kwiecień 27, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: sensacja

piątek, 16 październik 2015 20:55

Sicario

Denis Villeneuve wstrząsnął filmowym światem i widzami już co najmniej dwukrotnie. Przyszedł czas na zrobienie tego po raz kolejny. „Sicario" to doskonała sensacja, lecz  gdyby nie genialna warstwa realizacyjna, historia zaprezentowałaby się jak wiele innych. Reżyser stosuje podobne chwyty jak w „Labiryncie", lecz... ze zdwojoną siłą. Gdy już myślimy, że zwolnimy oddech, gdy nasze przypuszczenia okażą się trafne, bach, Villeneuve znów przypomina nam, żebyśmy się opamiętali i zapomnieli o schematach serwując kolejny zwrot akcji.

Młoda agentka FBI Kate Macer (Emily Blunt) pracuje w wydziale ds. porwań. Zaangażowana w swoją pracę zostaje dostrzeżona przez „górę". Przyłącza się do supertajnej akcji CSI mającej na celu pojmanie szefa wielkiego meksykańskiego kartelu narkotykowego. Agentka początkowo nie zna żadnych szczegółów operacji, a gdy zaczyna je stopniowo pokazać, okazuje się, że jej przełożeni i współpracownicy balansują na granicy prawa. Kate Macer wchodzi wraz z „konsultantem" agencji oraz całym zespołem w sam środek narkotykowego piekła.

Już początkowa sekwencja pokazuje, w jakim tonie rozegra się całość filmu. Początkowo mamy ciszę przed burzą, potem wtargnięcie FBI do podejrzanego budynku, a na koniec strzelaninę. Na koniec? Tu właśnie pokazuje się cały charakter i umiejętność prowadzenia narracji przez Villeneuve'a. Agenci znajdują jeszcze w ścianach zmasakrowane zwłoki w oszałamiającej ilości, a żeby przypadkiem widz nie poczuł się pewny swoich przypuszczeń, ostatecznie miejsce wybucha wraz z niektórymi policjantami. W takim charakterze rozgrywa się „Sicario". Odbiorca wciąż dostaje kolejne zastrzyki adrenaliny, aby napięcie nie zeszło z niego przez całe dwie godziny. Ba, najlepiej, żeby wciąż rosło, dopóki nie osiągnie kolosalnych rozmiarów.

Kate Macer stoi w opozycji do pozostałych bohaterów filmu, którzy w teorii również stoją na straży prawa.Ona wstąpiła do policji z powołania, z chęci ratowania świata. Jak widzimy po jej stroju, wyglądzie, zrezygnowała dla służby z samej siebie – wciąż nosi ten sam T-shirt, a jej włosy dawno nie widziały fryzjerskich nożyczek. Tym bardziej nie potrafi zrozumieć swoich nowych przełożonych oraz współpracowników. Jak mogą tak mocno naginać granice prawa, moralności? Czy oni jeszcze służą społeczeństwu? A może to tylko polityczna rozgrywka? To właśnie z jej perspektywy poznajemy policyjny, wykolejony świat. Zostajemy bombardowani informacjami, jak ona, zostajemy tak samo zaszokowani brutalnością.

Najnowsza produkcja Villeneuve'a to także produkcja świetnie zagrana. Emily Blunt doskonale oddaje frustrację swojej bohaterki, która szarpie się w nowej, brutalnej krainie. W stonowany sposób oddaje szok, zaskoczenie, świetnie kontrastujące z postawą reszty bohaterów. Josh Brolin, przeżywający teraz swoje 5 minut, odgrywa cynicznego, acz nieco zdesperowanego przełożonego, za to Benicio del Toro przeraża samym spojrzeniem, które łączy w sobie gniew i smutek.

Ten obraz nie byłby pełny, gdyby do znakomicie poprowadzonych aktorów i narracji nie dołączyły genialne zdjęcia. Od początku można podziwiać kunszt operatora, lecz najlepiej uwidacznia się w tych najlepszych scenach – zejścia do tunelu, szybkiej akcji w Juarez, a także samej prezentacji miasta zwanego Bestią. Dodać należy do tego muzykę, która szumi w uszach długo po zakończeniu seansu, potęgując wrażenie przygniatania widza do podłogi każdą kolejną sceną, a niekiedy nawet ujęciem.

„Sicario" to wyśmienite kino gatunkowe. Szybka, dynamiczna akcja to najbardziej sztampowa ze składowych tego obrazu. Brutalna, ponura w wymowie produkcja nie pozwala widzowi na choć chwilę oddechu, prezentując świat, który dla bohaterki jest nie do wyobrażenia, a co dopiero dla nas. Aż strach pomyśleć, czym następnym razem Denis Villeneuve'a wciśnie nas w fotel i nie wypuści przez kilkadziesiąt długich minut.

Dział: Filmy
środa, 07 październik 2015 15:26

Lepszy świat

„Niebezpieczny dar" spodobał mi się tak bardzo, że do tej pory książka krąży pomiędzy moimi znajomymi oraz członkami rodziny. Większość z kolejnych czytelników podziela moje zdanie mówiąc: „to było naprawdę dobre". Muszę przyznać, że o istnieniu kontynuacji historii o Nicku Cooperze i Obdarzonych dowiedziałam się dopiero po przeczytaniu pierwszego tomu. „Lepszy świat" ponownie opowiada o dystopijnym świecie, tym razem zagrożonym wojną domową wywołaną przez fanatyków.

Okładka została utrzymana w tym samym tonie, co grafika poprzedniej części. Utrzymana w ciemnych barwach nie napawa optymizmem. Stojący, prawdopodobnie na parkingu, bohater rzuca za sobą ogromny cień. Przed nim, w oddali widać wieżowce, a bliżej, tuż przed nim rozpościera się wyraźna smuga światła, stworzona prawdopodobnie przez pędzący pociąg. A być może przez obdarzonego?

Kilka miesięcy po śmierci Petersa, po wydarzeniach, które rozegrały się w „Niebezpiecznym darze", Nick Cooper zostaje doradcą prezydenta Stanów Zjedoczonych. Zarówno wśród obdarzonych, jak i wśród normalnych zdarzają się ekstermiści. Siatka terrorystyczna o nazwie Dzieci Darwina dowodzona przez ludzi ze specjalnymi umiejętności paraliżuje trzy miasta. Odcinają mieszkańców od dostaw żywności, potem prądu. Póki sklepowe świecą pustkami, a obdarzeni palą ludzi żywcem. W tych ciężkich czasach, gdy Stany Zjednoczone stoją u progu prawdziwej wojny domowej, Cooper musi pamiętać o tym, że niekiedy potrzeba radykalnych kroków, aby zapobiec katastrofie. Czy uda się zatrzymać nieuchronny bieg wydarzeń? Czy Nick po raz kolejny stanie na wysokości zadania?

