Rezultaty wyszukiwania dla: powieść dla dzieci
Circus Maximus
„ - Zagubione dusze... - wyszeptał Charlie. - Słyszę ich wołanie. Mówią...
- Co? Co mówią?!
- Czekaj, słucham... "Oto zbliża się ten, który sprowadza rozpacz; człowiek wielkiej siły, ale próżnego serca... (...) Człowiek, który wierzy, że ultramaryna naprawdę podkreśla piękno jego oczu. Dajcie nam głowę Nathana Wyldera!".
- Zamknij się, Charlie, po prostu się zamknij! To jest rozkaz, słyszysz? Wszyscy mamy jakieś słabostki. Ty nie lubisz koziego sera i niepunktualności, uszanuj więc, jeśli łaska, tę moją jedną drobniutką fobię".*
Czeka cię kolejne zadanie do wykonania, a od jego wyniku zależą losy całej historii. Musisz być uważny i ostrożny, nie możesz dać się ponieść emocjom i zawsze powinieneś stawiać misję ponad wszystko. Sęk jednak w tym, że ty tak nie możesz, nie potrafisz poświęcić przyjaciół dla dobra sprawy, ale zrobisz wszystko by dobrze ją wykonać. Tylko czy to, że dajesz dojść do głosu emocją, nie zniweczy niczego? Czasem chęci nie wystarczają.
Jake Jones jest Strażnikiem historii. Co prawda od niedawna, ale ma już za sobą pierwszą misję, a teraz czeka go kolejna. Wraz dwójką przyjaciół musi przenieść się do XVIII Szwecji by odebrać atomium, substancję umożliwiającą podróżowanie w czasie. Zadanie jest bardzo ważne, bo zasoby tej mikstury są prawie na wykończeniu, a bez tego niema mowy o jakichkolwiek działaniach. Misja kończy się niestety niepowodzeniem, a za wszystko obwinia się właśnie Jake. Po powrocie do Punktu Zero chłopak ma szansę zatrzeć złe wrażenie wyruszając na kolejną misję. Jest ona bardzo niebezpieczna, ale tylko on i jego ciotka są w stanie przenieść się do 27 roku naszej ery. Okazuje się, że Agata Zeldt, najstraszniejsza kobieta świata, planuje zniszczyć całą cywilizacje, a ich zadaniem jest to powstrzymać. Czy strażnikom uda się przechytrzyć kobietę? Jak Jake zareaguje na to co spotka na miejscu i czy jego brat, Filip, żyje?
Jakiś czas temu, w sumie nie tak dawno, bo zaledwie kilka dni temu, miałam przyjemność zapoznać się z pierwszym tomem tego cyklu. Jak już wspominałam, przy okazji pisania o „Nadciąga burza", lubuję się w powieściach tego typu. Temat podróży w czasie bardzo mnie fascynuje, a gdy autor zadba jeszcze o detale przepadam z kretesem. Pierwszy tom zapunktował u mnie właśnie tym jak Dibben wszystko starannie dopracował i po jego zakończeniu byłam niezmiernie ciekawa co będzie dalej. Szybko sięgnęłam więc po kontynuację i oto mam ją za sobą. Jakie są moje wrażenia po „Circus Maximus"?
Nie będę trzymała was w niepewności i od razu powiem, że Dibben utrzymał poziom, który był w pierwszej części, a nawet go podwyższył, i to z pozytywnym rezultatem. Po raz kolejny zadbał oto by wszystko do siebie pasowało i ze sobą współgrało. Ze szczegółami opisuje miejsca gdzie wszystko się dzieje, bez zbytniego trudu oddając klimat XVIII Szwecji jak i Starożytnego Rzymu. Zwykłymi słowami zobrazował to tak dobrze, że bez problemu mogłam sobie wyobrazić co widzieli bohaterowie, a przyznać muszę, że było na co patrzeć. I tym razem udowadnia, że zna się na tym co opisuje i to lubi, bo potrafi przedstawić całość tak lekko i interesująco. Oczywiście oprócz barwnych opisów i podłoża pod całą fabułę sprawiającego, że nic nie wzięło się z powietrza autor uraczył mnie zawrotną akcją, której nie dało się przewidzieć.
Od samego początku coś się dzieje, i jest tak już do końca. Wszystko toczy się wartko i w zawrotnym tempie, ale nie da się w tym pogubić. Jak przystało na powieść przygodową o Strażnikach historii, bohaterowie przeżywali mnóstwo przygód. Często niebezpiecznych i zagrażających życiu, pełnych pułapek. Nigdy nie było wiadomo co ich może spotkać, i jak się okazuje, komu ufać. Wierność ideom szybko może się zmienić gdy ktoś nie jest wystarczająco silny i przedstawiają mu ofertę nie do odrzucenia. Jednak gdzieś pomiędzy tym całym galimatiasem było miejsce na żarty, przyjaźnie oraz miłość. Powieściopisarz sprawia tym, że książka jest jeszcze lepsza i ciekawsza. Co ważniejsze swoimi powieściami może sprawić, że potencjalny czytelnik na nowo zainteresuje się historią, postanowi poszerzyć wiedzę zdobytą w tych książkach oraz wybadać co jest w nich fikcją, a co prawdą.
„Circus Maximus" to książka, która wciągnęła mnie od pierwszych stron i trzymała w swoich szponach do samego końca. Nie mogłam się od niej oderwać i tylko z zapartym tchem przewracałam kolejne strony. Dibbem przekazał mi masę wrażeń oraz emocji, dla których nie jestem w stanie znaleźć odpowiednich słów. Jak zafascynowana obserwowałam poczynania bohaterów próbując wraz z nimi rozwikłać zagadkę. Niesamowitą rzeczą był dla mnie to jak mocno wczułam się w całą historię i to, że nie mogłam odłożyć książki póki nie przeczytam ostatniego słowa. Zżyłam się z bohaterami i przeżywałam gdy coś im się działo. Uważam, że Ra część jest o wiele lepsza od swojej poprzedniczki pod wieloma względami cieszę się niezmiernie, że Dibben nie spoczął na laurach tylko zakasał rękawy i stworzył ten oto utwór. Czuję też, że jeszcze nie raz mnie autor zaskoczy.
Już teraz, z czystym sumieniem, mogę napisać, że Strażnicy historii to cykl, który fani podróży w czasie, przygód oraz historii, muszą koniecznie przeczytać. Tego i wiele więcej z pewnością tu nie zabraknie. Czeka was kilka godzin niezapomnianych ważeń, po których będziecie chcieli jeszcze więcej. Ja z pewnością sięgnę po kolejne tomy najszybciej jak się da.
*str.120
Joanna Roś - Ze śmiercią po drodze albo Śmierć szczęśliwa
Z okazji 78 rocznicy śmierci Stefana Grabińskiego i 101 rocznicy urodzin Alberta Camusa
Dochodziła ósma rano, ktoś na balkonie pokoju hotelu Amirauté składał sztalugi. Przed jego oczami rozciągał się zamglony, ametystowy obraz metra, po lewej stronie kawiarnie Champs-Élysées, przypominające dach miasta, jego dymiące kominy. Zza horyzontu, już kilkadziesiąt minut temu miało wyłonić się coraz bardziej okrągłe jak kwaśny owoc słońce, by o godzinie 7.47 wznosić się już na dobre na niebie.
