Rezultaty wyszukiwania dla: powieść fantasy
Czerwona Królowa
Światem rządzą srebrni. Nie chodzi tylko o to, że w ich żyłach płynie innego koloru krew. Stało się tak przede wszystkim dlatego, że posiadają oni nadprzyrodzone, magiczne zdolności, dzięki czemu są znacznie silniejsi od zwykłych „czerwonych". To nie znaczy jednak, że oni zgodzą się na bycie niewolnikami. Pewnego dnia powstaną „czerwoni niczym świt".
Mare urodziła się w wielodzietnej, wiejskiej rodzinie. Nie ma żadnych specjalnych talentów, więc stara się pomóc rodzicom kradnąc. To wychodzi jej doskonale. Kiedy jednak skończy 18 lat, tak jak wszystkich innych bezrobotnych czerwonych, wyślą ją na wojnę. Na froncie są już wszyscy jej starsi bracia, a ojciec wrócił jako ledwo żywy, wojenny weteran. Mare postanawia uciec, ale jedyna możliwość ukrycia się przed srebrnymi jest droższa niż rok utrzymania się jej rodziny. Gdy już nie widzi żadnej innej nadziei, spotyka Cala, chłopaka z zamku, który nie tylko daruje jej fakt, że chciała go okraść, ale jeszcze znajduje dla niej posadę w pałacu. Tam jednak Mare pokazuje co naprawdę potrafi, a Cal okazuje się być kimś zupełnie innym niż osoba, za którą go wzięła.
Mimo że napisana w świetny i wciągający sposób, powieść posiada kilka swoich drobnych niedociągnięć. Największą wadą książki jest nieco naciągana fabuła. Nie podoba mi się spłycony fragment historii, w którym główna bohaterka nagle, z dość banalnej przyczyny, staje się ze zwykłej, „czerwonej" służącej narzeczoną księcia. Myślę, że w tym wypadku znalazłyby się setki rozwiązań mniej niebezpiecznych dla rodziny królewskiej - choćby takie, jakie pojawiło się na końcu - i nie przemawia do mnie idea, że to część znacznie większego spisku.
Po minusach jednak nadeszła kolej na plusy, a tych w „Czerwonej królowej" jest znacznie więcej. Akcja powieści toczy się wartko, a fabuła jest klarowna i oryginalna. Nie ma tutaj tego, towarzyszącego wielu książką fantasy, chaosu, który sprawia wrażenie, jakby autor sam nie wiedział co właściwie chce napisać. Victoria Aveyard miała nie tylko pomysł, ale również i plan, a pisząc trzymała się go z należytą dokładnością, także jedne wydarzenia logicznie wynikają z drugich. Wszystko natomiast podane zostało w przystępnej, bardzo wciągającej i niezwykle atrakcyjnej formie.
Bohaterowie powieści posiadają ciekawe i rozbudowane kreacje. Sama Mare to sprytna, dzielna, ale nieco naiwna i zagubiona nastolatka. Książęta dążąc ku perfekcji odgrywają swoje wyuczone role. Drugoplanowe postacie również mają swoje własne historie, motywy i wiele do powiedzenia. Czerwona gwardia została przedstawiona w interesujący sposób, chociaż mam nadzieję, że w kolejnym tomie zostanie nieco przybliżona czytelnikom jako całe, istniejące realnie społeczeństwo, ponieważ póki co ograniczyła się do kilku imion, a jest ideą którą można w naprawdę ciekawy sposób rozwinąć.
„Czerwona królowa" to powieść którą serdecznie wszystkim polecam - nie tylko miłośnikom książek młodzieżowych i fantastyki. Proste, ale ciekawe rozwiązania, wartka akcja, wciągająca fabuła i lekki, nienachalny wątek romantyczny. Szczerze przyznam, że sama już nie mogę doczekać się kolejnego tomu - oby ukazał się jak najszybciej!
Zimowe dzieci
Ból i pustka po stracie bliskiej osoby są straszne. Ból i pustka po utracie dziecka są czymś niewyobrażalnym. Kończy się wtedy wszystko, znika sens jakichkolwiek działań.
A co by było, gdyby ukochane maleństwo można było zawrócić z drogi do zaświatów? Pobyć z nim jeszcze kilka cennych chwil, przeżyć w kilka dni, to co miało trwać długie lata? Jak wysoką cenę byłby gotów zapłacić rodzic i co by za to przehandlował? Życie, duszę, a może jeszcze coś innego?
Być może te właśnie przemyślenia i, podejrzewam, stare indiańskie legendy, stały się podstawą do napisania książki, która jest rewelacyjna. Ale o tym poniżej.
Przyznam, że do Zimowych dzieci podchodziłam bardzo ostrożnie i spodziewałam się czegoś innego, czytając opis z tyłu okładki. Jednak już sam początek książki zasugerował mi zupełnie w innym tonie, a swoim klimatem historia tak mnie wciągnęła, że nie mogłam się od niej oderwać.
Akcja toczy się na dwóch płaszczyznach czasowych, przy czym szybko okazuje się, że przeszłość ma duży wpływ na teraźniejszość, a losy bohaterów w niezwykły sposób się ze sobą splatają.