Sakey zyskuje w moich oczach dzięki temu, że przypomina wydarzenia z poprzedniego tomu w początkowych rozdziałach. Okazało się to bardzo pomocne, ponieważ nie jestem mistrzem zapamiętywania fabuł i gdyby nie to musiałabym zrobić sobie przymusową powtórkę.

Amerykański pisarz tworzy świat, w którym nic nie jest czarno-białe. Działania jedynych fanatyków, drugich fanatyków, rządu mają dwie strony medalu i trudno opisać się pod którąkolwiek opcją (znów trochę jak nasza rzeczywistość, prawda?). Każda opcja może zagrażać którejś ze stron. Przerażeni ludzie chcą, aby rząd nakazał oznakowywanie obdarzonych przez wszczepienie im chipów. Ciężko przełknąć wizję Akademii, do której zabierane są stosunkowo małe dzieci, odcięte od dotychczas znanego świata, od rodziny. Summa summarum to brutalny świat, w którym prawda jest tylko pewną nierealną koncepcją.

Tym razem nie śledzimy akcji tylko z perspektywy Coopera. Do głosu dochodzą także inni bohaterowie – niektórzy z nich pojawiają się wyłącznie na moment, inni wplatają swój punkt widzenia co jakiś czas przez całą powieść. Zdecydowanie poszerza to perspektywę, sprawiając, że przedstawiony świat nabiera jeszcze więcej odcieni szarości.

Głównym motorem napędowym powieści okazuje się wciąż rosnące napięcie pomiędzy obdarzonymi oraz normalnymi. Właściwie obserwujemy je od początku do końca prezentowanych wydarzeń. Autor, podobnie jak w pierwszym tomie serii, serwuje sporo zwrotów akcji, które naprawdę trudno przewidzieć. Bardzo dobrze się sprawdza w realizacji thrillera, przy czym wątki polityczne wypadają dość słabo – cieszy, że pisarz nie zdecydował się na napisanie politycznego thrillera.

Marcus Sakey ponownie pomiędzy rozdziałami umieszcza inne formy tekstu prezentujące, jak wygląda tamten świat. Znajdziemy tam między innymi reklamy o tym, gdzie zadzwonić, żeby trafić na „błękitną linię" dla obdarzonych; zapisy rozmów z konferencji prasowych czy programów telewizyjnych; fragmenty przemówień wystosowywanych w stronę młodych ludzi; ulotki dotyczące akcji społecznych uczących tolerancji. To wszystko jest idealnym uzupełnieniem ciągu wydarzeń, wniknięciem w świat przedstawiony jeszcze głębiej.

Pomimo tego, że obie części serii są bardzo dobre, trzeba wydaje mi się, że Sakey wyciągnął z tematu wszystko, co się dało. Nie interesowałam się, o czym opowiada trzeci tom o Obdarzonych, jednak żywię w stosunku do niego niemałe obawy. Niemniej, „Lepszy świat" podtrzymał poziom pierwszej części (z niewielkimi jedynie uszczerbkami). Polecam fanom dystopii, szeroko pojętej fantastyki, tym bardziej, że można tę powieść przeczytać bez znajomości „Niebezpiecznego daru".

Dział: Książki
wtorek, 06 październik 2015 20:35

Ściśle tajne

Przeczytanie najnowszej powieści Griffina stało się niejako moim osobistym eksperymentem czytelniczym. Czy jako wielbicielka powieści sensacyjnych, lecz nie wojskowości zdołam zrozumieć oraz udźwignąć cały militaryzm sączący się z lektury? Czy co i rusz będę musiała sięgać po słownik, aby zrozumieć slang, którym posługują się żołnierze? Akurat to, czego najbardziej się bałam, nie stanowiło problemu w moim pierwszym spotkaniu z amerykańskim pisarzem i jego synem.Problemem okazała się zbyt wolna akcja oraz fabularne rozmycie narastające wraz z kolejnymi rozdziałami „Ściśle tajnego", pomimo tego, że całość całkiem nieźle się czyta.

Pozwolę sobie stwierdzić, że okładka jest typowo „griffinowska".Grafitowa tekstura stanowi jej tło, na którym wybija się Wielka Pieczęć Stanów Zjednoczonych prawdopodobnie w formie emblematu przypinanego do munduru. Patrzy na nią niemiecki oficer w wojskowym okryciu głowy oraz opaską znaczącą jego przynależność do III Rzeszy. Stoi tyłem do czytelnika, przez co trudno określić jego wiek, choć prawdopodobnie postać ta reprezentuje jednego z głównych bohaterów powieści –generała Gehlena.

Jesień 1945 roku, początek zimnej wojny między USA i ZSRR. Młody kapitan Jim Corney zostaje wysłany na tajną misję w Niemczech. Dociera do Amerykańskiej Strefy Okupacyjnej, aby namierzyć rosyjskich agentów, którzy zinfiltrowali amerykańskie służby i ich Operację Ost. Tuż po II wojnie zmieniają się fronty, wrogowie zostają na nowo przedefiniowani.Cronley na miejscu nawiązuje współpracę z byłym niemieckim generałem Gehlenem. Czy świeżo upieczony kapitan będzie mógł zaufać nowemu towarzyszowi? Czy uda mu się wykonać powierzoną mu misję?

W.E.B. Griffin opublikował do tej pory ponad 50 powieści sensacyjnych oraz wojennych – posługiwał się przy tym wieloma różnymi pseudonimami. Był żołnierzem amerykańskich oddziałów w Niemczech, oficerem informacyjnym w Korei, korespondentem wojennym. Jego syn, William E. Butterworth IV, od lat z nim współpracuje oraz tworzy kolejne cykle powieściowe. „Ściśle tajne" otwiera nową serię będącą owocem rodzinnej kooperacji.

Powieść charakteryzuje naprawdę niezły początek, mimo, że sam pomysł nie prezentuje się nadto oryginalnie. Niestety, z każdym kolejnym rozdziałem fabuła coraz bardziej zaczęła się dla mnie rozmywać. Zarówno elementy sensacyjne, jak i obyczajowe niekiedy mnie nudziły. Wydaje mi się, że sam koncept nie starcza na książkę o takiej objętości (ponad 450 stron), a raczej na dość skromną lekturę. Łączy się to również z obecnością wielu scen, które nic nie wnoszą do rozwoju fabuły, nie przyspieszają akcji. W większości polegają one na prowadzeniu średnio interesujących rozmów, spotkań, w których czasem trudno połapać się, kto jaką rolę odgrywa w prowadzonej operacji.

