Rezultaty wyszukiwania dla: własne
Śmierciowisko
"One rosną za szybko, Dorotko – powiedział jej ojciec. – One się nami żywią – kośćmi naszych umarłych, naszymi rozsypującymi się domami, ubraniami, książkami. Naszymi opowieściami. Wszystkim tym, czym była nasza cywilizacja. I dlatego tak szybko rosną. Ale wiesz – ściszył głos do szeptu – boję się myśleć, co może zamieszkać w lesie wyrosłym na kościach człowieka".
Świat po nieznanej, lecz zabójczej Epidemii, jaka miała miejsce kilkadziesiąt lat wcześniej, w niczym nie przypomina tego, który znamy obecnie. Ludzie, zdziesiątkowani tajemniczym wirusem, starają się znaleźć swoje miejsce w nowej rzeczywistości i zacząć wszystko od nowa. Nie jest to łatwe, ponieważ przyroda w zadziwiający sposób i w błyskawicznym tempie, odebrała człowiekowi to, co przez stulecia sobie przywłaszczył.
Mieszkańcy niewielkiej, położonej w głębi lasu, osady zaczynają ginąć w dziwnych okolicznościach. Główna bohaterka, dwudziestoletnia Dorota, dostrzega, że między zamordowanymi a nią istnieje ścisły związek. Każdemu z nich życzyła skrycie śmierci, a teraz wszystko wskazuje na to, że ktoś (lub coś) wysłuchał jej złorzeczeń. Ponadto, niemal za każdym razem to właśnie ona znajduje ich zwłoki. Czy jest to zwykły przypadek, czy może ma to związek z Człowiekiem ze Skraju Lasu, który od lat wieczorami obserwuje jej dom? A może... Nie, więcej nie zdradzę.
Trudno jest zakwalifikować „Śmierciowisko" do jednego, konkretnego gatunku. Rozpoczyna się jak dystopia, ukazująca postapokaliptyczną wizję świata, w której człowiek musi radzić sobie z siłą żywiołu, jakim jest dzika przyroda. Dość szybko przeradza się w opowieść grozy, wywołując gęsią skórkę już od pierwszych rozdziałów. Jednak mniej więcej w połowie książka przeobraża się w mroczną historię fantasy, w której motywy z podań, legend i starych baśni stapiają się w jedną całość. Taki misz-masz może być ryzykowny, zwłaszcza dla debiutującej pisarki i muszę przyznać, że w pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy autorka przypadkiem nie przedobrzyła. Na szczęście, po krótkiej chwili zwątpienia, zauważyłam, że opowieść staje się jeszcze bardziej wciągająca, choć potoczyła się w zupełnie innym kierunku, niż można było się spodziewać na początku książki.
Anna Głomb stworzyła wciągającą historię, w której rzeczywistość przeplata się z baśniami. Nie zabrakło tu także elementów kultury czysto słowiańskiej, co bardzo mnie cieszy i stanowi dodatkowy atut książki. Opowieść jest niepokojąca, a napięcie wzrasta już od pierwszych stron i utrzymuje się aż do końca. Wprawdzie w międzyczasie dochodzi do pewnego załamania całej opowieści, jest to jednak chwilowe i nie powinno rzutować na odbiór powieści jako całości.
Autorce udało się to, co niewielu pisarzom jest dane – zaintrygowała mnie książką, której główna bohaterka wzbudza znacznie więcej antypatii niż życzliwych czy ciepłych uczuć. Dorota jest nie tylko arogancka, zarozumiała i przekonana o własnej wyjątkowości, ale także pozbawiona umiejętności nawiązywania naturalnych, bliskich relacji międzyludzkich. Zdaje się być niezdolna do prawdziwej miłości i przyjaźni, drażnią ją zarówno starcy, jak i dzieci; dziewczyna do nikogo nie żywi głębszych uczuć, nawet do swojej matki czy starszego sąsiada, który w pewnym stopniu zastępuje jej ojca i opiekuna. Dopiero ostatnie strony nieco wyjaśniają i nieco ocieplają ten wizerunek.
Reasumując, powieść Anny Głomb posiada wprawdzie pewne niedociągnięcia, niemniej jednak jest to bardzo udany debiut. Na bazie znanych motywów autorka stworzyła oryginalną historię wpisującą się w popularny ostatnio nurt powieści postapokaliptycznych. Jest to jednak zdecydowanie coś więcej niż jedynie kolejna wizja świata po kataklizmie, to także wciągająca opowieść fantasy, która z pewnością przypadnie do gustu wszystkim fanom gatunku.
Rozgwiazda
Hard science fiction jako jeden z podgatunków fantastyki szczególny nacisk kładzie na naukowe i techniczne zagadnienia. Rozwój technologiczny w takich dziedzinach jak fizyka, biotechnologia, biologia czy cybernetyka jest elementem istotnym, wokół którego kręci się cała fabuła tej literatury. Dołączając do tego odległą przyszłość oraz przestrzeń kosmiczną uzyskujemy to co fani science fiction lubią najbardziej - ciekawą, pełną wiedzy literaturę. Peter Watts postanowił dogłębnie poruszyć ten temat i to nawet dosłownie, ponieważ w przeciwieństwie do wielu reprezentantów hard science fiction, jego powieść "Rozgwiazda" nie rozgrywa się w kosmosie, lecz na samym dnie oceanu.
Książka jest debiutem literackim Wattsa, napisanym prawe dwanaście lat temu. Jednocześnie jest to druga powieść, po "Ślepowidzeniu", która ukazała się na polskim rynku. Już w jej wstępie możemy dowiedzieć się jak bardzo pisarz ceni czytelników z naszego kraju za ich otwartość na jego twórczość. W swojej przedmowie przyznał, że często korzystał z Google Translatora aby zapoznawać się recenzjami zamieszczonymi na łamach polskich portali internetowych. Z pewnością takie wyznania są bardzo miłym akcentem, przygotowującym nas do zapoznania się z debiutem autora.
