Rezultaty wyszukiwania dla: powieść science fiction
Endgame. Klucz Niebios
Kiedy skończyłam pierwszą część, nie mogłam się doczekać, kiedy zacznę kolejną. Na całe szczęście czekała już na półce, inaczej ciekawość zżarłaby mnie od środka. W książce mamy sposobność spotkać już tylko dziewięciu Graczy. Pewne sojusze przetrwały, jednak większość osób woli działać samemu, czują się wtedy bezpieczniejsi. Nie muszą spać z otwartymi oczami w obawie, że ktoś wbije im nóż w plecy. Endgame jest bezlitosne, jego uczestnicy również.
Jeśli trochę plątał Wam się wzrok podczas czytania pierwszego tomu, to w tym już nawet nie zwrócicie uwagi na układ typograficzny książki. Jest taki sam jak wcześniej, czyli bez akapitów, ale oczy po prostu się przyzwyczajają. Ja na szczęście od początku nie miałam z tym problemu i mam nadzieję, że historia i Was wciągnie tak bardzo, że zdołacie o tym układzie zapomnieć.
Jako że jest mniej bohaterów, mamy też mniej perspektyw, dzięki czemu łatwiej jest się nie pogubić. Poznajemy bliżej Graczy i ich uczucia oraz stosunek do Gry. Uświadomiono nas, że niektórzy chcą końca. Marzą o Endgame. Grają dla śmierci. Na całe szczęście kilka osób postanawia sprzeciwić się przeznaczeniu i keplerowi 22b. Szukają sposobu na zakończenie tej katastrofy i powstrzymanie nieuniknionego. Bohaterowie mierzą bardzo wysoko i postawili sobie cele, do których spełnienia potrzeba nadludzkiej siły. Ostatecznie chcą sprzeciwić się przeznaczeniu, co nigdy nie bywa proste.
Jednak kim lub czym jest kepler 22b? Jest on kimś w rodzaju nadczłowieka, bóstwa wysławianego przez ludy Graczy i ich samych. Jego nazwę piszemy z małej litery, więc jeśli zdanie zaczynało się od keplera 22b to najzwyczajniej w świecie pierwszą literą było małe 'k'. Często się wtedy gubiłam, a dlatego, że zawsze wpajano nam, że zdanie zaczynamy z dużej. To wyglądało po prostu inaczej, tak... nienaturalnie. Oczywiście, rozumiem dlaczego jest tak, a nie inaczej, ale zawsze i tak musiałam przypomnieć sobie powód takiego początku zdania.
Ich mitologia, często związana właśnie z keplerem 22b, była niesamowita. Dowiedzieliśmy się o niej trochę więcej niż w pierwszym tomie, ale niestety nadal malutko. Bardzo lubię mity greckie i nordyckie, więc ta opowieść idealnie wpasowała się w moje gusta. Nie poznajemy samego keplera 22b, ani też istot mu podobnych, ale powoli poznajemy ich zamiary w stosunku do Ziemi.
Oczywiście w tej części również roi się od zagadek i tajemnic. Nic nie dostajemy na tacy, to byłoby zbyt proste. Musimy czasem trochę się pogłowić, żeby poprawnie zrozumieć przekaz. Ciągle towarzyszy nam niesamowity dreszczyk i euforia, kiedy zrozumiemy coś przed bohaterami opowieści. Wkręcić się w fabułę pomagają nam obrazki znajdujące się w książce. Poznajemy brutalność i zaciętość ludzkiej rasy, ich wady i zalety. Dobro, miłosierdzie i ambicje. Gracze różną się od siebie całkowicie. Nie czujemy między nimi powiązania, chęci współpracy - a skoro zamierzają stanąć naprzeciwko przedwiecznym istotom, sami sobie nie poradzą. Muszą działać razem.
Wkręciłam się w tę opowieść, polubiłam bohaterów i oczarowano mnie unikalnością historii. Jestem bardzo zadowolona z tej lektury.
Człowiek, który spadł na Ziemię
Walter Tevis był membraną swoich czasów. Jego powieści charakteryzują się prostotą, bezpośredniością i szczerością. Naiwność jego historii niesie ze sobą tęsknotę za światem prostszym i łagodniejszym.
„Człowiek, który spadł na Ziemię” to druga, po „Przedrzeźniaczu”, powieść Waltera Tevisa wydana przez Wydawnictwo Mag w ramach serii Artefakty. Jest to też druga powieść w dorobku autora, wydana oryginalnie w 1963 roku, cztery lata po literackim sukcesie „The Hustler”. Historia Anteańczyka, którzy przybył na Ziemię, nie przypadła początkowo wydawcom do gustu i została przez nich odrzucona. Było ona zaskoczeniem dla środowiska literackiego, grzechem szanowanego pisarza, który odważył się zabrać za literaturę fantastyczną. Dopiero Gold Medal Books opublikowało tę powieść, którą uważa się obecnie za jedną z najlepszych powieści science fiction, jakie kiedykolwiek napisano.
Wyobraźcie sobie przybysza z odległej planety, który został wysłany z misją ratowniczą. Obcego, który szczęśliwie dzięki drobnej charakteryzacji, przypomina człowieka i może spokojnie poruszać się między ludźmi. Wyobraźcie sobie zdesperowanego przedstawiciela swojej rasy, który pozostawił wszystko, co kocha, lata świetlne za sobą, niesie na swych barkach wielkie brzemię, będąc jedyną nadzieją dla swoich bliskich i pobratymców. Główny bohater, Thomas Jerome Newton, dzięki nadzwyczajnej inteligencji oraz zdobyczom technologicznym Anteańczyków, dochodzi do ogromnego bogactwa, które ma mu pomóc w realizacji tajemniczego projektu naukowego. Pytanie brzmi, czy samotny obcy, obarczony wielką odpowiedzialnością, żyjący między ludźmi, zdoła zrealizować swój plan? Pytanie brzmi, co bardziej mu przeszkodzi, agencje rządowe, czy jego własne słabości?