Opis na okładce książki obiecuje wiele. Zabrakło mi szybkiej akcji, bardziej emocjonalnej strony obyczajowej powieści. W dodatku kobiety u Griffina i jego syna zostały przedstawione dość stereotypowo. Są dość agresywne, a jednocześnie pragną przede wszystkim podkreślać swoją seksualność oraz ona właśnie stanowi pryzmat, przez który zostają zauważane. Znaczącą przewagę liczebną w powieści mają mężczyźni, co dość oczywiste, skoro mamy do czynienia z powieścią sensacyjno-wojskową.

Ciężko stwierdzić, co w książce jest totalnym wymysłem autorów, co choć zahacza o fakty historyczne, co bazuje jedynie na wojskowych mitach. „Ściśle tajne" można nazwać fikcją historyczną. Niemniej, dużo daje wprowadzenie przez nich tła historycznego oraz wyjaśnienie czytelnikowi w prologu niektórych autentycznych wydarzeń. Amerykański duet świetnie nakreśla stosunki między USA i ZSRR, zaznacza, co spowodowało pewne odwrócenie się sił oraz prezentuje zimną wojnę u jej początków.

Powieść obfituje w dialogi, mimo, że nie przytłaczają one opisów. Znalazło się również miejsce dla monologów wewnętrznych głównego bohatera, które idealnie wpasowują się w charakter książki. Autorzy posługują się doskonale wojskowym żargonem. Trzymają się także szczegółów, detali dotyczących militariów, poświęcają im sporo uwagi, dzięki czemu czytelnik zostaje bardzo dobrze przeprowadzony przez informacje, o których wcześniej nie miał pojęcia. Ucieszy to nie tylko nowicjuszy, lecz także fanów powieści o charakterze wojskowym.

Myślę, że mogłam wybrać lepszą książkę na rozpoczęcie swojej znajomości z jednym z najbardziej znanych autorów literatury sensacyjnej. To dobra, skrupulatnie napisana lektura, która jednak zawiera w sobie pewne mankamenty sprawiające, że nowy czytelnik raczej nie zapała uwielbieniem do obu amerykańskich pisarzy po jej przeczytaniu. Lecz na tyle niezła, że zachęca do zapoznania się z innymi utworami duetu, a nawet samego Griffina. „Ściśle tajne" z pewnością najbardziej podobać się będzie wiernym czytelnikom „profesora amerykańskiej literatury sensacyjnej".

Dział: Książki
poniedziałek, 28 wrzesień 2015 14:52

Upadek

Muszę przyznać, że po „Upadek" sięgnęłam nieco w ciemno. Choć wiedziałam, że to już osiemnasta powieść z Harrym Boshem, autorstwa Michaela Connelly'ego, nie zdecydowałam się na przeczytanie chociażby opinii, czy zrozumiem ją bez znajomości poprzednich części serii. Na szczęście, amerykański pisarz, zadbał zarówno o swoich nowych, jak i wiernych czytelników, sprawiając, że jest ona w pełni zrozumiała dla obu ich grup. „Upadek" tak bardzo mi się spodobał, że z pewnością zacznę chronologicznie, stopniowo, poznawać historię Harry'ego Bosha i przeprowadzonych przez niego śledztw.

Harry Bosch otrzymuje kolejne odroczenie od emerytury – na szczęście spędzi jeszcze na służbie ponad trzydzieści miesięcy. Doświadczony detektyw pracuje obecnie w Jednostce do spraw Przestępstw Niewyjaśnionych, czyli zajmuje się śledztwami, które w przeszłości utknęły w martwym punkcie. Tym razem otrzymuje sprawę zabójstwa oraz gwałtu sprzed ponad dwudziestu lat. Wyniki przeprowadzonego badania DNA (również przez członków tej samej jednostki) krwi znajdującej się na szyi ofiary wskazują na sprawcę, który niejednokrotnie dopuszczał się przestępstw na tle seksualnym. Jednak coś się poważnie nie zgadza – morderca w momencie popełniania zbrodni musiałby mieć osiem lat. Zaraz po rozpoczęciu śledztwa Harry dostaje poważny telefon od góry – syn radnego Irvinga, z którym detektyw od lat ma na pieńku – wypada z balkonu hotelowego apartamentu. Na wyraźne życzenie radnego to Bosh zostaje wyznaczony do poprowadzenia śledztwa i ustalenia, czy chłopak popełnił samobójstwo, czy był to zwykły wypadek, a może morderstwo. Harry rozwiązując dwie sprawy martwić się musi także o swoje prywatne życie, czyli o dorastającą piętnastoletnią córkę, którą samotnie wychowuje.

Kilka tygodni temu miałam okazję czytać jedną z kolejnych części serii o Komisarzu Brunettim napisanej przez Donnę Leon. Zarówno jej cykl, jak i Connelly'ego łączy podobna ilość tomów. Jednak porównując twórczość obojga Amerykanów różnica pomiędzy ich umiejętnością prowadzenia fabuły jest ogromna. Twórca postaci Harry'ego Bosha świetnie ukazuje przebieg śledztwa, które trwa kilka krótkich, lecz intensywnych dni. Dopieszcza każdy szczegół, każdą istotną informację, aby potem doprowadzić czytelnika do wielkiego finału.

Oba wątki śledzi się z niekłamaną ciekawością, a od samej książki trudno się oderwać. Mnie jednak wydała się bardziej interesująca sprawa sprzed lat. Być może dlatego że w przypadku śmierci syna radnego Bosch odkrywał polityczne machlojki i malwersacje, które odsłaniały jedynie plugawą naturę relacji oraz urzędników. Za to druga sprawa miała podłoże również psychologiczne, a sam detektyw zaczynał się zastanawiać nad swoimi poglądami.

Harry Bosch nie jest typowo sympatycznym, ciepłym bohaterem. Lepiej określają go wyrażenia takie, jak zdystansowany, chłody, opanowany. Jednak ewidentnie jest najlepszy w tym, co robi, przez co mimo wszystko darzymy go ogromnym szacunkiem. Jego wizerunek ocieplają nieco kontakty z córką oraz ogólne migawki z jego życia prywatnego.

