jęło się w czerwonej sukience chylić między szczyty, wiejska gromada na nowo wychynęła ze świerczyny, bujnie porastającej skraje ścieżki. Mrużąc oczy, baby jęły wychodzić na przyzby i spozierać ciekawie na powracających. Ci zaś pokrzykiwali butnie, potrząsali kosami, zupełnie jakby mogli nimi dosięgnąć rozżarzonej słonecznej kuli.

Coś jednak udało im się pochwycić. Tak, tak, bez wątpienia. Zrazu trudno było spostrzec, co też takiego pędzą, kłując to raz po raz szydłami i kopniakami popychając między sobą. Tuman wyschniętego kurzu wisiał pomiędzy nimi, więc wieśniaczki dostrzegły jedynie ciemny, niewyraźny kształt, niski i przykurczony w gromadzie postawnych mężczyzn.

— Barana znaleźli czy świnię? — zastanawiał się pleban, który również uległ powszechnej ciekawości i stał teraz na progu księżówki, osłaniając oczy od blasku.

Chłopi tymczasem przybliżali się raźno ku wiosce. Ledwo przekroczyli bramę, ich zdobycz nabrała człowieczych kształtów, choć nadal truchtała zwierzęcym sposobem, na czworakach, i nie sposób było dopatrzeć się, kogo to dokładnie ułowił Waligóra. Zbój zaś kroczył na czele pochodu, bardzo z siebie kontenty, i z dumą dzierżył w garści sznur, którym obwiązano szyję ofiary.

— A wy się kuda pchacie? — Pleban zastąpił mu drogę u wejścia do świątyni i wsparłszy się pod boki, nieprzychylnym wzrokiem mierzył dawnego grasanta.

— To świątynna sprawa. — Waligóra szarpnął postronkiem i przyciągnął do siebie więźnia.

Oberwaniec krztusił się i dyszał, bo sznur boleśnie wpijał mu się w gardło, i nogami w piasku wierzgał, na darmo usiłując się dźwignąć, bo ledwo co stanął, zbój go na nowo obalał.

Chłopi rechotali. Wręcz biło z nich samozadowolenie, a i skwar jakby mniej doskwierał.

Ich zdobycz nadal pełzała, oślepiona pyłem, póki Waligóra nie ucapił jej za łeb i nie ściągnął kaptura.

Pleban załamał ręce.

— Coście tu sprowadzili? To świątynia, nie zamtuz.

Kobiecina na sznurku rozpłakała się. Rzadkie siwe włosy opadły jej na twarz. Usiłowała na oślep podpełznąć do dobrodzieja, widać rozpoznawszy w nim po głosie kogoś znaczniejszego i skłonnego do miłosierdzia.

— Litości, wasza łaskawość — zaskomlała piskliwie. — Ja nie winowata.

Chłopi zaszumieli wrogo, aż się pleban cofnął. Waligóra tylko się uśmiechnął.

— We Wdowim Lasku my ją zdybali — rzucił od niechcenia, żeby świątynny nie myślał, że się przed nim tłumaczy. — Przy ogniu czary odprawowała.

— Rybęm sobie piekła! — zaskowytała babina. — Nic żem nie pobroiła.

— Coś ją u nas ukradła — syknął młynarczyk, który bardzo nieprzychylnie patrzył na kłusowanie we stawie.

— Ale to z głodu, z głodu — płakała stara.

— Kłamie — uciął Waligóra, tak podkręciwszy powrósłem, że baba w pół słowa zmilkła, bo jej oddechu zabrakło. — Kukły w ogniu paliła i insze świństwa bezecne.

— I dla tej przyczyny Kii Krindar nas ogniem z nieba prześladuje — poparł go Doliba z dumą człeka, który rozwiązał zagadkę, nad którą się wielu głowiło.

— Trza babę ogniem połechtać, wnet wszyściutko na jaw wyjdzie — dorzucił światowym tonem Ortyl.

Widywał wcześniej na pogórzu, jak kaci heretyków przypiekali, żeby z nich prawdę wydobyć, i uważał, że jest to sposób niezawodny a prosty.

— Ale od świątyni wara! — rozdarł się pleban. Roztropnie puścił mimo uszu wzmiankę o Kii Krindarze, ale nie zamierzał dozwolić, żeby mu się chłopstwo szarogęsiło przed ołtarzem. — Nie będzie mi tu rakarstwa.

— Kiedy to świątynna sprawa. — Waligóra uśmiechnął się bardzo nieładnie. — I baba przeciwko bogu zgrzeszyła.

— Ja jeno za łaskawym chlebem chodzę — zawodziła tymczasem staruszka.

— Ajuści. — Mały Sułek kopnął ją potężnie, rozjuszony ewidentnym kłamstwem. — Na żebry do wioski się idzie, a nie po chaszczach czatuje.

I znowu wieśniacy zgodzili się zgodnie. Co jak co, ale w jałmużnikach mieli należyte rozeznanie bo się ich po wojnie namnożyło ponad miarę, a im więcej ich po leśnych dróżkach kręciło, tym mniej ich wylewnie w Wilżyńskiej Dolinie witano. Nikt nie miał chleba na zbyciu, a i widok nędzy przykrzył się szybko bogobojnym kmieciom.

— Na pewno ktoś ją tu nasłał. — W chytrym umyśle Szyszka zakiełkowało nowe podejrzenie. — Ani chybi ci z Pszczyny...

— Albo od Jasnego Potoka — dorzucił nieufnie Szurlej. — Jakem tam na jarmark zajechał, ogony, ścierwa, kobyłkom moim pourzynali.

Jego sąsiedzi natychmiast przyłączyli się do zabawy, na wyprzódki rzucając nazwy okolicznych osad i przysiółków. Historia sąsiedzkiej nienawiści trwała tu od zawsze i żadna wykradziona owca ani zbałamucona baba nie szły w niepamięć.

— Z zazdrości, że nam się wiedzie — podsumował Doliba. — Tak nas chcieli pognębić.

— No i wszystko wiadomo — rzekł z satysfakcją Waligóra.

Z nieodgadnionego powodu zdawał się świetnie bawić, choć gębę trzymał srogą, zmarszczoną i gniewliwą. A kmiecie, że mu chcieli dorównać, natychmiast jęli wnosić okrzyki, domagając się kaźni nad babą.

— To ją przy studni sprawcie — skapitulował pleban.

Mieszkał w Wilżyńskiej Dolinie dość długo, by wyśmienicie pojmować, że nie ma co iść na przekór powszechnemu entuzjazmowi.

— Coby się na nas Kii Krindar jeszcze bardziej rozsierdził? — Odął się natychmiast Szyszek. — Ani mowy nie ma.

Pleban skrzywił się boleśnie. Znów to przeklęte miano. Niby wiedział, że kmiecie pokątnie ciążyli ku dawnym gusłom, lecz dotąd nikt mu się nie ośmielał prosto w gębę gadać o zaginionym bogu. A dzisiaj wszystko szło na opak, jakby chłopstwo zapomniało ze szczętem o przyrodzonej pokorze.

— Tu trzeba z ceremonią — oznajmił z namaszczeniem Doliba, który, jako że parał się grabarstwem, uważał, że zna się i na świątynnych sprawach. — Na poświęconej ziemi.

— Gdzie ogień Kii Krindara płonął — poparł go natychmiast Mały Sułek, który z dziada pradziada żyjąc w Dolinie, znał pradawne zwyczaje. — Gdzie mu ofiary składano.

— Ale już nie płonie! — rozdarł się pleban, który był człekiem łagodnym i gołębiego serca, lecz nie zdzierżył bluźnierstwa. — Nie masz Kii Krindara, precz sobie z gór poszedł i nigdy się nie wróci!

Przed świątynią zapadłą głęboka cisza. Nawet żebraczka roztropnie zamilkła i jakby z zaciekawieniem czekała, co się teraz zdarzy.

Pleban ani sapnął, gdy wielka, ciężka łapa Waligóry spadła mu na ramię.

— Wy, mości dobrodzieju — odezwał się zbój po cichu i tak dobrotliwie, że aż mości proboszcza ciarki po grzbiecie przeszły — odpocząć ździebko musicie. Upał wam bez wątpienia zaszkodził. — Ujął oniemiałego dobrodzieja i delikatnie, lecz stanowczo prowadził go do drzwi plebanii. — Wypoczniecie w księżówce, a jutro będzie jak zawsze. — Wepchnął go do środka, drzwi kijem starannie podparł, a następnie otrzepał ręce. — A teraz brać się do rzeczy.

Z Rozalką nie poszło tak łatwo. Powitała kmieci w kruchcie w swoim najbielszym, wykrochmalonym fartuchu, oparta o chrzcielnicę i bardzo nieprzychylna.

— Będę się jeno przyglądać — ucięła w zarodku protesty. — Żebyście nie spalili świątyni i nie naświnili nad miarę. I wszystko dobrodziejowi powtórzę — dodała tonem pogróżki, po czym odsunęła się, dając im przejście do środka, i zastygła pod ścianą, z rękami gniewnie splecionymi na brzuchu.

Kmiecie spojrzeli niepewnie na Waligórę, ale przywódca polowania tylko pogardliwie fuknął. Nie chciało mu się marnować czasu na swary z plebanową kobietą.

Żebraczka, widząc, że się tu na ratunek nie zanosi, rozpłakała się na nowo.

— Ogień mi prędko rozniecać — rozkazał Waligóra.

Rozalka z zajadłą miną spoglądała, jak Mały Sułek bez nijakiej ceremonii taszczy na środek świątyni trójnóg, w którym palono wonne zioła na chwałę Cion Cerena, był on bowiem panem łagodnym i krwi w swoich przybytkach nie żądał. Nie ośmieliła się jednak oponować. Nie, Rozalka dobrze rozumiała, kiedy należy ustąpić przed przemocą.

Żebraczka zaczęła przeraźliwie zawodzić.

Suche gałązki zatrzeszczały w ogniu.

— Ze szmat ścierwo obedrzeć — rzucił Waligóra.

Mały Sułek i Doliba przyskoczyli do starej, połączeni żarliwą gorliwością, choć zwykle niezmierna przestrzeń dzieliła syna zasobnego kmiecia, brata zwycięzcy smoka, od pospolitego rzezimieszka, z woli wiedźmy obróconego w wiejskiego głupka. Baba usiłowała wizgać, coś tam krzyczała do siebie, lecz tak ją gracko sprawiali, że słowa wraz z jej z gęby wyciekły razem ze strugą krwi. Chłopi pokrzykiwali gorliwie. Ogień trzaskał.

Aż nagle trzasnęło coś jeszcze. Zabłysło. Zastukało po posadzce.

Oprawcy znieruchomieli. Waligóra wybałuszył oczy.

Piękny, wypolerowany świecznik, kuty z litego srebra, toczył się po posadzce.

Pierwszy oprzytomniał Kowlik, łysy i pękaty dezerter z książęcego wojska, który w nieomylny sposób wynajdował w łopianach zabłąkaną kurę i kark jej tak gracko skręcał, że ani nie pisnęła. Już po świecznik sięgał, już go za nóżkę chwytał, kiedy na naczynie spadła ciężka noga Rozalki w solidnym, podkutym trzewiku.

— A to nasze — oznajmiła z dumą Rozalka. — Nasz świecznik. Świątynny.

Istotnie, kiedy pierwsze oszołomienie przybladło, kmiecie rozpoznali lichtarz, który w największe święta kładziono przed figurą Cion Cerena.

Waligóra sposępniał. Prędzej u innych umiał dostrzec, kiedy coś idzie nie tak.

— A to złodziejskie ścierwo! — wykrzyknął ze złością Szyszek, bo odkąd majątek zdobył, przestępstw przeciwko mieniu osobliwie go mierziły. — Świątynię nam okradła!

Starucha dygotała, usiłując zebrać na piersi potargany odziewek. Przez skórę przebijały ostre, ptasie kości ramion.

— Nie — odparł posępnie Waligóra. — Gdyby o rabunek szło jeno, więcej by nabrała, a ona tylko jedną rzecz wzięła.

— Na przeszpiegi tu przyszła! — wykrzyknął triumfalnie Szyszek, który, parając się handlem, myślał szybciej od innych.

— Ajuśli, że na przeszpiegi! — rozdarła się babina, nagle tracąc wcześniejszą pokorną pozę. — A żebyśta, ścierwa, zdechli! Żeby wam słońce rozum do reszty wyjadło! — pomstowała nawet wtedy, kiedy Mały Sułek z Dolibą jęli ją kopniakami uciszać.

Osęk pokiwał głową. Jako człowiek bywały — bo owce po górach prowadzał i w niejednej wiosce popasał — lepiej od innych rozumiał, że jałmużnicy często wysługują się zbójeckim szajkom.

Nie umknęło mu też nerwowe przygryzienie ust Waligóry. Dawny herszt nigdy nie pogodził się z uwięzieniem w Wilżyńskiej Dolinie.

— Dla kogo po okolicy chodzisz? — zapytał schrypniętym głosem.

Byłoby pewnie lepiej, gdyby starucha zmilczała, lecz, sponiewierana nad miarę, chciała się oprawcom odgryźć i rychła pomstą w oczy im zabłysnąć.

— Strach cię zdejmuje? — zaśmiała się szydliwie. — Już portkami trzęsiesz? Na próżno, stary capie. Niech tu Siwień przyjdzie, a wtedy...

Waligóra przyskoczył do niej, na odlew ją w pysk trzasnął z taką straszliwą siłą, że coś w karku żebraczki trzasło. Zwiotczała i zamarła z szyją skręconą na ramię.

W świątyni zaległa przeraźliwa cisza.

— Pamiętam Siwienia — szepnął do siebie Waligóra i w tej chwili ani dbał, że dwa tuziny wieśniaków wsłuchują się w jego wyznanie. — Koni w obozowisku pilnował i pałkę za mną nosił..

Potem obrócił się na pięcie, twarz miał stężałą i obcą, i spiesznie wyszedł z świątyni.

Rozalka ostrożnie podniosła z ziemi świecznik i wytarła go w fartuch.

*****

Nocą długo jeszcze niosły się po wiosce pijackie ryki rozochoconego chłopstwa.

— Coś trzeba będzie zrobić. — Rozalka zacięła ze złością wargi.

Od strony cmentarza popiskiwała z uciechą wiejska ladacznica. Szczerbata Kryska miała dziś powodzenie, jakoby na jarmarku.

Mości dobrodziej głębiej wcisnął szlafmycę. Nie kwapił się do konfrontacji z podpitymi parafianami.

— Pohuczą i się rozlezą — burknął.