Pisarstwo Waltera Tevisa charakteryzuje się prostotą, szczerością i bezpośredniością, jest w swoim przekazie bardzo dosłowne, a kreacja świata bardzo naiwna. Walter Tevis pisząc powieść przelał na papier swoje doświadczenia z dzieciństwa, mając bowiem dziesięć lat, jego rodzina pozostawiła go w szpitalu samego na rok czasu (chorował na gorączkę reumatyczną), sama przeprowadzając się z San Francisco do Kentucky. Tą bolesną dziecięcą samotność zaszczepił głęboko w postać Thomasa Jeroma Newtona, obcego, który musiał żyć wśród obcych. Walter Tevis nie byłby sobą, gdyby w swojej twórczości nie odbijał, jak w lustrze, niepokojów społecznych i politycznych, które go otaczały. W „Przedrzeźniaczu”, napisanym dużo później nawiązywał do swobody obyczajowej okresu hipisowskiego, w „Człowieku, który spadł na Ziemię”, pisanym w latach sześćdziesiątych, opisywał zagrożenia zimnowojenne. Przez całą powieść przewija się motyw lęku o militarne wykorzystywanie wynalazków. Postać Nathana Bryce'a, naukowca, jest jakby sumieniem tamtych czasów, będąc bowiem badaczem pracującym nad skomplikowanymi projektami, obawiał się cały czas o to, że owoce jego pracy, a także zaskakujące wynalazki Newtona, będą narzędziem do krzywdzenia ludzi. Widać, że pisarz mocno reagował na wyścig zbrojeń, jakie towarzyszyło Zimnej Wojnie. Przypomnę, ze powieść została wydana w 1963 roku, czyli niedługo po kryzysie kubańskim. Jednocześnie autor zwraca uwagę, w sposób bardzo prostolinijny, na nadużywanie władzy przez różne agencje rządowe; więzienie bez wyroku sądowego, tortury, inwigilacja, te wszystkie szeroko w tamtych czasach rozwinięte działania organów państwowych, które nadal są aktualne.
Po napisaniu „Człowieka, który spadł na Ziemię” Walter Tevis popadł w alkoholizm i na bardzo długo zarzucił karierę pisarską. W jednym z wywiadów wyjaśniał, że odrzucenie rękopisu książki, spowodowało w nim długotrwałe zblokowanie twórcze. Jednak bardziej prawdopodobne byłoby stwierdzenie, że nałóg miał na to znacznie większy wpływ. Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ sam Tevis twierdził, że jego powieść jest właśnie o stawaniu się alkoholikiem. Proces popadania w nałóg został pięknie, choć to niewłaściwe słowo, odmalowany. Thomas Jerome Newton niosąc wielkie brzemię i odpowiedzialność, dążący do uratowania swoich bliskich, nie ma możliwości podzielenia się swoim ciężarem z nikim, co więcej czuje się osamotniony między dziwnymi, nieprzewidywalnymi i głupszymi od niego ludźmi. W wyniku drobnego wypadku i towarzystwa Mery Jo, zdeklarowanej alkoholiczki na zasiłku, stopniowo popada w alkoholizm i niemoc. Czuje, że za słabo chce zrealizować swój projekt, popada w końcu w permanentną obłomowszczyznę.
O czym jest właściwie powieść? Początkowo, z wierzchu wydaje się to prosta, anachroniczna historia kosmity na Ziemi. Jednak gdy bardziej się przyjrzeć temu, co chciał przekazać autor znajdziemy tam bolesny krzyk słabego, chorego dziecka pozostawionego samemu sobie pośród obcych, lęk dorosłego mężczyzny o zimnowojenną rzeczywistość, aż w końcu obraz artysty, złamanego niepowodzeniem, odczuwającym wielką prywatną porażką, wynikłą z niemocy twórczej.
Zaskakujące jest, że ta krótka powieść o prostej i naiwnej fabule, napisana z taką delikatnością, jest bolesną autobiografią, pełną niemocy, rozpaczy i lęków. Dla mnie historia Anteańczyka jest nazbyt osobista, za bardzo dotyka szczegółu, a nie ogółu, dlatego zdecydowanie bardziej przypadł mi do gustu „Przedrzeźniacz” niż „Człowiek, który spadł na Ziemię”. Jest to powieść, która nie wszystkim się spodoba, nie każdy doszuka się w niej tej głębi, którą umiejętnie Tevis zawarł w swej twórczości, ale tak naprawdę trzeba samemu przeczytać, aby się o tym przekonać.
* Większość informacji biograficznych zaczerpnęłam z : https://www.sfsite.com/fsf/2000/js0007.htm
"Ogień krzyżowy" Nancy Kress pod patronatem
Nakładem wydawnictwa Rebis oraz pod patronatem Secretum ukazała się właśnie powieść science fiction Nancy Kress "Ogień krzyżowy". Na dalekiej planecie osiedla się ludzka kolonia, której założycielem jest Jake Holman, mężczyzna usiłujący uciec przed mroczną przeszłością. Właśnie gdy ta różnorodna wielotysięczna grupa zaczyna się przyzwyczajać do swojego życia w nowym świecie, dochodzi do zaskakującego odkrycia: na planecie żyją prymitywni humanoidalni Obcy.