Tak jak wspomniałem wcześniej, akcja powieści dzieje się w nieokreślonej przyszłości (sądząc po zaawansowaniu technologicznym, dosyć odległej), na dnie Pacyfiku. Pisarz w ten sposób postanowił nam pokazać świat może nie tak daleki, ale również niezbadany. W głębinach oceanu, w dolinach ryftowych, czyli rowach tektonicznych ograniczonych uskokami skorupy ziemskiej, ludzkość zakłada elektrownie. Do pracy w takich warunkach przygotowywane są odpowiednie osoby. Ówczesny rozwój technologiczny pozwolił na stworzenie mechanicznego płuca umożliwiającego czerpanie tlenu z wody morskiej, nakładek na oczy, które pozwalają widzieć w ciemnościach czy wyprodukowanie enzymu, dzięki któremu ciało ludzkie jest odCENSOREDe na wysokie ciśnienie. Ryfterzy, czyli członkowie załogi pracujący w głębinach, również nie są wybierani losowo. Każdy z nich został w swoisty sposób dotknięty przez życie, które pozostawiło na nich psychiczną skazę. Dzięki temu do jednej z baz na dnie oceanu - Beebe - trafia prawdziwa śmietanka osobistości. Mamy wśród nich między innymi byłego pedofila, który rozmawia z wyimaginowaną przyjaciółką, kobietę mającą uraz po wykorzystywaniu seksualnym przez swojego ojca czy byłego mordercę. Taka gromada wyrzutków społeczeństwa zostaje zamknięta w odosobnieniu mając do dyspozycji klaustrofobiczną przestrzeń podmorskiej bazy czy bezmiar jednego z grzbietów płyty tektonicznej Juan de Fuca, gdzie na każdym kroku czeka niebezpieczeństwo pod postacią podwodnych wulkanów czy olbrzymich, drapieżnych ryb. To właśnie bohaterowie są główną siłą napędową "Rozgwiazdy". Każdy z nich jest postacią złożoną, wielowymiarową, wywołującą skrajnie mieszane uczucia. Czytelnikowi przyjdzie zmierzyć się z ich problemami natury psychicznej, obserwować relacje pomiędzy nimi - od wrogości, poprzez miłość, po braterską przyjaźń.
"Rozgwiazda" nie ogranicza się tylko do przedstawienia losów załogi pracującej na dnie oceanu. Na lądzie toczy się również fabuła mająca ścisły związek z bohaterami podmorskiej bazy. Przedstawiona zostaje rządna zysków korporacja GA, która pod przykrywką badań naukowych realizuje swoje własne cele, mamy w końcu inteligentne żele - sieci neuronowe mające zdolność uczenia się, które stają się powoli autonomiczne.
Peter Watts nakreślił bardzo ciekawy świat, który choć jest bliski, nie został jeszcze do końca zbadany. Czytając można wyczuć fakt, że pisarz posiada doktorat z biologii morskiej. Czerpie on garściami pomysły z naukowych badań i publikacji. Opisy podwodnej geografii ryftów czy zwierząt tam żyjących mają swoje źródła przedstawione przez pisarza na końcu książki. Podobnie rzecz ma się z podjętymi przez autora "Rozgwiazdy" tematami telepatii i psioniki. Zostały one przekazane szerszej opinii publicznej już w 1994 roku. Jak sam stwierdził "Być może będziecie zaskoczeni, dowiadując się, jak wiele z opisanych przeze mnie zjawisk nie jest moim wymysłem. (...) Rozgwiazda celowo przekręca niektóre fakty, a dziesiątki błędów popełniłem zapewne z czystej niewiedzy." Poruszane na kartach powieści wątki związane oceaniczną florą i fauną potrafią pogłębić wiedzę czytelnika, nie raz zmuszając do sięgnięcia do encyklopedii w celu zapoznania się z dokładniejszym opisem gatunków ryb głębinowych.
Z drugiej strony mamy przyszłość znaną z powieści cyberpunkowych: korporacje, cybernetyczne zamienniki ludzkich organów czy sztuczną inteligencję. Tak wykreowany świat przemawia do czytelnika swoim klimatem, mrocznym i tajemniczym.
Od strony technicznej powieść może wydawać się z początku bardzo chaotyczna. Autor rozpoczyna kilka różnych wątków, po których nieustanie się przemieszcza, przeplatając je historiami Ryfterów. Z czasem wszystko zaczyna układać się w spójną całość. Jednak lekki niesmak z tego powodu pozostaje. Czasami doskwiera też nierówność fabuły. Z jednej strony autor w mistrzowski sposób buduje napięcie (którego poszczyciłby się niejeden twórca literatury grozy), z drugiej męczy czytelnika przestojami w akcji pod postacią wewnętrznych monologów bohaterów. Powieść jest i tak lżejsza w odbiorze niż "Ślepowidzenie" - powodem może być w końcu debiut literacki.
Podsumowując "Rozgwiazda" Petera Wattsa jest powieścią ambitną, skierowaną do miłośników mocnego science fiction z elementami cyberpunku. Osoby lubiące mroczny i klaustrofobiczny klimat, teorie spiskowe czy nowinki technologiczne doskonale się odnajdą się w przedstawionej fabule. Mnie osobiście Watts przekonał do siebie. Już nie mogę doczekać się lektury kolejnej części trylogii Ryfterów , którą "Rozgwiazda" rozpoczęła.