Człowiek na balkonie planował nakreślić pędzlem widmowe, pomarańczowe koło i dodać kilka kresek – odbicie w jezdni pierwszych promieni. Tymczasem zaklął tylko wstrętnie i nawet nie spojrzał w niebo. – Jak chłodno – powiedział pan wtedy obłąkanym głosem za moimi plecami.
Przebiegł mnie dreszcz – całą drogę spędzoną w pociągu odnosiłam wrażenie, że mówię do siebie zza własnych pleców. – W mglistym powietrzu wisi niewykluta zima – chyba to jeszcze pan dodał. Przyśpieszyłam kroku, złapałam mokrymi dłońmi za ramiona plecaka. – Wyszliśmy z tej samej kawiarni, nie trzeba się bać.
Usłyszałam przeszywający stukot obcasów dobiegający z rogu ulicy, a potem wolno ginący za bramą. Proszę nie zaprzeczać, musiałam dziwnie brzmieć, kiedy nagle puściłam się biegiem za panem, krzycząc: „Proszę odprowadzić mnie do metra". Malarz na balkonie posłał mi pełne nienawiści, niesamowite spojrzenie, ale za to pan był wyrozumiały i wyznał, że mnie rozumie i zupełnie się nie gniewa, ponieważ wczoraj wieczorem wyszedł na metro zupełnie sam, czego szczerze żałuje. Rzeczywiście, widziałam jak w nocy, delirycznym krokiem wchodził pan do Katedry („Wierzyński przyszedł" – poniosło się po sali), zamówił koniak – w tym czasie przepocona od gorączki próbowałam choć na chwilę zapomnieć o nieludzkim bólu głowy, towarzyszącym mi przez całą, dwudziestoośmiogodzinną drogę w pociągu. Wysiadłam na Gare du Nord, punktualnie o siódmej wieczorem, ledwie pamiętam twarz taksówkarza, który pomyślał na pewno, że jestem piekielnie pijana, ponieważ z wycieńczenia nie potrafiłam wyjaśnić mu położenia hotelu i zdaje się... Tak, zdaje się, że później zrobiło mi się upiornie zimno, musiałam wejść w przypadkowo wybrane drzwi na Polach Elizejskich. Dobrze, że się spotkaliśmy. Jestem tu po raz pierwszy, pan pewnie na stałe. Kilka dni temu dostałam paszport ważny na pół roku, proszę nie usiłować przypominać sobie czegoś na mój temat. I nie mówić, że artysta rodzi się w samotności – proszę tego więcej nie robić. Nigdy nie myślałam, żeby zostać pisarzem, jak człowiek, którego śladem tutaj przyjechałam. Dla niego wsiadłam do pociągu we Wrocławiu kilkadziesiąt godzin temu i dałam się tak nieprawdopodobnie, dziecinnie zastraszyć, prawie tracąc zmysły...
– Kto wie, co się wydarzyło w naszym życiu wcześniej? – zastanawia się pan. Podobnie zapytał pan tam, przy kawiarni, pokazując brudnym palcem malarza na balkonie: – Kto wie, kto miał na niego wpływ i co stało się zanim rozłożył swoje sztalugi? Pan chce być paryski, ale zdaje się, że niegdyś mieszkał na południu Polski, udaje Pan, że nie słyszy i mówi, że w życiu Claude Moneta fundamentalne znaczenie miały spotkania z ludźmi, w końcu ich opowieści nieraz organizowały mu świat. Wolałabym o tym już nie wspominać... – Dlaczego? – pyta pan.
***
Kontury chmur stłoczonych nad stacją były tak ostre, że kiedy opierałam plecak o drewnianą, pokrytą inicjałami, oszronioną ławkę, przyszedł mi na myśl obraz Boudina, jego wyraziste, cytrynowo-śliwkowe smugi, i jedynie ludzie zdawali mi się nieuchwytni – ich sylwetki i głosy rozsypywały się po peronie jak płatki śniegu, jak „lekki popiół ze skrzydła ćmy spalonego podczas pożaru lasu". W takie południe, w takim Wrocławiu, prędzej umiem wyobrazić sobie dokładne rozmieszczenie grzbietów fal na liliowym, przeźroczystym morzu, niż zarys oczu, nosa albo ust człowieka, i być może, że temu widzeniu z daleka sprzyjała wtedy absolutna cisza – nikt nie stukał kamiennym młotem w secesyjne ozdoby, jakie teraz zdecydowano się usunąć, nikt nie usiłował z samobójczym krzykiem wskoczyć do ruszającego pociągu, w kinie dworcowym nie siedział we wrzosowym kapeluszu żaden z dramatycznych aktorów. W oślepiającym słońcu, nadającym wszystkiemu, prócz istotom ludzkim, zdecydowane barwy, schnął masywny mur zbudowany wzdłuż krawędzi pierwszego peronu, w hali obsługi podróżnych, iskrzyły się świeżo pomalowane lady bufetów na peronach. Wyciągnęłam z kieszeni kurtki zwiniętą w kulkę, odrobinę za ciasną, wełnianą czapkę w ceglanym kolorze i kiedy nakładałam ją na zesztywniałe włosy, zwróciłam uwagę, że niebo zabierało podróżnym wszystkie odcienie. – Kto przed podróżą studiuje chmury, nieprędko wróci – szpetny, niski mężczyzna w zdumiewająco purpurowej kamizelce uderzył mnie miotłą po bucie, sam patrząc w kłęby fabrycznych dymów wijące się zza horyzontu. – Gdyby na przełomie wieków wyobraziła pani sobie, że ma zdolności aktorskie, wyruszyłaby razem z wędrowną trupą po kraju, aby po kilkunastu latach założyć własny, osiadły teatr.
– Co pan powie? – odpowiedziałam niegrzecznie, ostrożnie siadając na plecaku. – Kto zabrania patrzeć w chmury, nie prędko... – nie dokończyłam, ponieważ kilka ziaren lodowatego piachu spod miotły, niedbale uderzanej o beton, wpadło mi w oko.
– Nie trzeć –odrażająca miotła nagle wyskoczyła mężczyźnie z popękanych od mroźnej starości rąk i upadła z trzaskiem na ziemię. Zamiast się po nią schylić, podszedł do mnie, zwracając uwagę dwóch młodych kobiet w nieskazitelnie białych, lśniących płaszczach, pocierających dłonie pod zegarem.
– Nie interesuje pani, co stałoby się z nią później? – zapytał z odpychającym, udawanym smutkiem. Wciskając pod czapkę lodowaciejące kosmyki włosów mruknęłam, pod nosem, że bogu dzięki wyjeżdżam na stypendium do Paryża, a nie z trupą teatralną w świat.
– Do Paryża, a nie w świat – powtórzył złośliwie, obmierzłym głosem, wpatrując się w leżącą miotłę i wygiął usta w grymasie, który dopiero po chwili okazał się być uśmiechem żmii, jakiemu nie towarzyszył choćby najmniejszy obłok pary. – Chyba nie zażądała pani bezpośredniego kursu Wrocław-Paryż?
– A powinnam?
Nie rozumiem, dlaczego zdecydowałam się podnieść ciężki kij z wybrakowanym włosiem i wcisnąć mu go w ręce. Może miałam nadzieję zobaczyć z bliska, chociaż jedną wyrazistą twarz przed wejściem do pociągu, a może po prostu wzbudził we mnie gniew albo litość? Ostatecznie jego rysy nie okazały się zapisanymi wydarzeniami, a jedynie świadkami zdarzeń, niechcącymi nic mówić, zasłaniającymi się starością i niepamięcią, choć pewnie, gdybym przyglądała się im jeszcze dłużej, zaczęłyby podawać informacje coraz bardziej komplikujące historię, szczególnie poziome i pionowe zmarszczki na policzkach swoimi sprzecznymi relacjami zaczęłyby zaciemniać obraz.