Hel 3
Od czasu spektakularnego sukcesu „Pana Lodowego Ogrodu” Jarosław Grzędowicz jakby zapadł się pod ziemię. Nieśmiało wychylił się wydając „Wypychacza zwierząt”, jednak od czasu wydania 4 tomu Pana Lodowego Ogrodu w 2012 r. – milczał. Dlatego zapowiedź nowej jego powieści zelektryzowała fanów tego autora. Tym razem Jarosław Grzędowicz częstuje nas czymś kompletnie innym niż to, do czego przywykliśmy niejako po wyżej wspomnianej serii. „Hel 3” to zapowiadana na połowę lutego najnowsza powieść tego pisarza.
Ziemia, niedaleka przyszłość. Świat pełen kontroli, nakazów i zakazów. Wszechobecne kamery i wyśrubowane przepisy. Syntetyczne jedzenie, kryzys energetyczny, ograniczenia w dostawie wody, multikulturowe społeczeństwo. Warszawa pełna opuszczonych domów, zniszczonych blokowisk, brudu i przemocy. Norbert Roliński stara się żyć w tym świecie i radzić sobie jak tylko może. Jest iwenciarzem – zarabia na życie nagrywając iwenty i wypuszczjąc je do MegaNetu. Jeden iwent, drugi, trzeci. Przez pryzmat swoich multimedialnych okularów widzi rzeczy, które napawają go coraz większym przerażeniem i powodują paranoję nakręcaną strachem. Aż w końcu trafia do miejsca, które jest całkowitym zaprzeczeniem tego, co dotychczas widział i co przeżywał. Dostaje propozycję nagrania iwentu w miejscu, do którego zwykły śmiertelnik nie ma wstępu. Iwentu, który może zachwiać dotychczasowym pseudo-ładem na całym świecie.
Muszę przyznać, że moje początki z tą książką były trudne. Przez pierwsze 30-40 stron był to dla mnie tylko i wyłącznie bełkot technologiczny. Pojawiające się nazwy „omniklucz”, „MegaNet”, „omnifon” były dla mnie czymś kompletnie niezrozumiałym. Przyznaję, że nie mam zbyt dużego doświadczenia z tego typu literaturą, stąd zapewne wynikało moje początkowe zagubienie. Do tego sam początek książki to głównie opisy, które sprawiały, że ciężko mi było skupić uwagę na toczącej się akcji. Niemniej od samego początku niezmiernie zaciekawił mnie świat przedstawiony w książce. Zanim się obejrzałam, książka ta mnie pochłonęła. Stopniowo wyjaśniane pojęcia technologiczne i niesamowicie wartka akcja sprawiły, że zaczęłam ją czytać z ogromną przyjemnością.
Norbert – główny bohater, jest postacią, z którą nie trudno jest się utożsamić. Myślę, że większość z nas radziła by sobie w tym świecie podobnie jak on. Nie jest to człowiek charyzmatyczny, nieprzeciętny czy wybitny w jakimś calu. Bynajmniej! Jest to zupełnie szary obywatel zniszczonego świata, którego nie akceptuje, jednocześnie zdając sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie go zmienić. Poprzez udostępniane przez siebie nagrania nie stara się odmienić postrzegania świata przez społeczeństwo, próbuje jedynie trochę poruszyć widzami i zarobić na życie. Ot, praca jak każda inna. Dopiero jedno wydarzenie z jego udziałem sprawia, że oczy otwierają mu się szerzej, a konsekwencje udostępnionego przez niego filmu wstrząsają nim do tego stopnia, że zaczyna obawiać się o własne życie.
Mimo tego, że przez blisko połowę książki towarzyszą nam głównie opisy z dość szczątkowymi dialogami, akcja zapiera dech. Pan Grzędowicz magnetyzuje czytelnika mrocznym światem, nieprzewidywalnymi i momentami wstrząsającymi zwrotami akcji. Fabuła prowadzi nas w najbardziej przytłaczające rejony przyszłego świata, ociekające przemocą, wyzyskiem, momentami powodując wręcz fizyczne obrzydzenie i niechęć. Autor pokazuje nam świat, który niestety jest dość realny i brutalnie wywleka na światło dzienne prawdy, z których nie chcielibyśmy sobie zdawać sprawy. Cała fabuła książki jest jakby brudna, skalana, mało optymistyczna. Ma się wrażenie, że autor nie próbuje załagodzić pewnych faktów, nie oszukuje czytelnia, a raczej krzyczy do niego „patrz!”, nie pozwalając mu odwrócić głowy.
Najbardziej wstrząsające jest samo zakończenie książki. Otwiera ono czytelnikowi szeroko oczy, zapiera dech i wyrywa z piersi cichy jęk. Jest tak nieprzewidywalne, tak zaskakujące, że ciężko wręcz uwierzyć, że prawdziwe. Pisarz z niesamowitą gracją prowadzi nas przez całą ksiażkę do tego punktu, pukając nas co jakiś czas w ramię, próbując zwrócić wagę na pewne szczegóły. Jednak robi to dość subtelnie, nienachalnie, dlaczego więc mieli byśmy zwracać na to uwagę? Otóż w tej powieści diabeł, dosłownie i w przenośni, tkwi w szczegółach. Jestem pod wrażeniem tego, jak po przeczytaniu ostaniego zdania wszystkie części układanki zgrabnie wskakują na swoje miejsce, ukazując nam pełen obraz świata. Świata, którego mam nadzieję, nigdy nie doświadczymy.
