sierpień 06, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: powieść dla dzieci

sobota, 22 sierpień 2015 01:20

Miasto Cieni

„Miasto Cieni" to drugi tom cyklu „Pani Peregrine", który opowiada o niezwykłych, osobliwych dzieciach, żyjących w pętli czasowej. Cały ich świat to jeden dzień - każdego wieczoru obserwują wybuch zrzuconej na sierociniec bomby, by obudzić się rano i przeżyć od nowa to samo. Czy już zawsze będą wiodły taki los?

Głównym bohaterem, a zarazem narratorem powieści jest szesnastoletni Jacob, który bardzo chciał uwierzyć w niesamowite historie opowiadane przez dziadka. Jacob zabiera ze sobą dzieci w podróż do Londynu. Trwa II wojna światowa i nie jest to ani trochę bezpieczne. Za wszelką cenę pragną jednak przywrócić swojej opiekunce ludzką postać. Poszukują pętli czasu, która pomoże im dostać się do innych takich jak oni sami.

Książka pełna jest niezwykłych przygód, specyficznych postaci, niebezpiecznych wydarzeń. Wykreowany w „Mieście Cieni" świat jest niesamowity. Co prawda fabuła stworzona została z pewną dozą chaosu, ale w tym wypadku działa to na korzyść powieści. Dzięki temu jeszcze bardziej trzyma w napięciu i staje się jeszcze bardziej osobliwa i nierzeczywista.

Bohaterowie powieści są sympatyczni i dobrze skonstruowani. Nawet najdziwniejsi z nich wydają się być żywi i realistyczni. Ich magiczne zdolności bywają niesamowite i z pewnością idealnie pasuje do nich słowo „osobliwe". Kto jednak czytał pierwszą część ten świetnie wie o co mi chodzi - kto tego nie zrobił, najwyższy czas nadrobić lekturę.

Twarda oprawa, piękne, ale również budzące grozę wydanie to nieodłączne cechy tego cyklu. W „Osobliwym domu Pani Peregrine" byłam po prostu zakochana. Drugi tom nie posiada już tego elementu zaskoczenia, przez co wydaje się może nieco słabszy, ale i tak lektura sprawia wiele przyjemności i dostarcza niezapomnianych wrażeń. Zakończenie jednak pozostawia wiele do życzenia - jest niepełne i sprawia, że czytelnik nie może doczekać się kolejnej części, która, mam nadzieję, wyjaśni wszystkie tajemnice i nareszcie zdradzi czytelnikom co będzie dalej.

Zarówno „Miasto Cieni" jak i całą serię serdecznie wszystkim polecam. „Osobliwy dom Pani Peregrine" to jedna z najbardziej niezwykłych książek, jakie zdarzyło mi się przeczytać. Tu nie ma nowych pomysłów - tu nowy jest cały, osobliwy, genialnie wykreowany świat. To jedna z tych powieści, których nie „można", a zwyczajnie „trzeba" przeczytać - dlatego nie zwlekajcie! Jeżeli istnieje magia to znajdziecie ją właśnie w tej książce.

Dział: Książki
czwartek, 20 sierpień 2015 23:12

Wyspa potępionych

„Żyjemy w baśni, którą napisał ktoś inny". *

Zastanawialiście się kiedyś co po zakończeniu przeróżnych baśni i bajek działo się z czarnymi charakterami? Jak skończyła Cruella de Mon, Zła Królowa, albo przebiegły złodziej Dżafar i wszyscy inni? Tak? To macie teraz niepowtarzalną szansę poznania dalszych losów tych niegodziwych...

Dwadzieścia lat temu król Bestia uwięził wszystkich złoczyńców (martwi zostali ożywieni) na Wyspie potępionych i otoczył ją szczelną powłoką, która uniemożliwiała czary. Obecnie wyspę zamieszkują nie tylko znane wszystkim postacie, ale i ich dzieci. Mal (córka Diaboliny), Jay (syn Dzafara), Evie (córka Złej Królowej) i Carlosa (syna Cruelli). Pozornie nic ich nie łączy, potrafią sobie dokuczać, okradać, wyśmiewać z niektórych a nawet nienawidzić. Przez splot nieoczekiwanych wydarzeń ruszają na poszukiwanie Smoczego Berła Diaboliny. Jaki będzie finał tej wyprawy?

Szczerze mówiąc to już dawno nie czekałam tak bardzo na żadną książkę jak na Wyspę potępionych. Uwielbiam baśnie, bajki, legendy i ich adaptacje, ostatnimi czasy coraz bardziej te ostatnie, bo co chwilę powstaje coś nowego na podstawie znanych od lat produkcji oraz książek. Zazwyczaj nie czuję rozczarowania swoimi wyborami w tym zakresie a jak było tym razem?