Connelly tak opowiada historię oraz wprowadza nas w świat kryminalnego Los Angeles i prywatnego życia Bosha, że znajomość poprzednich tomów serii staje się zupełnie zbędna. W koniecznych momentach autor ujawnia fakty dotyczące przeszłości detektywa, które są niezbędne do zrozumienia kolejnych wydarzeń. Nie zdradza przy tym zbyt wiele, ot, właśnie tyle, ile potrzeba, zachęcając tym bardziej czytelnika do sięgnięcia po inne książki z przygodami detektywa.

Mam jedynie lekkie zastrzeżenie jeśli chodzi o polskie tłumaczenie oraz korektę. W książce pojawia się zbyt wiele powtórzeń, które nawet mi, osobie, która nigdy nie zwraca uwagę na podobne występki redaktorskie, rzucały się w oczy. Zdarzały się całe akapity, w których dominowały różne formy „bycia", a jeśli chodzi o synonimy rzeczowników także ktoś odpowiedzialny za korektę nie sięgnął po słownik.

Michael Connelly pisze prostym, lecz fachowym językiem. Uwidacznia się to w takich typowo dochodzeniowych scenach, jak przesłuchania czy sekcja zwłok. Na korzyść działa także podział na krótkie rozdziały, dzięki którym komenda „jeszcze jeden rozdział" rozbrzmiewa bez protestu zamykających się oczu.

„Upadek" udowadnia, że nawet po napisaniu kilkunastu powieści z jednym bohaterem, można nadal przykuć uwagę nowego czytelnika swoim poziomem oraz umiejętnością budowania intrygi. Po powieści Connelly'ego z pewnością jeszcze sięgnę, a z serią o Boschu postaram się zapoznać jak najprędzej. Nie martwicie się – nieważne od której powieści z Harrym zaczniecie i tak bezbrzeżnie wciągnie Was w brutalny świat Los Angeles.

Dział: Książki
poniedziałek, 24 sierpień 2015 23:02

Kod Himmlera

„Kod Himmlera" to debiut, który – jak większość w Polsce – przeszedł bez echa. A szkoda, bo rzadko na polskim rynku pojawiają się podobne pozycje – zarówno pod względem umiejętności prowadzenia fabuły, jak i samej gatunkowości. Przemysław Piotrowski umiejętnie połączył w swojej powieści cztery gatunki, tworząc mroczną książkę z odniesieniami do II wojny światowej oraz tajemnic XX wieku.

Na okładce utrzymanej w morskim, seledynowym kolorze widać zakrwawioną dłoń, która wystaje spod śniegu. Taka kolorystyka z pewnością inspirowana jest tym, jak wygląda dzień na Antarktydzie, w mroźnym klimacie. Z oddali widać zarysy dwóch postaci, podążających w nieznanym kierunku. Już po okładce możemy stwierdzić, że będzie to mroczna historia, w której nie zabraknie krwi oraz trupów.

W 1943 w nazistowskich bunkrach Olbrzyma w Górach Sowich dochodzi do tragicznych wydarzeń. W 1947 komandosi brytyjscy oraz badacze zostają wysłani na Antarktydę, aby wypełnić tajną misję. Tylko jednemu marines udaje się przeżyć. Rok 2016, Polska. Tomasz Turczyński, dziennikarz sportowy Gazety Lubuskiej, po śmierci dziadka odnajdujenazistowskie dokumenty z czasów II wojny światowej, które odnalazł jego dziadek w kompleksie Olbrzyma. Mężczyzna postanawia rozwikłać zagadkę, która tak bardzo nurtowała jego ukochanego członka rodziny. Jednak szybko się okazuje, że Tomasz wplątuje się w bardzo niebezpieczną sytuację, w którą uwikłany jest niejeden rząd. A w tym samym czasie na Antarktydzie dochodzi do wyjątkowego odkrycia... Czy dziennikarzowi uda się dotrzeć do prawdy? Czy zdoła odkryć czego dotyczyła tajna nazistowska operacja?

Już za samą koncepcję stworzenia powieści należy autorowi przyklasnąć. Naprawdę wyjątkowy pomysł (choć z podobnymi zapewne wielu czytelników zetknęło się w literaturze zagranicznej) połączenia sensacji, thrillera, horroru i fantastyki zaowocował świetnym gatunkowym miszmaszem. Trzeba przyznać, że „Kod Himmlera" to opowieść bardzo dynamiczna, przepełniona zarówno szybką akcją, jak i bardzo dobrze napisanymi fragmentami dochodzenia do prawdy.

Piotrowski wykorzystał teorie spiskowe, XX-wieczne tajemnice, na których punkcie niejeden człowiek ma obsesję, postaci historyczne oraz istnienie tajnych organizacji rządowych. Przywołuje Himmlera, Wunderfafe, Anioła Śmierci, tajne eksperymenty Trzeciej Rzeszy i wykorzystywanie przez nazistów runów. Trzyma się faktów historycznych, a przy tym łączy je z domysłami oraz fantastycznymi koncepcjami. W całości, wszystkie te elementy, tworzą zagadkę tak intrygującą, że wciąga czytelnika do swojego świata nieprawdopodobności oraz sprawia, że na chwilę jesteśmy skłonni uwierzyć we wszystkie wydarzenia.

Przemysław Piotrowski postanowił, że jego bohater będzie miał podobny życiorys do niego samego. Sam autor urodzony w Zielonej Górze, niegdyś był dziennikarzem sportowym, a obecnie mieszka z żoną Kasią i pracuje w branży naftowej w Norwegii. Skoro można znaleźć tak wiele punktów stycznych przyglądając się wyłącznie suchym faktom, można założyć, że Tomasz Turczyński z pewnością prezentuje jakieś cechy Piotrowskiego.

Autor nie skupia się na zbytnio na psychologii postaci, co akurat w przypadku „Kodu Himmlera" wcale nie jest złym posunięciem. Jedynym zarzutem mogłoby stać się prezentowanie ich w czarno-białych barwach, z czego większość z nich przedstawiona została w samych superlatywach. Pobudki, którymi kieruje się Tomek, profesor oraz Kasia wydają się nieco naciągane, lecz w ostatecznym rozrachunku, biorąc pod uwagę atmosferę powieści, można te niuanse zignorować.

Polski pisarz nie stara się być zabawnym, zdystansowanym autorem, ale wywołał moją sympatię już na początku pierwszego rozdziału. Przez jeden akapit opowiada o tym, jak polska kadra piłkarska w 2015 i 2016 roku przeżywa pasmo sukcesów. Trudno przy takim pomyśle choćby się nie uśmiechnąć lub się rozczulić, prawda? Poczucie humoru jednak zanika wraz z rozwojem wydarzeń.

