kwiecień 19, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: thriller

czwartek, 03 wrzesień 2015 15:33

Vice: Korporacja zbrodni

Bruce Willis to uwielbiany przez wielu amerykański aktor i producent filmowy. Jego filmografia jest niezwykle długa i ciekawa. Mimo że gwiazdor skończył już 60 lat jego kariera nie wydaje się blaknąć, a wręcz przeciwnie - bezustannie gra w coraz to nowych filmach. Tym razem w „VICE" wcielił się w rolę szefa korporacji przyszłości, która uwalnia w ludziach ich najgorsze cechy.

Ludzie miewają niekiedy chore, sadystyczne marzenia. Powstało jednak miejsce - wydzielona strefa - gdzie mogą je bezkarnie spełnić. Specjalnie dla oczekujących mocnych wrażeń klientów stworzono androidy, które wyglądają idealnie jak ludzie. Goszczące w mieście osoby mogą je bezkarnie torturować i mordować. Po wszystkim maszynom usuwa się pamięć i powracają by przeżywać ten sam dzień w kółko i w kółko od nowa. Strefa nie podoba się jednak pewnemu detektywowi (Thomas Jane). Uważa, że osoby, które dopuszczają się zbrodni w mieście korporacji, gdy jej zasmakują, przenoszą ją do realnego świata, gdzie robią dokładnie to samo - tyle, że na prawdziwych ludziach. Nic jednak nie może zrobić - korporacja działa zupełnie legalnie. Furtkę przed nim otwiera dopiero jeden z androidów (Ambyr Childers), który przez zaniedbanie obsługi i błąd systemu odzyskuje całą skasowaną wcześniej pamięć.

Film był ciekawy i dobrze się go oglądało, ale zdecydowanie nie jest to produkcja, która na długo zapada w pamięć. Akcja toczy się wartko, ale bez specjalnego polotu. Spodziewałam się również lepszej, ciekawszej fabuły - może nawet nieco bardziej rozbudowanej. Zaprezentowany świat jest mroczny i brutalny. Nie zabrakło również pewnych elementów humorystycznych, zazwyczaj tak bardzo cenionych w filmach akcji. Wyraźnie jednak widać, że nie jest to wysokobudżetowa produkcja, a taka typowa ekranizacja od razu wędrująca na DVD.

Gra aktorska - nie tylko sławnego Bruca Willisa - nie pozostawia wiele do życzenia. Aktorzy idealnie wcielają się w role, w doskonały sposób odgrywając swoje postacie, ich zamierzenia i uczucia. Reżyseria także wydaje mi się dość udana - przynajmniej ze skromnego jak na tego typu film budżetu Brian A Miller stara się wydobyć co tylko się da. W filmie pojawia się wiele elementów zapożyczonych z innych, kultowych produkcji - są one jednak najczęściej niepełne i wykorzystane dość marnie. Niestety więc ten zabieg zdecydowanie się nie udał.

Czy przy tylu minusach „VICE, korporacja zbrodni" to film który mimo wszystko warto obejrzeć? Myślę, że tak. Gdyby grali go w kinach, to szczerze przyznam, że nikogo nie zachęcałabym do pójścia. Jednak jak na film do domowego zacisza i zapełnienia nudnego, deszczowego wieczoru sądzę, że jest w sam raz. Z pewnością każdy, kto zdecyduje się go obejrzeć zauważy, że „VICE" to nie tylko same wady, ale też niekiedy naprawdę dobre pomysły. Osobom, które po tego typu produkcji nie oczekują cudów, jak najbardziej polecam.

Dział: Filmy
sobota, 29 sierpień 2015 15:08

Czasy ostateczne. Pozostawieni

Ostatnio zatęskniłam za złymi, nudnymi filmami, które nawet nie starają się przynależeć do kategorii „tak złe, że aż dobre". A jaki aktor zaczął specjalizować się w podobnych produkcjach? Mój ukochany Nicolas Cage. Z każdym kolejnym rokiem udowadnia, że poprzednie obrazy, w których występował nawet nie dosięgały dna. Nie, wydaje się, że wszystko jeszcze przed nim, a najgorszy film wszechczasów nadal na niego czeka.

Historia przedstawiona w „Czasach ostatecznych. Pozostawionych" została luźno zainspirowana cyklem książek Tima LaHaye'a i Jerry'ego B. Jenkinsa o tym samym tytule. Rayford Steele (Nicolas Cage) jest pilotem samolotu. Jego córka Chloe (Cassi Thomson) spotyka się z nim w dniu jego urodzin zaledwie przelotem, na lotnisku. W ich rodzinie nie dzieje się najlepiej – Rayford nie może porozumieć się z żoną, która nagle zaczęła stawiać wiarę w Boga oraz chrześcijańskie życie ponad wszystko. Z tego też powodu nie dogaduje się z nią Chloe. Właśnie w tym dniu, dniu urodzin, na świecie zapanowuje chaos – nagle dzieci oraz niektórzy dorośli znikają (robią takie, dosłowne, „puf!"). To samo dzieje się na Ziemi, jak i w przestworzach, w których znajduje się pilot razem ze spanikowanymi pasażerami. Gdzie ci wszyscy ludzie się podziali? Czy to początek apokalipsy?

„Czasy ostateczne. Pozostawieni" w zasadzie opowiada o lądowaniu samolotu. Co ciekawe, Nicolas Cage tym razem ratuje zaledwie kilkanaście osób, a nie cały świat, jak to od, mniej więcej, 2007 roku miał w zwyczaju. Lecz tym razem bohater, w którego się wciela nie dogaduje się z żoną, w sumie to prawie ją zdradza (wydarzenia powodują, że nagle chłopak się opamięta), niszczy relację z córką. Jednak jak tylko uratuje te kilkanaście, kilkadziesiąt osób uratuje również swoje życie i nastąpi cudowne pogodzenie się  z tymi członkami rodziny, którzy pozostali na Ziemi.

Byłoby pół biedy, gdyby jeszcze ta produkcja była choć trochę zabawna. Gdyby ta sącząca się z ekranu słabizna okazała się na tyle żenującą, że wywoływałaby wybuchy śmiechu z politowania. Jednak nie, twórcy zdecydowali się na... patos. Duże ilości patosu, w niezdrowych dawkach oraz silenie się na ambitne rozmowy o Bogu, niebie i życiu po śmierci. Nie mogło również zabraknąć rozpadającej się rodziny, której kryzys został wywołany odmiennymi zdaniami na temat wiary.