Sarę Harrison poznajemy najpierw jako małą dziewczynkę, potem już jako młodą mężatkę, bez pamięci zakochaną w swojej 8-letniej córeczce Gertie. To z zapisków Sary dowiadujemy się o tym, kim są śniący i jak odprawić rytuał. Ten rytuał zmieni nie tylko całe życie dorosłej Sary, ale wpłynie też na życie wielu innych ludzi, pozornie z Sarą niezwiązanych.
Gdy mała Gertie zostaje znaleziona martwa, oszalała z bólu Sara jest gotowa zrobić wszystko, aby jeszcze choć przez chwilę porozmawiać i pobyć z córką. Jej rozpacz doprowadzi do kolejnych tragedii, które położą się groźnym cieniem na życiu przyszłych pokoleń.
Współczesność. Matka dwóch córek nagle znika bez śladu. Starsza z sióstr, Ruthie, zaniepokojona takim odstępstwem od normy, w spokojnym i monotonnym do tej pory życiu matki, zaczyna przeszukiwać dom. Znaleziska, które odkryje, zmienią jej życie i objawią przed nią zatajone dotychczas sekrety.
Pogrążona w żałobie po stracie męża Katherine, zdaje sobie sprawę, że były w jej małżeństwie rzeczy, o których mąż jej nie mówił. Dlaczego oddalił się od niej tuż przed śmiercią i co się stało z jego plecakiem, w którym nosił aparat? Drobne ślady prowadzą do małego miasteczka, tego samego, w którym mieszkają Rutie i jej rodzina.
Co łączy ze sobą tych wszystkich ludzi i jakie tajemnice kryje miejsce zwane przez mieszkańców Czarcia Dłoń? Co wspólnego ma śmierć małej Gertie z nagłymi zniknięciami mieszkańców? Co takiego przed stu laty zrobiła Sara Harrison, że teraz giną ludzie?
Jestem pod wielkim wrażeniem. Autorka książki, patrząc na jej zdjęcie, wydaje się tak zwykła, że aż trudno uwierzyć, że napisała historię tak niezwykłą.
Dostajemy tu wszystko, czego może chcieć od lektury z dreszczykiem wymagający czytelnik: są pozornie niezwiązani ze sobą bohaterowie, dziwne, jakby przeklęte miejsce z klimatem budzącym ciarki na plecach, stary pamiętnik, kryjący straszną prawdę i zaskakujący finał, a także pewna doza niedopowiedzenia. Niby mamy zakończenie, ale jednak nie wszystko uległo zamknięciu, tak jak to bywa w dobrych dreszczowcach. Chętnie przeczytałabym coś jeszcze tej autorki, a na razie nie pozostaje mi nic innego, jak tylko polecić Zimowe dzieci czytelnikom szukającym dobrej historii na tę wiosenną szarugę.
Kamienie Liry. Potomek
Do przeczytania książki skłonił mnie opis i ilustracja okładkowa. Przyznaję, jestem wzrokowcem i skusiła mnie także liczba stron, choć akurat ten czynnik ostatnio bywa łudzący. Kiedyś duża objętość książki oznaczała (i w większości przypadków się to sprawdzało) wciągającą, wielowątkową powieść, od której nie dało się oderwać, dopóki nie przeczytało się ostatniej strony. Dziś pozornie jest tak samo, ale - powiedzmy sobie szczerze - jakoś to już nie jest ta sama. Jak było w przypadku Kamieni Liry? O tym poniżej.
Akcja powieści toczy się dwutorowo. Utrzymany w bardzo tajemniczym tonie prolog sugeruje nam coś niezwykłego. Bohaterowie dostają złe wieści: zło wraca do gry, światu grozi zagłada. Jedynym ratunkiem jest Ona, którą czytelnik pozna niedługo potem. W ten oto sposób przenosimy się do współczesnego Londynu, gdzie w szkole z internatem uczy się Ariel, rudowłosa nastolatka, bez przeszłości, przyciągająca kłopoty niczym magnes. Od tego momentu te dwa wątki będziemy poznawać wymiennie, a z każdym rozdziałem będą one wzbogacane o nowe postaci, szczegóły i pomniejsze wątki.
Początkowo lektura była dość łatwa i przyjemna, z czasem stała się coraz trudniejsza. Dlaczego? Otóż z góry założyłam, że Ariel jest postacią kluczową dla całej fabuły i że to jej osoba może wszystko zmienić. Poznając kolejne rozdziały, już nie byłam taka pewna. Nie wiem, czy od początku zamysł był inny i zmienił się w trakcie powstawania historii, ale mniej więcej po przeczytaniu połowy książki doszłam do wniosku, że Ariel jest raczej jedną z głównych postaci, a nie główną.
Fabuła staje się bardziej rozbudowana, poznajemy kolejne szczegóły, pojawiają się nowe postaci, a i cała akcja staje się bardziej brutalna i krwawa. Przemianom ulega także Ariel, która początkowo jest dystansującą się nastolatką bez wspomnień i przeszłości, potem staje się naiwną i uległą ofiarą manipulacji jednego ze swoich zaciekłych wrogów (których rzecz jasna nie pamięta, bo i skąd?), by w końcu stać się niewolnicą, niezdecydowaną, czy uciekać czy zostać. Przyznam, że naiwność bohaterki wobec kolejno poznawanych mężczyzn graniczy z głupotą. Że była samotna i potrzebowała kogoś bliskiego, to rozumiem, ale żeby nie uczyć się na błędach, tego już nie. Odrobina podejrzliwości nikomu by nie zaszkodziła.