Oceniam książkę Piotrowskiego wysoko, dlatego że w porównaniu z innymi powieściami gatunkowymi na naszym rynku „Kod Himmlera" się wyróżnia. W tej debiutanckiej pozycji trudno dopatrzeć się nielogiczności, pewne rozwiązania fabularne można nazwać wręcz błyskotliwymi oraz nietuzinkowymi. Być może nie trafi do szerokiego grona odbiorców, lecz fanów czterech gatunków literackich czy miłośników tajemnic II wojny światowej powinna porwać.

Dział: Książki
niedziela, 02 sierpień 2015 15:55

Uprowadzony

Ostatnio coraz częściej sięgam po debiuty literackie – czasem celowo, czasem przypadkiem. Niestety, te, na które natrafiłam w ostatnich tygodniach niekoniecznie spełniały moje oczekiwania, a niekiedy nawet nudziły oraz przerażały swoim poziomem. „Uprowadzony" Arkadiusza Gaczoła przerwał wreszcie złą, niefortunną passę. To dobrze skrojony, brutalny, mroczny, trzymający w napięciu kryminał, który może być początkiem interesującej kariery pisarskiej debiutanta.

Na okładce (która została zakupiona z portalu iStock) widać rozwalający się rodzinny dom z powybijanymi szybami i dziurami w dachu. Pomimo tego, że wydawać by się mogło, że powinien być opuszczony, w środku palą się światła. W oddali nie widać ulic czy innych budynków – prawdopodobnie stoi gdzieś na uboczu, w sporej odległości od pozostałych domostw. Czerwone niebo pokryte białymi smugami zwiastuje krwawą historię. Ta grafika zdecydowanie do mnie przemawia – zapowiada opowieść o domu, w którym stało się coś bardzo złego (od razu skojarzyła się mi z książką Jacka Ketchuma „Dziewczyną z sąsiedztwa").

Londyn, rok 1986. Syn jednego z magnatów finansowych znika bez śladu po koncercie Depeche Mode na Wembley. Sprawę jego odnalezienia dostaje detektyw Megan Stanford. Próbując rozwikłać zagadkę, zaczyna się zastanawiać, czy chłopaka nie spotkało coś gorszego niż tylko porwanie. W tym samym czasie psychopata zaczyna znęcać się nad swoją nową ofiarą.

Książka Arkadiusz Gaczoła jest naprawdę udanym debiutem. W trakcie lektury przywoływała we mnie skojarzenia z piórem Alex Kava'y (przez osadzenie silnej, lecz kobiecej pani detektyw jako jednej z głównych postaci), Harlana Cobena (dzięki doskonałemu połączeniu poszczególnych wątków oraz misterne zbudowanie intrygi) czy wspomnianego już wcześniej Jacka Ketchuma (przez sporą dawkę brutalności w opisach oraz ogólny bestialski klimat). Autor nie zapomina, że kryminał musi zawierać konkretne elementy, bez których można stracić uwagę czytelnika. Sama historia pobudza wyobraźnię, każe zbaczać naszym domysłom na zbyt utarte tory, aby potem zrobić zwrot akcji o 180 stopni. Zakończenie zaskakuje, rewidując wszystkie podejrzenia, których nabraliśmy przez ostatnie kilkadziesiąt stron.

Polski pisarz nie zapomniał także o zagłębieniu się w psychologię sprawcy oraz o dokładnym nakreśleniu charakteru głównodowodzącej śledztwa. Poruszył również kwestię kata i ofiary oraz tego, jak może się skończyć zamiana ról w takim układzie. Jedynym, co budziło moją wątpliwość to nadmierne wyeksponowanie wątku romansowego. Rozumiem, że miało ono na celu pogłębienie rysu osobowości bohaterki kobiecej, lecz zdecydowanie poświęcono mu za dużo miejsca.

Autor postawił na mroczną atmosferę oraz plastyczne, brutalne opisy. Malując  najobrzydliwsze, najbardziej chore obsesje oprawcy wnikał w detale, co niektórych czytelników, o słabszych nerwach (i żołądkach) może przyprawić o spazmy. Znakomicie przeplatał również akcję – jedną dziejącą się w domu psychopaty, opowiadającą o próbie przetrwania jednej z jego ofiar, z drugą, czyli śledzącą przebieg śledztwa oraz prywatne życie pani detektyw. Przy tym wydarzenia z obu wątków nie są zestawiane ze sobą chronologicznie – np. gdy rozdział 20 dotyczył przeżyć ofiary z 24 kwietnia, kolejny – rozdział 21 – mówił o wieczorze Megan 23 kwietnia. W taki sposób autor wymusił czujność u swojego czytelnika oraz bardziej zagmatwał kryminalną zagadkę. Klamra spajająca początek oraz koniec powieści – epilog i prolog – idealnie komentuje wydarzenia, które dotknęły bohaterów.

Arkadiusz Gaczoł w swojej krótkiej (184 strony) powieści zawarł właściwie wszystkie elementy składowe dobrego kryminału. Nie można narzekać na nudę czy niedobór napięcia, na zbyt prostą konstrukcję czy nielogiczności wynikające z fabuły. Mam nadzieję, że autor „Uprowadzonego" wyda jeszcze kolejną powieść w podobnym duchu, bo na naszym rodzimym rynku zdecydowanie brakuje tego rodzaju literatury.

Dział: Książki
środa, 29 lipiec 2015 10:33

Dzieci gniewu

Ludzie zabijają się – w sekrecie i otwarcie – od początków świata, jednak pojęcie „seryjny morderca" to dopiero wynalazek lat 70. Za jego autora uważa się agenta FBI, Roberta Resslera lub dr Roberta D. Keppela (brak tutaj zgodności, co do konkretnego nazwiska). Swoją popularność termin zawdzięcza mediom, które stosowały go, nagłaśniając przestępstwa Teda Bundy'ego oraz Davida Berkowitza. Za seryjnego mordercę uważa się zabójcę, który uśmiercił trzy lub więcej osób w oddzielnych sytuacjach, co odróżnia go od masowego mordercy (zabicie wielu osób w wyniku jednego ataku) oraz szalonego mordercy (który zabija wielu w różnych miejscach, w odstępie czasu do kilku godzin). Najbardziej rozpoznawalni powszechni mordercy, to niekoniecznie postaci o najdłuższej liczbie zabójstw. Ted Bundy, według różnych źródeł, pozbawił życia od 30 do 100 osób; Heroldowi Shipmanowi udowodniono 218 ofiar; Kubie Rozpruwaczowi zazwyczaj przypisuje się „jedynie" 5 śmierci. Tymczasem w swojej książce „Dzieci gniewu" Paul Grossman kreuje zagrożenie, które pochłania niemal 300 ciał i to... maksymalnie kilkunastoletnich chłopców.