To nie jest pierwsza książka Melissy de la Cruz, ale moje pierwsze zetknięcie z jej piórem i muszę przyznać, że było ono bardzo udane. Wyspa potępionych jest swego rodzaju wstępem do filmu Następcy, który swoją telewizyjną premierę będzie miał już 18 września na kanale Disney Chanel, ale na całe szczęście powstaną również inne książki inspirowane filmem. Mam tylko nadzieję, że ich autorką będzie de la Cruz. Zapytacie czemu akurat tak? Ponieważ ten tytuł w jej wykonaniu okazał się strzałem w dziesiątkę.

Autorka od pierwszych stron udowadnia, że włożyła w powieść całe swoje serce, treść jest napisana w typowo baśniowym stylu, z różnymi zabawnymi i często ironicznymi komentarzami. Ponadto cała powieść aż kipi od czarnego humoru i doprawdy trudno się tutaj nie śmiać, chociażby z tego jak został przedstawiony obecny stan wyglądu czy zachowania tych złych, ich dzieci czy też warunków życiowych na tytułowej wyspie. Nie ma nic pięknego (no chyba, że księżniczki) i dobrego, bo to wzbudza dreszcz wstrętu, nie inaczej jest z okazywaniem uczuć, udzielaniem bezinteresownej pomocy. Zachwyciły mnie lekcje, na które uczęszczali następcy. Nauki nikczemności, samouwielbienia, historia złoczyńców i inne niesamowicie mnie ciekawiły (powinnam się chyba tego obawiać). Świetnym pomysłem było również ukazanie dobrych w złym świetle. Książka jest niesamowita, przemyślana, dopracowana i intrygująca. Fabuła trzyma poziom od początku do samego końca i doprawdy nuda tutaj nikomu nie grozi.

Podobały mi się kreacje bohaterów, no może z dwoma wyjątkami, jak przystało na dzieci złoczyńców byli oni źli, bo to mają w genach. I tak poznajemy złodziejaszka Jaya, niesamowicie złą Mal, piękną Evie i bojącego się a raczej nie lubiącego psów Carlosa. Sieją zamęt, rozrabiają, kradną i wszystko co dobre jest im obce. Co dziwne najbardziej polubiłam Mal i Jaya, byli niesamowici i nie mogłam nie darzyć ich sympatią. Pasowali mi idealnie do powieści i nie wyobrażam jej sobie bez tej dwójki. Ogólnie mówiąc postacie są dopracowane i pełnowymiarowe, z szeregiem różnorodnych cech.

Brakuje mi takich powieści fantastycznych na naszym rynku wydawniczym, już dawno nie bawiłam się tak dobrze przy czytaniu jak w przypadku tego tytułu. Niby nie jest to nic nadzwyczajnego, ale sposób wykonania, czarny humor, groteska, fakt iż całość ma związek z baśniami przemawia na plus i ta zwyczajność ginie w całości utworu. Nie sposób nie zżyć się z bohaterami, wraz z nimi przeżywałam kolejne wydarzenia i co chwile się zaśmiewałam. Książka jest zabawna, ale posiada również morał, co bardzo mi się w niej podoba.

Melissa de la Cruz podołała zadaniu napisania tej konkretnej książki i stworzyła powieść, która pochłania, absorbuje i bawi. Wyspa potępionych, to utwór pomysłowy, dla wielbicieli adaptacji baśni i powieści fantastycznych wyróżniających się pośród innych. Gorąco polecam!

*Melissa de la Cruz, Wyspa potępionych

Dział: Książki
środa, 19 sierpień 2015 17:59

Ruina i rewolta

Stało się. Przez lekkomyślność młodego carewicza Wasyla, Ravka upadła i Darkling przejął w niej władzę.
Alina wraz z resztką sojuszników zdołała uciec. Znalazła schronienie w Białym Soborze pod opieką kapłana Apparata. Schorowana i pozbawiona mocy dziewczyna czuje się bardziej jak więzień, nie jak gość honorowy, a już z pewnością nie czuje się Świętą, za jaką mają ją wszyscy w Białym Soborze. Czy to zatem już koniec? Czy ciemność Fałdy ogarnie cały świat, a Przyzywaczka Słońca już zawsze będzie nią tylko z nazwy? A może jest jeszcze nadzieja?