Rozalka fuknęła ze złością. Była rozsądną niewiastą i umiała przymykać oko, a nawet oczu oboje, kiedy jej wybranek boleśnie nie dorastał do swej świątynnej godności. Ale im bardziej wrzaski przybierały na sile, tym dotkliwiej doskwierało jej tchórzostwo plebana i na nic zdała się sentencja, którą przez lata dobrodziej wbijał jej do głowy, twierdząc, że człowiek księgi nie jest człowiekiem miecza.

Nad ranem demonstracyjnie zwlokła się z łóżka — pleban z zaangażowaniem udawał, że chrapie — i pozawierała wszystkie okiennice. Nie zagłuszyło to wprawdzie pijackiego rechotu Kryski, ale dało jej pewną satysfakcję. Niewielką. I kiedy kładła się przed brzaskiem na twardej, kuchennej ławie, tłukło się jej po głowie ponure podejrzenie, że mogła doprawdy lepiej pokierować swym losem.

*****

O poranku walka ze skwarem rozgorzała na nowo, a tak zajadła, że przyłączył się do niej nawet stary Kulas, który jako posiadacz wozu i dychawicznej szkapy woził dotąd wodę w beczkach, biorąc za to grosz niemały. Bo studnie w Wilżyńskiej Dolinie wysychały jedna za drugą, za nic sobie mając biadolenia gospodyń. Struga tak zmizerniała, że ledwo na dnie ciurlikało nieco błotnistej, zmętniałej wody. Utopce, pomarkotniałe, przesiadywały na odsłoniętych kamieniach, mocząc nogi w błocie i nawet ochoty nie miały na zbytki. Słowem, nie działo się dobrze w Wilżyńskiej Dolinie, oj nie.

— A może by tak po wiedźmę posłać? — zagadnął Waligórę Osęk.

Wiele gospodarskich twarzy stężało w wyczekiwaniu. Kmiecie z Wilżyńskiej Doliny nie doświadczyli grasantki na trakcie, nie cniło im się do podchodów, napadów i zasadzek.

Waligóra zmrużył oczy.

— A wyście kto są? Gospodarze czy obsmarkańce, co kiedy tylko bieda, do pani matki lecą, żeby się z płaczem poskarżyć?

Chłopi pospiesznie odwrócili wzrok. W Wilżyńskiej Dolinie niczego się długo nie dało ukryć przed sąsiedzkim wzrokiem, więc ucieszna historia, jak to wiedźma pojmała w jasyr zbójeckiego herszta i obróciła w kochanka, wzbudzała w swoim czasie wiele wesołości, chociaż oczywiście nikt się Waligórze w twarz nie śmiał, bo grasant rękę miał ciężką. Wkrótce wszystko się zresztą rozdarło, bo Babunia Jagódka nudziła się łatwo i innych szukała rozrywek. Waligórze też nikt by nie wypominał, że go baba pod szarmem trzymała, gdyby się tak nie odymał i nie źlił, gdy tylko ktoś wspomniał mieszkankę ustronnej, leśnej chatki. Ale ponieważ wciąż źlił się i ryczał, śmiano się z niego po cichu.

Waligóra srożył się chwilę, gardziel jak ropucha nadymał, lecz skoro kmiecie milczeli zażarcie, ruszył z impetem przed siebie.

— Oj, lepiej byśta, chłopy, znaleźli kogoś przed zmierzchem — podsumował sędziwy Kulas — bo będzie straszliwa bieda.

Nic więc dziwnego, że kmiecie szukali gorliwie. Pod głazy zaglądali, wrony na drzewach płoszyli, chaszcze przetrząsali. Wszystko na darmo. Waligóra coraz bardziej się chmurzył, choć nikt ani słóweczkiem nie wspomniał już o wiedźmie. Sztyletem gałęzie chłostał, czekanikiem potrząsał, aż stało się oczywiste, że nie o suszę tu idzie i nie o poszukiwanie wroga. A w krzakach, jakoby na złość, nikogusieńko nie było.

Pod wieczór, zrezygnowani, powlekli się wioski. Waligóra szedł przodem, wyprostowany hardo, za nim dawniejsi zbójcy, a gospodarze na końcu, spozierając na siebie niepewnie. Każdy wiedział, że skoro nie przydybali obcego, wnet podejrzenie padnie na tubylca — i dobrze, jeśli tylko za niedbałość Waligóra go stłucze, a nie o niecne czary oskarży.

Szyszek człapał na końcu, a każdy krok dźwięczał mu w myślach jak srebrna moneta. Ufał, że nie ma takiego niebezpieczeństwa, którego by się nie dało szczerym srebrem przekupić.

Na szczęście tuż przed wioską coś zaszurało we stogu. Waligóra zatrzymał się natychmiast, przyczaił tuż przy ziemi, zwinny i szybki jak drapieżnik. Pozostali kamraci rozsypali się wokół kopy siana, która szurała i chichotała rozpustnie, całkowicie niepomna, że wnet kres jej wesołości nastanie. Że zaś sianokosy były tego roku marne, skąpe, wyschłe źdźbła więcej odsłaniały niż osłaniały. Wystawała spomiędzy nich chuda noga, gęste czarne włosy i obnażony zadek, który gospodarze i zbójcy pospołu obserwowali przez chwilę w skupieniu i tylko im grdyki chodziły w rytm ruchów nieznajomego.

Dziewczyna ocknęła się pierwsza. Dziewczyny zwykle orientują się pierwsze.

— On mnie, niecnota, zniewolił! — wykrzyknęła gromko, wyrywając się spod zaskoczonego chłopka i jednym susem zwinnego, młodzieńczego ciała przypadła do ojca.

Szyszek aż się zachłysnął. Nie wiedział, córkę zasłaniać czy na jej gacha nastawać, więc tylko trząsł się i sapał, jakby miał się zaraz od apopleksji rozpęknąć.

Ktoś litościwy podał Honorci sukienkę. Dziewczyna z nieśmiałym uśmiechem wdziała ją prędko, zwinęła bujne włosy w węzeł i skromnie spuściła oczy. I taka była pewna siebie i ładna, iż jasne było jak słońce, że nic jej się złego nie stanie.

Ale z jej miłośnikiem inaczej się rzecz miała, choć jeszcze ani zrozumiał, w co się przypadkiem zamieszał. Gapił się na wieśniaków, usiłując przyoblec twarz w wyraz dobroduszności i stateczności.

— Sama do mnie przylazła — oświadczył, drapiąc się po piersi, pokrytej sierścią czarną i gęstą jak u kozła. — Chustkę chciała modrą i cudowny olejek, co nim się chłopów przywabia, jeśli się do małżeństwa nie kwapią.

— Toć łga, ścierwo kaprawe! — wybuchnęła dziewczyna.

Jej oczy jednak mimowolnie pobiegły ku kłębkowi błękitnej materii, która kokieteryjnie powiewała na stogowej tyczce.

Ten i ów uśmiechnął się pod wąsem. Honorcia zacna była dziewczyna, ale zupełnie nie potrafiła kłamać.

Obcy wyczuł chyba powszechną odmianę nastroju, bo wyprostował się hardo. Jakoś zbyt hardo.

— Więc powiadasz, że oleje święte rozdajesz? — zagadnął go jedwabistym głosem Waligóra.

— Ajuści — odparł przekupień, zadając kłam ludowym mądrościom, że w jego fachu grunt to spryt i wyczuwanie nastrojów klienteli. — Mam remedia niezawodne przeciwko parchom, na bezpłodność maści, pigułki od kłucia w boku i od piersiowej duszności. Mam na liszaje proszek, zioła niezawodne na krosty, spod szubienicy piołun, co przeciwko chrabąszczom najlepszy, oliwę przez mnichów święconą, żeby się w interesach szczęściło...

— A na suszę nic nie masz? — zagadnął z lekka Waligóra.

Handlarz się rozpromienił.

— A co bym nie miał mieć? — odparł chełpliwie. — Wodę ze świętego źródełka, co wedle opactwa bije. Jak tylkom pod klasztorem posłyszał, że skwar tu w Dolinie straszny...

— A od klasztoru ciągniesz? — przerwał mu Waligóra.

Chłopina zamrugał ze zdumienia.

— Ano, dokładniusieńko stamtąd — przytaknął nieopatrznie.

Kmiecie ścieśnili się nieco wokół stogu. Nastroszyli kosy.

Przekupień gapił się na nich, zupełnie nie rozumiejąc, dlaczego powiało wrogością. Najwyraźniej nie popasał w okolicy wystarczająco długo, by wiedzieć, że opat rościł sobie prawa do Wilżyńskiej Doliny i niejeden raz wysyłał tutaj swych rządców, których chłopi przykładnie pędzili.

— A może to opat nabroił? — wyraził powszechną obawę Szurlej.

— Specjalnie tu kurewnika przysłał — Ortyl łypnął z niesmakiem na przekupnia — żeby się w naszym nieszczęściu rozpatrzył.

— Ano — poparł go Kowlik. — A skąd nam, niebogom, wiedzieć, czy mnisi suszy nie nasłali? Świątynni mają sposoby — dodał tonem człeka dobrze wiedzącego, co mówi, pochodził bowiem z przyklasztornej osady i w młodych swych lat nieraz zaznał szorstkiej opieki boga.

— Wyczekał, iżbyśmy zmiękli — włączył się natychmiast Włokita, który urodził się w Żmijowniku i czcił tamtejszą boginię, więc do Cion Cerena żadnego sentymentu nie miał — iżby nam upał dokuczył, potem zasię, co zesłał, tym samym czarostwem chciał cofnąć.

— Co wyście, dobrzy ludzie? — Handlarz wytrzeszczył oczy. — Szalejuście się opili?

— A ty się, kurewniku, nie wtrącaj! — ryknął Szyszek, po czym odtrącił córkę i iście lwią odwagą wezbrawszy, strzelił przekupnia w pysk. — Widzicie go, czarokrążcę! Dziewkę też pewnie omamił, czarem ją podłym zniewolił...

Honorcia, czując, że chwila odpowiednia, bardzo akuratnie zaczęła ronić łezki. I tak to ładnie robiła, z taką niewinnością cichą, że aż się niejeden uśmiechnął.

Lecz tu nie było do śmiechu. W każdym razie nie wszystkim.

— Dajcie chociaż gacie nałożyć — protestował przekupień, kiedy tuzin krzepkich, stwardniałych od pracy na roli rąk schwyciło go i wywlekło ze stoga.

— Nie trza ich było ściągać — poradził mu serdecznie Paszko, starszy brat Honorci, i żeby radę wbić do łba, dobrze poprawił kułakiem. — Nikt cię tutaj nie prosił.

Dziewczyna chlipnęła głośniej niż wcześniej.

— Tak jest. Czarami mnie odurzył...

— Jako i wielu przed nim — rzucił z tyłu kąśliwie jakiś jaszczurczy jęzor, wystarczyło jednak, że Paszko pięścią pogroził (a pięść miał Paszko potężną), żeby złośliwości przycichły.

Jednakże wątpliwości co do cnotliwości Honorci w niczym nie poprawiły sytuacji przekupnia. Darmo się tłumaczył.

— Ludzie, ja za zarobkiem chodzę! — pokrzykiwał z rozpaczą, kiedy go do osady pędzili, gołego i poparzonego od słońca. — Leki po wioskach sprzedaję i cudowne remedia. Skądżebym ja miał moce, żeby wam suszę zesłać?

Nikogo nie przekonał.

— Zarobić jeno chciałem — argumentował nieszczęsny. — Wiadomo, gdzie ludzie w biedzie, tam na remedia jest pora. Toć ja nadzieję wam niosę, nadzieję na losu odmianę, na bogów przebłaganie...

Chłopi pozostali jednak głusi.

— Cudowne źródełko — buczał pod nosem Szyszek, brzuchaty i nadęty jak wielkie, wściekłe trzmielisko. — Oliwa przez mnichów święcona, żeby się w interesach szczęściło. Przebóg, co by to było, gdyby kiep każdy na świecie oliwą się posiłkował? Uczciwość by zaraz sczezła i zaufanie wszelkie.

I tak był porażony owym naruszeniem najświętszych praw w kupiectwie, że ani pamiętał o krzywdzie wyrządzonej córce. A Honorcia maszerowała obok niego, narzuciwszy siną chustę na ramiona, i czasami tylko zerkała przepraszająco na przekupnia.

— Wszystko na jaw wyjdzie — pohukiwał starczym głosem Kulas. — Wszystko się wnet okaże.

— Co się od czarów zaczęło, to się bez czarów dokończy — wtórował mu Osęk, który wędrując po górach wiele ze starcami rozmawiał i znał starożytne obrzędy. — Ogień sam święty pomoże, co od Kii Krindara nam dany.

Tym razem rzecz się odbyła jeszcze krócej niż poprzedniego wieczoru. Handlarz trochę się stawiał. A potem trochę zarzekał, że czarów nijakich nie zna. Potem zaś przysięgał, że natychmiast je cofnie. Potem opata obwiniał, że go do złego namówił. Na koniec już tylko jęczał.

Lecz upał rankiem nie ustał.

*****

Nie, następnego ranka w Dolinie panował skwar dotkliwszy niż wcześniej.

— Nie, to się musi wnet skończyć — gderała Rozalka, szorując o poranku sosnową posadzkę księżówki.

— Czy ten Waligóra zwariował? — zawtórował jej pleban, który cenił domowy spokój. — Czy on przyzwoitości nie ma?

— A skądżeby miał ją mieć? — ofuknęła go gospodyni. — Toć zbój.

— Ale zreformowany! — Dobrodziej uniósł palec gestem, który nieodmiennie się sprawdzał podczas kazań. — I nasz, tutejszy, wioskowy.

Ale Rozalka tylko mocniej trzasnęła ścierką. Znała katalog proboszczowych sztuczek lepiej niźli on sam.

— Ajuści, że nasz — odparła sarkastycznie. — Akuratnie jak basior, gdy go do chlewiku zagnają. Też będzie jak świnia kwiczał, póki innych nie zeżre.

— At, dałabyś mi już spokój! — Pleban ze złością odepchnął dzbanek z piwem. — Co ja mam niby zrobić? Czego ty chcesz ode mnie? — Poderwał się zza stoła, ze złości siny na gębie. — Żebym się z wilkami wadził? Żeby i mnie rozszarpali?

Wymaszerował z izby, donośnie kłapiąc kapciami. Rozalka obserwowała go z przygryzioną wargą. W nocnej koszuli, krągły i spocony z gorąca, nie wydawał się wcieleniem dostojności i mocy. Czekała jeszcze chwilę, słuchając, jak się tłucze w alkowie.