Okładka „Dzieci gniewu" skupia się bardziej na historycznym aspekcie fabuły. Przepalona sepia zdjęcia wąskiej, brukowanej uliczki między kamienicami, połączonymi mostami, wyraźnie kojarzy się z czasami gett. Jednak czarna plama odwróconej, samotnej postaci budzi innego rodzaju niepokój. I ten właśnie niepokój zachęca, by po książkę sięgnąć i choćby tylko zapoznać się z jej opisem.

Willi Kraus, jako Żyd i detektyw pracujący dla Kripo w Berlinie na przełomie lat 20. i 30., nie ma lekkiego życia. Brak zaufania ze strony przełożonych, szykany współpracowników i ogólna niechęć mieszkańców Niemiec wyraźnie dają mu się we znaki. Psychiczne obciążenie wzrasta, gdy Willi dokonuje szokującego odkrycia. W jednym z kanałów ujawniony zostaje jutowy worek, zawierający starannie wygotowane dziecięce kości, przewiązane misternie splecionymi z mięśni sznurkami. Zawartość dopełnia obecność Biblii z zakreślonymi cytatami. Pomimo zaangażowania Williego w sprawę, detektyw niemal natychmiast zostaje od niej odsunięty i przypisany do masowych zatruć poprzez spożywanie kiełbasy. Willi szybko orientuje się, że policja zamierza znaleźć jedynie kozła ofiarnego, który przyjmie na siebie winę za makabryczne zbrodnie, więc stara się zająć sprawą na własną rękę. Tymczasem badania nad zatruciami przynoszą niespodziewane informacje. Czy to możliwe, żeby obie sprawy się ze sobą łączyły? Nad Berlinem pojawiają się chmury związane z Kinderfresser (Dzieciożercą) oraz... rodzącej się ideologii nazistowskiej i początkami kariery Hitlera.

Właściwie od pierwszych stron udaje się autorowi zgrabnie wykreować nastrój grozy i napięcia. Z kolejnych stronic unosi się zapach gnijącego mięsa, bezdomności i zestaw innych aromatów typowych dla wielkich metropolii. Berlin wydaje się wielki i przeraźliwie ciasny jednocześnie. Miniaturyzują go wąskie horyzonty myślowe i wyraźne podziały – na biednych i bogatych, wpływowych i bez znaczenia, na Żydów, Cyganów oraz „prawdziwych" Niemców. Główny bohater zdaje się być jedynym, który jednocześnie nie dostrzega zagrożeń i potrafi patrzeć ponad nimi. Walczy jednak z wiatrakami. Czytelnika ściska coś w środku, gdy na każde pół kroku Krausa naprzód przypadają kolejne dwa w tył. Chęć rozwiązania zagadki jest przytłaczająca, ale tak jak detektywa odsuwają od jej poznania przełożeni, tak i odbiorcy pozostaje – przez bardzo długo – jedynie obejść się smakiem własnych umiejętności dedukcyjnych.

Powieść podzielona jest na cztery główne księgi, z których każda kończy się grą w bardzo wysokiej tonacji emocjonalnej. Nie oznacza to jednak, że jest to tonacja nie do przewidzenia. Grossman wyraźnie wziął sobie do serca zasadę Strzelby Czechowa. Potrzebne do rozwiązania zagadek elementy są bardzo wyraźnie – moim zdaniem nieco zbyt wyraźnie – kreślone od samego początku tej historii.

Sam bohater, chociaż fascynujący ze względu na nietypowe połączenie cech (detektyw Żyd w berlińskim Kripo na przełomie lat 20. i 30.) nieszczególnie mnie do siebie przekonał. Z pewnością jest to postać o wysokich standardach moralnych, zdolna do poświęcenia własnych potrzeb w imię wartości ogółu, jednak chwilami wydaje się dość niespójna. Mężczyzna, który ma za sobą okrucieństwa wojny, umie poradzić sobie z traumami, a jednocześnie kilkukrotnie rozkleja się spoglądając na sceny, które wrażenie mogłyby robić tylko podczas oglądania starannie dopracowanej strategii amerykańskiego twórcy filmowych melodramatów. Czarne charaktery książki, chociaż uargumentowane, wciąż wydają się dość płaskie. Brakuje im pewnego dopracowania, które wyryłoby ich imiona w pamięci czytelnika. Tymczasem zostają w głowie jedynie ich okrutne czyny, zapisujące się w ludzkiej pamięci, niczym dzieła duchów.

Największą zaletą „Dzieci gniewu" jest to, że autor nie ograniczył się do wątku kryminalnego z lekką tylko nutą historii w tle, a z owej historii uczynił pełnoprawnego bohatera. Przemierzające ulice zastępy Hitlerjugend; przemówienie Hitlera, które jednocześnie fascynuje i przeraża; zmiany relacji nawet między wieloletnimi przyjaciółmi. Wyraźnie widać, jak gęstnieją społeczne nastroje, gdy Niemcy wchodzą w fazę upadku i kurczowo starają się chwycić kogokolwiek, kto da im nadzieję na odbudowę państwa. Atmosfera zagrożenia, z której bohaterowie zdają sobie sprawę jedynie w ułamkowej części, zmuszają czytelnika do cichego dopingu związanego ze znajomością przyszłych wydarzeń. Przez całą książkę wciąż trzymałam kciuki, żeby – niezależnie od kryminalnej sprawy – udało się rodzinie Williego Krausa opuścić Niemcy zanim będzie za późno. Było to pragnienie jednocześnie irytujące, bowiem postaci czuły wyraźny związek z miastem i krajem, w którym wychowywały się całe pokolenia ich rodzin i nie powinny musieć rezygnować z tego przywiązania.

Powieść napisana jest przystępnym i w miarę bogatym językiem. Grossman doskonale radzi sobie w sferze opisowej, umiejąc uplastycznić nawet najbardziej odrzucające widoki. Zdecydowanie z tego powodu książkę powinni odpuścić sobie weganie i wegetarianie, którzy mogą nie przebrnąć przez szczegółowo skonstruowane obrazy rzeźni i sposobów masowego uboju (należy tutaj wziąć też pod uwagę aspekt technologiczny, wynikający z opisywanych przez autora czasów). Zdarzają się jednak pisarzowi prywatne kalki, szczególnie, gdy chodzi o emocje targające głównym bohaterem oraz jego biologiczne odczucia.