– Słynny pisarz, na spotkanie z którym planuję się wybrać w Paryżu już za dwa dni, ledwie dwadzieścia parę lat temu przejeżdżał przez Wrocław. Na początku lipca 1936 roku, zaraz po uzyskaniu dyplomu studiów wyższych z filozofii, zwiedził Insbruck, Kufstein, Salzburg i Linz w Austrii, a w sierpniu spędził w Pradze cztery, obłąkańczo pustelnicze, dni – mężczyzna zaczął wodzić oczami po mojej twarzy, jakby malując przypadkowe, niedbałe kontury. – Z Drezna pojechał do Budziszyna – kontynuowałam obojętnie, zerkając na zegar. – A dalej już na Śląsk. Siedział przy oknie, w dwunastym wagonie i pisał w notatniku: „Wrocław – Drobny deszcz. Kościoły i kominy fabryk. Tragizm tego miasta. Śląskie równiny – bezlitosne i niewdzięczne – wydmy. – Lot ptaków w tłustym poranku nad lepką ziemią". Podoba się panu?
Oblepiające plamy spojrzeń człowieka w purpurowej kamizelce zatrzymały się gdzieś powyżej mojego czoła.
– Niewiele jak na wielkiego pisarza – powiedział i skierował wężowate kroki w stronę pustej, prześwietlanej echem poczekalni. – To lepiej, to lepiej –zaskrzeczał cicho, znikając za moimi plecami.
– Pan mnie źle zrozumiał. Owszem, wszystko zaczęło się od tych urywanych zdań, ale kiedy wysiadał, już w Wiedniu, z niedowierzaniem patrzył na zapełniony notatnik i myślał: „Właściwie, dlaczego postanowiłem jechać pociągiem przez Śląsk?. Co mnie do tego skłoniło?" – zeskoczyłam z plecaka i zatrzymałam mężczyznę z twarzą rozpływającą się w szkaradnym cieniu, nie mogąc i nie chcąc zostawić tej rozmowy niedokończonej. Nie dbając o właściwie zrozumienie słów, pośpiesznie i chaotycznie wyjaśniłam, że słynny pisarz niewiele pamiętał z ostatnich, kilkunastu nawiedzonych godzin spędzonych w pociągu, gdy z nienaturalną, niebezpieczną wręcz ostrożnością obudził go konduktor. Aby odświeżyć swoją zgaszoną pamięć, zaczął drżącymi dłońmi kartkować notatnik, jeszcze zanim pociąg zostawił go na płomiennej, paryskiej stacji. Czytał zdumiony: „Pozostawał w kąciku, gdzie rzadko mu przeszkadzano, oglądał swoje dłonie, następnie krajobrazy, i rozmyślał. Chciał jeszcze pozostać twarzą w twarz ze swoją wolnością. Te dwie noce, gdy pociąg nabierał rozpędu, wrzucenie w szalony pęd, utrzymywały jego umysł zarazem w niepewności i niepokoju. Mijał Drezno, mijał Legnicę. Oddalony od wszystkich, mając do dyspozycji mnóstwo czasu, myślał o swoim życiu i spacerował ze swą zagubioną świadomością i wolą szczęścia po przedziale. Widział dzień, otwierający się nad długą równiną Śląska, lepką od błota, pod niebem zachmurzonym i napęczniałym deszczem, który odsłania pola bez jednego drzewa".
– I bez jednego ptaka? – mężczyzna przysiadł, a właściwie osunął się na oszronioną ławkę, obok mojego plecaka.
– Źle się pan czuje? – zapytałam, kątem oka obserwując dwie dziewczyny spod zegara, sugerujące mi ruchami dłoni, że rozmawiam z amatorem kwaśnych jabłek.
– Niech pani mówi – zacharczał niewyraźnie, głęboko oddychając z otwartymi ustami, znowu nie pozostawiając przy tym pary.
– Bohater – powiodłam wzrokiem wzdłuż hali poczekalni – bohater z notatnika pisarza widział wielkie czarne ptaki o lśniących skrzydłach, które w regularnych odstępach leciały grupami kilka metrów nad ziemią, zapełniając horyzont. „Ciężkie, niczym kamienna płyta, niezdolne wzbić się wyżej, pod niebo". Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, prawda? – spojrzałam ponad dach dworca, gdzie spodziewałam się zobaczyć czyste, turkusowe tafle chmur, jednak te, nie wiadomo kiedy nabrały czerwono-sinego, zupełnie nie zimowego koloru.
– Jest pani pewna, że ten pisarz podróżował przez Śląsk?
– Tak, Wrocław ukazał się jego bohaterowi, tak samo jak jemu samemu, z pociągowego okna, przywołując na myśl las kominów fabrycznych i wież katedr. Las zbudowany z cegły i czarnych kamieni. Nie zmyślam, dokładnie tak je opisuje.
– Czyli, dokładnie użył słowa „pociąg"?
-Pisał, że mógłby mówić o niekończących się równinach Śląska, niewdzięcznych i bezlitosnych. Pisał, że przejeżdżał tamtędy o świcie. W mglistym i tłustym świetle ptaki leciały ciężko nad lepką ziemią. Już o tym wszystkim wspominałam...
Zauważyłam, że już nie chlapał spojrzeniami po mojej twarzy, ale spacerował po niej z wielką wnikliwością, jak gdyby była cenną, paryską fotografią, nowo wstawionym oknem z widokiem na stare, podreperowane domy, ulice kryjące w swoich zakamarkach małe restauracyjki, modne butiki, inne kobiety...
– To chyba niezbyt pochlebne dla stacji – stwierdziłam, przeganiając spojrzeniem te dwie, zaśmiewające się za naszymi plecami – że podróż po Śląsku jest czasem, kiedy mój pisarz, podobnie jak jego bohater, błąka się w świecie wymykających się opisowi halucynacji, półświadomy, nękany złymi przeczuciami, wyobcowany... Zadziwiające, że właśnie te chore, skręcające się w konwulsjach przemyślenia, rodzące się na tle śląskiego krajobrazu, są zapowiedzią myśli, które po latach uczynią go zdobywcą prestiżowych nagród literackich, ikoną swoich czasów, wzorem do naśladowania... Chyba nie jest ważne jak długo trwała jego podróż po Śląsku, skoro to tutaj jego umysł i pióro nawiedziły pierwsze twórcze i filozoficzne wtajemniczenia. Jak pan uważa?
– On jest Francuzem, bardzo skomplikowany przypadek... – przerwał mi nieoczekiwanie i poderwał się z ławki.
– Proszę nie żartować. Wiedziałam, że wyciągnie pan ze mnie tę historię, aby ją wyśmiać.