Potem cisnęła ścierkę do wiadra, aż się woda rozchlapała, choć Rozalka nie cierpiała marnotrawstwa, a o wodę było bardzo ciężko w tym roku.

*****

Wilżyńscy gospodarze starannie unikali swojego wzroku, kiedy następnego ranka zebrali się znowu pod studnią. Po prawdzie niejeden by wolał dzień cały w domu przesiedzieć. Tyle że Waligóry się bali. Bo Waligóra wydawał się rozjuszony jak rzadko.

— Poszli! — rzucił tylko współziomkom i Ortyla zdzielił przez gębę, choć ten bardzo gorliwie hersztowi przytakiwał.

Kmiecie zbili się w gromadę. Jak owce obiegane przez wilków.

Jeśli nawet sumienie ich gryzło po wyczynach wczorajszej nocy, strach podgryzał jeszcze bardziej.

Waligóra tymczasem poganiał nielitościwie. Wspinali się coraz wyżej, krętą ścieżką ku lasom, co porastały północnej krańce Doliny.

— Tam przecież nikogo nie ma — szepnął Szyszek do Szurleja, bo wspólna niedola przeważyła nad zadawnionymi waśniami: zerkali teraz z niepokojem na herszta i pocili się zgodnie na poły od upału, na poły zaś ze strachu. — Toć nikogo tam nie złapiem.

— Chyba żeby wilka — zawtórował mu sąsiad. — Albo inszego biesa.

Nic jednak więcej nie odważyli się powiedzieć, bo Ortyl już na nich zerkał badawczo, usłużny i gotowy donosić każde słóweczko. Zresztą i oddech żal marnować na byle głupstwa, bo ścieżka była stromista i umęczyli się wielce, zanim ich wessał przyjazny cień lasu. Lecz w lesie też nic nie było. Ledwie ledwie osapnęli krzynkę, a już ścieżka zwęziła się, żeby niebawem całkowicie zniknąć. A Waligóra nie miał litości dla nieszczęsnych współziomków. Pędził ich przez chaszcze, pędził przez wądoły i zanim południe minęło, pnącza i tarniny poszarpały na nich przyodziewek i okrwawiły ich na gębach. Wkrótce skwar i knowania obcych wywietrzały ze szczętem skołatanym wieśniakom z głów. Teraz marzyli tylko, żeby ujść z tego upiornego polowania z życiem.

Pewnie dlatego nie poczuli dymu. Ale Waligóra wywietrzył go od razu.

— Tu się, ścierwa, schowali — wyrzucił z siebie z triumfem.

— Już nam nigdzie nie zbiegną. — Ortyl zatarł ręce.

Ale się bardzo omylił, bo węglarze też się okazali nie w ciemię bici i na dźwięk nadchodzących rozbiegli się nader gracko. Po prawdzie, wiele w tym zawinili wilżyńscy obywatele, bowiem, utrudzeni niezmiernie, brnęli przez lasek jak dziki i nie mniej czynili hałasu. Słowem, tyle tylko dopięli, że babę jedną schwycili, co przy ogienku przysnęła. A to nie poprawiło Waligórze humoru.

— Węglarze są znane czarowce — rzekł przepraszająco Doliba. — Nic dziwnego, że zemkli.

Herszt, z głową przechyloną na ramię, lustrował zdobycz.

Niewiasta, którą wieśniacy bardzo zgrabnie spętali, też się na niego gapiła. Oczy miała czarne i dziwnie pałające — jak u czarnego koguta, mawiali potem kmiecie. A sukienczynę czerwoną, poopalaną na boku, co był dowód bezsprzeczny, że wcześniej z ogniem broiła, zacnym ludziom na szkodę. Inny znak nieprawości miała wypisany na gębie. Bo kiedy się jej ludziska z bliska przyjrzeli, ze zgrozą zoczyli cętki na jej skórze.

— Jak na salamandrze — mówił potem z przejęciem Osęk, który wysoko w górach widywał różne cuda.

— Jakby jej kto żarem w gębę sypnął — zarzekał się Mały Sułek.

Słowem, dało się wyrozumieć od razu, że jest to persona wredna i z ogniowymi czarami na dobre spoufalona.

— A wszędzie wkoło ogniska, co przy nim baba siedziała — opowiadał Szyszek, bo też chciał mieć swój udział w tej bohaterskiej przygodzie — grzyby rosły. Czerwone takie, ogniste, że aż w oczy kłuło. I kręgiem jeszcze rosły, znać, że czart w nich niejeden tańcował.

— Co jest rzecz nadzwyczajna — skwitowała potem kwaśno Rozalka — że grzyby w lesie rosną, choćby i nawet kręgiem.

— Ale baba była wredna — upierał się przy swoim Mały Sułek.

— I skromności żadnej nie znała — dodawał Szurlej. — Jak ją Waligóra zagadnął, czemu wedle osady się kręci, to w gębę mu zrazu napluła i takim słowem zelżyła, że aż hadko powtarzać.

— W czym od naszych bab inna — uśmiechała się po lisiemu Rozalka. — Bo nasze baby cichutkie, a kiedy gębuchny otworzą, to miód im szczery z warg cieknie, nic zupełnie innego.

Uch, żeby to nie była proboszczowej baba, radby ją jeden czy drugi kułakiem dobrze potrącił. Bo strasznie jakoś zhardziała po powrocie ze Spichrzy, co niebagatelnie zadziwiało kmieci. Nie tego oczekiwano po księżej gospodyni.

— No i zaczął ją Waligóra szarpać, ale tak z lekka, żeby jeno postraszyć — prawił potem wesoło Szyszek, zdumiony, że udało im się przydybać prawdziwą ogniową wiedźmę. — A ona, niecnota, od razu mu wysyczała, że przyszła nas wszystkich zabić.

— Od razu się przyznała — entuzjazmował się Mały Sułek, który zazdrościł bratu i pokonania smoka, i jego ożenku z kasztelanką, więc rad był teraz niezmiernie, że wreszcie się może wykazać. — To ona tu pobroiła, węgle po Dolinie sypała, słonko zaklinała, żeby nas ze szczętem spaliło.

— Rodzaju ludzkiego najgorsza nieprzyjaciółka — żołądkował się Mały Sułek. — Wiedźma światu obmierzła. A jak jazgotała! — Kręcił z niedowierzaniem głową. — Toć trzeba ją było szturchnąć, ot, żeby moresu nabrała.

Na jednym szturchnięciu się nie skończyło, ale kmiecie jakoś niesporo zabrali się do zabawy, bo baba nadal żyła, kiedy pod wieczór przywleczono ją do wioski. Owszem, koszulinę na niej poszarpali, krew jej z gęby ciekła, a gęba tak opuchła od ciosów, że ledwo się dało rozróżnić rysy. Ale nie brakowało jej werwy i strachu też nie pokazywała po sobie. Rozalka aż się cofnęła, kiedy padło na nią spojrzenie ciemnych, pałających ślepi. Tylko Babunia Jagódka umiała tak patrzeć — z wściekłością i kpiną zarazem.

W wiosce wszystko się potoczyło znajomym torem. Chłopi ją wyszturchali, dawni zbóje rózgami otłukli, żeby winy swe wyznała jak najspieszniej, zaoszczędziwszy uczciwym obywatelom fatygi. Bo po prawdzie dosyć już mieli tej awantury i do domów im się cniło. Owszem, nadal się bali Waligóry, ale wiedźmy się bali, więc zapał do polowania słabł w nich coraz bardziej. Nawet niespecjalnie ochoczo przyłączyli się do dalszego opilstwa, kiedy herszt zbójców kazał przytoczyć dwie beczki piwa z gospody, żeby należycie uczcić zwycięstwo.

On zaś ani próbował kryć radość. Wszak wreszcie dopadł złoczyńcę — babę, co wprawdzie pośledniejsza od chłopa, lecz z gęby należycie paskudną i z ogniem, jak trzeba, obeznaną. Któż od niej lepiej by wiedział, jak słońce do garnka przywabić i suszę na Dolinę ściągnąć? Toć zrazu widać, że winna.

I taki był w swym rozradowaniu hojny i pełen łaskawości dla bliźnich, że z własnej kiesy zapłacił za piwsko, choć mógł je przecież zabrać — pod nieobecność Babuni nikt by mu się nie przeciwił. Trunku porządnie skosztował, kurz z gardła po całym dniu spłukał i tak się jakoś rozrzewnił, że i pojmanej trunku zadać kazał.

— Niechże się, nieboga, napije. — Ręką dobrodusznie machnął. — Lżej będzie jej potem zdychać.

Rozalka mówiła potem, że od razu wiedziała, że będzie z tego nieszczęście. Ortyl to samo gadał, że ból go straszliwy przeszył, kiedy do szmaty sięgał, co nią gębę babinie zatkali. Ba! — staruchy się zaklinały, że cała świątynia zatrzęsła się i zadygotała, kiedy uwolnili to złe, co w węglarce siedziało.

Otwarła gębę. Splunęła. Odcharknęła głęboko.

A potem spojrzała prześladowcom w twarze. I uśmiechnęła się.

— Ty jesteś Osęk — odezwała się do owczarza, który przydyrdał spiesznie i kubek jej przytknął do gęby. — Owcze gromady prowadzasz.

Stary wyszczerzył poszczerbione zęby. W jakiś osobliwy sposób pochlebiała mu uwaga baby.

— Tu i tam je wiedziesz — ciągnęła lekkim tonem niewiasta. — Drogą i bezdrożem. Sam jeden wybierasz ścieżki. W górę i w dół. — Roześmiała się. — Do domu i w wilczy dół. Sam sobie panem. Sam przewodnikiem. — Przechyliła głowę na ramię, zaświergoliła jak dziki ptak. — Byłeś tamtego dnia w górach, kiedy grasanci w Dolinę zeszli. Jak się mogło wydarzyć, że cię wyprzedzili na ścieżce?

Stary aż się cofnął, naczynie mu z palców wypadło, tak wiele było złości i przytłumionego szyderstwa w jej głosie.

— Ja nie... — wyjąkał. — Nigdy bym nie dopomógł... — urwał i ukrył twarz w dłoniach.

— Osuch by tego nie zrobił — parsknął z oburzeniem Szyszek.

Najzasobniejszy kmieć w wiosce roztropnie nie kosztował piwa — zbyt wiele go kosztowało poprzednie pijaństwo w gospodzie — i dobrze teraz rozumiał, co się tu może zdarzyć, jeśli ludzie, skończywszy z babiną, rzucą się sobie do gardeł. Od napaści grasantów minęło parę zim i nikt nie miał ochoty rozgrzebywać na nowo starych śmierci i zgliszczy. Niechże lepiej śpią sobie, jak pod kamieniem robactwo.

— Ciebie też znam. — Baba przymrużyła oczy, jakby z powietrza i wroniego krakania wyczytała jego myśli. — Szyszek, od jaśnie pana bogatszy i tłustszy od wielmożnego plebana. Szyszek, który zawsze wie, jaką dzierżawę podkupić i listy ma niezawodne od naszego zacnego władyki. Jeno że jak tutaj sprawdzić, kto piórem po pergaminie wodził, skoro władykę szlag trafił gdzieś tam we wielkim świecie? — Roześmiała się grzmiąco, aż gołębie poderwały się z dachów.

Chmura białych ptaków zatoczyła dwa zwichrowane koła nad wioskowym placem i w popłochu pierzchła do lasu. Nie wróżyło to dobrze. No, ale Waligóra nie oglądał się na znaki.

— Wy tutaj tak nie gadajcie — zaprotestował Mały Sułek. — Jeszcze się władyka wróci, sami zobaczycie. A Szyszek człek poczciwy, po cudze by nie sięgał...

Szyszek jednak gapił się na babę z wytrzeszczonymi oczami, a taki przerażony, jakby mu się spróchniała gałąź w ręku w gadzinę zamieniła.

Baba tymczasem obróciła się ku Sułkowi.

— Władyka może się wróci — wykrzywiła się z kpiną — ale nie za niego się modlisz, gdy się w posłanie układasz. Nie dlatego płaczesz, a złość jak robak gryzie, spać ciemną nocką nie daje. Nie dlatego wciąż chlejesz, dobro na gorzałę obmieniasz. Bo jakże niby tak? — Zaniosła się gwałtownym, suchym śmiechem. — Jednemu bratu panna piękna pisana, sława pogromcy smoka, zaszczyty i bogactwa, a drugiemu chleb czarny, harówka i nędza codzienna?

— Bom w niczym od niego nie gorszy! — wykrzyknął nienawistnie Mały Sułek, poczerwieniały raptem i spotworniały na gębie.

Aż trudno go było rozpoznać, bo oczy mu na wierzch wylazły, na wargach wystąpiła piana.

Węglarka nie odrywała od niego wzroku, nieomal podrygując z uciechy.

— A co się wam zdaje? — żołądkował się Sułek, którego milczenie sąsiadów bynajmniej nie skłaniało do pomiarkowania. — Że niby jestem gorszy? Że mnie się nie należy?

Najzasobniejszy kmieć w Dolinie poczuł, jakby mu się coś w brzuchu poruszyło. A konkretniej, jakby mu się cały kałdun skurczył. Ze strachu. I to bynajmniej nie przed Waligórą.

Oj, nie widziała mu się ta babina. Nie dlatego, że pyskata. Mało to ludzie gadają? Nie martwiło go również jej dobre rozeznanie w grzeszkach wilżyńskich obywateli, bo niejeden szpieg kręcił się po okolicy i węglarze, prócz wypalania drewna, mogli się parać również bardziej plugawym rzemiosłem i wieści dla grasantów albo i dla opata po osadach zbierać.

Tu skrzywił się, jakby pypcia na języku wyczuł. Nie lubił leśnego plemienia. Włóczyli się po górach, jak ich ścieżka wiodła, nie pytając, czyje drewno palą, a Szyszek im więcej miał lasów, tym bardziej je cenił i nie zamierzał bez zapłaty wyzbyć się ani jednego pieńka. A przecież kradli nie tylko kłody. Tak, wszyscy w górach wiedzieli, że węglarz ukradnie choćby i księżycowy promień.

Ale tutaj nie szło o zwyczajną kradzież. Nie tym razem. Albo nie tylko o nią.

Złodziejstwo Szyszek rozumiał. Strach również. Ale przerażała go podstępna, utajona nienawiść, bijąca z tej kobieciny. Coś, czego inni jeszcze nie potrafili spostrzec. On jednak widział.