W tej książce wszystkiego jest bardzo dużo, co z jednej strony może świadczyć o pomysłowości autora, a z drugiej o niezdecydowaniu, co wybrać, a z czego zrezygnować, by w konsekwencji wziąć wszystko. Mamy więc zwyczajną nastolatkę, która jednak zwyczajna nie jest, mamy tajemnicze krucze bractwo, wewnętrznie podzielone oraz pradawnego boga, który zbiera armię, by, po odzyskaniu postaci cielesnej, obrócić świat w perzynę. Trudnością było dla mnie podczas czytania, przestawianie się na śledzenie losów jednego bohatera, a zaraz potem drugiego.
To dlatego bardzo trudno mi określić, do kogo właściwie jest skierowana ta książka. Prolog sugeruje, że do miłośników cięższego fantasy, kolejne rozdziały z Ariel w roli głównej, że do nastoletniego czytelnika. Z takiego połączenia trudno dokonać ujednolicenia. Stwierdzenie, że każdy znajdzie tu coś dla siebie także będzie niewłaściwe, bo nie każdy zechce się przedzierać przez rozdziały, które go w ogóle nie interesują.
Biorąc pod uwagę fakt, że o autorze nie można znaleźć żadnej informacji, prawdopodobnie jest to debiut, który na jednym tomie się nie skończy. Czy jednak sięgnę po kolejną część, gdy się już pojawi, tego nie wiem. Iście barokowa mnogość i obfitość wszystkiego trochę zniechęca, bo nie zawsze dużo oznacza dobrze. Czasem mniej i bardziej lakonicznie jest tym, czego czytelnik potrzebuje.
Kłamca 2: Bóg marnotrawny
Po lekturze pierwszego tomu „Kłamcy" niemal natychmiast sięgnęłam po drugą odsłonę historii Lokiego. Przypadły mi do gustu wykreowane przez Ćwieka postaci oraz język, któremu chociaż daleko było do określenia mianem wyszukanego, to zawierał w sobie trafne metafory i zabawne dwuznaczności. Autor urzekł mnie także luźnymi, mniej lub bardziej skrytymi nawiązaniami do codzienności oraz kultury popularnej. Tego też szukałam w „Kłamcy 2: Bogu marnotrawnym".
Okładka, której opis przy pierwszym tomie niecelowo pominęłam, niewiele różni się od swojej starszej siostry. Mężczyzna na obwolucie (bez wątpienia Loki) odpala na wietrze papierosa. Ubrany jest w trochę żołnierskim stylu, na plecach przewiesił niemałych rozmiarów broń i pluszowego misia, a w garści trzyma krucyfiks (najpewniej). Do klapy kurtki przymocowaną ma przypinkę „i love Norway"; zwisa z niej także para okularów lenonek. Nad postacią unosi się laurowy wieniec. W tle, nieco wyblakłe, znajdują się dwie inne postaci – to bohaterowie obwoluty poprzedniego i następnego tomu. Wszystko nabiera jednak sensu dopiero po przeczytaniu książki. Przyznaję, że sposób przedstawienia postaci w sensie techniki wizualnej nieszczególnie mnie porywa. Loki z okładki wydaje się postacią z nie najnowszej gry komputerowej. Chyba lepiej wyglądałby w bardziej komiksowej odsłonie.
Loki wciąż pozostaje na usługach aniołów. Nieustannie gromadzi pióra i przekracza granice, których nie mogą przekroczyć skrzydlaci. Drugi tom skupia się bardziej na przeszłości byłego boga, jego komplikujących się relacjach z konkretnymi przedstawicielami zastępów oraz warstwie emocjonalnej. Loki dochodzi do siebie po utracie Sygin i raz jeszcze pokazuje, że zdolny jest do przeżywania głębokich uczuć. I nie mam tutaj na myśli szczególnie złośliwych dowcipów.
Zasadniczą zmianą w drugim tomie „Kłamcy" jest przede wszystkim sposób budowy fabuły. Ćwiek odszedł od zbioru typowych krótkich opowiadań, a zastąpił je zestawem logicznie i chronologicznie połączonych ze sobą historii, jakkolwiek wciąż nie jest to rzecz całkowicie płynna. Chociaż może, w pewnym sensie, wciąż są to opowiadania? Tylko dłuższe, bardziej rozbudowane oraz odnoszące się do wcześniejszych poczynań Lokiego.
Początkowo nie czytało mi się „Boga marnotrawnego" najlepiej. Irytowały przede wszystkim superkrótkie podrozdziały. Zdarzało się, że na dwóch stronach cztery razy zmieniała się perspektywa, odgrodzona wariacją na temat typowych trzech gwiazdek. Nie pozwalało to nie tylko wczuć się w akcję, ale i zwyczajnie nią zainteresować. Miałam chwilę, w której myślałam, że pożegnam tymczasowo „Kłamcę" i przerzucę się na coś mniej irytującego. Na szczęście wkrótce historia wróciła na tory znanej mi jakości i tak drastyczne kroki nie były konieczne.