– Wyśmiać? – otworzył szeroko oczy i zamachnął się miotłą. – Znałem pewnego człowieka... Zanim zaczął pisać, ruszył w świat z trupą teatralną. Tyle, że w przypadku Władysława okazało się, że zdolności od biedy starczają na granie epizodów, a to nie mogło zaspokoić jego wielkich ambicji i co ważniejsze nie zapewniało żadnych stałych, pieniędzy. Niewiele mogąc, wrócił więc do domu po pełnym, jesiennym miesiącu i wyprosił u ojca, aby załatwił mu pracę robotnika kolejowego. Wygląda pani na taką, która dużo czyta – na chwilę przerwał i posłał mi kpiący uśmiech – często gorączkowo i bez zrozumienia, dlatego nie zapytam, czy w jego książce pojawiają się pociągi. Zresztą, na kilkanaście lat przed jej napisaniem, znudzony monotonną pracą przy torach, ponownie przystał do trupy. To powtarzało się niezliczoną ilość razy, aż dwadzieścia siedem lat woził swoje pomylone życie pociągiem, życie pełne przygód, upchanych po wagonach kolejowych, pełne paranoicznych namiętności pozostawianych na peronach – na torach próbował nawet popełnić samobójstwo z miłości, ale na jego drogę napatoczył się szarlatan Puszow, trochę cudotwórca, trochę kuglarz, i miał odkryć u niego wyjątkowe, fenomenalne zdolności medialne. Po tym odkryciu Władysław zrezygnował i z teatru i z kolei i udał się ze swoim magiem-arcyłgarzem w wędrówkę po Rosji, a potem po Niemczech. Nie trudno zgadnąć, że szybko się rozczarował demagogią i drobnymi oszustwami, no i cóż, wrócił na kolej. W pociągu z Norymbergi nakreślał jak mistrz czarnej magii plany swoich pierwszych utworów literackich, a już po kilku tygodniach, mając w kieszeni nie więcej, niż trzy złamane ruble, wyruszył w podróż do Warszawy, potem do Łodzi, gdzie dał się poznać jako słynny, polski pisarz. Biedował, trzeba przyznać, od listopada 1893 roku do kwietniu roku następnego miał ani razu nie jeść obiadu, tym bardziej należy się dziwić, że coś, co było zemstą, ostatecznie przyniosło poprawę jego sytuacji materialnej. Niewiele wspominano o dziwacznym wypadku kolejowym, jakiemu uległ pod Warszawą... Zresztą, po wyjściu ze szpitala, z ideą wielkiej powieści mógł już wyruszyć w podróż po Europie Zachodniej, kontynuując pracę nad swoją najważniejszą książką. „Zobaczył ją" w myślach przejeżdżając przez Śląsk... Jednak nie zawsze natchnienie kończy się wypadkiem, nie zawsze ten wypadek przynosi poprawę w życiu, zacząłem od wyjątku. Rozumie pani, co usiłuję wyrazić? – Nie, nie wiem – odparłam zaskoczona – co jeszcze mógłby pan dla mnie wymyślić, przez ile pomnożyć niesamowitość i grozę, mając takiego patrona jak Stefan Grabiński. I nie jest pewna, czy warto obnosić się ze znajomością literatury strasząc mnie przy tym? – uśmiechnęłam się niepewnie.
Wcale nie byłam przekonana, że go przejrzałam, chociaż sam Grabiński pewnie wiele by dał, żeby spotkać w podróży tego człowieka, romantycznego bohatera z Wrocławia Głównego, opuszczonego pomyleńca z zaciemniającą, burzącą zdrowy rozsądek twarzą, dziwaka, niezrozumiałego przez pogardzających nim kolejarzy, przez cały dworcowy, nieprzeparty tłum, odmiennego w swoim sposobie poruszania się z groteskową, błazeńską, większą od niego miotłą, a zarazem takiego, o jakim trudno by powiedzieć, że kieruje się potrzebami serca i duszy, bo także coś innego niż wszyscy musi mieć zamiast nich. Tylko, czy Grabiński rozpoznałby, że w człowieku w purpurowej kamizelce nie było nic z nieobliczalnego, chorobliwego zamiłowania do kolei – że został raczej wyrzucony z trupy aktorskiej wprost na przeraźliwy peron dworca, przed laty, z nadzieją, że chociaż strach nie pozwoli mu na zawsze przestać mówić do ludzi...
– Wszystkich pasażerów tak pan nastraja na drogę? – zapytałam cicho, obserwując uważnie, jak niezdarnie podnosi się z ławki, przez chwilę bez wyrazu przygląda się mnie i plecakowi, po czym robi kilka kroków w stronę krawędzi peronu.
– Grabiński na parę lat przed śmiercią wyznał mi z makabryczną radością: „Nie uwierzysz, kogo wczoraj spotkałem w naszym Wrocławiu?"– jego zmieniony, nagle żywy głos wydawał się wprawiać w ruch kamienne chmury nad dworcem. – „Ksawerego Pruszyńskiego! Co za uzdolniony człowiek. Mówił, że liczne podróże na Śląsk związane z prezesurą w Akademickim Kole Kresowym przy Uniwersytecie Jagiellońskim poddały mu pomysł na opisywanie swoich spostrzeżeń z podróży". Wena spadła na niego nieoczekiwanie, podobno miał zażartować do Grabińskiego, że z głową opartą o szybę, za którą migał obrzydliwie błotnisty Śląsk, czuł się niczym Mozart, komponujący uwerturę do Don Giovanniego w samym dniu premiery – natłok myśli nie nadążał mieścić się na papierze, a z drugiej strony jakby nawiedził go w ostatniej chwili.
Chmury nad peronem przybrały wygląd oczekiwania na trzęsienie ziemi – ich kamienna bryła rozbiła się na małe, smoliste kamyki, zasypujące słońce, a z ich konturu, dotychczas kłującego w oczy jak nóż, wypłynęły na wszystkie strony kaskady oleistych, zgaszonych promieni. Dwie dziewczyny, przysłuchujące się naszej rozmowie schowały się w głębi poczekalni i teraz nasłuchiwały jak jedną z kas, trzy, może cztery perony dalej, wypełniał paniczny śmiech przechodzący w histeryczny płacz, a w taksówce na parkingu pod dworcem ktoś nerwowo, przenikliwie wyjaśniał: „Przecież żaden anioł nic ci nie zwiastował!"