Wszystkie dialogi wywołują raczej odruch wymiotny. Ewentualnie uczucie jakiegoś tam politowania. W tym akapicie warto również wspomnieć o efektach specjalnych. Otóż produkcja musiała mieć tak bardzo niski budżet, że raczej nikogo nie było na nie stać. Najbardziej spektakularnym efektem są... ubrania porozwalane po całym mieście, na siedzeniach w samolocie, dołóżmy do tego lądujący samolot i zamkniętą drogę. Ot, cały wachlarz możliwości, jeśli chodzi o kina XXI wieku. Nic, tylko się wzorować!

Gdyby tego było mało, Vic Armstrong, postarał się, żeby widza w trakcie seansu dobić jeszcze metaforycznym baseballem. Zaserwował więc muzykę nie do zniesienia oraz koszmarną obsadę. Oszczędzę już biednego Nicholasa, a za to poświęcę kilka słów Chadowi Michaelowi Murray'owi. Obiekt westchnień wszystkich nastolatek oglądających namiętnie „One Tree Hill" (wtedy dla nikogo się nie liczyło, że jego zdolności nie wykraczają poza odgrywanie konaru), wygląda tak, jakby w ogóle się nie starzał! Gdyby tylko nie musiał zmieniać miny albo zasłużył sobie na rolę manekina, który ma wielce istotne znaczenie dla fabuły, mógłby zostać nominowany do jakiejś fantazyjnej nagrody. Z resztą aktorów jest trochę tak, że im dalej w las tym gorzej, a nikomu nieznane nazwiska powodują, że nawet nie chce się nad ich talentem zastanawiać.

„Czasy ostateczne. Pozostawieni" to film tak zły, nudny, słaby, że aż zasługuje na wszystkie istniejące pejoratywne określenia. Mimo to, czekam na kontynuację. Mogłaby na przykład opowiadać o jakimś meteorycie, który Cage zasłoni swoim ciałem, bo okaże się, że dostał dar od Boga i uratuje cały świat.Naprawdę, nadal serce mi się kraje na wspomnienie „Dzikości serca" i aktora, który miał szansę zostać jednym z najlepszych swojego pokolenia.

Dział: Filmy
poniedziałek, 24 sierpień 2015 23:02

Kod Himmlera

„Kod Himmlera" to debiut, który – jak większość w Polsce – przeszedł bez echa. A szkoda, bo rzadko na polskim rynku pojawiają się podobne pozycje – zarówno pod względem umiejętności prowadzenia fabuły, jak i samej gatunkowości. Przemysław Piotrowski umiejętnie połączył w swojej powieści cztery gatunki, tworząc mroczną książkę z odniesieniami do II wojny światowej oraz tajemnic XX wieku.

Na okładce utrzymanej w morskim, seledynowym kolorze widać zakrwawioną dłoń, która wystaje spod śniegu. Taka kolorystyka z pewnością inspirowana jest tym, jak wygląda dzień na Antarktydzie, w mroźnym klimacie. Z oddali widać zarysy dwóch postaci, podążających w nieznanym kierunku. Już po okładce możemy stwierdzić, że będzie to mroczna historia, w której nie zabraknie krwi oraz trupów.

W 1943 w nazistowskich bunkrach Olbrzyma w Górach Sowich dochodzi do tragicznych wydarzeń. W 1947 komandosi brytyjscy oraz badacze zostają wysłani na Antarktydę, aby wypełnić tajną misję. Tylko jednemu marines udaje się przeżyć. Rok 2016, Polska. Tomasz Turczyński, dziennikarz sportowy Gazety Lubuskiej, po śmierci dziadka odnajdujenazistowskie dokumenty z czasów II wojny światowej, które odnalazł jego dziadek w kompleksie Olbrzyma. Mężczyzna postanawia rozwikłać zagadkę, która tak bardzo nurtowała jego ukochanego członka rodziny. Jednak szybko się okazuje, że Tomasz wplątuje się w bardzo niebezpieczną sytuację, w którą uwikłany jest niejeden rząd. A w tym samym czasie na Antarktydzie dochodzi do wyjątkowego odkrycia... Czy dziennikarzowi uda się dotrzeć do prawdy? Czy zdoła odkryć czego dotyczyła tajna nazistowska operacja?

Już za samą koncepcję stworzenia powieści należy autorowi przyklasnąć. Naprawdę wyjątkowy pomysł (choć z podobnymi zapewne wielu czytelników zetknęło się w literaturze zagranicznej) połączenia sensacji, thrillera, horroru i fantastyki zaowocował świetnym gatunkowym miszmaszem. Trzeba przyznać, że „Kod Himmlera" to opowieść bardzo dynamiczna, przepełniona zarówno szybką akcją, jak i bardzo dobrze napisanymi fragmentami dochodzenia do prawdy.

Piotrowski wykorzystał teorie spiskowe, XX-wieczne tajemnice, na których punkcie niejeden człowiek ma obsesję, postaci historyczne oraz istnienie tajnych organizacji rządowych. Przywołuje Himmlera, Wunderfafe, Anioła Śmierci, tajne eksperymenty Trzeciej Rzeszy i wykorzystywanie przez nazistów runów. Trzyma się faktów historycznych, a przy tym łączy je z domysłami oraz fantastycznymi koncepcjami. W całości, wszystkie te elementy, tworzą zagadkę tak intrygującą, że wciąga czytelnika do swojego świata nieprawdopodobności oraz sprawia, że na chwilę jesteśmy skłonni uwierzyć we wszystkie wydarzenia.

Przemysław Piotrowski postanowił, że jego bohater będzie miał podobny życiorys do niego samego. Sam autor urodzony w Zielonej Górze, niegdyś był dziennikarzem sportowym, a obecnie mieszka z żoną Kasią i pracuje w branży naftowej w Norwegii. Skoro można znaleźć tak wiele punktów stycznych przyglądając się wyłącznie suchym faktom, można założyć, że Tomasz Turczyński z pewnością prezentuje jakieś cechy Piotrowskiego.

Autor nie skupia się na zbytnio na psychologii postaci, co akurat w przypadku „Kodu Himmlera" wcale nie jest złym posunięciem. Jedynym zarzutem mogłoby stać się prezentowanie ich w czarno-białych barwach, z czego większość z nich przedstawiona została w samych superlatywach. Pobudki, którymi kieruje się Tomek, profesor oraz Kasia wydają się nieco naciągane, lecz w ostatecznym rozrachunku, biorąc pod uwagę atmosferę powieści, można te niuanse zignorować.