Fabularnie historia ma lepsze i gorsze momenty. Niektóre fragmenty czytałam z zapartym tchem, inne nieco mnie nudziły. Zdarzyło się, że ogólne wrażenie psuło zakończenie danego epizodu. Zdecydowanym plusem całości jest jednak podjęcie przez Ćwieka próby ulokowania wydarzeń z pierwszego tomu w rzeczywistości drugiego. Nie chodzi tylko o „kamienie milowe" historii, ale też jej poboczne aspekty.
Podobnie jak w przypadku pierwszej odsłony najmocniejszym elementem powieści są kreacje postaci. Loki, pomimo pewnych zmian w warstwie psychologicznej, wciąż pozostaje kłamliwym draniem z doskonałymi puentami i ciętymi ripostami. Nowi bohaterowie w postaci dwójki greckich bogów – perfekcyjne. No i aniołowie, którzy okazują się bardziej przebiegli i cwani, niż się mogło początkowo wydawać. A skoro jesteśmy już przy skrzydlatych... Mimo faktu, iż cenię sobie tę kreację, to w drugim tomie „Kłamcy" złapałam się na tym, że przedstawiciele sfer niebieskich nieszczególnie się od siebie różnią. Kilka razy Michał zlał mi się z Gabrielem. Jedyną różnicą wydaje się to, że Michał budzi strach i respekt pośród skrzydlatych stróżów, co Ćwiek zawsze skrzętnie odnotowuje. Poza tym, zwłaszcza w kwestii wypowiedzi, Michał i Gabriel mogliby być klonami.
W sferze językowej spodziewałam się skoku jakościowego, zapowiedzi tego, co znam z „Chłopców" czy „Dreszcza". Okazało się jednak, że tutaj Ćwiek nie tylko się nie poprawił, ale nawet w pewien sposób pogorszył – chwilami miałam wrażenie, że pisał to ktoś inny, ktoś starający się go naśladować. W tekście zdarzają się wtręty ze staropolskim rodowodem, których obecność nie jest warunkowana żadną logiką poza ewentualną próbą uniknięcia powtórzeń. Tylko, dlaczego unikać ich kosztem płynności językowej?
„Bóg marnotrawny" dorównuje poziomem poprzedniej części „Kłamcy", chociaż jego wady i zalety rozłożone są zupełnie inaczej, niż poprzednio. Ćwiek pogłębił rys psychologiczny Lokiego oraz dołączył kilka postaci do jego kompanii, ale mniej uwagi poświęcił językowej staranności i kreacjom drugoplanowym. Na wierzch wypłynęły też błędy, których nie dostrzegałam wcześniej. W ogólnym rozrachunku powieść pozostaje jednak wciąż tekstem inteligentnym, w sposób szczególnie przemyślany wykorzystującym realia XXI wieku oraz czerpiącym garściami z popkultury. Czytając nie raz rozciągałam usta w uśmiechu i gratulowałam w myślach autorowi. Jestem niemal pewna, że drobnostki, które osłabiały przyjemność płynącą z lektury, znikną w następnych częściach. A przeczytam je z pewnością.
Zły jednorożec
Jednorożce. Znamy je wszyscy. Kochamy i podziwiamy. Uważamy za niewinne, piękne i dobre. To wcielenie esencji magii, niemal świętość. Nawet Szeregowy (Pingwiny z Madagaskaru) kocha jednorożce, a małe dziewczynki bawią się ich różowymi, miniaturowymi podobiznami.
Jednak wystarczy spojrzeć na okładkę książki Platte F. Clarke'a, by wiedzieć, że po jej lekturze już nigdy nie spojrzymy na jednorożce tak bezkrytycznie, jak wcześniej. Pomijam sam fakt (tu ukłon w stronę autora ilustracji), że jednorożec na okładce bardziej przypomina wściekłego konia, a i sam tytuł nie zapowiada słodkiej bajki dla dzieci. Jedno jest pewne; przeczytanie historii o złym jednorożcu wiele zmienia.
Akcja tej niezwykłej historii toczy się na kilku płaszczyznach czasowych. Oto mamy jednorożca, a właściwie księżniczkę jednorożca, której jednak daleko do spokojnych i niewinnych stworzeń, za jakie dotychczas my ludzie, jednorożce uważaliśmy. Księżniczka jest okrutna, potężna i zmanierowana, ale najgorsze jest to, że jest niesamowicie żarłoczna i najbardziej na świecie uwielbia pożerać żywe stworzenia. Zjada, co się jej nawinie: krasnale, chochliki, frobbity, a nawet ludzi. To ostatnie wynika z faktu, że księżniczce znudziło się już wszystko, co jest skażone magią, a zamarzyło się jej coś zwyczajnego i, jak sama mówi, z duszą. Stąd podróż do świata ludzi, w towarzystwie maga niewolnika i postanowienie, by schwytać i zjeść chłopca, który jednak tak do końca zwykły nie jest.
Nastoletni Max jest uczniem gimnazjum i raczej nie wyróżnia się z tłumu. Lubi komputery, ma zwariowanego przyjaciela i jest obiektem przykrych żartów i drwin ze strony szkolnego łobuza. Max nie jest jednak zwyczajny. Przypadkiem znajduje pod swoim łóżkiem książkę, o której dawno zapomniał i którą tylko on może otworzyć. Ta książka to Kodeks, przedmiot tak stary, jak legendarny i poszukiwany.