Ludzie przemocy
„Ludzie przemocy" to dziesiąty, ostatni już tom cyklu powieści kryminalnych autorstwa pary szwedzkich pisarzy Maj Sjöwall i Pera Wahlöö. Cała seria, nosząca tytuł „Opowieści z życia policji" (znana jest także pod nazwą „Powieści o przestępstwie"), uznawana jest za klasykę nowoczesnego skandynawskiego kryminału i stała się inspiracją dla najbardziej poczytnych autorów thrillerów, takich jak Stieg Larsson, Henning Mankel czy Jo Nesbo. Po raz pierwszy została wydana w latach 1965-1975 i do tej pory cieszy się dużym uznaniem. W Polsce, co nieco mnie dziwi, kolejne tomy ukazały się jednak dopiero w ciągu kilku ostatnich lat – ostatni z nich na początku września bieżącego roku.
Główny bohater powieści, Martin Beck, oficer wydziału zabójstw w Sztokholmie, zostaje zaangażowany w dwie toczące się równolegle sprawy. Po pierwsze ma zeznawać jako świadek w procesie młodej dziewczyny oskarżonej o napad na bank z bronią w ręku. Po drugie, stara się odnaleźć mordercę bogatego producenta filmów CENSOREDograficznych, który zginął od ciosów metalowym narzędziem w domu swojej kochanki. Obydwie sprawy kończą się jednak mniej więcej w połowie książki i stanowią preludium dla jednego z najtrudniejszych zadań, jakie stanęły przed Beckiem w ciągu jego wieloletniej pracy w policji. Tym razem mężczyzna zostaje wyznaczony do prowadzenia jednostki odpowiedzialnej za ochronę amerykańskiego senatora, który ma wkrótce zjawić się w Sztokholmie z oficjalną wizytą. Wszystko wskazuje również na to, że polityk ma stać się celem zamachu jednej z najniebezpieczniejszych organizacji terrorystycznych.
Z góry należy zaznaczyć, że „Ludzie przemocy" nie jest typowym kryminałem ani thrillerem, do jakich większość z nas jest przyzwyczajona. Właściwie nie ma tutaj spektakularnie prowadzonego śledztwa, ani wyjątkowo inteligentnych zbrodniarzy, którzy mordują na prawo i lewo z sobie tylko wiadomych powodów. Przede wszystkim nie ma tutaj charakterystycznego dla wielu powieści pojedynku umysłów między wyrafinowanym mordercą a prowadzącym dochodzenie wybitnie uzdolnionym śledczym. Wręcz przeciwnie, siłą powieści jest ukazanie przestępców jako przeciętnych, niewyróżniających się z tłumu, ludzi, których na drogę przemocy skierował przypadek lub chęć zemsty za doznane krzywdy. Autorzy posuwają się nawet do tego, że niektórych sprawców ukazują jako ofiary systemu – skoro ani społeczeństwo, ani władza nie były w stanie im pomóc, musieli wziąć sprawiedliwość we własne ręce. Nawet jeśli wymierzane przez nich kary są niewspółmierne z tym, co ich spotkało.
Sjöwall i Wahlöö znani są ze swoich skrajnie lewicowych poglądów, co znalazło odbicie w wielu książkach ich autorstwa. Jest tak również w przypadku „Ludzi przemocy". Odmalowany przez nich obraz Szwecji w latach siedemdziesiątych jest przygnębiający i przytłaczający. Wbrew propagandzie szerzonej przez władzę, nie jest ona krajem opiekuńczym, a państwem policyjnym, w którym karze się obywateli za poglądy niezgodne z tymi ogólnie przyjętymi. Sam obraz policji i polityków także jest wyjątkowo pesymistyczny – nie licząc kilku chlubnych wyjątków, jest to grupa ludzi skorumpowanych, chciwych, zepsutych i zwyczajnie głupich. Jednym z przykładów, w jaki sposób autorzy zamanifestowali swoje zapatrywania, jest przedstawienie partnerki głównego bohatera. Choć Beck jest wyraźnie apolityczny, Rhea jest zagorzałą socjalistką, a na ścianie pokoju wiesza portret Mao...
Muszę przyznać, że chociaż ten wyjątkowo subiektywny i mijający się nieco z prawdą opis kraju w pewnym momencie nieco irytuje, można przejść nad tym do porządku dziennego i traktować po prostu jako odmienny punkt widzenia. Podczas lektury książki do pasji jednak doprowadzało mnie nagminne używanie pełnego imienia i nazwiska bohaterów. Gdy po raz czwarty w jednym akapicie czytałam, co zrobił „Martin Beck" i „Rhea Nielsen" naprawdę podnosiło mi się ciśnienie. Poza tym tłumaczenie też nie powala na kolana i niektóre fragmenty powieści brzmią wręcz dziwnie.
Podsumowując, pomimo pewnych mankamentów, uważam, że książkę tę powinni przeczytać wszyscy fani tak popularnych w ostatnich latach skandynawskich kryminałów i thrillerów. Warto bowiem poznać cykl, który zainspirował najpopularniejszych pisarzy tego nurtu.
Klątwa tygrysa. Przeznaczenie
„Przeznaczenie" jest czwartym, kończącym całą tygrysią serię, tomem. Kelsey wraz z zaklętymi w drapieżniki książętami wykonała już trzy misje, teraz wspólnie stoją przed czwartą – ostatnią. Jeśli uda im się wykonać zadanie, czar przestanie działać, Ren i Kishan odzyskają swoje ludzkie postacie, a klątwa zniknie na zawsze. Bohaterowie są już o krok od przełamania tytułowej „klątwy tygrysa". Ostatnim zadaniem, które na ich drodze stawia bogini Durga jest niebezpieczna i niezwykle ryzykowna wyprawa na wyspy Adama w Zatoce Bengalskiej, gdzie na odnalezienie czeka ostatni już dar. Czy i tym razem uda im się wykonać misję?