Człowiek w purpurowej kamizelce wyjąkał wtedy: – Była świetlista, mleczna noc, 13 czerwca 1950 roku. Ksawery Pruszyński zaledwie wyruszył z Hagi, gdzie był ambasadorem. Samochód nie zmierzał, ale aż rwał się do Warszawy. Ksawery spieszył się do ojczyzny, jechał na swój drugi ślub – tęsknił za Polską i za narzeczoną. Miała wyjść po niego na dworzec, niestety, już wcześniej, na drodze pod Hanowerem, niespodziewanie nadjechała po niego śmierć. W wyniku czołowego zderzenia z ciężarówką pisarz zginął na miejscu, dosłownie rozprysnął się, ulotnił w ciepłym, księżycowym dymie. Potężny, ośmiotonowy pojazd starł na szary, letni proch jego delikatne, jasne palce, odziane w rubinowe rękawiczki, palce, którymi, wydawałoby się, że jeszcze niedawno, zapisywał swój przełomowy reportaż, tocząc się koleją po równinach Śląska... – urwał na moment. – Pani mi się tak przygląda, tymczasem pisarz, bardzo często odwiedzający ten dworzec, zanotował właśnie w swoim zeszycie, że wyglądam tak, jakbym na nikogo nie czekał, jakby się mnie wciąż przy czymś zastawało. Pani pociąg nadjeżdża... Tak, musiało już minąć południe, skoro niebo bez skrupułów oddało ludziom ich szkaradną wyrazistość, zmienił się wiatr i teraz pasażerowie przepływali jak nieprzyzwoicie pijane, już obrysowane grubym węglem statki, których obluzowane maszty wrednie uderzają się wzajemnie. Poczułam mdłości. Hałas mieszał się z martwym, jarzębinowym światłem, penetrującym dworcowe hale. Założyłam plecak i sama kołysałam się jak uszkodzony, cmentarny okręt, odbijając od innych ramion i pleców, a moje oczy, pęknięte busole, z trudem wypatrzyły właściwy wagon. Do złapania odrobiny równowagi potrzebowałam właśnie tego – pustych miejsc obok siebie i oczyszczonego ze śniegu okna. Z hukiem opadłam na siedzenie, nie zdejmując plecaka. „Doczekałam się" – pomyślałam przestraszona, przecierając ręką usta. Człowiek w purpurowej kamizelce stał tak blisko przy oknie mojego przedziału, machając krótkimi rękami, że miałam wrażenie, jakby unosił się w powietrzu, wspiął się na wagon albo nienaturalnie urósł. „Do widzenia, niech już pan idzie, już na pana czas" – powtarzałam w łamiących się, rozpadających myślach. Chociaż przylgnęłam całym ciałem do siedzenia i opuściłam krwistą zasłonę okienną na twarz, czułam, że nie odchodzi i coraz przenikliwiej wpatruje się w szybę, jak w lustro.
– Proszę nie opowiadać takich historii pasażerom – zdaje mi się, że w końcu wybełkotałam coś takiego.
– Niech pani otworzy książkę, którą ten francuski pisarz zaczął pisać w pociągu – odpowiedział.
– Ten pisarz nazywa się Camus, o jego książce, o Śmierci szczęśliwej, może pan jeszcze długo nie usłyszeć... Kilkanaście, może kilkadziesiąt lat minie, zanim ukaże się w Polsce. Niech pan odejdzie od okna. – Jednak nalegam – musiał wycedzić przez zaciśnięte, jaszczurze zęby, ale w tej samej chwili pociąg, jakby napędzany obojętnym wiatrem i kamieniami, zasypującymi słońce, potoczył się nie patrzeć za okno, otworzyłam francuską książkę na przypadkowej stronie i zaczęłam czytać: „Meursault starł rękami zaparowane okno i łapczywie wyglądał przez podłużne pasma, bezszelestnie po torze. Ocknęłam się po kilku minutach. Pomyślałam o Reymoncie i Pruszyńskim – „aż śmieszne, dać się zastraszyć jak dziecko, opowieściami o cenie, jaką przychodzi nieraz płacić pisarzom za wenę, jaką daje im kolej". Mimo tego, wstyd ciągle nie zajmował miejsca strachu. Byle tylko jakie jego palce pozostawiły na szybie. Z pustej i smutnej ziemi, pod bezbarwnym niebem wznosił się ku niemu obraz niewdzięcznego świata, w którym po raz pierwszy wreszcie doszedł do siebie. Na tej ziemi, doprowadzonej do rozpaczy niewinności, podróżnik zabłąkany w pierwotnym świecie odnajdywał łączące go z nim więzy i z pięścią, przyciśniętą do piersi, twarzą spłaszczoną na szybie – był wyobrażeniem swojego dążenia ku samemu sobie i ku przekonaniu o wielkości, jaka w nim drzemie".
***
Pan się dziwi, że znam na pamięć fragmenty Śmierci szczęśliwej? Ja się dziwię, że nie próbował mi pan ani razu przerwać – a może pan lubi, kiedy piszczy panu w uszach dźwięk wykolejonego pociągu? Przepraszam, plotę od rzeczy. Naprawdę mam do ciebie mówić po imieniu? No dobrze, masz za sobą raptem jedną, nieprzespaną, żałosną noc? Wydaje mi się, że kiedy ja topiłam się w świdrującej po moim mózgu gorączce i w dreszczach, z których tak bardzo chciał narodzić się bohater opowiadania, jakie zapragnęłam napisać razem z odjazdem pociągu, kiedy mój oślepiający ból oczu, a potem pojawiająca się okresami, odbierająca przytomność senność, nadawały mu cechy furiata, a szydercze majaczenia, bolesne drgawki i wymioty pozwalały mu zebrać myśli, ty spałeś smacznie w hotelu, w wiśniowej, miękkiej pościeli, nie budzony nawet przed piszczenie nienaoliwionej, wynoszonej na balkon, sztalugi. Mniejsza z tym – dziękuję za towarzystwo. Dużo mówię? Może dlatego, że jest tak martwo, a może wysiadłam z tego pociągu jako wariatka, to dosyć trudne do rozstrzygnięcia. Powiedz lepiej, skąd tak koszmarnie długa wizyta w Katedrze, dzięki czemu mogliśmy się spotkać? Mówisz, że już wczoraj o siódmej wyszedłeś z Katedry i skierowałeś się do metra, tego samego, gdzie właśnie jesteśmy, ponieważ planowałeś spotkać się ze swoim, dawno niewidzianym przyjacielem, zabójczo słynnym pisarzem. Ale przed stacją zatrzymał cię kamienny tłum, otaczający kiosk z gazetami. – Stanąłem i ja – mówisz – i przez długą, drastyczną chwilę nie mogłem ruszyć się z miejsca. Z dziennika wrzeszczały dwa rzędy wielkich liter: „Albert Camus zabity", a pod tym „w wypadku samochodowym". Gwałtowny wstrząs odebrał myślom wszelką siłę. Stanąłem w tłumie i krok za krokiem posuwałem się z nim do kiosku, by kupić gazetę. Nikt nic nie szeptał, najważniejsze i najgorsze już wiedzieliśmy. Chodziło o szczegóły – milkniesz, a ja jeszcze słyszę: „głowa oparta o krwiste poduszki, jakby spał, złamany kręgosłup, skręcony kark, licznik biegający jak oszalały, śmierć natychmiastowa, kto patrzy w chmury, ten nieprędko wróci, nie wiadomo, co z psem, biegł skrajem szosy, rozwiał się jak dym, nie zawsze się tak kończy, ale trzeba zapłacić, rozumie pani, co usiłuję wyrazić".
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Lil i Put. Jak przelać kota do kieliszka?
"Lil i Put" to niezwykle barwny i pełen humoru komiks. Został nagrodzony w pierwszej edycji "Konkursu im. Janusza Christy na komiks dla dzieci". Autorzy sześciu wyróżnionych prac otrzymali propozycje stworzenia pełnowymiarowych albumów.
Lil i Put to dwa "małoludy", które wiecznie głodne wędrują sobie po świecie, pakując się w przeróżne tarapaty. Komiks zawiera trzy, niezbyt długie historie, obrazujące ich przygody. "Goście Centauropolis" to opowieść o tym, jak w pogoni za orłem - złodziejem, dwójka bohaterów znalazła przez przypadek miasto centaurów. Przeszkodzili w igrzyskach, niemal zostali zabici, a na koniec sprowadzili zagładę na całe miasto - normalny dzień z życia wzięty, przynajmniej w przypadku tej dwójki wesołych indywiduum. "Zagadka Entów" zaprowadziła Lila i Puta do sadu pełnego owoców (a może raczej zaprowadziły ich tam burczące brzuchy). Niestety entowie niekoniecznie chcieli się nimi z małoludami podzielić. "Jak przelać kota do kieliszka?" to ostatnia i najdłuższa historia o tym jak dwójka bohaterów przeszkodziła elfce-czarodziejce w zaliczeniu nietypowego testu. Miało to dziwne i dość zabawne konsekwencje.