Polski pisarz nie stara się być zabawnym, zdystansowanym autorem, ale wywołał moją sympatię już na początku pierwszego rozdziału. Przez jeden akapit opowiada o tym, jak polska kadra piłkarska w 2015 i 2016 roku przeżywa pasmo sukcesów. Trudno przy takim pomyśle choćby się nie uśmiechnąć lub się rozczulić, prawda? Poczucie humoru jednak zanika wraz z rozwojem wydarzeń.

Oceniam książkę Piotrowskiego wysoko, dlatego że w porównaniu z innymi powieściami gatunkowymi na naszym rynku „Kod Himmlera" się wyróżnia. W tej debiutanckiej pozycji trudno dopatrzeć się nielogiczności, pewne rozwiązania fabularne można nazwać wręcz błyskotliwymi oraz nietuzinkowymi. Być może nie trafi do szerokiego grona odbiorców, lecz fanów czterech gatunków literackich czy miłośników tajemnic II wojny światowej powinna porwać.

Dział: Książki
niedziela, 02 sierpień 2015 15:55

Uprowadzony

Ostatnio coraz częściej sięgam po debiuty literackie – czasem celowo, czasem przypadkiem. Niestety, te, na które natrafiłam w ostatnich tygodniach niekoniecznie spełniały moje oczekiwania, a niekiedy nawet nudziły oraz przerażały swoim poziomem. „Uprowadzony" Arkadiusza Gaczoła przerwał wreszcie złą, niefortunną passę. To dobrze skrojony, brutalny, mroczny, trzymający w napięciu kryminał, który może być początkiem interesującej kariery pisarskiej debiutanta.

Na okładce (która została zakupiona z portalu iStock) widać rozwalający się rodzinny dom z powybijanymi szybami i dziurami w dachu. Pomimo tego, że wydawać by się mogło, że powinien być opuszczony, w środku palą się światła. W oddali nie widać ulic czy innych budynków – prawdopodobnie stoi gdzieś na uboczu, w sporej odległości od pozostałych domostw. Czerwone niebo pokryte białymi smugami zwiastuje krwawą historię. Ta grafika zdecydowanie do mnie przemawia – zapowiada opowieść o domu, w którym stało się coś bardzo złego (od razu skojarzyła się mi z książką Jacka Ketchuma „Dziewczyną z sąsiedztwa").

Londyn, rok 1986. Syn jednego z magnatów finansowych znika bez śladu po koncercie Depeche Mode na Wembley. Sprawę jego odnalezienia dostaje detektyw Megan Stanford. Próbując rozwikłać zagadkę, zaczyna się zastanawiać, czy chłopaka nie spotkało coś gorszego niż tylko porwanie. W tym samym czasie psychopata zaczyna znęcać się nad swoją nową ofiarą.

Książka Arkadiusz Gaczoła jest naprawdę udanym debiutem. W trakcie lektury przywoływała we mnie skojarzenia z piórem Alex Kava'y (przez osadzenie silnej, lecz kobiecej pani detektyw jako jednej z głównych postaci), Harlana Cobena (dzięki doskonałemu połączeniu poszczególnych wątków oraz misterne zbudowanie intrygi) czy wspomnianego już wcześniej Jacka Ketchuma (przez sporą dawkę brutalności w opisach oraz ogólny bestialski klimat). Autor nie zapomina, że kryminał musi zawierać konkretne elementy, bez których można stracić uwagę czytelnika. Sama historia pobudza wyobraźnię, każe zbaczać naszym domysłom na zbyt utarte tory, aby potem zrobić zwrot akcji o 180 stopni. Zakończenie zaskakuje, rewidując wszystkie podejrzenia, których nabraliśmy przez ostatnie kilkadziesiąt stron.

Polski pisarz nie zapomniał także o zagłębieniu się w psychologię sprawcy oraz o dokładnym nakreśleniu charakteru głównodowodzącej śledztwa. Poruszył również kwestię kata i ofiary oraz tego, jak może się skończyć zamiana ról w takim układzie. Jedynym, co budziło moją wątpliwość to nadmierne wyeksponowanie wątku romansowego. Rozumiem, że miało ono na celu pogłębienie rysu osobowości bohaterki kobiecej, lecz zdecydowanie poświęcono mu za dużo miejsca.

Autor postawił na mroczną atmosferę oraz plastyczne, brutalne opisy. Malując  najobrzydliwsze, najbardziej chore obsesje oprawcy wnikał w detale, co niektórych czytelników, o słabszych nerwach (i żołądkach) może przyprawić o spazmy. Znakomicie przeplatał również akcję – jedną dziejącą się w domu psychopaty, opowiadającą o próbie przetrwania jednej z jego ofiar, z drugą, czyli śledzącą przebieg śledztwa oraz prywatne życie pani detektyw. Przy tym wydarzenia z obu wątków nie są zestawiane ze sobą chronologicznie – np. gdy rozdział 20 dotyczył przeżyć ofiary z 24 kwietnia, kolejny – rozdział 21 – mówił o wieczorze Megan 23 kwietnia. W taki sposób autor wymusił czujność u swojego czytelnika oraz bardziej zagmatwał kryminalną zagadkę. Klamra spajająca początek oraz koniec powieści – epilog i prolog – idealnie komentuje wydarzenia, które dotknęły bohaterów.

Arkadiusz Gaczoł w swojej krótkiej (184 strony) powieści zawarł właściwie wszystkie elementy składowe dobrego kryminału. Nie można narzekać na nudę czy niedobór napięcia, na zbyt prostą konstrukcję czy nielogiczności wynikające z fabuły. Mam nadzieję, że autor „Uprowadzonego" wyda jeszcze kolejną powieść w podobnym duchu, bo na naszym rodzimym rynku zdecydowanie brakuje tego rodzaju literatury.