Nie darmo był najzasobniejszym kmieciem w Dolinie.

— Należy ci się, kochaneńki, należy. — Cętki odbijały się na skórze węglarki, jakby ją przed chwilą obsypano żarem. — I wedle należności dostaniesz, całkiem już niedługo.

Waligóra postąpił ku niej pomiędzy struchlałymi wieśniakami, rozganiając ich jak kurczęta.

— Jak i tobie, babo, zaraz się przydarzy — oznajmił ze spokojem. — Darmo straszysz i gdakasz. Nikt się nie przelęknie.

Szyszek uczynił krok w tył, a potem drugi i trzeci również byłby zrobił niezawodnie, gdyby nie oparł się z nagła plecami o dorodne szydło w ręku Ortyla. Dawny zbój poruszył drzewcem, tak że ostrze prześlizgnęło się tuż obok grdyki kmiecia, i uśmiechnął się paskudnie.

Przebije mnie, pomyślał w popłochu Szyszek. Wszyscy tu na dobre poszaleli. Jak wilcza sfora, kiedy poczuje krew.

Sam też ją wyczuwał. Nad placem zalegał ciężki smród posoki. Przekupień też cuchnął, kiedy go sprawiali, chociaż Szyszek upił się tak skrupulatnie, że właściwie nie pamiętał dobrze, jak się to wszystko skończyło. Ani co się stało z żebraczką.

Zresztą nie mógł przecież nic zrobić. Nic, powtarzał sobie w myślach. Nic, zupełnie nic.

Mimo to wędzonka i jajka, w obfitości pochłonięte przed wymarszem w góry, podchodziły mu teraz do gardła, a smród dusił jak dym.

Węglarka odrzuciła głowę. Purpurowe cętki zdawały się poruszać na jej policzkach, spływać w dół jak krople krwi.

— Boś z dawna przelękniony — zadrwiła. — Waligóra, brat czarta, herszt zbójecki tak sławny, tak mieszczanom obmierzły, że żywcem go zakopawszy, na śmierć powolną skazali. Jednego wszak nie dopatrzyli. Że hersztem wiedźma owładnie, że na postronek go weźmie. Jak kozła.

Waligóra znieruchomiał nad nią, wielki jak góra i po gospodarsku suty w swoich butach z licowanej skóry, w portkach pasiastych i kubraku modrym, czerwonymi guzami przybranym, w czapce z piórkiem i z mieczem u pasa. Ani włos mu nie drgnął. I tylko ten bezruch osobliwy i zmrużone powieki świadczyły, że szyderstwo nie chybiło celu.

— Dobrześ się, wiedźmo, w okolicy rozpatrzyła. — Głos miał napięty jak struna. — Ale na darmo. Czas, żeby ci ten ogień, coś go na nas zesłała, z powrotem w gardziel wsadzić.

Szczuje nas, pomyślał Szyszek, zadziwiony, że pozostali nie widzą tej oczywistości i pozwalają, by baba wypowiadała słowa, których nie da się zetrzeć ani przytłumić przelewem krwi. Nie, raz wypowiedziane pozostaną na dobre. Ściekną pomiędzy w podwaliny świątyni i będą powracać podczas nabożeństw, kiedy gospodarze znów zasiądą godnie w swoich ławkach, w odświętnie wykrochmalonych koszulach, poważni i solenni jak należy. Nic się nie da cofnąć.

Ćmiło mu się przed oczami.

Węglarka tymczasem nie wyglądała na wystraszoną pogróżkami Waligóry. Przeciwnie.

— Jeno czy to pomoże? — Uśmiechnęła się z lekceważeniem. — Czy się od tego na swobodę wyrwiesz? Zapomnisz, jak w nocy się budzisz, spocony od lęków jak myszka, bo twoje życie nie należy już do ciebie, bo ci je raz na zawsze wiedźma pospolita zabrała...

— Nie taka znów pospolita — wtrącił z przyganą Doliba, który wprawdzie rozumem nie grzeszył, jakoś się jednak czuł w swym patriotyzmie urażony. — Toć nasza. I najmocniejsza.

— I mimo jej całej mocy od skwaru nieledwie zdychacie?

— A tobie co zaś do tego? — ofuknął babę Ortyl.

— Bo my już swoje wiemy! — Kowlik przysunął się do niej, znacząco potrząsając widłami. — Wiemy, kto za tym stoi.

Wieśniacy wsparli go entuzjastycznymi okrzykami, pełni ulgi, że sprawa powraca na znajome, bezpieczne tory. Przekrzykiwali strach, podjudzając się wzajem do coraz większej wściekłości.

— Dobra, z gadaniem już basta. — Powszechny zapał zdusił dopiero Waligóra. — Trzeba się brać do roboty.

Choć wielu było za tym, żeby babę cepami zatłuc, zbójca postanowił rzecz rozwiązać godnie i wręcz zgodnie z tradycją. Węglarce gębę sprawnie znowu zatkano szmatami, choć wiła się jakoby piskorz i dalej gardłować chciała. Wyrywającą się, powleczono ją prościutko do koniowiązu, gdzie życzliwe jakieś dusze naznosiły już potężną przygarść chrustu.

Szyszek, jak oczadziały, szedł za innymi. Starał się nie spoglądać na stertę drewna, choć przecież oczy mu same do niej biegły. A kiedy ogień zatańczył, zadygotał na chruście, nie potrafił już myśleć o niczym innym. Wbił się w gorącą, rozdygotaną, swojską od woni gorzałki i potu gromadę wieśniaków, pozwalając, by sąsiedzka bliskość otumaniła go bardziej niż trunek. Wyśmiewał się wcześniej z cherlaków, co jak stare baby z kruchty garną się do innych i od sąsiadów wsparcia wyglądają. Różnił się od nich wszystkim. Sam, przemyślnością, której u siebie wcześniej nie podejrzewał, wydźwignął się ze zgliszczy, z nędzy i strachu, jakie pozostawili dezerterzy. Sam, zawsze sam.

A teraz nie potrafił trzymać się obok.

— Który kiep ognia skrzesał? — rozdarł się Waligóra. — Jakże teraz z babą będzie?

W gruncie rzeczy nie był jednak zły i powszechny zapał wyraźnie mu pochlebiał. Okrzepł podczas tych trzech dni, na nowo nabrał wigoru i taki się teraz wydał potężny i krzepki, jakby te zimy w niewoli u Babuni Jagódki opadły z niego bez śladu. Teraz, kiedy podstępna wiedźma — inna wprawdzie, ale co wiedźma, to wiedźma — została znaleziona, a chrust naszykowany, dawny zbójca przechadzał się pomiędzy wieśniakami niczym walny pan. Duma z niego aż biła, choć po prawdzie wilżyńscy obywatele poczynali sobie całkiem po partacku.

Bo jakże tak, myślał Szyszek, który by chętnie ziomków grubym słowem popędził, gdyby nie był zestrachany jak zając? Jako i z tą babą, rozmyślał dalej Szyszek, kiedy Waligóra pognał chłopów, żeby co prędzej zadeptywali ogień i stos na nowo składali. Jeszcze jej przy dylu nie uwiązali na dobre, a już ogień zażegli, ot, miejscowy pomyślunek. Ale w wiosce wszystko zawsze tak szło. Bez rozmysłu, na oślep.

No, ale to właśnie Wilżyńska Dolina, skonstatował cierpko. Nigdy tu nic nie będzie, dostatku, porządku ni poczciwości zwyczajnej. Będą się jeno kręcić wokół własnego chwosta, drzeć się i pojękiwać, a na sam koniec do wiedźmy po pomoc pobiegną. Bo tylko tyle potrafią i nie nauczą się więcej.

Węglarka przypatrywała się zabiegom chłopów, podrygując w więzach i krzywiąc się, ale Szyszek wyrozumieć nie potrafił, czy z uciechy, czy z grozy, bo miała gębę zatkaną kawałem brudnej materii.

Nikt się potem nie przyznał, kto jej tę gębę odetkał. Może sama knebel wypluła albo szmatę zeżarła. Lecz nagle znów stała przed nimi, rozjuszona i harda.

Obróciła twarz ku najbliższemu z kmieci. Traf chciał, że był to Kowlik, który ją sznurem wiązał, a i skopał nielekko. Coś było w jej spojrzeniu, w wykrzywieniu warg.

Coś złego, pomyślał Szyszek. Jakbyśmy nie my ją, ale ona nas prowadziła na kaźń.

— Boisz się — wysyczała węglarka, tryskając drobinkami śliny. — Jak wtedy, kiedy cię matczyny gach nocką w drewutni przyduszał. Nigdyś słowa nie pisnął. Jak pies do niego biegłeś, kiedy tylko gwizdnął.

Łysy dezerter cofnął się, w jednej chwili blady, jakby cała krew z niego uciekła. Gapił się w węglarkę z przeraźliwą zgrozą.

Ktoś z tyłu zachichotał cienko. Doliba, wiejski głupek, zanosił się śmiechem, sam nie rozumiejąc z czego. Głowa mu się aż trzęsła na chudej, wątłej szyi.

— A ty — węglarka obróciła się ku niemu z szybkością atakującej żmii — cienko, cieniuśko piszczysz. Jako i matka twoja się darła, kiedy pod złodziejami i wszelką chanają nikczemną w zamtuzie się podścielała, jak żonie katowskiej przystoi. Pamiętasz to jeszcze? — zaklekotała zębami. — Katowskie nasienie, tak za tobą wołali...

Nic więcej nie zdążyła powiedzieć, bo Waligóra przypadł do niej i własną czapkę w gębę jej wraził, że się mało co nie zadławiła.

— Dalejże! — ryknął. — Gałęzie migiem układać.

Lecz stos, raz zadeptany, nie dawał się łatwo znów złożyć. Chrust nie chciał się palić, dymem w oczy kręcił, choć nieledwie przed chwilą buchał jasnym płomieniem.

Kmiecie zerkali spod opuszczonych powiek na węglarkę, która tkwiła pomiędzy nimi w okrwawionym odzieniu jak ciemna figura grozy.

— Nieczysta jakaś siła — mamrotał Kulas.

Waligóra miotał się wokół stosu, iskry krzesiwem krzesał, mech wyschnięty podkładał. Wszystko na darmo. Gałęzie nie chciały się palić. Za nic nie chciały i już.

— Bo to obraza boska — dogadywała od progu księżówki Rozalka, która wobec tej oczywistej boskiej interwencji gwałtownie nabrała odwagi.

— Wiedźma też stosów nie kocha — burknął pod nosem Szurlej. — A może to jest jej sprawka?

Wszyscy, którzy go słyszeli, jęli natychmiast przedreptywać z nogi na nogę i rozglądać się niepewnie. Owszem, w pewnej bliskości ognia wiedźma stawała się drażliwa. A Babuni Jagódki nie należało drażnić, oj nie. Każdy, kto wystarczająco długo popasał w Wilżyńskiej Dolinie, był tego aż nazbyt świadom.

Ale wiedźma figlowała teraz z pachołkami w miasteczku. A Waligóra był blisko. Można rzec nawet, za blisko.

Krzątał się, chrustu podrzucał, przeklinał przy tym siarczyście.

— Można olejem świętym podlać — doradził mu ktoś zza pleców.

— I jeszcze plebanowi zapłacić? — żachnął się zbój siarczyście. — Furda święte oleje i modły wasze furda. — Pochylił się i gmerał kijem u nasady stosu, gdzie pełgał słabiutki płomyk. — Tu chrustu więcej trzeba, ot i tajemnica cała.

Jak na złość akuratnie w tej chwili ogienek zgasł. Zbójca podskoczył ze złości.

— Chrustu więcej, powiadam! — rozdarł się na całe gardło. — Ogień mi krzesać, a żywo!

— Tak może? — usłyszał za sobą, blisko, tuż za ramieniem.

Nie zdążył się jednak obejrzeć, bo płomień buchnął mu w twarz, aż czuprynę osmalił. Stos zajął się w jednej chwili, wystrzelił popod niebo, zmieniając gromadę wieśniaków w czarny kontur, obrębiony nocą.

Ktoś rozdarł się ze strachu.

Ktoś inny jak pies zaskowytał.

Rozalka w drzwiach do księżówki ledwo nadążała kreślić znak odpędzający złe moce.

Babunia Jagódka zrzuciła podróżny kaptur i wyprostowała się, zwróciwszy się ku wilżyńskiemu ludkowi. Kapka na końcu jej nosa trzęsła się i podrygiwała.

— Hę?! — zapytała rozgłośnie.

Kmiecie skulili się odruchowo. Ci, co stali najdalej od stosu, natychmiast jęli się delikatnie usuwać w cień. Niby wiedźma wszystko wiedziała i mogła się całej zabawie dobrze zawczasu przyjrzeć, lecz zawsze warto spróbować. Ostatecznie i Babunia Jagódka może czasami przysnąć.

Teraz jednak wydawała się rześka nad podziw. Chustkę w czerwone róże na tył głowy zsunęła, więc tym wyraźniej pałały jej wściekłe, bursztynowozłote ślepia, a nos wydawał się jeszcze bardziej krzywy niż zwykle.

— Igrów się wam zachciało? — Wsparła się popod boki. — Pohulać sobie chcieliście?

Waligóra przekręcił się ku niej. Powoli. Powoluśku.

— Nie twoja, babo, sprawa — warknął.

Kmiecie pospuszczali oczy. To była porządna osada, mąż z żoną się tu nie kłócił i pasem nie garbował ślubnej, póki drzwi dobrze nie zaparł, okiennic nie zaryglował. A Waligóra i wiedźma... Cóż, z dawna się szykowali do oczu sobie doskoczyć. Ale nie musieli w to, doprawdy, caluśkiej wioski wciągać.

— A tyś wciąż, moiściewy, głupi. — Wiedźma uśmiechnęła się z pobłażaniem. — A czyjaż, jeśli nie moja? Kto wioskę z gruzów podnosił? Kto wieśniaków piastował? Kto zbójów precz przepędził? Wreszcie kto ciebie, niebogo, z opresji ciężkiej salwował, kiedy cię rodacy serdeczni żywcem ziemią przysypali?

— A nasza własna! — huknął Waligóra, który bynajmniej nie zamierzał odpuścić i wiedźmia magia nie czyniła na nim najmniejszego wrażenia. — Bośmy się własną wolą powodować winni i własnego rozumu słuchać.

Wymachiwał rękami, wielki i rozjuszony, naprzeciw starowinki, która wyglądała na tak kruchą, że mógłby ją, jak suchą gałąź, w ręku przełamać.