Chociaż się tego nie spodziewałam „Dzieci gniewu" Paula Grossmana wciągnęły mnie bez reszty. Nie jest to może pozycja pozbawiona wad – najbardziej dojmującą jest tutaj z pewnością jej w niektórych miejscach przewidywalność –, ale wciąż zdecydowanie wyróżnia się na tle podobnych propozycji kryminalnych. Powieść zapewnia czytelnikowi nie tylko ogromną dawkę napięcia, a chwilami i strachu rodem z najmroczniejszych horrorów, związanego z policyjną tajemnicą, ale i przypomina skomplikowanie historycznych wydarzeń, które zdają się jeszcze okropniejsze – choć dużo subtelniej ukazane – niż sama zagadka zbrodni. Nie sposób nie spojrzeć na rzecz paralelnie, zwłaszcza, gdy wszystkie aspekty sprawy zostają już ujawnione. A o co chodzi? Tego dowiecie się jedynie sięgając po książkę.

Dział: Książki

Hit festiwalu Sundance. Hipnotyczna i cudownie oryginalna love story o dwóch pokrewnych duszach – samotnej, nieśmiałej wampirzycy i przystojnym śmiertelniku, których drogi krzyżują się w ciemnym zaułku Bad City. Czarno-białe gatunkowe szaleństwo i najpiękniejszy film o wampirach, jaki kiedykolwiek powstał. "O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu" już od 14 sierpnia w kinach!

Dział: Kino
środa, 01 lipiec 2015 09:18

Pozwolę ci odejść

Według badań, na które ostatnio się natknęłam, ponad 80% thrillerów i horrorów napisał mężczyzna. Czy kobiety nie chcą próbować swoich sił w tym gatunku? A może to jedna z tych bezzasadnych i nieumotywowanych logicznie prawd, które każą z miejsca odrzucać jednych autorów i nobilitować drugich? Może wydawcy sądzą, że kobiecy thriller będzie pod jakimś względem gorszy? Na pewno podobnych rozważań nie brała pod uwagę Clare Mackintosh, debiutując „Pozwolę ci odejść".

Neonowy, pomarańczowy napis tytułu i niewielkie kółko w rogu okładki z hasłem „kobieca strona thrillera" – tyle zauważyłam przy pierwszym kontakcie z tą pozycją. Dopiero potem dotarły do mnie szczegóły grafiki frontu – wybita, zabarwiona pomarańczowo szyba oraz kryjąca się za nią kobieta w odcieniach szarości. Może zamyślona, może przestraszona, może hamująca się przed płaczem – trudno powiedzieć, bowiem żadna z tych emocji nie maluje się na jej sylwetce wystarczająco wyraźnie. Tym, co szczególnie przypadło mi do gustu jest dopisek niewielką czcionką tuż nad tytułem „dopiero kiedy zechcę".

Jenna Gray załamuje się, gdy zostaje świadkiem śmierci dziecka. W jej uszach wciąż rozbrzmiewa odgłos uderzającej o asfalt główki. Dom przypomina o tragedii. Jenna podejmuje więc momentalną decyzję – pakuje najważniejsze rzeczy i ucieka. Wyprowadza się do maleńkiej wioski na walijskim wybrzeżu. Bardzo szybko zjednuje sobie członków lokalnego społeczeństwa, ale nikt nie zna bolesnej prawdy, którą Jenna musi przeżywać od nowa każdej nocy – listopad, deszcz i kałuża krwi wokół chłopięcej główki. Wkrótce w jej życiu pojawia się iskierka nadziei na szczęście. Jednak przeszłość raz jeszcze staje na jej drodze. I będzie to bardzo bolesne spotkanie. Nie tylko w sensie psychicznym.

Po dramatycznych pierwszych stronach „Pozwolę ci odejść" wpada w powolny rytm mantry psychicznie złamanej kobiety. Opisy jej traumy przeplatają się z opisami policyjnego dochodzenia i przez pierwszą połowę powieści, to właśnie wydarzenia związane ze stróżami prawa przykuwają uwagę. Dopiero zakończenie pierwszej z dwóch części, na które podzielone jest „Pozwolę ci odejść", przynosi zainteresowanie wątkiem Jenny Gray. I to w dodatku zainteresowanie tak silne, że po przejściu tej 230 strony nie można się już od powieści oderwać.

A wszystko to za sprawą doskonale poprowadzonej zagadki. Jednostajny rytm kobiecej narracji przytępia nieco zmysł dedukcji, przenosząc uwagę na wątek policyjny. Tymczasem diabeł kryje się w szczegółach. Zaskoczenie rozwojem wypadków w dużej mierze rekompensuje niespieszną i miejscami nudnawą (jakkolwiek nieczule to brzmi) historię o rozpamiętującej dramatyczne zdarzenie kobiecie. Akcja wyraźnie przyspiesza, w czytelniku rodzi się pragnienie, by posiąść umiejętność czytania dwóch stron jednocześnie i poznać wreszcie zakończenie. Pokusa zerknięcia na ostatnią stronę jest ogromna. I brawo dla tych, którzy mają w sobie wystarczająco dużo woli, by tego nie zrobić. Wielka szkoda, że autorka, mimo wszystko, nie przyspieszyła nieco akcji w pierwszej części powieści, ale druga zdecydowanie to rekompensuje.

Narracja „Pozwolę ci odejść" prowadzona jest aż w trzech różnych formach gramatycznych w zależności od bohatera: w czasie teraźniejszym pierwszej osoby liczby pojedynczej, w czasie przeszłym trzeciej osoby liczby pojedynczej oraz czasie przeszłym drugiej osoby liczby pojedynczej. I to główny zabieg różnicujący warstwę językową. W tym zabiegu zawiera się cała, skomplikowana paleta psychologii bohaterów – ofiara, która nie chce myśleć o przeszłości i nie widzi przyszłości, więc jest jedynie tu i teraz; policjanci, których zadanie jest analizować, wracać i rozważać przeszłość oraz ka, który obarcza winą ofiarę. Poza tym Clare Mackintosh wybrała raczej przezroczysty, niewyróżniający się skomplikowaniem budowy zdań, styl.

Jakkolwiek generalizująco to zabrzmi, widać, że powieść pisała kobieta. Kobieca bohaterka skupia się na przeżyciach, których mężczyźnie nie sposób doświadczyć – z różnych powodów. Najsilniej tekst trafi więc do czytelniczek, chociaż myślę, że otwarci na nowe przeżycia panowie także mogą odebrać tę historię bardzo emocjonalnie.