„Hel 3” porusza ważne kwestie. Nie doszukiwałabym się tutaj głębszego sensu, jednak pokazuje nam to, co może nas rzeczywiście czekać, a nawet to, co już teraz się zaczęło. Przemoc na tle religijnym i politycznym. Wszechobecna inwigilacja, modyfikowana żywność, skażenie ekologiczne i pełen rozłam społeczeństwa. A na tle tego wszystkiego, zwykły szary obywatel świata, samotny wśród ludzi i starający się przeżyć i nie zwariować.
Tą powieść ciężko skrytykować. Można mieć wątpliwości co do słuszności pewnych opisów, co do momentami zbyt kwiecistego języka, który zaciemnia przekaz. Można się przyczepić do zbyt małej ilości dialogów, które mogłby wprowadzić trochę lekkości do fabuły. Można też pokręcić nosem na technologiczny żargon. Tylko, drodzy czytelnicy, nie warto. Ciężkie opisy, szczątkowe dialogi, omniklucze i omnifony to jest to, co stanowi jestestwo tej powieści. To jest to, co początkowo może drażni, potem jednak trzyma całość na tym mrocznym i ciężkim poziomie.
Po tak długim czasie milczenia, to co przedstawia nam Pan Grzędowicz jest świeże i przyjemne. Jestem przekonana, że powieść spodoba się wszystkim, nie tylko fanom Grzędowicza.
Rybak znad Morza Wewnętrznego
Wznowienia twórczości Ursuli Le Guin w formie trzech potężnych omnibusów to jedna z największych gratek wydawniczych ostatnich trzech lat. Rewelacyjne pod względem zawartości, wspaniale prezentują się też na półce i cieszą oko każdego miłośnika dobrego fantasy i science fiction. Rybak znad Morza Wewnętrznego to trzeci tom, nie tylko wspaniale uzupełniający dwa najważniejsze cykle pisarki - Ziemiomorze i Sześć światów Hain, ale również dający wgląd w jej wczesną twórczość, gdy dopiero odkrywała te dwa zupełnie różne uniwersa.
Tym razem, w przeciwieństwie do poprzedniczek, będących zbiorami powieści, książka składa się z czterech zbiorów opowiadań (Wszystkie strony świata, Rybak znad Morza Wewnętrznego, Cztery drogi ku przebaczeniu, Urodziny świata) oraz mini-powieści Opowiadanie świata. Łącznie znajdują się tutaj czterdzieści dwa teksty różnej objętości i dotyczące różnej tematyki, wśród których każdy czytelnik odnajdzie coś fascynującego i przykuwającego uwagę. Warto też zwrócić uwagę, że tytułowy zbiór, Rybak…, jest publikowany w Polsce po raz pierwszy.
Zdecydowanie lepiej jest sięgnąć po bieżący tom, mając już za sobą lekturę Ziemiomorza oraz Sześciu światów Hain (tych szczególnie), ponieważ akcja znacznej część zawartych tu utworów toczy się właśnie w tym dwóch, najsłynniejszych i najważniejszych w dorobku autorki, uniwersach. Nie są one bezpośrednio związane z fabułą poprzednich powieści, ale bez ich znajomości czytelnikowi może być trudno w pełni zrozumieć kontekst opisywanych wydarzeń. Przede wszystkim zaś stanowią one naprawdę dobre uzupełnienie obydwu cykli, dając ich pełniejszy obraz i wypełniając brakujące luki.
Wszystkie strony świata to zbiór najwcześniejszych opowiadań Le Guin, najbardziej też zróżnicowany tematycznie. I nie ukrywam, mój ulubiony z tego tomu. Znajdują się tutaj zarówno teksty dotyczące Ziemiomorza i Ekumeny (światów Hain), jak również opowiadania zupełnie z nimi nie związane, toczące się w naszej rzeczywistości, która jednak przyjmuje futurystyczną formę. Każdy został też opatrzony krótkim komentarzem autorki, w którym wyjaśnia okoliczności jego powstania lub zamierzone przesłanie.
Rybak znad Morza Wewnętrznego to z kolei zbiór ośmiu opowiadań, w tym tylko część ze świata skolonizowanego przez Hainów. Wart jest uwagi nie tylko ze względu na znajdujące się w nim utwory, lecz również wstępu, w którym Le Guin opowiada o swoim stosunku do fantastyki naukowej.
Akcja opowiadań zawartych w pozostałych zbiorach oraz powieści toczy się w obrębie uniwersum Ekumeny. Pojawiają się tu zarówno planety i rasy dobrze znane z Sześciu światów Hain, jak i zupełnie nowe, z których na uwagę zasługują przede wszystkim Werel i Yeowe. W poświęconych im utworach autorka skupia się przede wszystkim na kwestiach „posiadania” drugiego człowieka, w znacznej mierze związanego z płcią danej osoby. Widzimy tu społeczeństwa, gdzie (w zależności od miejsca) kobiety i mężczyźni zostają sprowadzeni do roli niewolników bądź wręcz kasty podludzi, a ich głównym celem jest dostarczanie przyjemności i przedłużanie gatunku.
Mimo różnorodnej tematyki wszystkich zawartych tu utworów, mają one kilka punktów wspólnych. Autorka porusza w nich problem tolerancji, seksualności i płciowości, prawa do stanowienia o samym sobie, prześladowań na tle rasowym i światopoglądowym, dyskryminacji, wolności, samotności, a nawet klonowania. Każdy z tekstów wnosi nowe spojrzenie na daną kwestię, często z dość gorzkim wydźwiękiem i bardzo rzadko pozwalając sobie na nutę optymizmu, że ludzką naturę można zmienić.