— I rozum własny ci podpowiedział — dociekała ze zwodniczą łagodnością wiedźma — żeby tu po okolicy na nędzarzy polować i w ogień ich ciskać?

Wieśniacy nie wiedzieli, gdzie się podziać. Niby wiedźma nic strasznego nie robiła, ot, przekomarzała się trochę, a że język miała jadowity, to trudno. Sęk w tym, że nie były to zwyczajne sąsiedzkie figle i pogwarki. Jeśli jej ktoś zanadto przygadał, następnego dnia krowom mleko w wymionach kwaśniało, a w jajach kurzęcych robaki się lęgły. Babunia Jagódka ceniła dowcip, a jakże. Jednakże wyłącznie własny.

A Waligóra, jak na złość, dobrze umiał się odciąć.

— A co tu — prychnął ze złością — wszystko, z żebraczkami włącznie, po lasach policzone? I wasze wszystko, kleszczy i zajęczych bobków nie wyłączając? Inwentarze w chałupie trzymacie, ile borsuków w norach, a na drzewach dzieciołów?

— I grzybów pod drzewami ile — dorzuciła złośliwie Babunia. — Osobliwie liczę rydze.

Waligórze na gębie wystąpiły ceglaste plamy: kiedy go wiedźma znalazła, miał na łeb nasadzony grzybowy kapelusz, pachołkowie weń go ustroili, żeby dodatkowo upokorzyć przed śmiercią. Bardzo nie lubił, kiedy przypominano, jak wiedźma uratowała mu życie. Jeszcze bardziej nie lubił pamiętać, że zaraz później mu je bezwzględnie ukradła.

— Tedy się rydzów trzymajcie — burknął. — A nam złoczyńców zostawcie, co suszę przeklętą na nas ściągnęli. Skoro już nic innego poradzić nie umiecie — dodał, bo wiedźma jedynie uśmiechała się z drwiną. — Wiedźma jak grzmot, a z nami co? Najgorzej się nam wiedzie w całej okolicy.

— Ajuści — pisnął ktoś cienkim od przepicia głosem i pewnie jedynie z tego przepicia zebrał się na odwagę, bo zwykle nikt wiedźmie w oczy wyrzutów nie czynił. — Deszcz wszędzie pada, wszędzie pola zielone, jeno nie u nas.

Wiejska gromada zaszemrała z niechęcią. Niby wyklinali wiedźmę, krzywo na nią patrzyli, jeśli się w biały dzień do wioski zapuściła, ale przecież w skrytości ducha liczyli na jej opiekę. Ostatecznie nie bez przyczyny odbudowała wioskę. Jeśli zaś ich ocaliła, to przecież chyba nie po to, żeby potem zaniedbywać ze szczętem. Tak, wilżyńscy obywatele, chociaż nie wypowiedzieliby tego głośno, mieli wiedźmie za złe jej niefrasobliwość. Mogła się bardziej przyłożyć. Istnieją przecież sposoby, żeby wodę wywołać, chociażby i z kamienia, tedy i na chmury też da się coś poradzić.

— A wam się akuratnie na łajdactwo zebrało. — Waligóra, który świetnie wyczuwał nastroje ziomków, uśmiechnął się z satysfakcją. — Niby jak jedna rodzina w kupie sobie żyjemy, że aż nas ta bliskość uwiera, ale kiedy bieda, co wy znienacka robicie? Ano nic! — Triumfująco wyciągnął w górę palec. — W gospodzie z parobasami się szlajasz, wywłoko chutliwa ty stara…

— A tobie od oskomy ślina po brodzie cieknie — wtrąciła nie bez zadowolenia wiedźma. — Jeno nie wiadomo, czego bardziej żal, czyli tej karczmy, czyli parobasów.

Zbój pochylił się ku niej, wielki i rozjuszony, i już ręce wyciągał, żeby za szyję pochwycić.

Babunia roześmiała się sucho.

— Żal, hę? — ni to zapytała, ni to zakpiła, po czym wyciągnęła palec, chudy i krzywy od podagry, i znienacka bodnęła go w kaftan.

Pojedyncza iskra wystrzeliła z poczerniałego paznokcia i ugodziła mężczyznę w pierś, po czym wspięła się szybciutko po żebrach, przebiegła po grdyce i raptem rozbłysła płomieniem w brodzie.

Mężczyzna jął przeklinać i skakać, usiłując ugasić ogień, a wiedźma śmiała się, nieledwie kwicząc z uciechy. Po kolanach się biła, przytupywała dziarsko, póki Waligóra się ugasił ognia.

— A żebyś, cholero, sczezła! — pożyczył jej z głębi serca.

Brodę miał zmarnowaną ze szczętem i po prawdzie wyglądał jak kura, kiedy ją nad paleniskiem opalą. A popleczników stracił jeszcze więcej niż włosów. Bo przemyślni wylżyńscy kmiecie od razu zrozumieli, na czyją się stronę zwycięstwo przechyli i zapał do rozpalania stosu gwałtownie w nich osłabł.

— Niedoczekanie, nicponiu. — Wiedźma wyglądała na bardzo zadowoloną z siebie. — Będę żyć, chlać, żreć, łajdaczyć się i bawić, ile wlezie. Nie powstrzymają mnie twoje dąsy. Ale wiesz, co, chudzino? — Roześmiała się cienko. — I tobie nie poskąpię. Połajdacz się, wszak masz żonę, i gorzałki się napij, to na nudę rzecz pewna. Jeno od ognia uciekaj, bo ci, nieboraczku, nie służy.

Znów zaczęła się śmiać. Kilku największych wioskowych pochlebców przyłączyło się do niej usłużnie.

— Co i inszych się tyczy — osadziła ich prędko. — Stosów tutaj nie ścierpię, osobliwie partackich.

— A nie mówiłam? — wrzasnęła z szańca księżówki nieulękła Rozalka. — Kury wam, pijusom, macać, a nie wiedźmobicie urządzać.

Stała, w bieluśkim czepcu i wykrochmalonym fartuchu, jak uosobienie ziemskiej sprawiedliwości. W ręku trzymała warząchew.

— Biedną, starą nędzarkę złapać — ciągnęła księża gospodyni. — Przygłupią przy tym biedaczkę. Wstydu, chamy, nie macie.

— Bogowie wszystkich osądzą! — rozdarł się z okienka pleban, który wprawdzie i wcześniej przyglądał się zbiegowisku, ale dopiero teraz ośmielił się wychylić nosa.

Ale wiedźma nie doceniała wsparcia. Chyba nawet go nie spostrzegła.

— A niech jednego z drugim znowu przy chruście przydybię, to łby poukręcam! — wołała, przechadzając się rześko przed struchlałymi chłopami. — Albo nad płomieniem zawieszę i jak kiełbasę uwędzę — zagroziła na końcu, ale zupełnie bez potrzeby, bo ogień już całkiem wygasł.

Jeszcze zanim popiół poczerniał, Waligóra zrozumiał, że przegrał. Powyklinał jeszcze chwilę, wiedźmie gwałtownej śmierci życząc, ale jakoś bez zapału. Może i jego opadło wreszcie zmęczenie.

Bo skwar wciąż doskwierał okrutnie, nic od kmiecich mozołów nie zelżał.

Chłopi, zniechęceni, rozłazili się powoli do swoich zajęć.

— No sio, sio! — poganiała ich wiedźma.

Na środku placu pozostała jedynie żebraczka, którą ktoś w tumulcie obalił na ziemię. Leżała całkiem cichutko. Z rozciętego policzka krew jej ściekała w piasek.

Rozalka z namysłem wychynęła z księżówki. Chwilę pochrząkiwała niepewnie, niezdecydowana, co zrobić, aż wreszcie ostrożnie podeszła do wiedźmy.

— Trza się biedaczką zająć — rzekła litościwie, pochylając się nad węglarką. — Umyć ją trochę, odkarmić, a potem w drogę wyprawić. Niepoczciwie gadała — gospodyni plebana konfidencjonalnie zniżyła głos — uch, jak niepoczciwie. Aż strach było słuchać.

— Więc pewno wszyscy słuchali — zauważyła wiedźma. — I uszy wyciągali, by słówka nie uronić.

— Ale ze strachu tak plotła — dowodziła Rozalka, która była poczciwą niewiastą. — Ani chybi ze strachu. Jeno że ludzie się sierdzą... — dodała po chwili nieśmiało. — Sami rozumiecie, Babuniu.

— Aż zanadto rozumiem — odpowiedziała wiedźma.

Ale jakoś zbyt ostro, jakoś przesadnie surowo. Aż się Rozalka przelękla, czy wiedźma może wciąż się o stos gniewa. Oj, trzeba jej będzie teraz, pomyślała z przestrachem, z drogi przez parę dni schodzić, bo znów coś narozrabia.

— Na plebanię ją wezmę — zadeklarowała — i w górnej izbie przechowam. U nas nikt jej wszak nie tknie.

Mina plebana była tak kwaśna, jakby się ogórcowego kwasu ożłopał. Nie protestował jednak. Nie miał śmiałości. Sam się nie umiał rozeznać, która z bab na podwórcu większą budziła w nim grozę.

— A nie trzeba, nie trzeba. — Wiedźma pochyliła się nad sponiewieraną węglarką. — Już ja się nią zajmę.

Rozalka zawahała się. Ton Babuni Jagódki nie wróżył nic dobrego, choć zupełnie nie pojmowała, o co chodzi. Postała jeszcze moment dla czystego sumienia, a potem ustąpiła przed przemocą. Z wiedźmą nigdy nic nie wiadomo, pomyślała, po czym z ulgą zaparła drzwi. Ostatecznie spełniła swój obowiązek.

Obowiązek był w życiu Rozalki najważniejszą rzeczą. Zaraz po plebanie.

Wiedźma odczekała jeszcze chwilę, znacząco spoglądając ku okienku księżówki. Pleban poddał się pierwszy. Zatrzasnął rygiel na okiennicy i poczłapał do alkierza.

W Wilżyńskiej Dolinie o wielu rzeczach lepiej było nie wiedzieć. Każdy to wiedział.

Babunia Jagódka pochyliła się nad węglarką. Pogapiła się chwilę. Trąciła starowinę trzewikiem. Solidnie.

— No, dość tych szutków — nakazała.

Babina z ociąganiem podniosła się z ziemi. Wydarła z gęby szmatę. Odchrząknęła i splunęła serdecznie.

— Nie mogłaś trochę się spóźnić? — burknęła.

— Parobkowie teraz słabi. — Wiedźma westchnęła z przyganą. — Znudzili mnie, a miejskie wywczasy wraz z nimi. Ale tyś się, widzę, ni krzyny nie nudziła.

Węglarka uśmiechnęła się leniwie.

— Ano, skwar. Każdy rozrywek szuka. Jeno każdy innych.

Babunia Jagódka zacięła wargi.

— Ano wiem. Ale od mojego dobra z daleka się lepiej trzymaj.

Babina zaśmiała się. Nadal siedziała na ziemi. Podwinięta spódnica odsłaniała chude, posiniaczone nogi.

— A coś ty, od reszty z nas lepsza?

— Może jeno potężniejsza ździebko.

Węglarka znów ochrząknęła. Splunęła krwawą śliną.

— Prawie mi się udało — zauważyła. — Jeszcze trochę krwi, jeszcze trochę ognia, i zapłonęłabym, jak się patrzy. Byłoby ognisko aż pod samą Spichrzę.

Wiedźma wzruszyła ramionami.

— A cóż za sztuka nieszczęśników podejść? Każdej bredni się chwycą.

Babina podniosła się z klepiska, otrząsnęła jak brytan. Kiedy znowu się wyprostowała, jej skóra płonęła krwistą, wilgotną czerwienią świeżych oparzeń.

— Wydawał się kontent — zauważyła. — Twój gach. Kontent i gotów do czynu.

Babunia Jagódka uśmiechnęła się. Sztachety Rozalczynego ogródka jęły jękliwie pękać od tego uśmiechu.

— Gotów, to i co z tego, że gotów? — zapytała ostro. — Tu nikt nie będzie mącił. Ani ty, skoro o tym mowa.

Węglarka od niechcenia kopnęła kępę trawy i spomiędzy źdźbeł, razem z grudkami ziemi, wtrysnęła ruda polna mysz. Zwierzątko zatoczyło w powietrzu łuk, przekoziołkowało, a potem w pędzie zajęło się płomieniem. Babina dmuchnęła i popiół sypnął Babuni Jagódce prosto w twarz.

— A wszędzie indziej wolno? — zainteresowała się fałszywie węglarka. — Niech się Góry Żmijowe ogniem żywym zajmą, byle tutaj kmieciom kapusta obrodziła?

Wiedźma wzruszyła ramionami.

— Góry Żmijowe wiele jeszcze zniosą. Ale ja już niedużo. Zbieraj się, Ognicha. Nic tu już nie wskórasz.

Oszpecona kobieta zebrała na ramionach łachmany.

— Może nie tym razem. Ale wrócę. Ja albo ktoś inny — roześmiała się.

Rozrzuciła ramiona i zawirowała, a trawy wokół niej poruszyły się i gałęzie zakołysały się w tym samym rytmie. Potem podniósł się wiatr, zaklekotał okiennicami, zwichrzył czuby drzew. Przez moment węglarka stała pośrodku wiru, ukręconego z piasku, zawieruchy i czerwonych płomyków. Niektóre odrywały się z jej włosów i wirując, unosiły się ku ciemnemu niebu, inne opadały i toczyły się po piasku i żwirze jak drobne purpurowe ziarenka. Nie trwało to jednak długo. Zaledwie kilka uderzeń serca.

— Nie utrzymasz tego na zawsze. — Węglarka, kimkolwiek naprawdę była, wychyliła się ku wiedźmie. — Nie wystarczy pomalować płoty i spędzić z traktu grasantów, w sukmany ich poprzebierać. Wszystko spłonie. — Oblizała wyschnięte wargi. — Jak słomiane kukiełki.

Babunia Jagódka milczała.

Od strony proboszczowego kurnika ostrożnie wychylił się krępy, czubaty kogucik. Grzebieniem zatrząsł, łypnął przebiegle czarnym oczkiem, po czym hycnął znienacka ku ognistemu ziarenku i dziobnął je z rozkoszą.

— Dlaczego miałabyś mieć lepiej od nas?! — rozdarła się wściekle węglarka. — Dlaczego twoje schronienie ma trwać? Nikt tu nie zasłużył na litość.

Wilżyńska wiedźma nie odpowiedziała. Odstąpiła tylko kilka kroków, czyniąc obcej niewieście przejście.