Podczas akcji „Wyprawy" Kelsey została porwana przez Lokesha – potężnego, żyjącego już kilkaset lat czarnoksiężnika i zagorzałego wroga młodych książąt. Ma on wobec dziewczyny swoje własne plany, jednak Ren i Kishan nie zamierzają zostawić ukochanej na pastwę losu. W poprzedniej części bohaterka zdecydowała się związać z młodszym księciem, gdy jednak pamięć – a wraz z nią miłość – Rena powracają, sprawy zaczynają się ponownie komplikować. Jak zwykle pisarka położyła duży nacisk na wątek romantyczny i zawiłe uczucia ulubionych postaci. Oprócz tego oczywiście nie zabrakło akcji w stylu filmów „Indiana Jones". „Klątwa Tygrysa: Przeznaczenie", to po raz kolejny przygodowo-uczuciowy miszmasz.
Oprócz ogólnej radości i dobrego humoru do powieści wkradają się również melancholijne i bardzo smutne momenty. Pisarka traktuje swoją sagę niczym małe dziecko i stara się ją dopieścić niemalże do perfekcji. To już czwarta część i – moim zdaniem – obok pierwszej, jest jedną z najlepszych. Wszystkie tajemnice, zagadki i niedopowiedzenia zostały w „Przeznaczeniu" rozwikłane, a podobno ma ukazać się kolejna książka. Bardzo ciekawi mnie jej zawartość. Choć chyba i tak ten właśnie tom liczony jest jako ostatni i miał właśnie zamknąć całą historię. Co pisarka stworzy później, musimy przekonać się już sami.
Ciekawy pomysł, wymyślna fabuła, wartka akcja, wątki nadprzyrodzone i romantyczne – pokusiłabym się o stwierdzenie, że „Klątwa Tygrysa" ocieka tym wszystkim. Momentami powieść wydaje się nieco płaska, ale z tomu na tom autorka staje się coraz lepsza. Wyraźnie widać, że uczy się na własnych błędach. I cała, pomysłowa przygoda staje się lekturą, którą warto przeczytać. Czasami jeszcze infantylizm i bezmyślność niektórych postaci może rozbawić, ale z pewnością nie odbierze uroku i ciekawości pozostałej części książki.
Powieść Colleen Houck od samego początku kojarzyła mi się z barwnym scenariuszem filmowym i najwyraźniej nie było to jedynie moje zdanie. Ineffable Pictures nabyło prawa do ekranizacji bestsellerowej sagi „Klątwa tygrysa". Wytwórnia planuje rozpocząć zdjęcia w przeciągu najbliższych dwóch lat. Scenarzystką została Julie Plec, która pracowała między innymi przy produkcji ABC Family's "Kyle XY" i dla CW przy „Pamiętnikach Wampirów". Wyczekiwany przez fanów film najprawdopodobniej ukaże się w 2015 r. Póki co śledzić możemy jedynie wybór wymarzonej obsady – typowanej zarówno przez fanów jak i samą autorkę.
„Klątwa Tygrysa" to wreszcie coś nowego w świecie literatury paranormal romance. Jest to powieść zupełnie inna od tych wampirzo-wilkołaczych serii i przypomina bardziej barwną baśń niż mroczną, gotycką sagę. Pomysłów autorce z pewnością nie brakowało, a i ich realizacja nie pozostawia wiele do życzenia. Myślę, że jeżeli ktoś ma ochotę na lekką fantastykę i udział w dobrej przygodzie, to jest to idealna seria dla niego. Polecam również lekturę wywiadu z Colleen Houck, która w „Klątwę Tygrysa" włożyła całe swoje serce.
Klątwa tygrysa
Indie to ciekawy kraj, a Hindusi są narodem, którego kultura jest bardzo stara i złożona. W pamięci przechowują niezwykłe legendy i mity. To właśnie na tych historiach opiera się fabuła „Klątwy tygrysa”.
Wszystko zaczyna się ponad trzysta lat wcześniej. Młody książę zostaje zdradzony przez własnego brata, gdyż ten zakochał się w jego narzeczonej. Potem nadszedł czas klątwy. Wracamy do teraźniejszości, choć w dalszym ciągu jest nietypowo. Główna bohaterka – nastoletnia Kelsey Hayes – szuka pracy, znajduje ją bez problemu, tylko, że… w cyrku. Właściwie dziewczyna nie ma nic przeciwko sprzątaniu po zwierzętach – byleby nie były to słonie. W nowym miejscu pracy natychmiast czuje się jak u siebie, tam też zaczyna się jej fascynacja. Poznaje białego, indyjskiego tygrysa, z którym – dosłownie – się zaprzyjaźnia. Rozmawia z drapieżnikiem, czyta mu i poświęca na przebywanie w jego towarzystwie każdą wolną chwilę. Pewnego dnia trafia się kupiec, który chce tygrysa zabrać z polecenia swojego pracodawcy do rezerwatu w Indiach, a do dbania o jego wygodę i bezpieczeństwo w podróży, zatrudnia naszą młodą bohaterkę. Mimo, że książka wciąga już od pierwszych kartek, to dopiero tam, w obcym kraju, rozpoczyna się prawdziwa przygoda.
Colleen Houck swoją powieść pisała natchniona twórczością J.K. Rowling i Stephenie Meyer. Jednak stworzeni przez nią bohaterowie są postaciami interesującymi, nie powielającymi wzorców, a przygody oparła na mitach i legendach. Podczas czytania poznajemy wierzenia i kulturę hinduską. Kelsey wciela się w rolę Indiana Jones’s, co niestety odbiera powieści sporą dawkę wiarygodności, tym niemniej jest naprawdę ciekawe. Opisy autorka tworzy bardzo barwne, czasem aż nazbyt, jeżeli wziąć pod uwagę współczesną, konkurencyjną twórczość, jej stylowi i trafnemu doborowi słów oraz języka nie można jednak niczego zarzucić.