Jedyny drobny zgrzyt, jaki pojawił się podczas lektury, dotyczy przekładu. W zbiorze Wszystkie strony świata pojawia się opowiadanie „Królowa Zimy” (w oryginale Winter’s King), której akcja toczy się na zamieszkałej przez hermafrodytów planecie Gethen. Le Guin w komentarzu wyjaśnia, że w pierwotnej wersji utworu, nadała bohaterom formę męską, natomiast w nowych wydaniach – aby sprawiedliwości stało się zadość – formę żeńską (mimo to w oryginale władca nadal nazywany był królem, nie królową). W otwierającym Urodziny świata „Słowie wstępu” mowa jest o tym samym opowiadaniu, ale z tytułem „Zimowy król”. Byłoby chyba lepiej ujednolicić tę kwestię, bądź przynajmniej zrobić odpowiednią adnotację. Druga spraw dotyczy z kolei nieszczęsnego czarodzieja nazwiskiem Underhill, które to miano ma wyjątkowego pecha do polskich tłumaczy. W przekładzie Zofii Uhrynowskiej-Hanasz zmienił się on w… pana Podgórskiego (sic!). To już łatwiej było przełknąć pana Podgórka w wykonaniu Jerzego Łozińskiego…
Są to jednak naprawdę drobne kwestie, na które z łatwością można przymknąć oko, ponieważ cały zbiór prezentuje się naprawdę wspaniale. Doskonale komponuje się z poprzednimi tomami i może stanowić prawdziwą ozdobę każdej domowej biblioteczki. Gorąco polecam!
Wywiad: Veronica Roth
WYWIAD Z VERONIKĄ ROTH
Co oznacza oryginalny tytuł książki (Carve the Mark)?
“Wytnij ten znak” jest to fraza, która powraca w książce i jest wypowiadana przez bohaterów. Odnosi się do rytuału popełnianego po odebraniu komuś życia lub doświadczeniu ogromnej straty. Zwrot ten pojawia się gdy dochodzi do wielkich wydarzeń, chwil transformacji. Miałam poczucie, że ten tytuł w znaczący sposób oddaje historię książki.
Przebudzeni
„Przebudzeni” to film reklamowany sloganem: „Gwiazda "Sagi Zmierzch" Kristen Stewart i Nicholas Hoult ("X-men", "Mad Max: Na drodze gniewu") w wizjonerskiej opowieści o świecie, w którym miłość jest zbrodnią.” Brzmi jak „Delirium” spod pióra Lauren Oliver, prawda? Ostatecznie jednak okazuje się, że z fantastyczną powieścią ma naprawdę niewiele wspólnego…
Akcja rozgrywa się w niedalekiej przyszłości ludzkość, kiedy ludzkości udało się osiągnąć stan idealnej równowagi. Wojny i morderstwa należą do przeszłości, nie ma chorób i głodu. Każdy obywatel posiada wygodne mieszkanie i odpowiednią do swoich umiejętności, niezbyt ciężką pracę. Coś jednak kosztem czegoś innego. Ludzie zostali „wyleczeni” z wszelkich targających nimi emocji. W tym cudownym, nowym świecie uczucia traktuje się niczym niebezpieczną chorobę. W początkowych stadiach się je leczy, gdy pacjent jednak już nie ma szans, stosuje się na nim eutanazję. Nie każdy jednak uważa, że uczucia są złe i wiele osób, którym udało się obudzić emocje, ukrywa ten fakt przed społeczeństwem i lekarzami.
Główną rolę w scenariuszu odgrywa para kochanków - Nia (Kristen Stewart) i Silas (Nicholas Hoult). Jak długo jednak może ciągnąć się ich romans? Ile czasu są w stanie pozostać niezauważeni? Z pewnością bardzo dobrze odegrali swoje role, a surrealistyczny świat bez miłości stanowi dla ich dramatu naprawdę doskonałe tło. Tylko czy to wystarczy?
Film jest zrobiony dobrze, tego nie zamierzam mu odbierać, ale z bólem muszę przyznać, że nie pamiętam kiedy ostatnio tak bardzo się wynudziłam. Przez cały czas czekałam aż coś zacznie się dziać i nie doczekałam się aż do samego końca. Skończył się film i dalej nic. Najdziwniejsze jest to, że produkcja ma całkiem ciekawą fabułę, po prostu została zrealizowana tak, że niestety w ogóle nie wciąga. Zdecydowanie nie tego spodziewałam się po filmie Science Fiction.
„Przebudzeni” to pięknie zrealizowany, dopracowany projekt. Niektóre sceny i skomponowana do nich muzyka są po prostu obłędne. Film z pewnością znajdzie swoich fanów. Ja jednak niestety do nich nie należę. Nie lubię dramatów. Nie lubię również się nudzić. Przyznam szczerze, że liczyłam na widowisko pełne akcji. Recenzenci określają ten tytuł mianem przerobionego na nowoczesne dzieła Szekspira. Mogłabym się z nimi zgodzić, gdyby nie to, że Szekspir nigdy nie przynudzał. Może właśnie dlatego do dzisiejszego dnia kąpie się w blasku sławy?
Zejście
Tetralogia powieściowa ze świata „Żywych trupów” dotycząca Gubernatora, której współautorem był Robert Kirkman (twórca komiksu „The Walking Dead”) cieszyła się niemałym zainteresowaniem. W rok po jej zakończeniu na rynku wydawniczym pojawiło się „Zejście”, otwierająca nowy cykl książka, napisana już nie przez duet Jay Bonansinga i Robert Kirkman, a przez samego Bonansingę. Obaw było sporo. Dotąd Kirkman czuwał uważnie nad wykreowanym przez siebie światem. Czy trawiona hordami rzeczywistość mogłaby/może być równie pociągająca bez jego cichej obecności?