Jak można się zorientować, w komiksie akcji nie brakuje, pojawia się również sensowna i nieco złożona fabuła oraz naprawdę spora dawka (nieco czarnego) humoru. "Lil i Put. Jak przelać kota do kieliszka" to kilka ciekawych i sympatycznych historii. Jedna tylko rzecz wydaje mi się przemawiać na niekorzyść publikacji. Z założenia jest to komiks dla dzieci, a mnie wydaje się dla nich niezbyt odpowiedni. Dowcipne opowieści sprawiają wrażenie skierowanych raczej do osób dorosłych lub nieco starszej młodzieży - czytelników chociaż w niewielkim stopniu zaznajomionych z fantastyką, która niejednokrotnie została wykorzystana by stworzyć z niej interesujące żarty.
Pod względem graficznym wydanie jest również bardzo dobre. Ilustracje są barwne i pełne szczegółów. W perfekcyjny sposób oddają założenia przedstawionego świata. Jestem przekonana, że sami autorzy doskonale się bawili tworząc kolejne sceny. W skrócie rzecz ujmując - takie małe, nieudaczne, zabawne coś, wędruje po świecie, siejąc zamęt wszędzie tam, gdzie się pojawi. I jak tu takiej historii nie pokochać?
Podsumowując - "Lil i Put" to ciekawy, zabawny komiks i dobra zarówno pod względem graficznym jak i fabularnym publikacja. Nie jest to natomiast wydanie idealnie nadające się dla dzieci. Pojawia się w nim wiele elementów, które zwyczajnie gryzą się z tym targetem. Biorąc jednak pod uwagę przekaz wielu dzisiejszych animacji nie stawiam tego tytułu na zupełnie spalonej pozycji. Natomiast osobom, które lubią pełne humoru historie i barwne, wesołe ilustracje, jak najbardziej komiks polecam.
Odwet
"Odwet" to kolejna część cyklu "CHERUB", o nastoletnich szpiegach - osieroconych dzieciach, którymi zaopiekował się brytyjski rząd. Tak zwani "Cherubini" mieszkają i szkolą się w tajnym ośrodku ukrytym na angielskiej prowincji. W wieku dziesięciu lat zaczynają brać udział w przeróżnych, często niebezpiecznych misjach.
Fay Hoyt, od dzieciństwa żyjąca "na granicy", planuje poważną zemstę na człowieku, który zamordował jej matkę. Gdy Ryan i Ning wyruszają na misję by walczyć przeciwko handlarzom narkotyków, to właśnie ona może im pomóc. Problem polega na tym, że dziewczyna chce zrealizować swoje własne plany, a nie mają one nic wspólnego z działaniem zgodnie z prawem. Do czego to doprowadzi oraz czy agenci CHERUB'a i tym razem wykonają swoje zadanie?
Chociaż była to pierwsza część cyklu, którą czytałam, bardzo szybko wciągnęłam się w fabułę powieści. Całe założenie, już na samym początku, zostało bardzo starannie wyjaśnione i jedyne czego mi brakowało to historie niektórych bohaterów (zapewne poznam je, gdy uda mi się sięgnąć po pozostałe tomy). "Odwet" trafił do mnie właściwie zupełnie przypadkiem, ale jestem naprawdę zadowolona, że miałam okazję ten tytuł przeczytać. Robert Muchamore posiada dar tworzenia wciągającej historii, która bez trudu pochłania czytelnika, przenosząc go do zupełnie innej rzeczywistości - pełnej pościgów, bijatyk i niebezpiecznych wydarzeń.
Akcja w książce toczy się wartko, a prowadzona jest ciekawie i pomysłowo. Niczego w niej nie brakuje. Obserwować możemy brutalny, nierzadko przerażający świat, w którym bohaterowie jakoś muszą sobie radzić. Myślę, że "Odwet" (a zapewne również cały cykl "CHERUB") to idealna powieść dla nieco starszej młodzieży. Czyta się ją tak, jakby oglądało się barwny film akcji - tylko fabułę ma znacznie lepiej skonstruowaną. Zdecydowanie jest to pozycja, po którą warto sięgnąć i sądzę, że to właśnie jedna z tych książek, które bez trudu zachęcą do czytania, nawet tych opornych, twierdzących, że tego nie lubią.
Tworząc cykl o młodych, tajnych agentach, Robert Muchamore trafił w dziesiątkę. Mimo że pojawiało się wiele tego typu książek, filmów i seriali, to jednak jedyną dobrą, którą wspominam jest historia "Detektywa Blomkvist" znanej wszystkim doskonale Astrid Lindgren, która jednak z zupełnie innej perspektywy podchodzi do kreowania napięcia i niebezpieczeństwa. "Odwet" znacznie lepiej przemówi do współczesnej młodzieży. Lekturę książki jak najbardziej polecam, a sama chyba będę musiała zaprzyjaźnić się z wcześniej wydanymi tomami.
Fragment: "Pan na Wisiołach. Trzeba to zabić"
Prolog
Klinika Psychiatryczna św. Franciszka, Oddział Zamknięty dla Nierokujących, Stężew, gmina Nowe Warpno, województwo zachodniopomorskie
„Szczęścia nie ma tutaj, bynajmniej"
Zabrana o zmierzchu
"Zabrana o zmierzchu" to trzeci tom cyklu noszącego tytuł "Wodospady Cienia". Seria opowiada historię nastoletniej Kylie Galen, która z dnia na dzień znalazła się w świecie nadnaturalnych stworzeń, sama dokładnie nie wiedząc czym jest - wszyscy byli zgodni wyłącznie co do jednego - nie była zwyczajnym człowiekiem.
Kylie zdecydowała się na umawianie z Lucasem - przystojnym wilkołakiem, choć wciąż przeszkadza jej, że nic nie zostało powiedziane oficjalnie. Gdy jednak Derek - elf z którym umawiała się wcześniej - powraca do obozu przy Wodospadach Cienia, serce i myśli dziewczyny znów zaczynają wariować. Zwłaszcza, że chłopak nie wrócił sam. Przywiózł ze sobą naprawdę bliską jego sercu, wampirzą przyjaciółkę. Gdyby jednak pojawiające się problemy były jedynie tego rodzaju... W snach Kylie wciąż pojawia się Red - wampir, morderca, który koniecznie chce ją poślubić. Towarzyszy jej również nowy duch i wszystko wskazuje na to, że jest to wzbudzająca strach, od dawna nie żyjąca, dzieciobójczyni.
W każdym tomie, pod koniec, coś się dzieje i Kylie grozi niebezpieczeństwo. Nie inaczej fabuła potoczyła się i tym razem. Choć przez większość czasu rozstrzygają się rozterki miłosne głównej bohaterki i jej przyjaciółek, to w rezultacie i tak nie zabraknie w książce akcji. Przyznam, że pierwsza połowa powieści była wręcz nudna, dopiero później historia powróciła do swojego klimatu z poprzednich tomów i dalej już czytało się ją lekko i z przyjemnością.