„Klątwa tygrysa” to właściwie przeplatanie się wartkiej akcji, która trochę nasuwała mi na myśl grę komputerową, ze scenami romantycznymi. Na nich autorka skupiła się bardzo mocno, co stworzyło ciekawy efekt – jakby świat stawał w miejscu. Fabuła nie jest zbyt skomplikowana i opiera się głównie na przygodach bohaterów. Postaci książka również nie zawiera zbyt wiele – poza tymi pobocznymi, o których właściwie nic nie wiemy, te główne, są tylko cztery. Kelsey, która zdecydowanie typową dziewczyną nie jest, książę Ren – biały tygrys, książę Kishan – czarny tygrys, oraz ich opiekun, przyjaciel i sługa pan Kadam. Są one szczegółowo opisane, każda ma swój specyficzny charakter i odpowiednią motywację. Nadziwić się jednak nie mogę jak autorce udało się stworzyć tak grubą powieść tylko z czterema postaciami? Na dodatek pomimo tego, książka jest naprawdę udana.
Księcia Rena i Kelsey łączy zamiłowanie do poezji oraz literatury klasycznej. Czują wzajemne przyciąganie fizyczne i wiedzą, że są sobie przeznaczeni, a mimo to, dziewczyna ma tak niską samoocenę, że odpycha mężczyznę swoich marzeń. To irytowało mnie w powieści najbardziej. Wydawało się, że ma silną osobowość, a jednak – jak w przypadku Belli z powieści „Zmierzch” S. Meyer - nie potrafiła uwierzyć w siebie. Jednak literatura nie byłaby dobra, gdyby nie wywoływała w czytelniku żadnych – choćby takich negatywnych - emocji.
Oprawa graficzna książki jest cudna. Wreszcie powstała powieść, która nawet tym się wyróżnia! Już samo to (i oczywiście cudowny tygrys) zachęca, żeby po nią sięgnąć. Pierwszy tom – „Klątwa tygrysa” – jest wyjątkowo długi. Liczy sobie ponad 350 stron pisanych drobną czcionką. Zwykle ciekawe książki czytam w ciągu jednej nocy, a tą, mimo, że była bardzo wciągająca, musiałam rozłożyć na trzy wieczory. Błędów edytorskich nie zauważyłam. Pani Martyna Tomczak (tłumaczka) moim zdaniem spisała się znakomicie przekładając dość kwieciste zdania autorki na język polski. Ogólnie całe wydanie należy do tych urokliwych, estetycznych i wzorowych.
Jeżeli chcesz poznać romantyczną historię inną niż wszystkie, to „Klątwa tygrysa” jest właśnie dla Ciebie. Wartka akcja, ciekawa fabuła, niebezpieczeństwo i przygoda. Zazdrość i wielka miłość. Oraz oczywiście Indie, które autorka również bardzo zgrabnie czytelnikom przedstawia. To jedna z tych książek, po przeczytaniu których z pewnością sięgnie się po następną część.
Nic oprócz strachu
Powieść zatytułowana Nic oprócz strachu otwiera trylogię, której bohaterką jest komisarz policji Anna Lindholm. To Polka, która w młodości wyjechała do Szwecji, tutaj wyszła za mąż, znalazła pracę i osiadła na stałe.
Autorka powieści Magdalena Knedler to recenzentka, redaktorka współpracująca z portalami literackimi, wyróżniona za powieść Pan Darcy nie żyje nagrodą Emocje 2016 przyznawaną przez Radio Wrocław Kultura.
Nowa powieść autorki to kryminał, w który wpleciono wątki obyczajowe z życia osobistego głównej bohaterki, a ponieważ to życie ostatnio mocno się pokomplikowało, to jest o czym pisać.
Jak już wspomniałam, Anna Lindholm z pochodzenia Polka, mieszka i pracuje w Szwecji, choć uczuciowo nadal jest mocno związana z Helem, na którym się urodziła i wychowała. Tutaj także rozegra się sporo wydarzeń i przyznam, że takie połączenie Polski ze Szwecją było bardzo dobrym pomysłem.
Kobieta nie ma łatwego życia. Na skutek wypadku samochodowego jej mąż porusza się na wózku inwalidzkim, więc ich życie domowe uległo drastycznej zmianie. W dodatku Anna mocno zbliżyła się do swojego kolegi z pracy, co dodatkowo miesza jej w głowie. Ale to nie wszystko.
W więzieniu nagle umiera złapany przez Annę przestępca o pseudonimie Narcyz. Prawdopodobnie to on był pośrednio odpowiedzialny za wypadek Anny i jej męża, choć nie udało się tego udowodnić. To jednak nie koniec, bo choć Narcyz nie żyje, bohaterka zaczyna dostawać listy z cytatami z Oscara Wilde'a, a w jej otoczeniu zaczynają się dziać niepokojące rzeczy i giną ludzie powiązani z dawną sprawą.
Powieść zaczyna się dość mocnym akcentem, jesteśmy bowiem świadkami wypadku, który na zawsze zmieni życie Anny i jej bliskich. Gdy spotykamy ją ponownie, okazuje się, że relacje z mężem się skomplikowały, sprawy zawodowe stoją pod znakiem zapytania, a stare śledztwo nie pozwala o sobie zapomnieć. Zaczyna się więc bardzo obiecująco.
W kolejnych rozdziałach akcja toczy się w związanych z Anną miastach. Krążymy po Ystad, w którym Anna pracuje, następnie jedziemy na Hel, na ślub jej siostry, gdzie dojdzie do dramatycznych wydarzeń. Odwiedzamy Malmo, a nawet Wenecję, gdzie znajdujemy sekrety i poszlaki prowadzące nas od odkrycia tajemnicy, a co za tym idzie tożsamości sprawcy. To ostatnie okazało się dla mnie dość zaskakujące, ponieważ typowałam kogoś zupełnie innego.