Rewolucyjną zmianę widać już w samej okładce. Do tej pory estetycznie obwoluty „The Walking Dead” funkcjonowały w przegródce „minimalistyczne” mojego mózgu. Konturowe postaci, kanciasty świat, brak dosłowności – bardzo lubiłam to, że wydawcy nie próbowali szokować mnie kolejnymi wizualizacjami poszarpanych ludzkich ciał (w końcu seria jest na tyle znana, że sam jej tytuł powinien już budzić odpowiednie konotacje). Autor obwoluty „Zejścia” (krakowski komiksiarz – Rafał Szłapa) postanowił jednak odejść od tego doskonałego pomysłu tak, że teraz na okładce po raz kolejny – w kontekście literatury o podobnej tematyce – ślini się horda zombie z jakimś oberwańcem bez bebechów na czele. Nie pomaga rysunkowy charakter całości, jej komiksowy sznyt. Gdyby nie słabość do cyklu i charakterystyczna dlań czcionka tytułowa, pewnie po prostu ominęłabym tę książkę.
Fabularnie rzecz przedstawia się następująco: Gubernator nie żyje, ci co mieli opuścić Woodbury dawno to zrobili, a – znani z poprzednich książek „The Walking Dead” – Lilly, Bob i reszta muszą stanąć do walki z nowymi (i starymi) zagrożeniami świata, nad którym władzę sprawują zombie. Historia ta stanowi niejako uzupełnienie dotychczas wykreowanego świata, nie pokrywając się ani z wydarzeniami z komiksów, ani serialu. Wciąż chodzi o szukanie bezpiecznego schronienia (a właściwie jego odbudowywanie w tym przypadku), powiększanie grupy ocalałych i w miarę normalne – jak tylko pozwalają na to warunki – funkcjonowanie. Lilly Caul ma zaprowadzić porządek w tym chaosie, ale nie czuje się na to gotowa. Kolejne decyzje przychodzą jej z trudem, ale gdy dowiaduje się o grupie uwięzionych w pobliskim miasteczku, nie waha się ani chwili. Ta decyzja może jednak kosztować życie nie tylko ją…
Krok w stronę transmedialności, czyli dopełniania się opowieści poprzez kontynuowanie różnych jej elementów przy wykorzystaniu różnych platform przekazu, to moim zdaniem doskonały wybór. Szkoda jedynie, że tak późny. Tylko najwierniejsi fani bowiem dublowali dotąd swoje doświadczenia, równocześnie czytając komiksy, śledząc kolejne książki i odcinki serialu. Bonansinga mógł więc swoją książką zaskoczyć fana „Żywych trupów”, co było raczej mało prawdopodobne w przypadku poprzednich tomów, właśnie ze względu na powtarzanie informacji, które fani cyklu znali już z telewizji lub komiksowych zeszytów. Problem w tym, że nie zaskoczył.
Z jednej strony to „wina” formuły. W końcu czego spodziewać się po powieści o zombie dla masowego odbiorcy? Nie ma w niej miejsca na rewolucyjne zagrywki – czytelnik wie, co i dlaczego kupuje. Ma ochotę na krwawą jatkę poprzeplataną sentymentami; na prostą historię ze świata, w którym używanie siekier do celów innych niż wyrąb drzew albo odcinanie głów ręcznie wykonaną maczetą na nikim już nie robi wrażenia. Patrząc jednak na rzecz z innej perspektywy trzeba przyznać, że Bonansinga nie wysilił się zanadto i wybrał najbardziej oklepane z oklepanych schematów. Zwłaszcza finał, czyli rozwiązanie zagadki religijnych przybyszów, okazuje się tak oczywisty, że aż dziw (o ironio!) człowieka bierze, że ktoś jeszcze decyduje się sięgać po podobne zakończenia.
Razi to wszystko o tyle, że nawet te – jakże wyeksploatowane – schematy nie zostały przez Bonansingę w pełni wykorzystane. Owszem, nie brakuje w „Zejściu” krwawych zwrotów akcji, pojedynków człowiek vs. zombie, dramatycznych relacji, pożegnań czy poświęcenia. Brakuje za to temu wszystkiemu tempa. W mojej wyobraźni znaczna część powieści rozgrywała się po prostu w trybie slow motion. Zwykle w książkach z tego uniwersum pojawiały się opisy wyjątkowo dramatycznej lub brutalnej sytuacji, a podczas lektury „Zejścia” szoku nie doświadczyłam. Być może za sprawą przewidywalności, a być może z powodu słabego z perspektywy dynamiki poprowadzenia akcji. Dziwi to o tyle, że językowo otwarcie nowego cyklu nie odstaje od poprzednich książek z serii „The Walking Dead”.
Spodziewałam się, że dzięki większej kontroli nad wydarzeniami w świecie „Żywych trupów”, Jay Bonansinga zaprezentuje czytelnikom coś nowego, świeżego. Nie mam tu na myśli wywrócenia do góry nogami schematu, a uzupełnienie tegoż uniwersum o coś, co sprawi, że odbiorca zastanowi się przez chwilę nad miejscami i ludźmi, których Rick i jego gromada porzucili; nad tym, jak to jest podnosić się z kolan po kolejnym upadku w świecie zombie; jak to jest istnieć na przekór. Tymczasem „Zejście” to po prostu kolejna krwawa bitwa o miasto z bandą idiotów oraz hordą trupów. Szkoda, bo potencjał w otwarciu nowego cyklu był.