Niespodziewanie Max z przyjaciółmi trafi do przyszłości, gdzie dane mu będzie poznać opłakane skutki apetytu złej księżniczki. Czy mając do dyspozycji magiczną książkę, która otwiera się jak chce i nigdy na tej informacji, której bohater potrzebuje, można stanąć do walki z armią Robo-księżniczki? Czy pomoc ponurego krasnoluda, Sary - mistrzyni judo i Dirka, który umie porywać tłumy wystarczy? Naprawdę warto się o tym przekonać samemu.
Zły jednorożec, otwierający trylogię o tym tytule, to historia inna od wszystkich. Wszystko, co już znamy z książek, baśni i filmów, tutaj autor przedstawia w zupełnie nowym świetle. Powieść jest zabawą motywami i swoistą grą z czytelnikiem. Ktoś, kto lubi książki, gry i filmy, będzie miał niezłą rozrywkę, poznając kolejne postaci i doszukując się odwołań do tworów współczesnej kultury masowej. Historia jest ciekawa i napisana z humorem (często czarnym), a dialogi aż skrzą błyskotliwością i ciętymi ripostami. Książkę czyta się naprawdę przyjemnie i aż chciałoby się od razu sięgnąć po drugą część o równie wiele mówiącym tytule Puchowy smok. Jeśli zatem lubicie gry słowne i nietypowe rozwiązania fabularne, to zachęcam do przeczytania Złego jednorożca. Nie będziecie się nudzić!
Pół króla
Najnowsza powieść Joe Abercrombiego pod tytułem „Pół króla" (pierwszy tom serii „Morze Drzazg") reklamowana jest jako dzieło z gatunku fantasy. Nie jest to jednak fantasy sensu stricto. Ostatnimi czasy zresztą, po sukcesie George'a R. R. Martina, podobnego typu tekstów pojawia się coraz więcej. Co mam na myśli przez wspomniane podobieństwo? Odchodząc od wartościowania i oceniania, „Pół króla" nie jest tekstem przepełnionym magią i niezwykłymi stworzeniami. To kolejny przedstawiciel fantasy umierającego, fantasy stanowiącego tło, fantasy będącego dla samych nawet bohaterów reliktem przeszłości. Nie spotka się tutaj palety różnorodności ze śródziemia, pokrętnych języków i zaklęć. Czy to jednak umniejsza wartość najnowszej powieści autora? Ani odrobinę.
Yarvi jest synem króla Gettlandu, władcy Czarnego Tronu, Uthrika. Synem jednak niechcianym, pogardzanym i odrzucanym nie tylko przez monarchę, ale także jego żonę i samych poddanych. A wszystko z powodu kalekiej ręki, piętna, którym naznaczony jest od chwili narodzin. Książe-wyrzutek jako najmłodszy z braci nie jest brany pod uwagę jako następca tronu. Zresztą sam Yarvi nie pożąda władzy i królewskich zaszczytów. Zamiast tego wybiera drogę Ministra, swoistego doradcy i filozofa. Los jednak lubi śmiać się z tych, którzy planują swoje życie. Tuż przed egzaminem na Ministra ginie zarówno jego ojciec, jak i brat i Yarvi musi zasiąść na Czarnym Tronie, gdzie kalectwo przynosi mu jeszcze więcej cierpienia. Mimo to przysięga pomścić zmarłych członków rodziny. Wkrótce zostaje zdradzony. Dopiero tutaj zaczyna się najważniejszy etap jego życia. Yarvi musi przetrwać niewolę i przebyć wiele krain oraz zjednać do siebie ludzi, by wrócić do Gettlandu, ponownie objąć władzę i... odebrać życie odpowiedzialnym za jego los i los jego rodziny. Czy uda mu się powrócić do ojczyzny i dopełnić przysięgi?
Jak już wspomniałam historia niewiele ma w sobie z fantasy. Na tego typu gatunkowość składają się jedynie funkcjonujące w opisywanych krainach legendy, mity i podania. „Pół króla" bliżej do fikcyjnej powieści historycznej z elementami tekstu przygodowego. Niezależnie jednak od gatunku Abercrombie stworzył kolejną fabułę z wartko toczącą się akcją, solidną dawką intrygi, wyraźnie nakreślonymi postaciami i tym czymś, co sprawia, że zaniedbuje się wszystkie możliwe do zaniedbania obowiązki, byle dalej czytać.
Haczyk połyka się w zasadzie od pierwszej strony powieści. Postać Yarvi'ego, pomimo że początkowo nieco nazbyt wrażliwa na swoim punkcie (nie sposób się zresztą tej wrażliwości dziwić), to bohater, z którym nietrudno się zżyć. Jego początkowe rozterki w pewien metaforyczny sposób zdają się być rozterkami każdego młodego człowieka, na którego nagle spada świadomość konieczności przyjęcia na siebie prawdziwej odpowiedzialności i pożegnania jednocześnie własnych planów. Później czytelnik ma szansę śledzić jego rozwój i przemianę, psychologiczne dorastanie. Na początku fabularnej drogi Yarvi to tak naprawdę przerażone dziecko, podczas, gdy w części finalnej to już dojrzały i doświadczony mężczyzna. Ogromne przemiany zachodzą także w towarzyszących mu postaciach oraz w ich wzajemnych relacjach.