To już nieco irytujące, że w dalszym ciągu nic nie wiadomo. Pod koniec Kylie wreszcie dowiaduje się kim jest, co jednak oczywiście niczego jej nie tłumaczy, a dziewczyna dalej pozostaje w drażniącej niewiedzy. Wszystko krzyczy - "Wodospady Cienia" będą miały kolejne tomy. Cóż... pozostaje jedynie cierpliwie na nie czekać, a z tego co można znaleźć na oficjalnej stronie autorki, będzie ich całkiem sporo. Mimo kilku niedociągnięć historia przypadła mi do gustu i chętnie będę ją kontynuować.
"Zabrana o zmierzchu" to jak do tej pory część w której dzieje się najmniej, nie jest jednak kiepska, po prostu zależy kto co lubi. Znam wiele osób, które z wypiekami na twarzy czytały będą o romantycznych rozterkach bohaterki, a niekoniecznie zainteresują je opisy bijatyk czy sceny porwania. Trzeci tom serii będzie właśnie idealny dla nich.
"Wodospady Cienia" to przyjemny, niewymagający cykl. Stworzone przez C.C. Hunter powieści wciągają i można się przy nich naprawdę dobrze bawić. Myślę, że niejedna nastoletnia czytelniczka zakocha się bez pamięci w przygodach, które bezustannie przytrafiają się Kylie Galen.
Przebudzona o świcie
„Przebudzona o świcie" to kontynuacja młodzieżowej, paranormalnej powieści „Urodzona o północy", autorstwa C.C. Hunter. Główna bohaterka, Kylie, zawsze czuła się wyjątkowa. Gdy trafia na letni obóz przy Wodospadach Cienia nareszcie odnajduje swoje miejsce. Tam jednak dowiaduje się, że tylko w połowie jest człowiekiem, a jej biologiczny ojciec, należał do jednego z gatunków nadnaturalnych stworzeń.
Okazuje się, że wydarzenia w rezerwacie dla zwierząt to dopiero początek. Obóz bez przerwy odwiedzają obce wampiry, jednak żaden z nich się nie pokazuje. Sprawa nabiera tempa dopiero gdy brutalnie zamordowane zostają dwie nastoletnie dziewczyny z pobliskiego miasteczka. Kylie, która z dnia na dzień odkrywa w sobie coraz więcej talentów, nie może pozbyć się wrażenia, że odgrywa główną rolę w tych wszystkich wydarzeniach. Nikt jednak nie chce jej wierzyć, a informacje o tym, że to zawsze ona natyka się na wampiry traktują po prostu jako przypadek. Przynajmniej do czasu, aż nie wydarzy się coś naprawdę okropnego...
Książka w dalszym ciągu pisana jest w przyjemny sposób. Dobrze skonstruowane, niezbyt długie zdania. Dostosowany do „targetu" przekaz. Styl, który sprawia, że czytelnik bardzo szybko i z wielką przyjemnością chłonie przekazywaną treść. Fabuła jest pomysłowa i ciekawa, choć tyle samo w niej akcji co i codziennego życia oraz przemyśleń nastoletnich bohaterów. Wszyscy mają swoje problemy. Miłość, przyjaźń, rodzina – każde z nich podchodzi do tych spraw inaczej, wszyscy jednak bezustannie się z nimi borykają.
Wątek romantyczny wysunął się niemalże na pierwszy plan, teraz biegnąc równomiernie, ramię w ramię, z resztą akcji. Kylie sama nie wie czego chce, a gdy się już zdecydowała, okazuje się, że to wcale nie do niej należy decyzja. W poprzednim tomie na pewien czas zniknął wilkołak i przyjaciel głównej bohaterki z dzieciństwa Lucas, tym razem to Derek postanawia odejść by wspomóc działalność JBF (jednostki FBI, która zajmuje się sprawami istot nadnaturalnych). Życie nastolatki nie jest proste, zwłaszcza gdy sama nie jest pewna czy jej uczucia to miłość czy po prostu hormony, albo jeszcze gorzej – manipulacja uczuciami lub też jakaś magiczna sztuczka.
„Przebudzoną o świcie" mogłabym właściwie podzielić na dwie części. Początek, w którym śledzimy życie i rozterki Kylie. Wraz z nią próbujemy rozwiązać bezsensowną zagadkę ducha, w zakrwawionej sukni. Martwimy się o jej przyjaciół, przeżywamy miłosne wzloty i upadki dziewczyny. To ta część zwyczajna, w które niewiele się dzieje. Koniec natomiast to praktycznie sama akcja – wartka i wciągająca, płynąca niczym rzeka o bystrym nurcie. Drugiego tomu serii „Wodospady Cienia" nie połknęłam za jednym razem, nie oczarował mnie tak jak pierwsza część, z pewnością jednak warto było dobrnąć do końca, bo tam czekała sowita i godna mojej uwagi nagroda.
Kylie coraz lepiej poznaje samą siebie i doskonale zdaje sobie sprawę z własnych błędów oraz często głupiego zachowania. To bohaterka sympatyczna, której nie można nie polubić. Podoba mi się sposób w jaki opisuje ją C.C. Hunter. Jej bohaterka to po prostu zwyczajna nastolatka. Nie jest ani nad wyraz inteligentna, ani też zupełnie głupiutka. Pozwala by kierowały nią emocje. Wiele spraw musi sobie najpierw przemyśleć, nie radzi sobie z przytłaczającymi ją problemami. Jest niesamowicie wręcz realistyczna. To żywa osoba, z krwi i kości, a nie samo imię powtarzające się na kilku kartkach. Jej kreacją czuję się po prostu oczarowana. Uważam, że pisarka włożyła w tą postać całe swoje serce.
Choć „Przebudzona o świcie" nie zauroczyła mnie tak bardzo jak „Urodzona o północy" to jednak uważam ją za bardzo udaną kontynuację. Akcja rozpoczyna się dokładnie w miejscu, w którym została przerwana i znów toczy się dalej, odkrywając przed czytelnikami tajemnice magicznego świata. Zakończenie natomiast pozostawia po sobie ogromny niedosyt i chęć jak najszybszego sięgnięcia po kolejną część. Cykl „Wodospadów Cienia" polecam wszystkim miłośnikom literatury młodzieżowej oraz paranormalnej. To powieść, którą przeczytać naprawdę warto. Można z nią spędzić kilka niezwykle przyjemnych chwil.
Urodzona o północy
Czy słyszeliście o serii „Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy"? Chyba mało kto nie słyszał. Tam potomkowie starożytnych bogów odkrywają swoje zdolności w specjalnie przygotowanej dla nich szkole. Zamysł „Urodzonej o północy" prezentuje się podobnie. Dzieci istot nadnaturalnych – wilkołaków, wampirów, czarownic, zmiennokształtnych czy elfów, uczestniczą w specyficznych zajęciach na letnim obozie, by poznać wzajemnie kulturę pozostałych ras, rozwinąć swoje własne umiejętności oraz utrzymać bardzo kruchy, panujący pomiędzy nadnaturalnymi stworzeniami pokój.