Po nieco, jak dla mnie, statycznym tomie drugim, przyszedł czas na tom finałowy. Zabrałam się za niego od razu, gdyż byłam ciekawa, jak potoczą się losy bohaterów, którzy w finale poprzedniego tomu utknęli w martwym punkcie. Powieść naprawdę mnie wciągnęła i późnym popołudniem już znałam odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Czy jestem zadowolona zaproponowanymi przez autorkę rozwiązaniami? O tym poniżej.

W początkowych rozdziałach Alina jest cieniem dawnej siebie. Chora i słaba, z posiwiałymi włosami, jest idealnym obiektem do manipulacji dla sprytnego kapłana Apparata. Jednak dzięki nieocenionemu Malowi i wiernym Griszom, bohaterce udaje się nie tylko wyzwolić z niechcianego więzienia, ale też znaleźć w sobie siły do dalszej walki. Bohaterowie są przekonani, że jedynym sposobem, by pokonać rosnącego w siłę Darklinga, jest odnalezienie legendarnego ognistego ptaka, który według dzienników Morozowa, stanowi trzeci wzmacniacz mocy.
To dlatego akcja Ruiny i rewolty skupiać się będzie na podróży i poszukiwaniach legendy, ale nie tylko. Trzeba przyznać autorce, że finałowej części trylogii naprawdę starała się podomykać wszystkie wątki i wyprowadzić na prostą drogę losy postaci.
Irytujące, ale też ciekawe było umieszczenie Aliny między trzema mężczyznami, z których każdy mógłby jej zaoferować co innego. Mal, przyjaciel z dzieciństwa jest obecnie nie tylko jej obrońcą. Jako jeden z nielicznych zawsze mówi Alinie szczerą, nielukrowaną komplementami prawdę i choć zrobi dla niej wszystko, ciężko mu ze świadomością, że dziewczyna którą kocha, jest predysponowana do większych rzeczy i zaszczytów, niż on może jej zapewnić.
Błyskotliwy i bezczelny carewicz Mikołaj, może uczynić z Aliny najpotężniejszą królową, jaką widziała Ravka. Wspólnie mogliby nie tylko dźwignąć kraj z upadku, ale też doprowadzić go do niezwykłej potęgi.
No i jest jeszcze Darkling. Pozornie ten zły, pozbawiony skrupułów, ambitny i żądny władzy nad ciemnością i światłem. Przyciąga do siebie Alinę z powodów, których dziewczyna nie zna, albo woli nie znać. Gdy się temu przyjrzeć bliżej, Alina i Darkling są jak dwie strony medalu, jak yin i yang, być może dlatego, wciąż ze sobą walczą, jednocześnie się przyciągając.
Którego z nich wybierze Alina? Przyznam, że dla  mnie nie od razu to było jasne i obstawiałam kogoś innego.

Oprócz umiejętnie dawkowanych miłosnych rozterek, w tomie trzecim poznajemy początki potęgi Griszów, w tym samego Darklinga i jego przodków. Rozmawiając z naocznym świadkiem tamtych wydarzeń, Alina ma wreszcie sposobność, dowiedzieć się, jak czytane przez nią legendy mają się do rzeczywistości.
Nie wiem, czy to dlatego, że zdążyłam się przywiązać do bohaterów, czy po prostu lubię takie motywy, bardzo przypadł mi do gustu wątek stopniowo solidaryzujących się z Aliną Griszów: Gieni, Tolii, Tamar, a nawet pyskatej Zoji.
Jeśli idzie o samo zakończenie historii, to także przypadło mi do gustu. Lubię, kiedy autor wpaja w czytelnika przekonanie, że skończyć się może tylko w jeden sposób, a tu zupełnie niespodziewanie, pojawia się dodatkowa opcja. Może wyszło trochę bardziej melodramatycznie, ale i tak mi się podobało. Najprostsze rozwiązania często bywają najlepsze.

Trylogia Grisza z pewnością zasługuje na uwagę czytelników lubujących się historiach fantasy, opartych na ludowych legendach i obiegowych motywach, nawiązujących do odwiecznej walki światła i ciemności. Jeśli książkę czyta się z wypiekami na twarzy i nie może się jej odłożyć, a codzienne obowiązki idą w kąt, to zdecydowanie musi coś w tym być.
Może jestem beznadziejną romantyczką, ale nie znajduję w tej historii niczego, do czego można by się przyczepić. Stanowczo wpisuję ją na prywatną listę moich ulubionych serii, a Was zachęcam do zapoznania się z nią. Naprawdę warto.