Kolejne kury wybiegały ukradkiem zza płotu i gdacząc z cicha, dziobały w piasku.

Węglarka zawahała się. Chciała coś jeszcze powiedzieć, tchnąć w przeciwniczkę mocą, ale na koniec zgarbiła się tylko i powlokła w stronę lasu. Kiedy mijała Babunię Jagódkę, pochyliła ku niej wąską, gadzią twarz.

— Jest ogień, choćby w kamieniu — wysyczała. — Płomień, nawet uśpiony, śpiewa, syczy o zniszczeniu. Twoi wieśniacy go słyszą i kiedyś — głęboko, ekstatycznie wciągnęła powietrze — och, kiedyś powrócisz za późno.

Nie zatrzymała się jednak. Mozolnie wlokła się pomiędzy chałupami, znędzniała znów i przygarbiona w wieczornej ćmie. Kolejna wilżyńska awantura dobiegła kresu i na polu bitwy pozostało jedynie rozdokazywane stadko drobiu. I tylko liście wierzb, które zajmowały się nad głową węglarki płomieniami świadczyły, co właśnie wydarzyło się i co jeszcze mogło się wydarzyć w Wilżyńskiej Dolinie.

KONIEC

Dział: Opowiadania
czwartek, 05 czerwiec 2014 12:03

Andrzej Biedroń - TV Fikcja

- No nie wiem... - Zdzisław Jabolski z niewyraźną miną przyglądał się swojemu odbiciu w lustrze, poprawiając zbyt ciasny kołnierzyk. Nie był przyzwyczajony do noszenia garniturów, w których wyglądał niczym słoń obleczony w cyrkowy namiot. – Wyglądam jak... jak...
- Ktoś, kto chociaż raz w życiu zetknął się ze słowami „kultura" i „dobry smak"? – rzucił Młody, obserwując Zdzicha kątem oka. – Mówię ci Zdzichu, przestań się ze sobą cackać i idź po prostu udzielić tego cholernego wywiadu. To nie będzie nic trudnego, przecież nie takie rzeczy zdarzało ci się robić.
- Mówisz tak tylko dlatego, że jesteś zbyt niski stopniem, by to ciebie proszono o takie brednie - zbył go gliniarz, podchodząc do stolika w kuchni i sięgając do stojącej na nim butelki wódki. Z lubością na twarzy przyssał się do szyjki, pociągając kilkanaście tęgich łyków. – Ale zgodzisz się ze mną, że tacy goście jak ja są zdecydowanie lepsi w likwidowaniu fabryk narkotyków, niż w późniejszym chwaleniu się tym w telewizji. Zwłaszcza w publicznej telewizji – splunął z odrazą na zarzygany dywan, wracając przed lustro.
- Chcieli najskuteczniejszego gliniarza w mieście, to go dostaną, racja? – zapytał Młody, poprawiając swoją blond grzywkę. – Po pierwsze, to był rozkaz od komendanta, pamiętasz? A po drugie?
- No tak, ta nieszczęsna reklama Olega... Jak to leciało?... „Bar Batiuszka na ulicy Powstańców Warszawy 44. Słońce Związku Radzieckiego Józef Stalin poleca!" Kurwa, jak on mógł pomyśleć, że powiem coś takiego w telewizji. – Łysol pokręcił głową z powątpiewaniem. – A w ogóle to kto wpadł na pomysł, że jestem najskuteczniejszym glinia... a psik!!! – Na tafli szkła niespodziewanie wyrosła szaro-zielona narośl. Zdzichu pociągnął nosem. – Kurwa, jeszcze mnie katar złapał. Młody, rzuć mi no tabletki na przeziębienie. – Wskazał płaszcz wiszący na drzwiach wejściowych. – Powinny być w którejś kieszeni.
Blondyn z niepewną miną podszedł do wojskowego „uniformu" Zdzicha. Wiedział, że niedbałe sprawdzanie zawartości jego kieszeni może być ostatnią rzeczą, którą będzie w stanie zrobić własnymi rękoma. Zaczął przetrząsać ich zawartość. Pominął obecność granatów, noży sprężynowych i pudełek pinezek. Wreszcie palce natrafiły na paczkę oklejoną taśmą klejącą. Wyciągnął ją, rozciął scyzorykiem szary papier, wyciągnął parę niebieskich tabletek i podał je Jabolskiemu.
- No dobra, czas iść robić swoje – mruknął Zdzich, wrzucając do ust lekarstwa i biorąc kolejny łyk siwuchy. – Czas porobić z siebie idiotę, potańczyć jak mi zagrają, poprawić „morale narodu stolicy" i...
- Co jak co, – wtrącił Młody – ale w robieniu z siebie idioty jesteś mistrzem. Nie mogli wybrać lepszego do tego zadania.
Zdzich obrzucił go pogardliwym spojrzeniem, narzucił na siebie płaszcz i ruszył w stronę wyjścia.

***

Telewizja Polski i Ukrainy była najpopularniejszą z państwowych stacji telewizyjnych, mając największy udział w szerzeniu socjalistycznej propagandy. Tylko tam frekwencja jakichkolwiek wyborów zawsze wynosiła sto procent, zawsze sto procent obywateli była zachwycona jakością życia, a ilość nierozwiązanych przestępstw ZAWSZE wynosiła zero, nieważne w jakiej skali.
Zdzich niespiesznie przekroczył próg studia nagrań.
- O, dzień dobry. – Powitała go kierowniczka studia, niewysoka brunetka w oliwkowym kostiumie. – Pan Jabolski, prawda? – Wyciągnęła ku niemu zadbaną dłoń, zakończoną karminowymi paznokciami. Jabol zignorował ten gest. – No tak... - bąknęła zmieszana, cofając rękę. – Za chwilę będziemy mogli zaczynać, jak tylko charakteryzatorka pana przygotuje. Pamięta pan odpowiedzi na pytania? – zapytała znienacka.
- Jakie pytania? – odparł zdumiony łysol.
- Hmm, czyli jednak nie dostał pan naszej wiadomości, prawda? No cóż, oto kartka z pańskimi odpowiedziami, które ma pan udzielić na nasze pytania. Zostały tak specjalnie sformułowane, abyśmy mieli pewność, że nie będzie miał pan problemów z ich zapamiętaniem.
Gliniarz uważnie wczytał się w otrzymany dokument.
- Pytanie pierwsze: tak, pytanie drugie – nie, pytanie trzecie... - spojrzał na kobietę zdumiony. – Co to, kurwa, jest?
- Nadal zbyt skomplikowanie? – spytała z troską w głosie. – To może zróbmy tak, że będzie pan tylko kiwać lub kręcić głową, w porządku? Musimy przecież jakoś zadbać o pański imidż.
Jabolski odwrócił się i bez słowa ruszył do pokoju, nad drzwiami którego były napisane hasła: „Charakteryzatornia, garderoba, schowek". Niech to szlag, pomyślał ze złością, najpierw ten wywiad, potem katar, a teraz jeszcze śmiali robić z niego idiotę. Jakby po prostu nie mogli dać mu tej kartki z tekstem wcześniej. Zapukał lekko do drzwi, po czym nie czekając na odzew wszedł do środka. Pomieszczenie było skąpane w półmroku, jedynie w pobliżu lustra świeciła się niewielka żarówka. Zdzich podszedł do stojącego przed zwierciadłem krzesła, zapobiegawczo szukając za pazuchą płaszcza kabury z Double Eagle'm. Takie pomieszczenia musiały przyciągać kłopoty.
- Kurwa – mruknął do siebie ze złością, gdy palce natrafiły na pustkę. – Gdzie ja właściwie mam broń?
- Zapomniał pan, panie Jabolski, że do studia nie wolno wnosić broni palnej? – odezwał się tuż za nim tajemniczy głos. Zdzich odwrócił się gwałtownie, szykując się do ataku. Jak lampart doskoczył do przeciwnika, chwycił go i nie zważając na sopranowe piski, rzucił nim o podłogę niczym workiem kartofli.
- Co tu się dzieje? – Kierowniczka studia wpadła do garderoby jak burza. – Co pan wyrabia? – rzuciła do Zdzicha, zauważając rozciągnięte na podłodze nieprzytomne ciało. – To była nasza charakteryzatorka!
- Dokładnie: b y ł a! – rzucił nerwowo Zdzich, wskazując na nią palcem. – A tak na poważnie, nie powinno się straszyć bez wyraźnego powodu weterana dwóch wojen. Nauczy się na przyszłość... - poprawił się, zmieszany.

***

Zdzisław Jabolski nerwowo krążył po garderobie. Telewizja już dawno powinna przysłać kogoś w zastępstwie, kto przygotowałby go do występu. Chciał przecież tylko odbębnić ustawiony wywiad, a potem w spokoju spić się w barze Grubego Olega. Czemu to tyle trwało? Rozumiał, że nie codziennie ktoś nokautuje pracowników studia, ale czy to była jedyna charakteryzatorka podczas porannej zmiany? W dodatku jakiś czas temu zaczęła go boleć głowa, co tylko zwiększało poziom frustracji. Miał mroczki przed oczami, zupełnie jakby się upił... Co takiego mógł wypić? Metanol z zeszłego tygodnia nie mógł zadziałać dopiero teraz, w końcu jego kumpel do picia już dawno wyciągnął po tym nogi. Więc co? Może to było faktycznie jakieś choróbsko...
Ciche pukanie do drzwi wyrwało go z toku rozmyślań. Niezrozumiałym mruknięciem zaprosił gościa do środka.
- Pan Jabolski? – zagaiła nieśmiało szczupła blondynka. – Jestem Ewa, zastępcza charakteryzatorka. Mam przygotować pana do nagrania... Tylko proszę mnie nie bić! – dodała błagalnym tonem.
- A tak, jasne. – Jabol z ulgą opadł na krzesło. – Proszę robić swoje. – Potarł palcami skronie.
Niespodziewanie przeszyło go uczucie niepokoju. Poczuł, jak serce gwałtownie przyspieszyło. To było podświadome działanie, swego rodzaju szósty zmysł informujący o przyszłym niebezpieczeństwie. Coś tu zdecydowanie było nie w porządku. Nie wiedział tylko, co takiego...
- Słyszałam już o panu, panie Jabolski – kontynuowała kobieta. – Ulica wprost kipi doniesieniami o pańskich wyczynach. Akcje w stylu Rambo, wychodzenie cało z niezliczonych katastrof, walki z potwornościami rodem z najbardziej nienormalnych filmów. Ale wie pan co? – zapytała, pudrując łysolowi nos. – Założę się, że potworom w TYM studiu nie dałby pan rady.
Napięcie Zdzicha sięgnęło zenitu. Słyszał swój przyspieszony, płytki oddech, czuł przepychającą się przez żyły krew. Skąd ta kobieta mogła wiedzieć o jego przygodach? Starał się zawsze usuwać wszelkich potencjalnych świadków, zacierać ślady nadprzyrodzonych zjawisk. I... zaraz...
- O jakich potworach pani mówi? – syknął, ściskając nerwowo podłokietnik krzesła.
Blondynka nachyliła się ku niemu, szepcząc do ucha:
- Zauważyłam jakiś czas temu, że niektóre z pracujących tu osób zdają się nie być wystarczająco posłuszne idei naszej wspaniałej republiki – oznajmiła z absolutną powagą, robiąc porozumiewawczą minę. – Obawiam się, że mogą mieć coś wspólnego z nielegalnymi związkami zawodowymi lub nawet gorzej.
- Gorzej?
- Może nawet z Ukraińskim Frontem Narodowym. – Powoli wycedziła nazwę podziemnej organizacji. – A sam pan rozumie, jak to jest wielka potworność. Kolejne nacjonalistyczne demony próbujące zniszczyć naszą piękną socjalistyczną ojczyznę. Całe szczęście, że mogę to panu teraz powiedzieć. Dziewczyna, którą zastępuję, od samego początku wydała mi się podejrzana. Kto wie, może właśnie pobił pan jednego z ICH szpiegów... Panie Jabolski? Co panu jest? – zapytała zdumiona.
Gliniarz już od pewnego czasu usiłował złapać oddech, właściwie to od momentu, gdy tylko usłyszał o potworach i demonach. Czym się właściwie teraz przejmował? Nie raz i nie dwa miał do czynienia z okropnościami nie z tego świata, czemu więc tym razem czuł narastający, paniczny lęk? Przecież miał ze sobą broń. Zaraz, a nie zostawił jej przypadkiem przy wejściu do budynku, jak wspomniała dziewczyna? Nie pamiętał tego, więc może...
Niespodziewanie do garderoby weszła kierowniczka planu.
- Panie Jabolski, jest pan gotów? – Obrzuciła go uważnym spojrzeniem. – Za trzy minuty zaczynamy. Poczekam na pana na zewnątrz – oznajmiła, wracając na plan.
Zdzisław rozluźnił zbyt ciasno związany krawat. Sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął z niej piersiówkę z alkoholem. Jednym haustem pochłonął zawartość.
Czy mu się wydawało, czy spod oliwkowej spódnicy nie wystawał koniec czerwonego ogona?
- Faktycznie, demony – mruknął, ocierając kącik ust.