Terry Pratchett. Życie i praca z magią w tle
„Dzieją się dziwne rzeczy, gdy człowiek czyta w pociągu powieści Terry'ego Pratchetta. Ludzie pochylają się, żeby obejrzeć okładkę, a potem mówią: „Czytałem to”, co jest naprawdę irytujące. Nawet konduktor tak do mnie powiedział.”
Myślę, że Terry’ego Pratchetta nie trzeba przedstawiać. Nie każdy zna jego twórczość, ale słyszeli o nim niemal wszyscy. Można go lubić, można nie przepadać za jego prozą, ale inteligencji, błyskotliwego dowcipu, nieograniczonej wyobraźni odmówić mu nie sposób. Pratchett był jednym z najbardziej płodnych artystów. Jego utwory zostały przetłumaczone na prawie czterdzieści języków. Wielu uważa, że są one obowiązkowe dla każdego miłośnika fantastyki.
Z tego powodu biografii oraz książek opisujących twórczość Pratchetta jest całe zatrzęsienie. Sporo powstało przed śmiercią artysty, tak jak pozycja, którą trzymam w ręku. Byłam zainteresowana, jaką osobowość skrywa jeden z moich ukochanych artystów. Craig Cabell postanowił przybliżyć nam sylwetkę tego autora.
Słów kilka o okładce. Jest źle. Bardzo źle. Bardziej przypomina pracę ucznia gimnazjum niż profesjonalnego grafika. Nie będę tutaj się nad nią znęcać, ale gdybym miała wybierać między paroma biografiami Pratchetta, to po tę bym nie sięgnęła. Druga kwestia – tłumaczenie tytułu. Uważam, że wierne byłoby lepsze niż polska wariacja. Kompletnie mi nie pasuje do tej książki.
„Terry Pratchett. Życie i praca z magią w tle nie jest nieoficjalną biografią, nie jest przewodnikiem po Świecie Dysku. Jest hołdem dla człowieka, który sprzedał siedemdziesiąt milionów egzemplarzy swoich książek, przetłumaczonych na trzydzieści osiem języków, i który udowodnił, że ma wielkie serce, jeszcze zanim zachorował. Jest to również książka wyrażająca podziw dla pisarza fantasy, którego dusza żyje w świecie rzeczywistym, i to właśnie czyni go popularnym – potrafi skłonić czytelników do empatii wobec jego świata i z prawdziwego świata wokół nich.”
Nie można odmówić autorowi wiedzy na temat tego, co pisze. Mówi o współczesnej fantastyce w Wielkiej Brytanii i na świecie, o twórczości Pratchetta, oraz o bardziej znanych powieściach, na które warto zwrócić uwagę. Niestety zbyt mało powiedział o samym autorze. Na początku oczywiście znajduje się historia początków pisania, kariery dziennikarskiej. Gdzieś przelatuje fragment o zaangażowaniu w walkę o przetrwanie orangutanów (okazuje się tutaj, że Bibliotekarz nie pojawia się przypadkiem na Niewidocznym Uniwersytecie). W końcu angielski pisarz pojawia się raz, gdy ogłasza światu diagnozę i włącza się do walki z chorobą Alzheimera. Dla mnie to było za mało. Liczyłam na bliższe zapoznanie się sylwetką Pratchetta.
Autor twierdzi, że jego książka nie jest przewodnikiem po twórczości Pratchetta. Nie jest też biografią. Więc czym jest? Niczym. Trochę biografii, sporo analiz i mamy... nic konkretnego. Liczyłam na przedłożenie tego, co Pratchett pisał, zachowań bohaterów, sytuacji w jego powieściach na jego życie, przekonania i działania. Chciałam poznać siłę napędową, którą kierowała artystą i pozwalała tworzyć dzieła tak różne, tak niesamowite i inteligentne.
Nie potrzebowałam analizy powieści i opowiadań, wytłumaczenia ich drugiego dna i zdradzania zakończeń. Podczas lektury miałam wrażenie, że autor traktuje czytelnika, jak osobę niezbyt rozwiniętą. Inaczej po co musiałby tłumaczyć nam, o czym są książki Pratchetta? Postawę Cabella wobec nas można odczuć już w pierwszych rozdziałach. Gdy kolejny raz czytałam, że „jego zdaniem fantasy oraz science fiction to odrębne gatunki, a nie jak niektórzy twierdzą, że jedno jest podgatunkiem drugiego”. Oczywiście autor tłumaczył nam też, dlaczego tak sądzi. Za każdym razem. To powodowało coraz większą irytację.
Za całkiem zbędne także uważam „aneksy”. Po cóż komu dokładna lista płac filmowych adaptacji powieści Pratchetta? Szkoda, że nie ma sprzątaczek, stażystek i chłopców na posyłki. Po co lista wszystkich wydań wszystkich książek? Kto się tym interesuje, to wie, kto nie to i tak to pominie...
„Równoumagicznienie to prawdopodobnie najważniejsza książka, jesli chodzi o poszerzanie horyzontów cyklu. Jest pierwszą, w której pojawia się babcia Weatherwax, kontynuuje tez przełamywanie schematów fantasy, rozpoczete w Kolorze magii.”
Całkiem przydatne były stwierdzenia czym Pratchett inspirował się podczas pisania. Jakie dzieła „wyśmiewał”, po jak trudne tematy sięgał: nierówność społeczna, seksizm, rasizm, przemoc, korupcja to tylko niektóre motywy w jego powieściach. Łamał tabu i schematy rządzące w powieściach fantasy. Przerabiał bajki, baśnie i znane historie po swojemu. Przenicowywał je i pokazywał ich nieznaną stronę.