Dział: Książki
środa, 29 lipiec 2015 10:33

Dzieci gniewu

Ludzie zabijają się – w sekrecie i otwarcie – od początków świata, jednak pojęcie „seryjny morderca" to dopiero wynalazek lat 70. Za jego autora uważa się agenta FBI, Roberta Resslera lub dr Roberta D. Keppela (brak tutaj zgodności, co do konkretnego nazwiska). Swoją popularność termin zawdzięcza mediom, które stosowały go, nagłaśniając przestępstwa Teda Bundy'ego oraz Davida Berkowitza. Za seryjnego mordercę uważa się zabójcę, który uśmiercił trzy lub więcej osób w oddzielnych sytuacjach, co odróżnia go od masowego mordercy (zabicie wielu osób w wyniku jednego ataku) oraz szalonego mordercy (który zabija wielu w różnych miejscach, w odstępie czasu do kilku godzin). Najbardziej rozpoznawalni powszechni mordercy, to niekoniecznie postaci o najdłuższej liczbie zabójstw. Ted Bundy, według różnych źródeł, pozbawił życia od 30 do 100 osób; Heroldowi Shipmanowi udowodniono 218 ofiar; Kubie Rozpruwaczowi zazwyczaj przypisuje się „jedynie" 5 śmierci. Tymczasem w swojej książce „Dzieci gniewu" Paul Grossman kreuje zagrożenie, które pochłania niemal 300 ciał i to... maksymalnie kilkunastoletnich chłopców.

Okładka „Dzieci gniewu" skupia się bardziej na historycznym aspekcie fabuły. Przepalona sepia zdjęcia wąskiej, brukowanej uliczki między kamienicami, połączonymi mostami, wyraźnie kojarzy się z czasami gett. Jednak czarna plama odwróconej, samotnej postaci budzi innego rodzaju niepokój. I ten właśnie niepokój zachęca, by po książkę sięgnąć i choćby tylko zapoznać się z jej opisem.

Willi Kraus, jako Żyd i detektyw pracujący dla Kripo w Berlinie na przełomie lat 20. i 30., nie ma lekkiego życia. Brak zaufania ze strony przełożonych, szykany współpracowników i ogólna niechęć mieszkańców Niemiec wyraźnie dają mu się we znaki. Psychiczne obciążenie wzrasta, gdy Willi dokonuje szokującego odkrycia. W jednym z kanałów ujawniony zostaje jutowy worek, zawierający starannie wygotowane dziecięce kości, przewiązane misternie splecionymi z mięśni sznurkami. Zawartość dopełnia obecność Biblii z zakreślonymi cytatami. Pomimo zaangażowania Williego w sprawę, detektyw niemal natychmiast zostaje od niej odsunięty i przypisany do masowych zatruć poprzez spożywanie kiełbasy. Willi szybko orientuje się, że policja zamierza znaleźć jedynie kozła ofiarnego, który przyjmie na siebie winę za makabryczne zbrodnie, więc stara się zająć sprawą na własną rękę. Tymczasem badania nad zatruciami przynoszą niespodziewane informacje. Czy to możliwe, żeby obie sprawy się ze sobą łączyły? Nad Berlinem pojawiają się chmury związane z Kinderfresser (Dzieciożercą) oraz... rodzącej się ideologii nazistowskiej i początkami kariery Hitlera.

Właściwie od pierwszych stron udaje się autorowi zgrabnie wykreować nastrój grozy i napięcia. Z kolejnych stronic unosi się zapach gnijącego mięsa, bezdomności i zestaw innych aromatów typowych dla wielkich metropolii. Berlin wydaje się wielki i przeraźliwie ciasny jednocześnie. Miniaturyzują go wąskie horyzonty myślowe i wyraźne podziały – na biednych i bogatych, wpływowych i bez znaczenia, na Żydów, Cyganów oraz „prawdziwych" Niemców. Główny bohater zdaje się być jedynym, który jednocześnie nie dostrzega zagrożeń i potrafi patrzeć ponad nimi. Walczy jednak z wiatrakami. Czytelnika ściska coś w środku, gdy na każde pół kroku Krausa naprzód przypadają kolejne dwa w tył. Chęć rozwiązania zagadki jest przytłaczająca, ale tak jak detektywa odsuwają od jej poznania przełożeni, tak i odbiorcy pozostaje – przez bardzo długo – jedynie obejść się smakiem własnych umiejętności dedukcyjnych.

Powieść podzielona jest na cztery główne księgi, z których każda kończy się grą w bardzo wysokiej tonacji emocjonalnej. Nie oznacza to jednak, że jest to tonacja nie do przewidzenia. Grossman wyraźnie wziął sobie do serca zasadę Strzelby Czechowa. Potrzebne do rozwiązania zagadek elementy są bardzo wyraźnie – moim zdaniem nieco zbyt wyraźnie – kreślone od samego początku tej historii.

Sam bohater, chociaż fascynujący ze względu na nietypowe połączenie cech (detektyw Żyd w berlińskim Kripo na przełomie lat 20. i 30.) nieszczególnie mnie do siebie przekonał. Z pewnością jest to postać o wysokich standardach moralnych, zdolna do poświęcenia własnych potrzeb w imię wartości ogółu, jednak chwilami wydaje się dość niespójna. Mężczyzna, który ma za sobą okrucieństwa wojny, umie poradzić sobie z traumami, a jednocześnie kilkukrotnie rozkleja się spoglądając na sceny, które wrażenie mogłyby robić tylko podczas oglądania starannie dopracowanej strategii amerykańskiego twórcy filmowych melodramatów. Czarne charaktery książki, chociaż uargumentowane, wciąż wydają się dość płaskie. Brakuje im pewnego dopracowania, które wyryłoby ich imiona w pamięci czytelnika. Tymczasem zostają w głowie jedynie ich okrutne czyny, zapisujące się w ludzkiej pamięci, niczym dzieła duchów.

Największą zaletą „Dzieci gniewu" jest to, że autor nie ograniczył się do wątku kryminalnego z lekką tylko nutą historii w tle, a z owej historii uczynił pełnoprawnego bohatera. Przemierzające ulice zastępy Hitlerjugend; przemówienie Hitlera, które jednocześnie fascynuje i przeraża; zmiany relacji nawet między wieloletnimi przyjaciółmi. Wyraźnie widać, jak gęstnieją społeczne nastroje, gdy Niemcy wchodzą w fazę upadku i kurczowo starają się chwycić kogokolwiek, kto da im nadzieję na odbudowę państwa. Atmosfera zagrożenia, z której bohaterowie zdają sobie sprawę jedynie w ułamkowej części, zmuszają czytelnika do cichego dopingu związanego ze znajomością przyszłych wydarzeń. Przez całą książkę wciąż trzymałam kciuki, żeby – niezależnie od kryminalnej sprawy – udało się rodzinie Williego Krausa opuścić Niemcy zanim będzie za późno. Było to pragnienie jednocześnie irytujące, bowiem postaci czuły wyraźny związek z miastem i krajem, w którym wychowywały się całe pokolenia ich rodzin i nie powinny musieć rezygnować z tego przywiązania.