Muszę przyznać, że mam mieszane uczucia co do książki. Głównie chodzi tu Annę, której zachowanie często mnie irytowało. Oczekiwałam doświadczonej, opanowanej pani komisarz, a tymczasem Anna, jak dla mnie, w ogóle taka nie jest. Emocjonalna, niespokojna, zamiast skupić się na sprawie, zastanawia się, co też czuje do niej kochanek i podskakuje na każdy najmniejszy hałas w domu. Jej słownictwo i wykrzyknikowy sposób mówienia nie pasowały mi zupełnie do jej wieku. Brakowało mi w niej tej chłodnej samokontroli, która pozwala trzymać nerwy na wodzy i pracować, a to co prywatne chować i trzymać w sobie. Wolałabym także (jak to napisać, żeby za dużo nie zdradzić), żeby cała intryga nie miała tak wiele wspólnego z życiem prywatnym bohaterki. Egocentryczny socjopata, w porządku, słynna diwa operowa, ciekawie. Lepiej jednak byłoby, gdyby dwie sfery życia Anny, czyli zawodowa i prywatna, nie zbliżały się do siebie aż tak bardzo. Zastanawiam się, jak teraz potoczą się dalsze losy bohaterki, no chyba że zawsze będą to sprawy tak mocno związane z nią i jej życiem prywatnym.
Generalnie powieść czyta się dość sprawnie, nie ma niepotrzebnych dłużyzn, a finał nawet zaskakuje. Tylko czy to wystarczy, by sięgnąć po kolejne tomy z Anną Lindholn w roli głównej? Trudno mi powiedzieć. Znam czytelników, którym powieść bardzo się podobała i już dopytują o kontynuację, dlatego myślę, że o czytelniczych gustach się po prostu nie dyskutuje. Jeśli ktoś lubi kryminały ze skandynawskim klimatem, ale z polskim posmakiem, to może sięgnąć po Nic oprócz strachu i przekonać się na własnej skórze, co i jak.
Czasodzieje. Klucz czasu
Czasem powieść dla młodzieży potrafi wciągnąć na równi z powieścią dla dorosłych, wystarczy wciągająca fabuła, zaskakujący pomysł i po prostu dobre pióro.
Generalnie staram się trzymać z daleka od powieści dla młodzieży. Nie przepadam za nastoletnimi romansami, bohaterami i ich problemami, które szczęśliwie zostawiłam za sobą dobrych naście lat temu. Dla „Czasodziejów” jednak zrobiłam wyjątek. Dlaczego? W pierwszej kolejności dlatego, że mam spore zaufanie do pisarstwa autorek zza wschodniej granicy; często ich powieści odznaczają się nietuzinkowym humorem, lekkim piórem i brakiem truizmów. Po drugie autorka była wielokrotnie nagradzana, w tym również za tę powieść; wystarczy wspomnieć o nagrodzie „EuroCon 2010” (ESFS Awards) w kategorii „Najlepszy debiut”, czy o I miejscu w konkursie „Nowa książka dla dzieci”, przeprowadzonym przez wydawnictwo „Rosman”. A to nie wszystkie powody. „Czasodzieje” zostali naprawdę pięknie wydani; twarda okładka z intrygującą ilustracją, tematycznie spójne akcenty graficzne wewnątrz książki, a także trochę większy format i czcionka, ułatwiające czytanie młodemu czytelnikowi. Właśnie z tych powodów zainteresowałam się tą powieścią, a czy treść ujęła mnie równie mocno, o tym poniżej.
„Czasodzieje” to historia Wasylisy, niespełna trzynastoletniej dziewczynki o rudych włosach, pasjonującej się gimnastyką artystyczną. Wychowywana jest ona przez rzekomą kuzynkę babci, Martę Michajłownę, w zastępstwie rodziców, którzy porzucili swoją córkę. Dość trudna sytuacja społeczna i ekonomiczna Wasylisy wydaje się, że ulegnie diametralnej poprawie, gdy pojawia się bogaty ojciec. I rzeczywiście jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z biednej sierotki, Wasylisa staje się bogatą dziedziczką, przyjeżdżającą do szkoły limuzyną i mieszkającą w okazałej rezydencji. Historia jakby wyjęta z klasycznej literatury dla dzieci, wystarczy wspomnieć „Tajemniczego opiekuna” Jean Webster, czy „Małą księżniczkę” Frances Hodgson Burnett. Nic jednak bardziej mylnego. Wasylisa pomimo nagłego odzyskania rodziny, ojca, a także nie znanego dotąd rodzeństwa, trafia do domu, w którym nie jest ani mile widziana, ani właściwie traktowana, co więcej cała familia okazuje się okropna, tajemnicza i okrutna. Odkrywane powoli sekrety, rodzą kolejne, coraz trudniejsze pytania? Co kryje się za zegarem w bibliotece? Kim była mama Wasylisy? Kto to są czasodzieje i czasomajstrowie? I dlaczego nikt jej nie ufa?
Powieść białoruskiej pisarki, Natalii Sherby, rozpoczyna się tam, gdzie zazwyczaj kończą się powieści dla młodszego czytelnika, a mianowicie biedna sierotka nagle odzyskuje rodzinę i należny jej status społeczny. W „Czasodziejach” jest to punkt wyjścia. Zaskakującym, przewrotnym wręcz pomysłem, jest to, że odzyskana rodzina jest wrogo nastawiona do nowo poznanej członkini rodu Ogniewów. Gdy główna bohaterka trafia do świata równoległego, na Eflarę, co również jest klasycznym elementem powieści fantasy („Przygody Alicji w Krainie Czarów” Lewisa Carolla, cykl Opowieści z Narnii C. S. Lewisa, czy cykl Świata Czarownic Andre Norton), ponownie wszystko nie jest tak jak powinno; nowo poznani przyjaciele jej nie ufają, czasodzieje pragną ją zabić, wróżki uwięzić lub wykorzystać do swoich gier politycznych, a Norton Ogniew (ojciec) wraz ze swoim potomstwem pragnie ją dożywotnio więzić. Nie zdradzając więcej z fabuły chciałam podkreślić, że jest to powieść dość przewrotna, która zaskakuje permanentną wrogością wszystkich postaci wobec głównej bohaterki. Jest to na tyle mocno zaakcentowane, że czytelnik zdaje sobie nagle sprawę, że oto ta młoda dziewczyna musi nauczyć się podejmować decyzje, ufać własnym sądom, uczyć się na własnych błędach, a pozostawiona bez wsparcia, zmuszona zostaje do samodzielności. Najtrudniejsze dla młodej Wasylisy jest umiejętne rozpoznanie, kto tak naprawdę jest przyjacielem, a kto wrogiem.