***

- Na pewno pan wszystko zrozumiał?
- Tak – odparł napięty jak struna Zdzich. – Zachowywać się naturalnie, odpowiadać tylko na zadane pytania. Ideał spontanicznej pogawędki – sarknął, siadając na pomarańczowej skórzanej sofie.
Ewa miała rację. Zdzicha otaczały demony. Teraz widział to aż nazbyt wyraźnie: gadzie łuski pokrywające ciała, ogony wystające spod ubrań. I chuj z ich niewystarczającą wiernością Zjednoczonej Unii Polski i Ukrainy, ten sztuczny twór i tak musi kiedyś pierdolnąć, pomyślał. Ale czego mogły od niego chcieć akurat teraz?
- Proszę się nie denerwować – zagadnęła do niego prowadząca program, kolejna z szeregu idealnych prezenterek, o blond włosach i nieskazitelnym uśmiechu. Ponadto Jabol od razu domyślił się, dlaczego akurat ona dostała tę pracę: już od dawna nie widział piersi tak wielkich, by każda z nich mogła śmiało pretendować do zaszczytu posiadania własnego kodu pocztowego. – Wiem, co sobie pan myśli – Zdzich zacisnął w panice zęby. – ale to nie jest takie trudne. Proszę po prostu być sobą. – Puściła do niego porozumiewawczo oko.
Minuty powoli mijały, a nerwowość policjanta zaczynała osiągać apogeum. Odpowiadał bezwolnie na zadawane pytania, próbując jednocześnie domyśleć się, dlaczego demony nie chcą uczynić mu krzywdy. Przecież „wiedzieli, co sobie myśli", więc czemu wciąż trzymali go przy życiu, zamiast zaatakować?
- Nie – powiedział do siebie. – To nie tak.
- Słucham? – Prowadząca uniosła brwi. – Och, przepraszam, widocznie pan nie dosłyszał pytania. Zadam je jeszcze raz: Jeszcze wczoraj brał pan udział w udanej akcji rozbicia gangu zajmującego się produkcją i sprzedażą narkotyków. Co więcej, pan i pańscy ludzie zdołali powstrzymać ich przed wprowadzeniem na rynek nowej, niebezpiecznej odmiany LSD, wyglądającej identycznie, jak popularne leki na przeziębienie. Z pewnością musi to być wspaniałe uczucie, zdawać sobie sprawę z przysługi oddanej partii oraz ludowi pracującemu Stolicy?
- Tak – odparł Zdzich drżącym głosem. Musiał się stąd wydostać. Natychmiast! – To wspaniałe uczucie... - kontynuował, podnosząc się z sofy.
BANG! BANG!
W korytarzu rozległy się strzały z broni palnej.
- I chuj... po herbacie... - jęknął Zdzich, opadając z powrotem na mebel. Zaczerpnął głębiej powietrza, próbując uspokoić nerwy. Jeszcze terrorystów tu brakowało, do cholery.
BANG! BANG!
- Panie Jabolski, co to? – pisnęła cyc-piękność. Gliniarz spojrzał na nią mętnym wzrokiem.
- Terroryści...
- ŻE JAK?!
- Ale przecież możesz uciec. – wydukał powoli. – Masz przecież te, no... skrzydła. Chyba...
BANG!
Drzwi od studia otworzyły się gwałtownie. Do pomieszczenia wpadł niski, krępy mężczyzna. Twarz osłaniała kominiarka, lecz już po samym jego chodzie Zdzich domyślił się, że miał około pięćdziesięciu lat.
A może tak mu się tylko zdawało?
- Gdzie Jabolski? – ryknął mężczyzna, machając na ślepo bronią.
Słysząc swoje nazwisko, policjant po raz kolejny tego dnia spróbował skupić uwagę. To była szansa na ucieczkę z tego czarciego kotła! Może napastnik przybył mu na ratunek?
- To ja! – krzyknął, podnosząc się z sofy.
BANG!
Nagłe szarpnięcie rzuciło go do tyłu. Padając na posadzkę, słyszał już jedynie krzyki zebranych w studiu kobiet i mężczyzn.
Chcąc uniknąć ryzyka konfrontacji z demonami, najlepiej udawać martwego – przypomniał sobie radę znajomego wiejskiego egzorcysty.
Dlaczego nie wpadł na to wcześniej?
- O nie, szmaciarzu, wiem, że udajesz! – usłyszał wzburzony krzyk napastnika, a następnie rozległ się pisk Cycoliny. – Wychodź, bo wpakuję jej tyle kul, że jej własny chirurg plastyczny nie pozna!
- A strzelaj sobie – odparł obojętnie Zdzich. – Im ich mniej, tym lepiej. Kurwa - jęknął pod nosem.
Miał przecież udawać martwego.
Syknął z bólu, dotykając lewego ramienia. Na szczęście zamachowiec nie trafił w żaden ważny organ, którego uszkodzenie mogłoby zagrozić życiu gliniarza. Wystarczy pograć parę chwil na zwłokę, a znów będzie sprawny jak przed postrzałem. Ze zdziwieniem stwierdził, że przejmujące uczucie niepokoju odeszło, a on sam był już nawet w stanie logicznie myśleć. Lub przynajmniej próbować.
- Dobra, tylko spokojnie – zaczął, podnosząc się z podłogi. – Powiedz tylko, o co chodzi, a zaraz się dogadamy i...
- O moją córkę, skurwielu, córkę! – przerwał mu napastnik.
Ranny Zdzich spróbował ocenić sytuację. Oto podczas audycji na żywo, na plan wpadł jakiś szaleniec z wyraźnym zamiarem zrobienia mu krzywdy. W dodatku poza nim, owym mężczyzną i cycatą prezenterką, nikt z pracowników studia nie wydawał się być człowiekiem. Albo przynajmniej dobrze się maskowali, przybierając koźle rogi, gadzie łuski i zwierzęce ogony. Bolała go głowa, miał dziurę w ramieniu i katar.
To tylko on zwariował, czy cały świat wokół niego?
- Jaką znowu córkę? – zdobył się na zadanie najprostszego z pytań.
BAM!
Kolejny pocisk sprowadził go do parteru.
- Nie pamiętasz? Dobrze, przypomnę ci. Ale najpierw – Terrorysta szarpnął blondynkę za włosy, prowadząc ją przed jedną z kamer. – Ma mnie być dokładnie widać, jasne?! – ryknął w stronę przerażonego kamerzysty.
Zagadnięty spojrzał ze strachem na kierowniczkę planu.
- Rób, co każe. – Machnęła ręką.
- W porządku, panie super glino – rzucił mężczyzna, znalazłszy się w centrum uwagi. – Przypomnę ci wszystko. Pamiętasz waszą wielką operację „RR"?
- Robimy Rozpierdol? – zapytał Zdzich. – Faktycznie było coś takiego...
- To była jedna z tych wielkich akcji, którymi wy, lewackie świnie, chwalicie się potem w waszych skorumpowanych mediach! Ale ja poznałem prawdę, na własnej skórze poczułem, jak to wyglądało! – Gwałtownie urwał. Pociągnął kilka razy nosem, jakby powstrzymując się od płaczu. – Osiem lat temu odprowadzałem córeczkę na szkolny autobus. Do przystanku mieliśmy tylko kilkanaście metrów, gdy zza rogu budynku wypadł na nas jakiś murzyn, a za nim ty, bydlaku! Nawet nie zdążyliśmy się usunąć z drogi, gdy wyciągnąłeś broń i zacząłeś strzelać. Na oślep! – zachrypiał.
Zdzisław milczał, przyciskając dłonie do krwawiących ran. Coraz bardziej zaczynał go niepokoić fakt, że dziury po postrzałach nie miały zamiaru się zabliźnić. Krew nie chciała krzepnąć, spływając zamiast tego po jego przedramionach na podłogę. Kręciło mu się w głowie.
- Kula trafiła... ją trafiła – mężczyzna powrócił do przerwanego monologu. – Nie zdążyłem nic zrobić. Jeden strzał, w głowę... zginęła na miejscu. Jak mogłeś! – ryknął, wybuchając płaczem.
- Przepraszam, niechcący, to było niechcący – bełkotał Jabolski. Zawroty głowy były tak silne, że zaczynał tracić świadomość.
- Niechcący?! To było NIECHCĄCY?! Zatuszowaliście całą sprawę, nikt mi nie pomógł, nie udzielił wsparcia...
- Przebieg akcji miał być ściśle tajny, lecz pojawiły się problemy... gość mi wtedy uciekł...
- Wiesz, jak miała na imię?
- Że co? Ale...
- WIESZ?!
Jabol nie odpowiedział.
- Barbara. Basieńka, Basiunia, Basia. Przeliterować ci może?
- Naprawdę rozumiem twój żal, ale...
BAM!
Kolejny pocisk rozerwał mu pierś.
- Be.
BAM!
- A.
BAM! BAM! BAM!
- Es, I, A...
Z każdym otrzymanym strzałem Zdzisław spadał w coraz głębszą ciemność. Czy któraś kula trafiła go w serce? Uszkodziła płuco? Zniszczyła kręgosłup? Jeszcze wczoraj śmiałby się z takiego zagrożenia, lecz teraz, gdy z nieznanych mu przyczyn organizm nie chciał się zregenerować? Poczuł, jak krew wypełnia mu usta, przelewa się przez nie, ścieka po twarzy na podłogę. Więc tak miał wyglądać jego koniec. Po przeżyciu dwóch wojen, dwudziestu lat walki z przestępczością stolicy i potworami z innych światów miał umrzeć z ręki zrozpaczonego ojca jednej ze swoich przypadkowych ofiar. Doprawdy odpowiednie zakończenie odpowiedniego życia. Teraz zrozumiał, skąd te diabły, skąd irracjonalny strach, cała ta absurdalna otoczka. Pozostało mu tylko czekać. Aż serce, najgłupsze ze wszystkich organów, zorientuje się, że jest martwe.
- Widzieli państwo? – dobiegł go z oddali głos zamachowca. – Tak właśnie kończy wasz niepokonany policjant, Zdzisław Jabolski! Tak właśnie kończą społeczne gnidy, degeneraci i potwory, zatruwający nasze życia! Tak triumfuje sprawiedliwość! – rozległ się głośny, szyderczy śmiech.
Gdyby Zdzichu był teraz w stanie, śmiałby się razem z nim.
Co ten szmaciarz z bronią mógł wiedzieć o sprawiedliwości?
Koniec najlepszego gliniarza w mieście nie mógł być AŻ tak żałosny.
Więc jeszcze nie nadszedł...

***

Zza pleców śmiejącego się triumfalnie ojca Basi rozległ się pisk przerażonych kobiet. Mężczyzna odwrócił się, poszukując wzrokiem źródła zamieszania. Przerażenie odjęło mu dech.
Oto stał przed nim Zdzisław Jabolski, ten sam, który miał przed chwilą zginąć z jego ręki. Teraz, poza rozerwaną na strzępy klatką piersiową i powoli spływającymi po nogach strużkami krwi, wydawał się być okazem zdrowia.
- O Boże... - wyjąkał, upuszczając broń. Pistolet głośno uderzył o posadzkę. – Kim ty, kurwa, jesteś? Zombie?
- Lepiej. – Łysol obnażył krzywe zęby. Dawniej żółte, teraz z powodu zakrzepłej krwi wydawały się czarne. – Ideowcem.
Błyskawicznie dopadł do terrorysty, chwycił go za kark i podkładając nogę, przewrócił na posadzkę. Zacisnął dłonie na jego krtani.
- Nie wiesz, czym jest sprawiedliwość – wycedził gniewnie. – I nigdy nie zrozumiesz, bo nigdy nie uda ci się wyjść z prymitywnej relacji oko za oko, życie za życie. Mógłbym spróbować ci to wytłumaczyć, ale wiesz, co? – W źrenicach policjanta błysnęła iskra szaleństwa.
Mężczyzna wytrzeszczył oczy.
- Prościej będzie skręcić ci kark. – Jabolski wykonał odpowiedni ruch dłońmi.
Chrupnął pękający kręgosłup.
Zakrwawiony policjant powoli podniósł się znad nieruchomego ciała. Rozejrzał się po studiu. Stado diabłów patrzyło na niego oniemiałe. Wciąż tutaj byli.
Więc to jest sen, tylko sen, pomyślał. Potarł o siebie zesztywniałe dłonie.
- Pokażę wam, jak ZAZWYCZAJ przeżywam swoje marzenia senne – rzucił wesoło, ruszając w stronę najbliższej osoby. Czy też może diabła, nie miało to teraz znaczenia. Z doświadczenia wiedział, że kości obu tych istot łamią się z taką samą łatwością.

***

- Ja pierdolę, ja pierdolę, ja pierdolę – klęła Elwira, nerwowo chodząc po pokoju swojego mieszkania. Podeszła do drzwi od łazienki. – Żyjesz, Zdzichu? – Odpowiedział jej jedynie odgłos intensywnych wymiotów.
Młody załamał ręce.
- Powoli, uspokój się – powiedział do rudowłosej – i opowiedz mi wszystko jeszcze raz. Tym razem nieco wolniej.
- Siedzę sobie w fotelu i nagle słyszę pukanie. Otwieram, a tam Zdzich stoi na chwiejnych nogach, zalany krwią, jakby wrócił z jakiejś rzeźni. Zaczął coś bełkotać o walce ze swoimi demonami, że to tylko sen i tak dalej, a potem odepchnął mnie na bok i wpadł do łazienki. Widziałam jego oczy - źrenice miał wielkie, jak... - zamilkła, próbując znaleźć odpowiednie porównanie.
- Sugerujesz, ze był naćpany?
- To było od razu widać! Proszę, Adamie. – Chyba pierwszy raz zwróciła się do partnera Zdzicha po imieniu. – Powiedz mi, co mu się stało.
Młody nerwowo podrapał się po głowie.
- Cóż, wygląda na to, że w budynku telewizji ktoś urządził sobie masakrę...
- Czyli?
- Dostaliśmy informację, że podczas nagrywania programu zamaskowany gość wpadł do studia i zaczął strzelać. Gdy dojechaliśmy na miejsce, zastaliśmy wszystkich pracowników martwych, zamachowiec również nie żył. Za to kamera wciąż pracowała...
Elwira opadła na fotel.
- To był Zdzich, prawda?
- Niestety. Ładnie ich wszystkich rozwalił, od razu widać, że zabijanie ma we krwi. Ale spokojnie – dodał, widząc przerażoną twarz kobiety. – To było tylko nagranie! Od razu je zniszczyliśmy, a strzelaninę uzasadnimy porachunkami gangów. Pomóż mu tylko dojść do siebie, a wszystko się ułoży. Jak zwykle zresztą. –Ruszył w stronę wyjścia.
- Zaczekaj! – krzyknęła za nim, gdy naciskał klamkę. – Jednego nie rozumiem. Dlaczego mówisz o nagraniu z kamery, jeżeli Zdzich miał występować na żywo?
Adam parsknął śmiechem.
- Błagam, na jakim ty świecie żyjesz? Nie domyśliłaś się nigdy, dlaczego w telewizji nie ma transmisji sportowych? Bo takich rzeczy nie da się zaplanować lub wyreżyserować. Natomiast wszystko inne – zawiesił na moment głos. – Sama już rozumiesz.
Trzasnęły zamykane drzwi.
W mieszkaniu zapadła cisza, przerywana jedynie okazjonalnymi odgłosami wymiotów Jabolskiego. Elwira ciężko westchnęła.
- Nie cię szlag, Zdzichu. Zabić ciebie, to mało – mruknęła pod nosem, idąc do łazienki.