Powieść napisana jest przystępnym i w miarę bogatym językiem. Grossman doskonale radzi sobie w sferze opisowej, umiejąc uplastycznić nawet najbardziej odrzucające widoki. Zdecydowanie z tego powodu książkę powinni odpuścić sobie weganie i wegetarianie, którzy mogą nie przebrnąć przez szczegółowo skonstruowane obrazy rzeźni i sposobów masowego uboju (należy tutaj wziąć też pod uwagę aspekt technologiczny, wynikający z opisywanych przez autora czasów). Zdarzają się jednak pisarzowi prywatne kalki, szczególnie, gdy chodzi o emocje targające głównym bohaterem oraz jego biologiczne odczucia.

Chociaż się tego nie spodziewałam „Dzieci gniewu" Paula Grossmana wciągnęły mnie bez reszty. Nie jest to może pozycja pozbawiona wad – najbardziej dojmującą jest tutaj z pewnością jej w niektórych miejscach przewidywalność –, ale wciąż zdecydowanie wyróżnia się na tle podobnych propozycji kryminalnych. Powieść zapewnia czytelnikowi nie tylko ogromną dawkę napięcia, a chwilami i strachu rodem z najmroczniejszych horrorów, związanego z policyjną tajemnicą, ale i przypomina skomplikowanie historycznych wydarzeń, które zdają się jeszcze okropniejsze – choć dużo subtelniej ukazane – niż sama zagadka zbrodni. Nie sposób nie spojrzeć na rzecz paralelnie, zwłaszcza, gdy wszystkie aspekty sprawy zostają już ujawnione. A o co chodzi? Tego dowiecie się jedynie sięgając po książkę.

Dział: Książki
wtorek, 21 lipiec 2015 13:25

Premiera: "Wyspa zombie"

Od żywych liczniejsi staną się zmarli... Thriller, który skrywa mroczną tajemnicę. "Wyspa Zombie", która ukazała się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka jest już dostępna w księgsrniach.

Dział: Książki
środa, 15 lipiec 2015 13:59

Ex Machina

Ostatnimi czasy kino science-fiction kojarzy się z blockbusterami, które prześcigają się w ilości efektów specjalnych. Musi być widowiskowo, głośno, walecznie. Alex Garland, twórca „Dredda 3D", wyłamuje się z panujących trendów tworząc minimalistyczny obraz o sztucznej inteligencji. Z pełną świadomością, że nie przyciągnie przed ekrany rzeszy odbiorców, stawia na kino wymagające cierpliwości oraz intelektualnego wysiłku. Bo w „Ex Machinie" trudno rozpoznać, kto jest człowiekiem, a kto androidem, czy wkraczamy już w sferę boskości, czy pozostajemy marnym, choć ambitnym kaprysem ewolucji.

Caleb (Domhnall Gleeson) to młody programista, który wygrywa firmowy konkurs – nagrodą jest tygodniowy wyjazd do laboratorium szefa firmy – Nathana (Oscar Isaac). Dopiero po dotarciu na miejsce dowiaduje się, jaki jest rzeczywisty cel jego przybycia. Ma za zadanie sprawdzić, czy android stworzony przez jego przełożonego, Ava (Alicia Vikander), zasługuje na miano sztucznej inteligencji. Caleb sprawdza, czy robot pod postacią kobiety rzeczywiście czuje, wzrusza się, reaguje jak człowiek. Jaki będzie wynik testów? Czy Nathan mówi programiście całą prawdę? Jak odróżnić androida od ludzkiej istoty?

„Ex Machina" wymaga od odbiorcy ogromu cierpliwości. W laboratorium Nathana, jak i w całej rzeczywistości przedstawionej przez reżysera, nie można niczego wziąć za pewnik. Od pewnego momentu zastanawiamy się nawet, czy któryś z dwóch męskich bohaterów nie jest maszyną, a nawet oni sami zaczynają wątpić w swoje istnienie. Garland zmusza widza do niemałego intelektualnego wysiłku, zadając mu pytania natury filozoficznej, bo przecież czym byłby film o sztucznej inteligencji bez poruszenia zagrożeń płynących z jej powstania?

Reżyserowi udaje się wprowadzić pewną dość zaskakującą cechę androida – Ava jest bowiem świadoma swojej płci, atrakcyjności. Pomiędzy nią a Calebem od pierwszego spotkania czuć fascynację, którą potęguje manipulacja robota. Nie chcę zdradzić zbyt wiele z intelektualnej układanki, lecz wydaje mi się, że Garland stworzył naprawdę znaczący film o sztucznej inteligencji. Prezentacja zagrożeń jest dość bezpośrednia, a sama niejasność istnienia człowieka oraz robota wywołuje dość kontrowersyjne pytania, których wielu reżyserów bało się zadać.

W laboratorium mieszkają tylko cztery osoby: Caleb, Nathan, Ava i Kyoko. Czworo aktorów znakomicie spisało się w swoich rolach. Domhnall Gleeson hipnotyzujący, wywołujący sympatię, wzbudza jednocześnie niepokój; przepiękna Alicia Vikander doskonale obojętna, uwodzicielska, a także w jakiś sposób niebezpieczna; przypakowany Oscar Isaac udowadnia, że sprawdza się w każdej nadanej mu roli, nawet tutaj, gdy wciela się w postać bardzo niejasną, niejednoznaczną; Sonoya Mizuno, cudownie „robocia", automatyczna, nie wyrażająca ani grama emocji jako wszechstronna służąca swojego pana.

Garland postawił na minimalizm w niemalże każdej sferze swojej produkcji, nie tylko w treści. Nieziemskie efekty specjalne, czyli przede wszystkim postura Ava'y, jej budowa, wbijają w fotel. Lecz nie one są tutaj najważniejsze – nie spotkamy się z jakimikolwiek pościgami, futurystyczną bronią czy niezniszczalnymi cyborgami. Brak widowiskowości jest ogromną zaletą „Ex Machiny". Ascetyczna scenografia ogromnego laboratorium z kilometrami światłowodów połączonych z domem znajdującym się w samym środku rozkwitającej natury. Zestawienie androida, jego „boskiego" twórcy, programisty jako proroka z rajskimi widokami zieleni, wodospadów i głuszy przywołuje na myśl oczywiste skojarzenia. Całości dopełnia wyciszony, lecz intrygujący soundtrack, który również przyczynia się do budowania napięcia.