Podsumowując, powiem, że nie wiem do końca czym miała być ta książka. Dla mnie usypiaczem. Naprawdę dwa razy nad nią zasnęłam. Gdy czytałam o książkach, które znam, było nawet w porządku. Gdy wchodziłam na nieznane tereny, modliłam się o koniec. Niestety Cabell nie umie swoją opowieścią o moim ukochanym autorze przyciągnąć czytelnika. Na szczęście jest wiele cytatów (różnych autorów), które umiliły choć trochę ten czas. Ale nie zniechęcam do sięgnięcia po pozycję. Możliwe, że fanom większym ode mnie, przypadnie ta książka do gustu.
„Technicznie jestem humanistą. Nie wierzę w wielkie brody na niebie, ale wierzę, że istnieje porządek.
Terry Pratchett”
Mroczna materia
Czy jesteś w życiu szczęśliwy? Czy wybory jakie dotychczas podejmowałeś były słuszne? Czy gdybyś miał taką możliwość poszedłbyś inną drogą i podjął inną decyzję? Czy często zastanawiasz się nad tym "co by było gdyby..."?
Wybory jakich dokonujemy w decydujący sposób wpływają na jakość naszego życia. Czasami drobny, mogłoby się wydawać, że nic nie znaczący element, w diametralny sposób może przyczynić się do nieprzewidzianych zmian, które zaprowadzą nas w bliżej niesprecyzowanym kierunku. A co, by było gdybyś miał możliwość poznania kilka wariantów swojego życia, w których historia potoczyła się w odmienny sposób i wybrać to, które najbardziej ci odpowiada?
Jason Dessen jest szanowanym wykładowcą uniwersyteckim, ma kochającą żonę i wspaniałego syna. Kilkanaście lat wcześniej mógł podążyć ścieżką swoich ambicji i zostać cenionym naukowcem odnoszącym znaczne sukcesy, jednak Jason wybrał rodzinę. Dla nienarodzonego syna zrezygnował z kariery i chociaż zaprzepaścił szansę na osiągnięcie czegoś wielkiego to nigdy nie żałował podjętej decyzji, czasami tylko zastanawia się nad tym co by było gdyby...Poukładane i stabilne życie mężczyzny w jednej chwili zmienia się w najgorszy koszmar. Pewnego dnia Jason budzi się w nowej, nieznanej rzeczywistości, gdzie nie ma jego rodziny, a on sam otrzymał wybitną nagrodę naukową za niewyobrażalne odkrycie. Czy tak miałoby wyglądać jego życie gdyby w kulminacyjnym momencie postanowił porzucić Daniele i ich nienarodzonego syna? Brzmi niewiarygodnie, jednak wraz z postępem czasu i wyjaśnianiem kolejnych niewiadomych wszystko zaczyna układać się w jedną spójną całość. Jason postanawia wrócić do domu i za wszelką cenę odzyskać rodzinę, którą utracił.
Blake Crouch w swojej powieści wykorzystał teorię wieloświatów, gdzie nasze życie przebiega w sposób alternatywny okraszając je elementami thrillera. Mieszanka jaką otrzymujemy jest niemalże wybuchowa. Autor w znakomity sposób buduje napięcie i wprowadza czytelnika w dezorientację. Czy Jason zwariował? Czy to co się dzieje jest rzeczywistością, czy tylko wymysłem chorego umysłu? Dążenie do odkrycia prawdy stanowi najbardziej pasjonujący element powieści.
Kreacja Janon'a Dessen'a jest niemalże genialna, a emocjonalne rozterki bohatera bardzo prawdziwe i ludzkie. Z jednej strony zderzenie wybitnego umysłu naukowca zafascynowanego tym co się dzieje, z kochającym, opiekuńczym mężem i ojcem, który jedynie czego pragnie to odzyskać swoją rodzinę. Głównym bohaterem targają rozterki, wielokrotnie zastanawiał się jakby potoczyło się jego życie gdyby nie niespodziewana ciąża jego partnerki. Czy rezygnacja z kariery naukowej była dobrym posunięciem? W momencie gdy staje przed obliczem utraty tego czego kocha wszelkie wątpliwości zostają rozwiane. Tylko rodzina się liczy, tylko rodzina jest najważniejsza.
W powieści nie brak również warstwy naukowej, która przedstawiona jest w sposób prosty i rzeczowy. Teoria strun, mostu Einsteina - Rosena, kota Schrodingera, wieloświatów, superpozycje czy mechanika kwantowa, to z pewnością nie są pojęcia powszechnie znane. Na szczęście autor nie popada w przesadnie naukowy ton, a podaje tyle szczegółów ile jest to konieczne dla zrozumienia powieści i zagmatwanej sytuacji bohatera.
"Mroczna materia" to niezwykle intrygująca i trzymająca w napięciu powieść, która zabiera nas w fantastyczną, pełną niebezpieczeństw przygodę po światach równoległych, gdzie historia potoczyła się na diametralnie różne sposoby (żałuję, że autor dłużej nie pociągnął tego wątku i nie przedstawił nam większej ilości różnych wersji Chicago). Jest to kompletna, dopracowana historia, w której nie ma miejsca na niedopowiedzenia czy zbędne wątki. Historia Jasona jest nieprzewidywalna, autor wielokrotnie zaskakuje kolejnymi pomysłami i rozwiązaniami, a samo zakończenie pozostawia czytelnika z uczuciem lekkiego szoku i niedowierzania. Z chęcią obejrzałabym ekranizację, ta powieść wręcz się o to prosi.