Trudno byłoby odpędzić od siebie wrażenie, że autor czerpie z dorobku wspomnianego już George'a R. R. Martina. Konstrukcja świata, sam pomysł na fabułę i intrygi oraz kierunek zróżnicowania bohaterów, ma na sobie wyraźne znamię fascynacji powieściami z typu „Gry o tron". Nie jest to jednak coś, co przeszkadza. Co więcej – ci, którzy mają już za sobą lekturę wszystkich pozycji Martina, mogą poczuć ducha jego talentu w „Połowie króla". Różnorodne warstwy społeczne, walki i krew, nienachalne wątki romantyczne (w zasadzie półromantyczne) – to wszystko odnaleźć można w „Połowie króla".
Sam tekst napisany jest lekko. Tak lekko, że aż dziw bierze, gdy pod palcami, niczym w magiczny sposób (może to kolejne znamię gatunku fantasy i przeniesienie jego wyznaczników do świata realnego?), nie zostaje już do przeczytania ani jedna strona. Językową trudność mogą jednak sprawić niektóre z imion bohaterów, chociaż większość z nich nie jest nawet w połowie tak skomplikowana, jak bywa w niektórych powieściach fantastycznych. Abercrombie postawił w „Połowie króla" na język dość surowy. Brakuje tutaj kwiecistych opisów, zdarza się, że fabuła mknie nagle do przodu i w ciągu mrugnięcia powieki bohaterowie mają już za sobą znaczną część planowanej trasy – innymi słowy, Abercrombie nie stara się oddać tempa akcji w „tempie języka". Zdecydowanie stawia raczej na płynność lektury i wartkość akcji, niż odwzorowanie faktycznej szybkości przeprawy. Z pewnością uraduje to wszystkich tych, którzy chwalą sobie bardziej celne i krótkie metafory, niż kwieciste opisy i dokładne kreowanie światów (jakkolwiek świat Abercrombiego jest logiczny, dopracowany i wystarczająco bogaty w szczegóły).
„Pół króla" to powieść, którą pochłania się w zasadzie w jeden wieczór. W dodatku posiadająca na tyle skomplikowaną i bogatą w zwroty akcji warstwę fabularną, że trudno opowiadać o niej bez zdradzania szczegółów. Każda strona, to nowa zagadka; każdy rozdział, to nowe zaskoczenie. Wielkim szokiem jest także z pewnością zakończenie (pierwsze z dwóch, bo moim zdaniem powieść ma dwa finały), które stawia pod znakiem zapytania poczynania głównego bohatera, a czytelnika zmusza do szerokiego rozwarcia oczu ze zdumienia. Z niecierpliwością czekać będę na kolejny tom z tej serii.
Posłaniec
W świecie, gdzie nie ma kolorów i uczuć, nie ma też miejsca dla ludzi chromych, kalekich i brzydkich.
Pochodzący z ubogiej rodziny Matty dobrze to wie i ma wiele szczęścia, że trafił do osady, która przyjmuje takich właśnie ludzi w swoje progi.
W tej osadzie, mimo zewnętrznych niedoskonałości, ludzie żyją w zgodzie i miłości. Jedni dbają o drugich i opiekują się sobą nawzajem. Każdy ma dostęp do wiedzy, edukacji i może się realizować zgodnie z pragnieniami i umiejętnościami. Ludzie tutaj są może i zwyczajni, ale mają czyste serca i nikt nikogo nie poniża ani nie wykorzystuje. Osada od innych ludzkich osiedli jest oddzielona gęstym, nieprzyjaznym i niebezpiecznym lasem. Kto raz go przebył, aby tu dotrzeć, już stąd nie wyjdzie, gdyż złowrogi las mu na to nie pozwoli. Jedyną osobą, która może przez niego wędrować, jest Matty.
Bohater nie jest już tamtym łobuziakiem, który kłamał i oszukiwał, by przeżyć. Teraz Matty jest niemal dorosły, podkochuje się w jednej dziewczynie i marzy, by niebawem, na ceremonii nadawania imienia, nazwano go Posłańcem.
Któregoś dnia, w spokojnej i przyjaźnie nastawionej dotąd wiosce, zaczyna się coś zmieniać. Ludzie stają się opryskliwi i mówią o zbudowaniu muru, który nie wpuściłby do osady więcej przybyszów.
Matty będzie musiał odbyć jeszcze jedną podróż przez las, by sprowadzić do osady swoją przyjaciółkę i córkę jego mentora. Czy mu się to uda? A może okaże się, że jest to podróż tylko w jedną stronę?
Po rewelacyjnym Dawcy i nieco słabszych Skrawkach błękitu, przyszedł czas na Posłańca i widać, że forma autorki znowu uległa poprawie. Historia, którą nam serwuje w Posłańcu, jest nie tylko ciekawa, ale też mądra i bardzo wzruszająca.