Powieść napisana jest sprawnie, lekkim piórem, a fabuła ze swoimi niedomówieniami i zagadkami, wciąga od samego początku i trzyma w napięciu do ostatnich stron. Jednak w tej beczce miodu, musi być łyżka dziegciu, a mianowicie irytowały mnie nieustające uprowadzenia Wasylisy, a ich sposób przeprowadzania, często był mocno naciągany. Rozczarowana jestem również całkowitym brakiem typowego dla wschodniego pisarstwa fantasy, poczucia humoru, choć w tym przypadku, można to tłumaczyć treścią książki, która skłania się bardziej ku grozie niż humoresce.
Powieść Natalii Sherby „Czasodzieje”, to bardzo dobra powieść dla młodego czytelnika. Główna bohaterka dostaje się do świata, w którym musi poruszać się po omacku, samodzielnie zdobywać wiedzę, doświadczenie, odkrywać prawdę i szacować, kto jest jej prawdziwym przyjacielem, a kto wrogiem. A czy nie właśnie na tym polega dorastanie? Autorka wprost chce przekazać młodemu czytelnikowi, że sami jesteśmy odpowiedzialni za własne życie, decyzje i ponosimy konsekwencje swoich działań, zarówno te dobre, jak i te złe.
Zdecydowanie jest to warta uwagi powieść, która rozpoczyna wielotomowy cykl „Czasodziejów”.
"Mroczniejszy odcień magii" V.E. Schwab już w sprzedaży!
Intrygująca powieść fantasy, w której magicznej wizji równoległych Londynów dorównuje oryginalna kreacja barwnych bohaterów.
Witajcie w Szarym Londynie – brudnym i nudnym, pozbawionym magii, rządzonym przez szalonego króla Jerzego III. Istnieje też Czerwony Londyn, w którym w równej mierze szanuje się życie i magię, oraz Biały, miasto wycieńczone wojnami o magię. A niegdyś, dawno temu, istniał jeszcze Czarny Londyn... Teraz jednak nikt o nim nawet nie wspomina.
Bohater wieków
Istnieją teksty kultury, które nie mieszczą się w żadnych ramach oceny. To te, po których zapoznaniu – nieważne, czy jest to książka, film, serial, obraz, fotografia, etc. – potrafi się zmienić cały nasz światopogląd, które przenoszą nas do innej rzeczywistości, do takiej, w której chcielibyśmy żyć albo do takiej, która nas uwodzi swoją kreacją. To te, które wzbudzają w nas tyle emocji, co wydarzenia, które rozgrywają się naprawdę w naszym życiu. Bez wątpienia trylogia o Ostatnim Imperium Brandona Sandersona zalicza się dla mnie właśnie do tych dzieł – poza skalą, poza oceną, będąca wręcz definicją perfekcji.
„Studnia Wstąpienia” kończy się w momencie, w którym Vin i Elend docierają do tytułowego miejsca. Niestety, właśnie w tym miejscu wydarzają się rzeczy, których przewidzieć nie mógł żaden z bohaterów. Vin uwolniła moc zwaną Zniszczeniem, która teraz stara się doprowadzić do zagłady całego świata. Wraz z powrotem zabójczej formy wszechobecnych mgieł pojawiają się także potężne opady popiołów i coraz potężniejsze trzęsienia ziemi. Świat chyli się ku upadkowi odkąd zabito Ostatniego Imperatora. Czy Vin, Elendowi i reszcie ich zespołu uda się powstrzymać Zniszczenie? Czy uda im się uratować świat i sprawić, że będzie kolorowy jak dawniej, a mroczne czasy odejdą w niepamięć? Jaka może być cena tego ratunku? Czy uda im się uratować samych siebie?
Recenzja „Bohatera wieków” stanie się niejako także podsuwaniem całej trylogii. Ciężko jest uniknąć spoilerów, gdy opisuje się już trzeci tom, jednak postaram się, aby nie obciążyć Was nimi zbyt mocno. W ostatniej części trylogii Sanderson postanawia zakończyć wszystkie wątki, rozwiać wszelkie wątpliwości i dopowiedzieć to, co nie zostało wcześniej dopowiedziane. Wszystko układa się w klarowną, logiczną całość. Zaskakuje, w jak perfekcyjny i idealny sposób autor połączył wszystkie elementy układanki. Widać, że Sanderson od napisania pierwszego zdania trylogii wiedział, jak cała historia się zakończy, jak ją poprowadzi i jak rozłoży jej akcenty. To bardzo przemyślana historia oraz konstrukcja fabularna, w której nie sposób znaleźć żadnej luki.
Świat Ostatniego Imperium to świat bardzo ponury, przerażający, w którym nadal brak jedności oraz zaufania. Jednak świeci się w nim niewielkie światełko nadziei, dzięki zdeterminowanym, dobrym bohaterom, którzy są w stanie poświęcić własne dobro na rzecz większej szczęśliwości. W ostatnim tomie pojawiają się również nowe postacie, lecz więcej miejsca i czasu zyskują także ci, którzy nie mieli jeszcze swoich pięciu minut w pierwszych dwóch tomach.