Jeżeli ktoś miałby wątpliwości, czy kobieta może napisać dobry thriller (chociaż uważam, że sporo powstało potwierdzających to tekstów), to Clare Mackintosh z pewnością go przekona. Autorka doskonale dawkuje napięcie, nie ogranicza się do jednej formy narracyjnej i przede wszystkim, perfekcyjnie prowadzi skomplikowaną fabułę. Co więcej, pomimo, że jestem zwolenniczką zasady „mniej znaczy więcej" i nie przepadam za wyjątkowo zagmatwanymi intrygami (zbyt duża ilość zbiegów okoliczności zmniejsza poziom prawdopodobności historii), to ta zrobiła na mnie wrażenie. Szukacie lektury na upalne dni, żeby chłodny dreszcz przebiegał Wam po plecach? Trafiliście w dziesiątkę!

Dział: Książki
niedziela, 21 czerwiec 2015 23:36

Krew na śniegu

Pomimo, że czeka na mnie jeszcze niejeden tom z serii o Harry'm Hole'u, to datę premiery najnowszej powieści Jo Nesbø miałam zaznaczoną w kalendarzu od tygodni. Lektura „Krwi na śniegu" idealnie zbiegła się dla mnie w czasie z oglądanym właśnie brytyjskim serialem „Fortitude", rozgrywającym się na skraju koła podbiegunowego - u progu lata tkwię w zimnym klimacie, otoczona śniegiem, co z pewnością przyczyniło się do mojego (dość pozytywnego) odbioru nowej propozycji od norweskiego pisarza. Choć skromna objętościowo książka z pewnością nie zostanie okrzyknięta najlepszą w dorobku pisarza, to warto poświęcić jej jedno weekendowe przedpołudnie.

Okładka książki została utrzymana w tym samym stylu, co pozostałe powieści Norwega wydane w Polsce. Jasnoszare tło, nazwisko autora zapisane czcionką w kolorze przypominającym krew. W jej centralnej części znajduje się rysunek dwóch martwych ryb, leżących na śniegu, skąpanych w kroplach krwi. Przyznam, że wygląda to nieco idiotycznie oraz zniechęcająco, dla kogoś, kto o Jo Nesbø nigdy nie słyszał.

Olav mieszka w Oslo i jest płatnym zabójcą. Wie, że do wielu spraw, nawet związanych z przestępczym światkiem, zwyczajnie się nie nadaje, lecz zdaje sobie sprawę, że w swojej profesji odznacza się profesjonalizmem. Ot, właściwy człowiek na właściwym miejscu. Wykonując dobrze swoją „pracę", jednocześnie jest osobą niezwykle empatyczną oraz kierującą się jasnymi zasadami. Jego życie toczy się pewnym rytmem, na który Olav dawno temu się zdecydował. Wszystko się zmienia, gdy jego szef zleca mu zabicie swojej żony. Pomimo rozterek zgadza się wykonać zadanie. Jednak podejmując decyzję nie wie, że zakocha się w tej kobiecie, w swoim celu, od pierwszego spojrzenia.

Jednowątkowa opowieść przede wszystkim traktuje o miłości, a wręcz o tak zwanym „fatalnym zauroczeniu". Punktem zapalnym dla wszystkich wydarzeń jest uczucie, które Olav zaczyna żywić dla swojej „sztuki", czyli kobiety, którą ma zabić. Tym razem Jo Nesbø skupił się przede wszystkim na głównym bohaterze, lecz ponownie wykorzystał szybkie zwroty akcji oraz powolne odkrywanie kart, prowadzące do ujawnienia intrygi, w jaką uwikłał się płatny zabójca. Niestety, trzeba przyznać, że jej rozwiązanie okazuje się dość oczywiste oraz rozczarowujące.

Główny bohater „Krwi na śniegu" oraz jego psychologia to największy atut powieści. Likwidator, jak sam siebie nazywa Olav, to postać niejednoznaczna. Z jednej strony zabija ludzi bez chwili zawahania (choć zazwyczaj wie, że sobie na to zasłużyli), z drugiej po ich śmierci płaci ich rodzinom odszkodowanie. W dodatku za wszelką cenę chce uchodzić w oczach innych ludzi za niezbyt bystrego, mało rozgarniętego faceta od brudnej roboty. A tak naprawdę to cierpiący wewnętrznie miłośnik książek, który nie może uwolnić się od melancholii oraz własnej przeszłości.  Zanurzenie się w psychologii postaci umożliwia dodatkowo przywołanie wspomnień z dzieciństwa, scharakteryzowanie relacji rodzinnych, a także zobrazowanie początków „kariery" Olava. To typowy bohater norweskiego pisarza, któremu los nigdy nie sprzyja, a niemalże każda podjęta przez niego decyzja jest naszpikowana ryzykiem i niebezpieczeństwem.

Nesbø jest królem tworzenia zimnej, mrocznej, przerażającej atmosfery. Wystarczy, że nakreśli opis śniegu jako puchowej kołdry, wspomni jak trudno jest przejechać przez zaspy lub zacznie opisywać, jak krew wsiąka w biały puch. Nagle i czytelnikowi za oknem pogoda się zmienia, i sięga po koc, pomimo, że przed chwilą było jeszcze całkiem ciepło. Z każdego zdania wyziera dojmujący fatalizm, który powoduje, że trudno, aby nie zaczęła się odbiorcy udzielać chandra głównego bohatera.

Pierwszoosobowa narracja wzmaga gorzki, ironiczny ton opowieści o zauroczonym płatnym zabójcy, który jednak ma sumienie. Nesbø pozostaje brutalny w opisach, lecz w tym przypadku udało mu się także zanurzyć w pewnej poetyckości zbrodni. Pomimo dosadności, autor stara się skontrastować jakąś delikatną nastrojowość z owym kpiarskim zacięciem.

Każdy, kto choć raz miał styczność z twórczością norweskiego pisarza wie, że stać go na więcej. Nesbø  wykorzystał swoje atuty, jednak tym razem stworzył nie tyle kryminał, czy też gangsterską sensację, a miłosną historię fatalnego zauroczenia. „Krew na śniegu" czyta się jednym tchem i śmiało sięgnąć po nią mogą miłośnicy pisarza, lecz tym, którzy chcą go dopiero poznać odsyłam chociażby do „Człowieka-nietoperza". Niestety, po lekturze jego najnowszej powieści nikt nie zdoła się do niego w pełni przekonać.

Dział: Książki