„Ex Machina" to stonowane science fiction o sztucznej inteligencji, które na pewno nie przyciągnie fanów modnych ostatnio blockbusterów. Wymagające skupienia, cierpliwości, poddające w wątpliwość istotę człowieczeństwa kino jednak ma szansę trafić do grupy odbiorców zafascynowanych tematem,  a także do tych, którzy wolą niejednoznaczną, minimalistyczną rozrywkę.

Dział: Filmy
środa, 01 lipiec 2015 09:18

Pozwolę ci odejść

Według badań, na które ostatnio się natknęłam, ponad 80% thrillerów i horrorów napisał mężczyzna. Czy kobiety nie chcą próbować swoich sił w tym gatunku? A może to jedna z tych bezzasadnych i nieumotywowanych logicznie prawd, które każą z miejsca odrzucać jednych autorów i nobilitować drugich? Może wydawcy sądzą, że kobiecy thriller będzie pod jakimś względem gorszy? Na pewno podobnych rozważań nie brała pod uwagę Clare Mackintosh, debiutując „Pozwolę ci odejść".

Neonowy, pomarańczowy napis tytułu i niewielkie kółko w rogu okładki z hasłem „kobieca strona thrillera" – tyle zauważyłam przy pierwszym kontakcie z tą pozycją. Dopiero potem dotarły do mnie szczegóły grafiki frontu – wybita, zabarwiona pomarańczowo szyba oraz kryjąca się za nią kobieta w odcieniach szarości. Może zamyślona, może przestraszona, może hamująca się przed płaczem – trudno powiedzieć, bowiem żadna z tych emocji nie maluje się na jej sylwetce wystarczająco wyraźnie. Tym, co szczególnie przypadło mi do gustu jest dopisek niewielką czcionką tuż nad tytułem „dopiero kiedy zechcę".

Jenna Gray załamuje się, gdy zostaje świadkiem śmierci dziecka. W jej uszach wciąż rozbrzmiewa odgłos uderzającej o asfalt główki. Dom przypomina o tragedii. Jenna podejmuje więc momentalną decyzję – pakuje najważniejsze rzeczy i ucieka. Wyprowadza się do maleńkiej wioski na walijskim wybrzeżu. Bardzo szybko zjednuje sobie członków lokalnego społeczeństwa, ale nikt nie zna bolesnej prawdy, którą Jenna musi przeżywać od nowa każdej nocy – listopad, deszcz i kałuża krwi wokół chłopięcej główki. Wkrótce w jej życiu pojawia się iskierka nadziei na szczęście. Jednak przeszłość raz jeszcze staje na jej drodze. I będzie to bardzo bolesne spotkanie. Nie tylko w sensie psychicznym.

Po dramatycznych pierwszych stronach „Pozwolę ci odejść" wpada w powolny rytm mantry psychicznie złamanej kobiety. Opisy jej traumy przeplatają się z opisami policyjnego dochodzenia i przez pierwszą połowę powieści, to właśnie wydarzenia związane ze stróżami prawa przykuwają uwagę. Dopiero zakończenie pierwszej z dwóch części, na które podzielone jest „Pozwolę ci odejść", przynosi zainteresowanie wątkiem Jenny Gray. I to w dodatku zainteresowanie tak silne, że po przejściu tej 230 strony nie można się już od powieści oderwać.

A wszystko to za sprawą doskonale poprowadzonej zagadki. Jednostajny rytm kobiecej narracji przytępia nieco zmysł dedukcji, przenosząc uwagę na wątek policyjny. Tymczasem diabeł kryje się w szczegółach. Zaskoczenie rozwojem wypadków w dużej mierze rekompensuje niespieszną i miejscami nudnawą (jakkolwiek nieczule to brzmi) historię o rozpamiętującej dramatyczne zdarzenie kobiecie. Akcja wyraźnie przyspiesza, w czytelniku rodzi się pragnienie, by posiąść umiejętność czytania dwóch stron jednocześnie i poznać wreszcie zakończenie. Pokusa zerknięcia na ostatnią stronę jest ogromna. I brawo dla tych, którzy mają w sobie wystarczająco dużo woli, by tego nie zrobić. Wielka szkoda, że autorka, mimo wszystko, nie przyspieszyła nieco akcji w pierwszej części powieści, ale druga zdecydowanie to rekompensuje.

Narracja „Pozwolę ci odejść" prowadzona jest aż w trzech różnych formach gramatycznych w zależności od bohatera: w czasie teraźniejszym pierwszej osoby liczby pojedynczej, w czasie przeszłym trzeciej osoby liczby pojedynczej oraz czasie przeszłym drugiej osoby liczby pojedynczej. I to główny zabieg różnicujący warstwę językową. W tym zabiegu zawiera się cała, skomplikowana paleta psychologii bohaterów – ofiara, która nie chce myśleć o przeszłości i nie widzi przyszłości, więc jest jedynie tu i teraz; policjanci, których zadanie jest analizować, wracać i rozważać przeszłość oraz ka, który obarcza winą ofiarę. Poza tym Clare Mackintosh wybrała raczej przezroczysty, niewyróżniający się skomplikowaniem budowy zdań, styl.

Jakkolwiek generalizująco to zabrzmi, widać, że powieść pisała kobieta. Kobieca bohaterka skupia się na przeżyciach, których mężczyźnie nie sposób doświadczyć – z różnych powodów. Najsilniej tekst trafi więc do czytelniczek, chociaż myślę, że otwarci na nowe przeżycia panowie także mogą odebrać tę historię bardzo emocjonalnie.

Jeżeli ktoś miałby wątpliwości, czy kobieta może napisać dobry thriller (chociaż uważam, że sporo powstało potwierdzających to tekstów), to Clare Mackintosh z pewnością go przekona. Autorka doskonale dawkuje napięcie, nie ogranicza się do jednej formy narracyjnej i przede wszystkim, perfekcyjnie prowadzi skomplikowaną fabułę. Co więcej, pomimo, że jestem zwolenniczką zasady „mniej znaczy więcej" i nie przepadam za wyjątkowo zagmatwanymi intrygami (zbyt duża ilość zbiegów okoliczności zmniejsza poziom prawdopodobności historii), to ta zrobiła na mnie wrażenie. Szukacie lektury na upalne dni, żeby chłodny dreszcz przebiegał Wam po plecach? Trafiliście w dziesiątkę!