Pod płaszczykiem drobnych wydarzeń i opisów pozornie zwykłych sytuacji, autorka w prosty, ale bardzo sugestywny sposób pokazuje, co może się stać z człowiekiem, gdy za kilka przysłowiowych szklanych paciorków, przehandluje własne ja. Czy warto dla kilku chwil pustej rozrywki i taniej przyjemności oddalać się od bliskich i zapominać o tym, co w życiu naprawdę ważne? Poczucie wspólnoty i bezpieczeństwa w gronie najbliższych jest cenniejsze od wszystkich skarbów świata.
Część pierwsza cyklu Dawca podobała mi się bardzo, ale dopiero Posłaniec chwycił mnie za serce. To bardzo prosta historia, a kryje się w niej tyle głębi. Każde wydarzenie czy sytuację można zrozumieć dosłownie, ale i metaforycznie. W tej książce nic nie jest tylko takie, jak je opisuje słowo. Las to nie tylko gęstwina drzew i pnączy, a targowisko nie jest tylko miejscem, gdzie kupuje się produkty żywnościowe.
Trzecia część cyklu jest też ciekawa z tego powodu, że poznajemy dalsze losy Jonasza z części pierwszej. Teraz jest on dorosłym człowiekiem i występuje w zupełnie nowej, niezwykłej roli.
Tetralogia Dawcy to książki warte, by je przeczytać i o nich trochę porozmyślać. To niesamowite, ile treści mogą w sobie kryć tak niewielkie objętościowo powieści.
Polecam wszystkim szukającym mądrej lektury, o głębokiej treści. Sama natomiast niecierpliwie czekam na finałową część cyklu zatytułowaną Syn. Oby do października!
Co lata 70. przyniosły dzisiejszemu kinu Science-Fiction?
Film fantastycznonaukowy jako kino gatunku
Pierwsze produkcje o charakterze fantastycznonaukowym pojawiły się już na początku stulecia, a więc niedługo po powstaniu kina, niemniej wciąż trudno sprecyzować ich cechy reprezentatywne. Być może powodem tego problemu jest brak wyraźnego zarysu i twardo określonych zasad – kino fantastycznonaukowe nie posiada schematu narracji, który sam w sobie określałby przynależność gatunkową; brakuje mu też bohatera, stanowiącego skonkretyzowany zarys dla większej ilości produkcji; kwestia scenerii ograniczona jest jedynie kreatywnością twórcy. Nie zaprzeczam, że ten gatunek filmowy wykazuje pewną powtarzalność motywów i najczęściej stosowanych chwytów – jednostki przejawiające cechy nadprzyrodzone, tragedie rozgrywające się w przestrzeni kosmicznej, degeneracja ziemskiego środowiska (fauny i flory), różnorodne mutacje, bunt zaawansowanej technologii – są to, jednakże własności, które nie pozwalają stworzyć spójnej i klarownej definicji, a jedynie taką, która opierałaby się na systemie wyliczeń i opisów.
Time*Out
„Time Out" to już ostatni tom doskonałej, trzymającej w napięciu trylogii spod pióra Andreasa Eschbacha, jednego z najpopularniejszych, współczesnych, niemieckich pisarzy. Udało mu się stworzyć historię tak realistyczną, że każdy bez trudu w nią uwierzy.
Naukowcom udało się stworzyć neuronowe połączenie ludzkiego ciała z falami telefonii komórkowej. Dzięki specjalnym, maleńkim chipom, ludzie mogą porozumiewać się ze sobą jedynie przy pomocy myśli. Otrzymują w ten sposób również dostęp do Internetu i przeróżnych, elektronicznych urządzeń. Brzmi pięknie, problem jednak polega na tym, że gdy grono osób połączy się umysłami, tracą oni swoją własną odrębność i stają się jednym, dzielącym wszystkie myśli i odczucia bytem - koherencją. Natomiast ten nowo powstały super-umysł chce mieć w swoi wnętrzu cały świat.
Pierwszy tom był rewelacyjny - zaskakujący i bardzo nowatorski, druga część momentami mnie jednak nieco nużyła. W trzeciej autor ponownie wspina się na wyżyny kunsztu pisarskiego i sprawia, że losy bohaterów trylogii śledzi się z zapartym tchem. Jego bohaterowie są żywi i bardzo realistyczni, bez trudu można się do nich przywiązać. Powieść pisana jest w narracji trzecioosobowej, ale z punktu widzenia konkretnych postaci. Także oprócz „końca świata" czytelnik zmaga się również z ich codziennymi, wydawać by się mogło, że wręcz błahymi, problemami. To z kolei nadaje książce życia.
Tym razem zwróciłam uwagę nie tylko na samą akcję, ale również na przykład na to w jak genialny sposób autor opisuje różnice między małymi miasteczkami w Europie, a w Stanach Zjednoczonych. Bardzo podobały mi się także stworzone przez niego kryjówki i sposoby na jakie ukrywali się mieszkający tam ludzie - na przykład „ślepe fazy" w Hide Out. Trylogię uważam za naprawdę świetną, a przede wszystkim dopracowaną w nawet najdrobniejszych szczegółach. Wyraźnie widać, że jej autor pisze o czymś, na czym się zna i we w miarę przystępny sposób potrafi zawiłości wielu skomplikowanych zagadnień wytłumaczyć swoim czytelnikom.