Życie Kylie Galen zamieniło się w koszmar. Jej rodzice się rozwodzą, chłopak w którym była naprawdę zakochana, rzucił ją, bo nie chciała z nim pójść do łóżka, a ona sama nie potrafi odnaleźć swojego miejsca na Ziemi. Za namową psychologa mama postanawia wysłać dziewczynę na letni obóz dla trudnej młodzieży. Tam jednak okazuje się, że jadące na obóz dzieciaki wcale nie są trudne, a raczej posiadają pewne specjalne umiejętności. Kaylie jednak nie wierzy, że ona sama również mogłaby jakieś posiadać. Nienawidzi swojej sytuacji do czasu, gdy zaprzyjaźnia się z „nowonarodzoną" wampirzycą oraz czarownicą, która nienajlepiej radzi sobie ze swoimi zdolnościami. Obóz pokochać pomogą jej również dwaj chłopcy – półkrwi elf Derek, który równie mocno co ona pragnie pozbyć się swojego daru oraz Lucas, były sąsiad Kylie, na temat którego dziewczyna posiada przede wszystkim jedno, straszne wspomnienie. Gdy była mała, Lucas, z zimną krwią zamordował jej ukochanego kotka.
Książka jest odrobinę niegrzeczna. Nie ukrywa tematu seksu i imprezowania z alkoholem, tak jak robią to na przykład produkcje Disneya. Nie promuje wspaniałego, beztroskiego i pozbawionego problemów życia amerykańskich nastolatków. Za to sama główna bohaterka jest chyba grzeczna aż nazbyt. Niekiedy sprawia wrażenie małej, zagubionej, naiwnej dziewczynki. Przyznam, że to może nadaje jej jakiś specyficzny charakter, ale momentami bywa również nieco męczące. Zwłaszcza, że cała fabuła została opisana z jej punktu widzenia.
Powieść została napisana w lekkim stylu. Czyta się ją niesamowicie płynnie i szybko. Nastoletni bohaterowie zostali stworzeni perfekcyjnie – w taki sposób, że chłonie się informacje na ich temat, żałując, że pisarka dostarcza ich tak niewielką ilość. Choć momentami mnie irytowali – zwłaszcza sama Kylie – to nie mogę powiedzieć, żebym ich nie polubiła. Fabuła również została ciekawie zarysowana i choć sam pomysł może i nie jest unikatowy, to jednak autorce udało się zgrabnie połączyć fantastyczny, nadprzyrodzony świat z życiem prywatnym bohaterów i ich rodzinnymi problemami, przez co stworzyła swój własny, oryginalny gatunek – coś na kształt paranormalnej młodzieżówki.
Choć „Urodzona o północy" wydaje się nie wyróżniać niczym szczególnym, to jednak książka bardzo mi się spodobała. Pisarka wydaje się mieć talent do podbijania dziewczęcych serc. Lektura zawiera wszystko to, co chciałam w tego typu powieści znaleźć. Miłość, przyjaźń, ciekawe przygody, dobrze i pomysłowo wykreowany świat. Jej czytanie dostarcza wiele przyjemności. Z tą książką naprawdę dobrze się bawiłam.
Teraz, kilka dni po przeczytaniu powieści, gdy już ochłonęłam, zadaję sobie pytanie: co takiego niezwykłego ta książka miała w sobie? Przecież fabuła wydaje się być banalna i schematyczna, motyw jest powtarzalny, a historia sprawia wrażenie infantylnej, ale... „Urodzona o północy" miała w sobie to coś. Podczas czytania nie sposób oderwać się od jej stron. Wciąga, pochłania, zmusza do przewracania kartek i czytania kolejnych słów. Z niecierpliwością czekam na kontynuację i liczę na to, że zakocham się w niej tak samo jak w pierwszej części.
Hopeless
Istnieją osoby, które w życiu spotykają okrutne i niesprawiedliwe rzeczy. Najgorzej jest gdy dzieci krzywdzi własna rodzina. Ludzki umysł jest jednak ciekawie skonstruowany i czasami w doskonały sposób ukrywa traumatyczne przeżycia. Coś takiego właśnie przydarzyło się Sky, która nie pamięta kompletnie niczego co dotyczyłoby jej wczesnego dzieciństwa.
Główna bohaterka powieści, Sky, została adoptowana gdy jeszcze była zupełnie małą dziewczynką. Żyje z kochającą ją Karen, która jednak ma różne, dziwne zasady - na przykład jest ogromną przeciwniczką techniki i nie posiadają w domu telewizora, komputera czy telefonu. Dlatego dziewczyna wolny czas spędza biegając lub czytając. Do tej pory również uczyła się w domu. W końcu jednak, po wielu namowach i błaganiach, jej przybrana matka zgodziła się zapisać nastolatkę do szkoły, by wśród rówieśników ukończyła ostatni rok liceum. Doświadczenie okazuje się nie być do końca przyjemne, ale osładza je nieco, poznany w sklepie, dziwny, nieco mroczny chłopak, pierwsza osoba, której udaje się wzbudzić w Sky jakiekolwiek pożądanie.
Przyzwyczaiłam się rozpoczynać recenzje krótkim wprowadzeniem w fabułę. W przypadku książki "Hopeless" taki wstęp wypada po prostu nijako, ponieważ do wyboru mam stwierdzenie, że powieść to jakiś mdły romans dla młodzieży (co nie jest zgodne z prawdą) lub zdradzenie poruszających czytelnika faktów. Żadne z tych rozwiązań nie byłoby dobre. Owszem, historia opowiada o miłości dwójki nastolatków, nie są to jednak typowe ani zwyczajne osoby. Obydwoje niosą ze sobą bagaż smutnych doświadczeń i z pewnych względów znaczą dla siebie znacznie więcej niż dopiero co poznane osoby.
"Hopeless" to poruszająca i bardzo smutna powieść. Nie, nie jestem nią oczarowana i nie, nie podobała mi się, w standardowym tego pojęcia znaczeniu. Nie jest to książka, która ma się komukolwiek podobać. Treść jest bardzo smutna i niezbyt przyjemna, a choć z początku wydaje się nieco banalna i płytka, to jednak każdy kto ujrzy obraz całości szybko zmieni na ten temat zdanie. Tekst czyta się niewiarygodnie szybko (właściwie można by tu użyć słowa "pochłania"). Styl i język Colleen Hoover są zwyczajne, lekkie w odbiorze, ale z pewnością nie poetyckie czy wyniosłe. Całość została podzielona na krótkie, opatrzone datami rozdziały. Wydarzenia obserwujemy z punktu widzenia Sky.
Kreacje bohaterów ciężko określić mianem zwyczajnych. Postacie stworzone na potrzeby książki są barwne i żyją pełnią życia, ale nie posiadają żadnych typowych wzorców. Gdyby ktokolwiek spotkał na swojej drodze Sky lub Holdera, w najłagodniejszym z wypadków pomyślałby, że są po prostu dziwni. Ich charaktery oraz osobowości mają oczywiście swoje psychologiczne, całkiem solidne, podstawy.
Ta powieść to znacznie więcej niż mogłoby się wydawać. Jej treść oraz przesłanie są stanowcze i mocne. Choć wiele w niej romantycznych uniesień oraz wątków dotyczących uczuć, nie są one jej głównym elementem. To romans z dramatyczną historią w tle. To dramat ukojony bliskością ukochanych osób. Nie jest to tytuł dla każdego, ale tym, którzy są odporni na nieprzyjemne ciosy zdecydowanie lekturę "Hopless" polecam. To naprawdę świetnie napisana książka.
(Nowy) Wywiad ze Stefanem Dardą
Jakiś czas temu pojawił się u nas na stronie wywiad z twórcą powieści grozy - Stefanem Dardą. Z okazji objęcia patronatem medialnym książki "Opowiem ci mroczną historię" poprosiliśmy pisarza o kolejną rozmowę. Poprzedmi wywiad przeczytać można tutaj.