Dział: Książki
niedziela, 21 czerwiec 2015 23:36

Krew na śniegu

Pomimo, że czeka na mnie jeszcze niejeden tom z serii o Harry'm Hole'u, to datę premiery najnowszej powieści Jo Nesbø miałam zaznaczoną w kalendarzu od tygodni. Lektura „Krwi na śniegu" idealnie zbiegła się dla mnie w czasie z oglądanym właśnie brytyjskim serialem „Fortitude", rozgrywającym się na skraju koła podbiegunowego - u progu lata tkwię w zimnym klimacie, otoczona śniegiem, co z pewnością przyczyniło się do mojego (dość pozytywnego) odbioru nowej propozycji od norweskiego pisarza. Choć skromna objętościowo książka z pewnością nie zostanie okrzyknięta najlepszą w dorobku pisarza, to warto poświęcić jej jedno weekendowe przedpołudnie.

Okładka książki została utrzymana w tym samym stylu, co pozostałe powieści Norwega wydane w Polsce. Jasnoszare tło, nazwisko autora zapisane czcionką w kolorze przypominającym krew. W jej centralnej części znajduje się rysunek dwóch martwych ryb, leżących na śniegu, skąpanych w kroplach krwi. Przyznam, że wygląda to nieco idiotycznie oraz zniechęcająco, dla kogoś, kto o Jo Nesbø nigdy nie słyszał.

Olav mieszka w Oslo i jest płatnym zabójcą. Wie, że do wielu spraw, nawet związanych z przestępczym światkiem, zwyczajnie się nie nadaje, lecz zdaje sobie sprawę, że w swojej profesji odznacza się profesjonalizmem. Ot, właściwy człowiek na właściwym miejscu. Wykonując dobrze swoją „pracę", jednocześnie jest osobą niezwykle empatyczną oraz kierującą się jasnymi zasadami. Jego życie toczy się pewnym rytmem, na który Olav dawno temu się zdecydował. Wszystko się zmienia, gdy jego szef zleca mu zabicie swojej żony. Pomimo rozterek zgadza się wykonać zadanie. Jednak podejmując decyzję nie wie, że zakocha się w tej kobiecie, w swoim celu, od pierwszego spojrzenia.

Jednowątkowa opowieść przede wszystkim traktuje o miłości, a wręcz o tak zwanym „fatalnym zauroczeniu". Punktem zapalnym dla wszystkich wydarzeń jest uczucie, które Olav zaczyna żywić dla swojej „sztuki", czyli kobiety, którą ma zabić. Tym razem Jo Nesbø skupił się przede wszystkim na głównym bohaterze, lecz ponownie wykorzystał szybkie zwroty akcji oraz powolne odkrywanie kart, prowadzące do ujawnienia intrygi, w jaką uwikłał się płatny zabójca. Niestety, trzeba przyznać, że jej rozwiązanie okazuje się dość oczywiste oraz rozczarowujące.

Główny bohater „Krwi na śniegu" oraz jego psychologia to największy atut powieści. Likwidator, jak sam siebie nazywa Olav, to postać niejednoznaczna. Z jednej strony zabija ludzi bez chwili zawahania (choć zazwyczaj wie, że sobie na to zasłużyli), z drugiej po ich śmierci płaci ich rodzinom odszkodowanie. W dodatku za wszelką cenę chce uchodzić w oczach innych ludzi za niezbyt bystrego, mało rozgarniętego faceta od brudnej roboty. A tak naprawdę to cierpiący wewnętrznie miłośnik książek, który nie może uwolnić się od melancholii oraz własnej przeszłości.  Zanurzenie się w psychologii postaci umożliwia dodatkowo przywołanie wspomnień z dzieciństwa, scharakteryzowanie relacji rodzinnych, a także zobrazowanie początków „kariery" Olava. To typowy bohater norweskiego pisarza, któremu los nigdy nie sprzyja, a niemalże każda podjęta przez niego decyzja jest naszpikowana ryzykiem i niebezpieczeństwem.

Nesbø jest królem tworzenia zimnej, mrocznej, przerażającej atmosfery. Wystarczy, że nakreśli opis śniegu jako puchowej kołdry, wspomni jak trudno jest przejechać przez zaspy lub zacznie opisywać, jak krew wsiąka w biały puch. Nagle i czytelnikowi za oknem pogoda się zmienia, i sięga po koc, pomimo, że przed chwilą było jeszcze całkiem ciepło. Z każdego zdania wyziera dojmujący fatalizm, który powoduje, że trudno, aby nie zaczęła się odbiorcy udzielać chandra głównego bohatera.

Pierwszoosobowa narracja wzmaga gorzki, ironiczny ton opowieści o zauroczonym płatnym zabójcy, który jednak ma sumienie. Nesbø pozostaje brutalny w opisach, lecz w tym przypadku udało mu się także zanurzyć w pewnej poetyckości zbrodni. Pomimo dosadności, autor stara się skontrastować jakąś delikatną nastrojowość z owym kpiarskim zacięciem.

Każdy, kto choć raz miał styczność z twórczością norweskiego pisarza wie, że stać go na więcej. Nesbø  wykorzystał swoje atuty, jednak tym razem stworzył nie tyle kryminał, czy też gangsterską sensację, a miłosną historię fatalnego zauroczenia. „Krew na śniegu" czyta się jednym tchem i śmiało sięgnąć po nią mogą miłośnicy pisarza, lecz tym, którzy chcą go dopiero poznać odsyłam chociażby do „Człowieka-nietoperza". Niestety, po lekturze jego najnowszej powieści nikt nie zdoła się do niego w pełni przekonać.

Dział: Książki
piątek, 19 czerwiec 2015 11:47

Skarb heretyków

Trudno wyobrazić sobie zakończenie przygód Harry'ego Pottera słowami w stylu „i wtedy Harry obudził się w komórce pod schodami" albo historii Kopciuszka, stwierdzeniem, że książę wybrał jednak jedną z jej sióstr z obciętym fragmentem stopy. Niekwestionowanym mistrzem kiepskich zakończeń jest podobno Stephen King. Przy całej do niego miłości muszę stwierdzić, że zdarzają mu się okrutne i okropne finały (chociaż to oczywiście kwestia osobistych upodobań). Toma Knoxa (a właściwie Seana Thomasa) wcześniej nie znałam, mimo że „Skarb heretyków" nie jest jego pierwszą powieścią. Dobrze się jednak stało, że książka wpadła w moje ręce, bo dowiedziałam się, kto stoi na piedestale w kategorii zabijania szarych komórek czytelnika rozwiązaniem zagadki.