Cykl spod pióra Andreasa Eschbacha oczywiście wszystkim serdecznie polecam - to trylogia zarówno dla młodzieży jak i dla dorosłych. Myślę, że na jej podstawie mógłby powstać całkiem niezły, wciągający film akcji. Powieść w każdym razie taka właśnie jest - mimo jej okazałych rozmiarów naprawdę trudno się od niej oderwać i najchętniej przeczytałoby się wszystko jednym tchem, nie pomijając przy tym ani jednego słowa.
Kłamca
Seria „Kłamca" rozpoczęła literacką drogę Jakuba Ćwieka, ostatecznie włączając go w nie tak znowu liczny szereg polskich pisarzy fantastyki. Debiutancki tom, dwudziestotrzyletniego wtedy autora, nie mógł zwiastować prędkości, z jaką rozwinęła się później jego kariera. Od premiery pierwszego „Kłamcy" minęło już dziesięć lat, a historia Lokiego doczekała się czterech tomów kontynuacji. Pomimo kreacji innych fabuł, Ćwiek nieustannie kojarzony jest przede wszystkim z opowieścią o nordyckim bogu. A zaczęło się tak niewinnie, od niezbyt obszernego zbioru opowiadań.
Za sprawą mniejszych lub większych zbiegów okoliczności oraz szeregu podjętych decyzji i ich konsekwencji, Loki, adoptowany syn Odyna, patron oszustów i zdrajców, zostaje wcielony do armii Niebios. No, może nie do końca. W rzeczywistości bowiem bliżej mu do anielskiego chłopca na posyłki, chociaż niezmiennie charakternego (jak na boga kłamstwa przystało), niż pełnoprawnego uczestnika odwiecznej wojny anielskich i demonicznych sił. Niezależnie jednak od hierarchii Loki staje się najemnikiem aniołów. Niekiedy jednak daleko jego czynom do anielskiej delikatności...
To chyba rodzaj niepisanej umowy, że spora część polskich autorów fantastyki rozpoczęła karierę od wydania zbioru opowiadań. Nie inaczej było z Jakubem Ćwiekiem. Pierwsza odsłona serii „Kłamca" pochwalić się może epizodycznym charakterem, chociaż kolejne opowiadania łączy nie tylko postać głównego bohatera – Lokiego –, ale również porządek chronologiczny, którego obecność wyznaczają kolejne dialogi postaci. Czy uniemożliwia to czytanie kolejnych fragmentów dowolnie? Myślę, że nie, ponieważ całość nie posiada wyraźnej, twardej osi fabuły, do której puenty mogłaby dążyć. Przyznaję jednak, że nie próbowałam rezygnować z podanej przez autora kolejności.
Brak zawiłej intrygi splatającej wszystkie opowiadania tomu rekompensuje kreacja głównej postaci. Loki to bohater wyjątkowo charyzmatyczny, o skomplikowanej moralności i zawiłej konstrukcji psychologicznej. Jest nieobliczalny zarówna dla czytelników, jak i towarzyszących mu na stronicach postaciach. Cięty język, oryginalne riposty i ogromny dystans Lokiego do samego siebie, tworzą mieszankę, która nie tylko wywołuje mimowolny uśmiech u czytelnika, ale także zachęca go do poznawania bohatera i podejmowania próby odkrycia tego, co skrywa się pod fasadą dowcipu i zbudowanego z ironii i sarkazmu muru. A skrywa się sporo.
Same opowiadania cechuje cała paleta różnorodności. Niektóre teksty noszą wyraźniejsze znamiona fantasy i wykorzystują motywy mitologiczne, angelologię i demonologię; w innych „nierealność" zdaje się ledwie namacalna, z pogranicza przywidzenia i snu, nasuwając skojarzenia z realizmem magicznym lub podobną formą o wątpliwym statusie ontologicznym. Większość z nich wykorzystuje motywy znane z popkultury, bardzo często wchodząc na wątłą linię odgradzającą kicz i kamp. Ćwiek zgrabnie lawiruje pomiędzy kolejnymi konwencjami i schematami, dając im drugie życie. Czytelnik dostaje jednocześnie to, co znane i lubiane oraz pełen ładunek kreatywności i odejścia od sztampy.
Język „Kłamcy" odbiega nieco od późniejszych tekstów autora, ale niezmiennie pozostaje lekki i przejrzysty. Kolejne zdania przesuwają się przed oczami, a czytelnik mknie wyznaczoną przez Ćwieka trasą słów z zaskoczeniem obserwując tempo, w jakim nieprzeczytane stronice zamieniają się w minioną lekturę. Barwna opisowość przeplatająca się z kolokwializmami, a nawet wulgaryzmami, dodaje całości kolorytu i czyni ją bardziej realistyczną (jakkolwiek może brzmieć to dość zabawnie w kontekście tekstu fantastycznego).
„Kłamca" przypadnie do gustu nie tylko fanom fantastyki, ale również uważnym obserwatorom codzienności oraz wielbicielom inteligentnego humoru i intertekstualnych nawiązań. Ćwiek rozpoczął najbardziej rozpoznawalną dla siebie serię z wysokiego C, proponując historię, od której nie sposób się oderwać przed skończeniem ostatniej strony. Jeżeli szukacie sposobu na wyrwanie sobie kilku godzin z życia, znacie już receptę.