***

Młody niespiesznie szedł jedną z głównych ulic miasta. Próbował sobie ułożyć w głowie całą tę sprawę ze Zdzichem i dzisiejszą rozróbą.
Zastanawiało go, czy Elwira mogła zdać sobie sprawę z faktu, że została okłamana. Sięgnął ręką do kieszeni, wymacał płytę DVD. Wcale nie usunął tego nagrania, przeciwnie, uznał, że znacznie rozsądniejszym wyjściem będzie zachowanie go na przyszłość. Kto wie, może kiedyś jego partner podpadnie mu na tyle, że nie będzie miał wyjścia? Wiadomo, zasługi w zwalczaniu przestępczości zasługami, ale i tak najlepsze okazują się tradycyjne haki...
Zabrzmiał dzwonek telefonu. Blondyn wyciągnął z kieszeni spodni urządzenie, nacisnął przycisk.
- Słucham?
- Witam, dzwonię w sprawie identyfikacji poszczególnych ofiar dzisiejszej strzelaniny. – W głośniku zabrzmiał głos technika.
- Nie trzeba, sprawa zostanie dzisiaj zamknięta-
- Ale pan nie rozumie. Większość z ofiar okazała się mieć powiązania z Frontem Wyzwolenia Ukrainy.
Pod Młodym ugięły się nogi.
- Może pan powtórzyć?
- Większość pracowników studia była ukraińskimi szpiegami. Teraz ich nie ma, zginęli! Jabolski jest bohaterem-
Adam rozłączył połączenie. Zaklął pod nosem. I co, Zdzich nagle miał się stać bohaterem? Cała ta afera, masakra i problemy tylko mu pomogły?
Gwałtownym szarpnięciem wydobył płytę z kieszeni, ścisnął ją z całych sił dłońmi. Trzasnął pękający plastik, odłamki dowodu posypały się na brudny chodnik.
- Niech cię piekło pochłonie, Zdzisławie Jabolski – wycedził pod nosem. – Ile jeszcze razy uda ci się wyjść cało z- A PSIK!!!
Pociągnął nosem. Po raz kolejny tego wieczoru sięgnął do kieszeni, po czym wyciągnął z niej dwie niebieski tabletki, identyczne z tymi, które rano zażył jego zwierzchnik. Ciekawe jak ty to robisz, pomyślał, łykając lekarstwa. Ruszył w kierunku swojego mieszkania. Mam nadzieję, że nie będę chory, przemknęło mu przez głowę.
Następnego dnia musiał być w formie, jeśli miał walczyć z demonami opanowującymi to miasto.

Dział: Opowiadania

Już 24 maja, nakładem wydawnictwa Videograf oraz pod patronatem Secretum, ukaże się najnowsza powieść Stefana Dardy. "Bisy II" to kolejna odsłona cyklu grozy Czarny Wygon. Jej premiera odbędzie się w czasie Warszawskich Targów Książki. Dla fanów serii mamy niestety złą wiadomość - jest to ostatnia część historii przeklętej wioski na Roztoczu.

Dział: Patronaty
piątek, 23 maj 2014 15:18

Wywiad z Tomaszem Pacyńskim

Wywiad przeprowadzony w 2004 roku.

Witam serdecznie i w imieniu Secretum.pl chciałbym  podziękować za udzielenie wywiadu. Zacznę od tradycyjnego już  pytania: jak to się stało, że zainteresowałeś się literaturą  fantastyczną, jakie były początki Twojego pisarstwa?

Cóż, jak powszechnie wiadomo, facetom po czterdziestce odbija. I, niestety, zamiast przeżywać drugą młodość, wziąłem się za pisanie, co pewnie jest jednak nieco bardziej szkodliwe dla otoczenia.

Widzisz, fantastykę czytałem odkąd pamiętam, ten gatunek to były moje pierwsze lektury. Dość długo to trwa, i, bez przesadnej skromności mogę powiedzieć, że znam gatunek. A takim bezpośrednim bodźcem do pisania stała się proza Andrzeja Sapkowskiego. Po prostu postanowiłem też spróbować. Spróbowałem, a ponieważ zawód, który wykonywałem (czyli informatyka), tak mniej więcej po ćwierci wieku staje się śmiertelnie nudny, postanowiłem nawet zmienić zajęcie.

Dział: Wywiady
piątek, 23 maj 2014 14:59

Wywiad ze Stefanem Dardą

Dawid Gorczyca: Miałeś w życiu kilka pasji. Podczas studiów muzyka, turystyka, później żeglarstwo. Jak to się stało, że zainteresowałeś się poezją, a następnie rozpocząłeś przygodę z pisaniem?

Stefan Darda: Podejrzewam, że moje pierwsze – bardziej lub mniej literackie – próby zrodziły się ze wszystkich wcześniejszych zainteresowań po trosze. Jakoś tak życie zaczęło mnie uwierać, nadmiernie przyduszało do ziemi i trzeba było coś z tym począć, spróbować przemodelować charakterystykę równi pochyłej, prowadzącej do nadreprezentacji szarości w dniu codziennym. Dzięki pasjom, o których wspomniałeś w pytaniu, optymistycznie stwierdziłem, że mam się czym podzielić z czytelnikiem. Spróbowałem i się udało. Dziś moje życie znów wygląda mniej więcej tak, jak powinno.

Dział: Wywiady
środa, 07 maj 2014 22:45

Druga szansa

Szpitale psychiatryczne przerażały mnie chyba od zawsze. Choć może od wtedy, kiedy obejrzałam "Requiem for a Dream". Druga Szansa to na dodatek ośrodek wyjątkowo specyficzny. Ogrodzony wysokim murem. Umierają w nim ludzie. Natomiast bohaterowie zupełnie nie wiedzą co dookoła nich się dzieje.

Zdezorientowana dziewczyna budzi się i nie poznaje własnej twarzy. Dziwnie się czuje we własnym ciele. Okazuje się, że po pożarze domu, w którym zginęli jej rodzice, znalazła się w szpitalu psychiatrycznym o nazwie Druga Szansa. Imię, którym nazywa ją lekarka brzmi jakoś obco. Niewłaściwie. Bez przerwy towarzyszą jej przerażające kruki, a gdy nie zażywa przypisanych jej lekarstw, również surrealistyczne, napawające strachem wizje. Z czasem dziewczyna dowiaduje się, że to nie jest wyłącznie jej historia. To samo spotkało już i ciągle spotyka różnych innych pacjentów. Do tego wszystko wskazuje na to, że w Drugiej Szansie we wszystkim ją okłamują, chcąc sprawić by naprawdę zwariowała. Chyba, że to już się stało...

Kolejna książka spod pióra Katarzyny Bereniki Miszczuk i oczywiście kolejna znakomita powieść. Choć tym razem w zupełnie innych klimatach. Nie jest tak naiwna i lekka jak "Wilk" czy "Wilczyca", nie jest również tak pełna humoru jak "Ja, diablica" i dalsze części niezwykłej trylogii. "Druga Szansa" to coś zupełnie nowego, świeżego, w kompletnie odmiennym klimacie. Choć pewne podobieństwa by się znalazły. Mam nieodparte wrażenie, że Julia, choć ma zupełnie inny temperament, nieco przypomina Wiktorię Biankowską. Tego się chyba jednak nie dało uniknąć, ponieważ autorka pisze swoje książki zawsze w pierwszej osobie. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, bo Julii z pewnością nie można zarzucić braku charakteru.

Powieść, od początku do końca, jest niezwykle surrealistyczna. Ze strony na stronę coraz bardziej wciąga. Styl pisarki i język, którym się posługuje są lekkie i przyjemne. Bez trudu można sobie wyobrazić to o czym pisze. Podczas czytania nieco przeszkadzał mi fakt, że akcja się wydłużała, nie prowadząc do żadnych konkretnych wniosków. W pewnym momencie byłam już tym faktem znużona. Kilkanaście stron za długo i niecierpliwe oczekiwanie przemieniło się w irytującą chęć przerzucenia paru stron. Bohaterowie, choć jest ich niewielu, mają swoje własne barwy i wyróżniają się na tle nieco groteskowej fabuły. Julia czasami postępowała wbrew rozsądkowi i bardzo nierozważnie, ale takie zachowanie można wytłumaczyć tym, że przecież straciła pamięć no i została zamknięta w szpitalu psychiatrycznym. Może też nadmierna ufność, granicząca z naiwnością, były po prostu cechami jej osobowości.

"Druga Szansa" to książka którą z czystym sumieniem mogę polecić każdemu. Fabuła jest ciekawa i przemyślana, a akcja toczy się wartko. Czytelnik nie wie co wydarzy się na kolejnej stronie, w następnym rozdziale czy jak w ogóle skończy się ta historia. Tego nie sposób przewidzieć. Z powieścią spędziłam kilka naprawdę przyjemnych chwil i ani odrobiny nie żałuję tego, że jeszcze przed premierą była na mojej liście "muszę przeczytać". Mimo kilku drobnych wad "Druga Szansa" jest genialna! Polecam!

Dział: Książki
sobota, 03 maj 2014 15:54

Dziewczynka z balonikami

Patologia w rodzinie niekoniecznie musi oznaczać przemoc fizyczną. Niektórzy rodzice już od wczesnego dzieciństwa znęcają się nad psychiką swoich pociech. Nie poświęcają im wystarczająco wiele uwagi, krzywdzą słowami, mówią im jak są nieporadne, wychwalają dzieci sąsiadów. To wszystko odbija się później w ich dorosłym życiu i wraca, na dodatek ze znacznie wzmocnionym przekazem.

Marlena już od nastoletniego wieku cierpi na ciągle powracającą do niej depresję. Dodatkowo jej umysł wytworzył sobie także inne mechanizmy obronne i wszelkie przeżycia, które wywołują na nią spory wpływ wpędzają kobietę w różnego rodzaju manie. Dopiero gdy zbliża się do trzydziestego roku życia, decyduje się na leczenie szpitalne. Ono jednak wcale nie jest takie proste, jakby się mogło wydawać. Nie wystarczy po prostu połknąć kilku kolorowych tabletek. Problemy nie znikną same. Trzeba wytrwale z nimi walczyć.

Główna bohaterka książki jest osobą samotną. Mieszka w Niemczech, stara się zarobić na własne utrzymanie, co nie wychodzi jej najlepiej. Z rodziną, zwłaszcza z matką, jest z różnych przyczyn skłócona, bez przerwy toczy z nią walkę. Nikt nie potrafi jej zrozumieć, żadna z bliskich kobiecie osób nie jest w stanie przyjąć do wiadomości, że depresja to choroba, a nie wymysł bujnej wyobraźni. Marlena jest osobą inteligentną i chce podjąć walkę, nie zawsze jej to jednak wychodzi.

Książka zaczyna się w momencie gdy bohaterka trafia do szpitala psychiatrycznego. Później brniemy przez jej codzienne życie, przeplatane setkami wspomnień - od wczesnego dzieciństwa aż do teraźniejszości. Powieść jest napisana w przyjemny sposób tak, że lekko i łatwo się ją czyta, mimo że porusza dość przykrą tematykę. Choć to bardziej pamiętnik, niż historia pełna akcji, zdarzy się kilka mocnych fragmentów, w trakcie czytania których niecierpliwie czekali będziemy na dalszy rozwój wypadków.

W treści nie podobało mi się zaledwie kilka rzeczy, jednak i takie również się znalazły. Przede wszystkim bardzo nie lubiłam zwrotu "ale tego dowiem się później". Uważam, że lepiej brzmiałby tutaj czas dokonany, albo w ogóle jakieś inne rozwiązanie. Drugą rzeczą był nacisk na pewne sprawy, których nie rozumiałam. Na przykład Marlena uwielbia się skarżyć na brak drugiej pary dżinsów w dzieciństwie, co powtarza wielokrotnie. Czemu nie nosiła ubrań po starszym rodzeństwie? To przecież normalny rytuał w wielodzietnym domu. Może nie jest to najlepszy przykład, ale po prostu wydało mi się, że kilku takim rzeczom brakuje konsekwencji. Tak samo pewne wybory życiowe bohaterki są da mnie niezrozumiałe, bo to wygląda tak, jakby na własne życzenie próbowała zniszczyć sobie drogę do realizacji własnych marzeń.

Historia jest niesamowicie wręcz wciągająca i bardzo realistyczna, do momentu gdy zaczyna wychodzić przerażająca przeszłość Marleny. Po tym co ta kobieta przeżyła, nie dziwie się, że znalazła się w takim stanie. Jej przeszłość jest rodem z telewizyjnego serialu i co chwila dowiadujemy się jakiejś nowej, okropnej rzeczy. Tu znowu moja subiektywna opinia - osobiście wolałabym i bardziej ceniłabym książkę, gdyby Marlena była osobą normalną, przeciętną, która popadła w depresję z powodu szarości życia i kilku nieprzyjemnych wydarzeń, a nie tylu okrutnych, traumatycznych przeżyć i niszczących psychikę leków, zażywanych w dzieciństwie. I ostatnia rzecz, to drugoplanowi bohaterowie. Skonstruowani wspaniale, każdy ze swoim własnym życiem i zmaganiami. Tylko początek tutaj kuleje. Autorka rzuciła kilkoma imionami w powietrze, kompletnie bezcelowo. Poznajemy w jednym z pierwszych rozdziałów Matthiasa i koniec. Wymiana kilku zdań po których bohater już nigdy do nas nie wraca. Później z drugoplanowymi postaciami ta sytuacja wyglądała o niebo lepiej. Żyły własnym życiem zamiast być widzianymi przez mgłę sylwetkami.

Niech nikogo nie zmylą moje krytyczne uwagi dotyczące książki, bo powieść jest naprawdę dobra, wciągająca i szybko się ją czyta. To chyba właśnie dlatego skupiłam się na niej tak szczegółowo, a sama recenzja jest taka długa. Kiedy o jakiejś historii nie mam nic do powiedzenia, nie rzucam także uwag krytycznych, bo pozycja jest błaha i najwyraźniej na nie nie zasługuje. W przypadku "Dziewczynki z balonikami" jest zupełnie inaczej. Na temat treści snuję wiele rozważań i wiem, że jej przysłanie mocno na mnie wpłynęło.

Także przeczytanie powieści spod pióra Agnieszki Turzynieckiej serdecznie wszystkim polecam, uprzedzam jednak, że jest to literatura niebanalna, taka, nad którą trzeba się zastanowić. To nie czysto rozrywkowa beletrystyka. Dzieło zmusza do myślenia, zastanowienia się nad życiem swoim oraz osób nam bliskich. Wzbudza wolę walki i chęć pomocy innym. Ja sama zastanawiam się czy Marlena czułaby się tak samo, gdyby znalazła sobie na przykład jakąś pasję - hobby któremu potrafiłaby poświęcić się bez reszty. Zarówno bohaterce jak i autorce z całego serca życzę by zostały sławnymi pisarkami i by uśmiechnęło się do nich szczęście w życiu.

 

Dział: Książki