Okładka „Skarbu heretyków" pozornie nie wyróżnia się niczym szczególnym. Piaskowy wzór z imitacją egipskiej płaskorzeźby oraz celtyckim krzyżem, który jest symbolem szczególnie rozpowszechnionym w Wielkiej Brytanii budzi jednak mnóstwo intrygujących skojarzeń. Dlaczego akurat takie połączenie? Egipt i Anglia? Wypukłe, złocone litery tytułu są ciekawym urozmaiceniem dość prostej obwoluty i natychmiast konotują obraz poszukiwaczy skarbów i niezbadanych tajemnic archeologii, co tylko pogłębia zainteresowanie. Okazuje się również, że na tle popularnych okładek barwa oraz rozwiązania wizualne „Skarbu heretyków" natychmiast przykuwają uwagę. Jest w wyglądzie tej książki coś, co nie pozwala przejść obok niej obojętnie.

Plotka niesie, że w Egipcie odkryto zwoje o dumnej nazwie Skarb z Sokar, które mogą podważyć całą dotychczasową wiarę z kręgu hebrajskiego. Victor Sassoon ponad siedemdziesięcioletni badacz postanawia odnaleźć skrywane w Egipcie zwoje i poznać ich tajemnicę. Ma być to ukoronowanie jego życia, które skądinąd chyli się ku końcowi z powodu zaawansowanego stadium raka. Tuż po ich przeczytaniu badacz odbiera sobie życie. Pałeczkę przejmuje Ryan Harper były student wielkiego historyka, który na wieść o prowadzonych przez Sassoona poszukiwaniach decyduje się rozwiązać tajemnicę Skarbu z Sokar. Towarzyszy mu przypadkowo napotkana autorka filmów dokumentalnych, Niemka, Helen Fassbinder. Tymczasem w zachodniej Kornwalii ktoś odprawia mroczne rytuały rodem z najstarszych ksiąg egipskich zaklęć. Inspektor Karen Trevithick jest w ogromnym niebezpieczeństwie. Prawda, którą poznają bohaterowie na zawsze zmieni ich życia.

Początkowo wydawało się, że Tom Knox to taki Dan Brown. Spodziewałam się dość prostej, ale kontrowersyjnej zagadki i bohatera w stylu Indiany Jonesa. Przez większą część lektury właśnie tak było. Zagadka dotyczyła religii, Sossoon szantażował mnichów piętnem z Auschwitz, a Ryan wskakiwał do rozpędzonego pociągu. Potężne irańskie wojsko podążało za bohaterami raz po raz przeszkadzając im w chwili, gdy zbliżali się do rozwiązania zagadki Skarbu z Sokar. Jednocześnie wątek z Wielkiej Brytanii obfitował w martwe zwierzątka, martwych ludzi i smród rozkładających się zwłok. Byłam ukontentowana typowością tej historii. A potem nagle wydarzyło się TO.

Nie mam zamiaru spoilerować rozwiązania fabuły, zwłaszcza, że była dla mnie absolutnym zaskoczeniem. Nie jestem na bieżąco z najnowszymi, niepotwierdzonymi odkryciami nauki, ale wydaje mi się, że to, na co zdecydował się Tom Knox to jednak potężna dawka absurdu. Nie wykluczam, że w jakimś tam ułamku intensyfikacji problemu pokrywa się on z odkryciami nauk ścisłych, ale w podobnej skali... Pomijając fakt prawdopodobności – dziwię się, że Kościół nie zakazał tej lektury. Jeżeli coś można by dzisiaj nazwać herezją, to z pewnością finał „Skarbu heretyków".

Zanim nastąpił absurdalny finał, miałam o powieści Toma Knoxa zadowalające zdanie. Nie była to może najbardziej ekscytująca lektura życia, ale całość chwilami naprawdę trzymała w napięciu. Węzeł stresowy związany z akcją rozluźniał się jednak wraz z szalonymi zwrotami akcji, które zagęszczały się proporcjonalnie do wielkości liczby strony, czego zwieńczeniem była owa szokująca puenta. Po drodze jednak także wydarzyło się kilka zabawnych z powodu swej nieprawdopodobności wydarzeń, z których najbardziej przyziemną, a jednocześnie najśmieszniejszą był wątek romansowy.

Ryan zmaga się z dramatyczną przeszłością i wspomnieniami utraty rodziny, Helen próbuje być tak dalece niezależna, że stała się tragicznie samotna w swym wyzwoleniu. Spotkanie tych dwojga od razu uruchomiło mój romansowy radar. Szybki rozwój uczucia od pocałunku, przez seks, do miłości w ciągu kilku chwil, nie był niczym niezwykłym. Ot, licentia poetica. Seks przy zaognionej ranie postrzałowej? Super, zaakceptuję. Jestem jednak zdania, że do opisywania scen łóżkowych trzeba mieć talent. Nie umiesz? Lepiej nie pisz. Bo inaczej serwujesz czytelnikom kwiatki w stylu: „Objęła ramionami poduszkę i wyprężyła się w blasku księżyca jak bogini nocy, Nut" albo „...nagie piersi zalśniły w blasku samotnej lampki".

Sposób pisania Toma Knoxa jest przezroczysty, chociaż chwilami autor wpada w przesadne poetyzowanie, które zamiast wzbogacać językową warstwę powieści, czynią ją śmieszną. Dialogi w „Skarbie heretyków" są bardzo nierówne – raz wydają się dość naturalne, innym razem wołają o pomstę do nieba. Pisarz ogrom informacji wkłada w usta bohaterów – zgrabnie wplatając je rejestrowaniem filmów –, ale to i tak nie tuszuje faktu, że postacie serwują nam wykład z historycznych danych, dla których autor nie znalazł innej formy podawczej.

„Skarb heretyków" z pewnością szturmem listy bestsellerów nie weźmie, ale niecodzienność rozwiązania fabuły może odbić się echem wśród fanów gatunku. Jeżeli macie wrażenie, że wszystko już było, a kolejne powieści z tego gatunku jedynie powielają utarte schematy, spróbujcie z książką Toma Knoxa. Zaskoczenie w części finałowej gwarantowane, o ile nie zniechęcą Was świecące w ciemnościach piersi i podobne kwiatki.

Dział: Książki