Dział: Książki
sobota, 15 sierpień 2015 19:19

Biblioteka pana Lemoncella

Kilkulatką przestałam być już bardzo dawno temu, ale ducha tamtego wieku wciąż noszę w sobie. Z przerażeniem obserwuję jak nastoletni czytelnicy zapominają o swojej wrażliwości i w kolejnych zestawieniach jako najciekawszą lekturę wskazują „50 twarzy Grey'a" czy inne, podobne tytuły, zdecydowanie dla nich nieprzeznaczone. Szczególnie, że – jak udowadnia np. „Biblioteka pana Lemoncella" – lektura z właściwym targetem może być nie tylko dużo bardziej od „dorosłych" powieści wciągająca, a przede wszystkim wartościowa. To zdecydowanie jedna z najciekawszych pozycji dla młodocianego czytelnika, z jaką dane mi się było w ostatnim czasie zapoznać.

Tytuł kusi od pierwszego już rzutu okiem na kolorową, lecz nie przesadnie infantylną okładką. Kombinacja książkowych półek w pastelowych barwach, pól z gier planszowych i konturów młodych postaci ma w sobie jakąś baśniową, uroczą tajemniczość. Nawet w obecnym zaawansowaniu wiekowym tytuł łypał na mnie jakby rzucając wyzwanie. Moje wewnętrzne dziecko wykonywało niespokojne, pełne radości salta na samą tylko myśl o przewracaniu kolejnych stron powieści.

Historia – zgodnie z hasłami na okładce – bardzo przypomina tę „Charliego i fabryki czekolady", chociaż wydaje się nieco mniej surrealistyczna. Główny bohater, Kyle, ma dwanaście lat, dwóch starszych braci i ogromną potrzebę rywalizacji. Właśnie jedna z prób udowodnienia, że może wygrać nawet ze starszym rodzeństwem sprowadza na niego tarapaty. Gdy tłucze okno, rodzice dają mu szlaban na wyjścia i komputerowe gry. W tym samym czasie w szkole organizowany jest konkurs na esej. Jego zwycięzca może wygrać nie tylko bon na planszówki (nie byle jakie planszówki, bo produkcji pana Lemoncella!), ale i zaproszenie do całonocnej zabawy w bibliotece... bardzo nietypowej bibliotece, dodajmy. Kyle w ostatniej chwili skrobie na kartce kilka słów, a później za wszelką cenę stara się dotrzeć do organizatora zabawy, byle wygrać wstęp do czytelni. Jego motywacje są dość płytkie – ma nadzieję skorzystać z dostępnych tam komputerów i zainstalowanych na niej gier. Jednak, kiedy trafia do biblioteki okazuje się, że świat oferuje dużo więcej, niż tylko wirtualne zabawy...

„Biblioteka pana Lemoncella" to pozycja niezwykle pouczająca. Z jednej strony młodzi czytelnicy mogą znaleźć w niej propozycje alternatywnego spędzania wolnego czasu oraz, subtelnie przez autora popychani, zrozumieć, że najlepsza rozrywka to ta, w której uczestniczy się z rówieśnikami. Z drugiej strony, dzięki licznym odwołaniom do różnorodnych lektur – i wyłuskaniu z nich najciekawszych elementów, wyzwalających chęć poznania dalszego ciągu danych historii – powieść ma szansę zainteresować odbiorcę samym czytaniem.

Chociaż od pierwszych stron wiadomo, że „Biblioteka pana Lemoncella", to lektura dla najwyżej kilkunastolatków (informacja na okładce wskazuje 9+) w rzeczywistości nie okazuje się aż tak nieskomplikowana. Autor obok przygód Sherlocka Holmesa przywołuje historie opisane przez Ricka Riordana, ale także odwołuje się do klasyki jak „Buszujący w zbożu" Salingera czy dzieł Fiodora Dostojewskiego. Wiedza książkowych bohaterów robi szokujące wrażenie. Przyznam, że przez chwilę wątpiłam w prawdopodobność tak szerokich dziecięcych horyzontów, jednak po dłuższym zastanowieniu uznałam, że to nie świat autora, Chrisa Garbensteina, jest przesadzony, a moja wiedza posiada luki. Jakkolwiek wciąż uważam, że wiele z przywołanych tytułów nie jest przeznaczona dla tak młodego czytelnika.

Akcja powieści mknie niczym strzała. Właściwie nieustannie coś się dzieje. Dzieciaki wystawiane są na próby, podejmują ryzykowne decyzje, uświadamiają sobie własne błędy (lub nie), zawierają sojusze i wymyślają podstępy (na których różnie wychodzą). Postaci są nakreślone bardzo wyraźnie. W zasadzie ich imiona można by zmienić na jednowyrazowe cechy, ale ten fakt nie razi. Autor wyraźnie zostawił miejsce dla czytelników na wysnuwanie własnych wniosków i wyciąganie z nich odpowiednich nauk.