Oprócz tego, że Sanderson zdobywa się na wyjaśnienia dotyczące funkcjonowania poszczególnych elementów świata przedstawionego oraz ich genezy, to pojawia się jeszcze nowa zdolność, o której wcześniej nikt nie wspomina – hemalurgia, czyli najbardziej brutalny rodzaj magii polegający na przejmowaniu czyjejś mocy przez śmierć. Pojawiają się także Zniszczenie i Zachowanie, czyli dwie przeciwstawne sobie siły. Pierwsza z nich podkręca dodatkowo tempo akcji za sprawą tworzonych przez siebie pułapek zastawianych na bohaterów.
Zakończenie powieści dosłownie wbija w fotel. Wierzcie mi, takiego zwrotu akcji się nie spodziewałam w najśmielszych snach. Ostatnie strony to prawdziwa huśtawka emocji, w trakcie której trudno nie wybuchnąć płaczem. Przy czym „Bohater wieków” to najbardziej dynamiczna część trylogii, obfitująca w jeszcze większą ilość akcji, które wzmaga nieobliczalność Zniszczenia i powolne umieranie świata przedstawionego.
Sanderson niebywale umiejętnie operuje językiem. To, jak znakomicie stworzył całe uniwersum oraz wymyślił nazwy wszystkich magicznych umiejętności można porównać z twórczością najważniejszych kreatorów gatunku fantasy. Całą trylogię czyta się niezwykle płynnie, ponieważ jednocześnie obfituje w spore ilości dialogów, jak i momenty opisów służą dokładnemu opisowi stoczonych walk czy działań podejmowanych przez bohaterów.
„Bohater wieków” to idealne zakończenie trylogii o Ostatnim Imperium. Dla mnie to seria, która jest po prostu majstersztykiem w każdym calu. Aż szkoda, że to tylko trylogia z bohaterami, których zdążyliśmy pokochać. Całe szczęście, że w tym uniwersum Sanderson postanowił osadzić jeszcze kilka historii. A nóż jeszcze dowiemy się czegoś nowego o przeszłości tych bohaterów, których spotkać już nie będziemy mogli.
Hubal
Za co ja Cię kocham Komudo?! Zapewne za fantastyczne wyczucie, dobór tematów oraz niesamowitą wyobraźnię. A przede wszystkim za całkowitą i bezapelacyjną niezawodność!
Kim był Henryk „Hubal" Dobrzański? Jego postaci na pewno nie trzeba przedstawiać znawcom polskiej historii. A całej reszcie polecam po prostu zapoznać się z powieścią Jacka Komudy pod tytułem „Hubal" bo chyba nikt piękniej nie opowie Wam o tym zasłużonym dla naszego kraju człowieku – bynajmniej ja, po lekturze, się na to nie odważę. Tym bardziej, że Komuda kreśli przed czytelnikami postać człowieka realnego, prawdziwego, ponoszącego katastrofalne porażki i wielkie sukcesy. Autor takich powieści jak wyśmienita „Czarna bandera", czy wspaniały „Zborowski" stworzył opartą na faktach opowieść, która wzrusza i uświadamia, a przede wszystkim, pokazuje czym dla poprzednich pokoleń był honor oraz ojczyzna.
Przypomnijcie sobie wszystko co do tej pory słyszeliście o wkroczeniu w 1939 roku wroga na tereny Polski, a następnie pozwólcie by Komuda Wam to pokazał. Bombardowany kraj; wciąż przesuwające się linie frontu; panika gdy kolejne rozgłośnie radiowe milkną oraz krew, która wsiąka w ziemię... Jednym z walczących za zaatakowaną Polskę jest właśnie major Henryk Dobrzański. Typ niepokorny, kochający swój kraj ponad wszystko... ponad własne życie. Jego legenda po raz kolejny rodzi się na kartach tej powieści.
Komuda ma niesamowity i wyjątkowy dar kreowania postaci. Doskonale potrafi budować charaktery swoich bohaterów, dzięki czemu szybko stają się oni bliscy czytelnikom. Trudno mi stwierdzić, czy bazowanie na ludziach, którzy kiedyś ta ziemia nosiła, o których wciąż żywa jest pamięć, było dla niego wyzwaniem, ale jeśli tak było to wyszedł z niego obronną ręką. Jego styl nie jest zbyt wylewny. Nie stosuje poetyckich opisów, które mają pomóc czytelnikowi wyobrazić sobie świat przelany na papier. U niego żywe są emocje. To one opowiadają nam te historie. Nie inaczej jest w powieści „Hubal". Już od pierwszych stron można wyraźnie wyczuć napięcie, które nie jest kreowane niepotrzebnym i tandetnym słownym patosem. Technicznie bardzo dobrym i porządkującym kolejne strony dodatkiem są noty zamieszczone przed kolejnymi rozdziałami, które pokrótce wprowadzają czytelnika w wydarzenia rozgrywające się w danym czasie w kraju. Choć nie stanowią one zbyt dużego materiału źródłowego doskonale sprawdzają się w roli punktów kontrolnych, dzięki którym czytelnik jest w stanie błyskawicznie odnaleźć się w chronologii zdarzeń.
Powieść „Hubal" to nie tylko fantastyczna historia wojenna. To dowód na to, że Polacy są dumni ze swojej historii, a opowieści zawarte w książkach takich jak: „Księgi Jakubowe" Olgi Tokarczuk, „Harda" Elżbiety Cherezińskiej, czy właśnie „Hubal" wzbudzają powszechne zainteresowanie, nawet jeśli publikacje te nie zawsze pokazują wyidealizowane obrazy. Wracając do pytania zawartego na wstępie tego tekstu mogę jedynie potwierdzić, że kocham Cię Komudo za to serce, które zostawiasz czytelnikom między okładkami.