Całość napisana jest lekko, przyjemnie i w sumie bardzo typowo. Krótkie zdania, brak wyszukanych kombinacji stylistycznych, a jednocześnie wplatanie – natychmiast tłumaczonych – trudniejszych słów, to standardowy chwyt edukacyjny, który zawsze się sprawdza. Powieść uzupełniają liczne rebusy (przy niektórych naprawdę trzeba pokombinować), pozwalając czytelnikowi nie tylko na śledzenie fabuły, ale i uczestniczenie w niej. Jednym zdaniem – idealne połączenie ciekawego pomysłu i przemyślanego wykonania. Za jedyną wadę uznałabym wykorzystywanie, w celu rozbawienia, motywu odgłosów fizjologicznych. Moim zdaniem to już dość wyświechtane.

„Biblioteka pana Lemoncella" to książka z gatunku tych, o które coraz trudniej na księgarskich półkach. Pozycja o przemyślanym targecie, z przesłaniem; jednocześnie inteligentna, zabawna i wciągająca. Chris Grabenstein napisał powieść, która nie tylko spodoba się dzieciom, ale również zachwyci ich rodziców. Kto wie, może za przykładem bohaterów, pociechy zdecydują się odejść od komputerów i zanurzyć w tajemniczym i intrygującym świecie realnych zabaw lub... bibliotek?

Dział: Książki
sobota, 15 sierpień 2015 10:56

Kamienny kot

Przed przeszłością nie można uciec. Tkwi w sercu jak zadra, wyostrza wspomnienia, szczególnie te najgorsze. To przeszłość staje się powodem bezsennych nocy, smutnych, długich dni wypełnionych prostym 'co by było, gdyby... '. Łatwo się w niej zanurzyć, odrzucając dzień dzisiejszy. Wspomnienia zamknięte w podświadomości i jedno, zupełnie przypadkowe spotkanie może zmienić wszystko.

Marta jest typową kobietą, prowadzi normalne, uporządkowane życie. Kocha i przede wszystkim jest kochana, ma pracę, która daje jej satysfakcję i (co oczywiste) stabilizację finansową, bliskich, którzy w każdej potrzebie stoją u jej boku. A jednak coś, jedna wymiana spojrzeń z nieznajomą, rudowłosą kobietą obudziło drzemiące w bohaterce wspomnienia. Nie są to jednak przebłyski jej własnego życia z lat wcześniejszych, lecz dziwne sny o historii, która toczyła się wiele lat temu w Egipcie...

Kto z Was wierzy w reinkarnację? Przyznam, że mimo wrodzonego sceptycyzmu odnoszącego się do spraw religijnych ta kwestia zawsze mnie intrygowała. No bo jak to jest, trafiamy do Nieba czy Piekła, a może raczej wracamy na ziemię i pokutujemy za dawne winy? A jeśli nawet, to jak "odgrzebać" wspomnienia z poprzedniego życia i czy taka możliwość w ogóle istnieje?

Wracam jednak do Kamiennego Kota, książki, która mnie zaskoczyła. Na szczęście na plus! Czytając opis owej pozycji spodziewałam się raczej kolejnej powieści obyczajowej o traumatycznym dzieciństwie bądź tajemnicach zamkniętych w przeszłości, do których to klucz najczęściej posiadał któryś z seniorów rodu (ewentualnie pozostawiony przez taką osobę pamiętnik). Nastawiona na coś, co już zbyt często przewija się przez literaturę rozpoczęłam przygodę z utworem pani Sobolewskiej i... odetchnęłam z ulgą. Tego szukałam!

Zdradziłam już wcześniej, że ta książka opowiada o reinkarnacji- temat, po który pisarze sięgają rzadko, a już na pewno nie kierują nim w taki sposób. Zauważyłam, że motyw życia po życiu częściej przewija się przez książki młodzieżowe, tzw. paranormal romance, niż przez pozycje dla nieco starszych czytelników. Dlaczego? Czyżby doświadczeni książkoholicy nie rozczytywali się w takich opowieściach? Jak już wspomniałam wcześniej, kwestia reinkarnacji zajmuje dużo miejsca w moich przemyśleniach odnośnie "kolejnego etapu", dlatego chętnie sięgam po każdą pozycję - czy to popularnonaukową, czy powieść obyczajową, obojętne - która w jakiś sposób nawiązuje do tematu. Główna bohaterka Kamiennego kota, Marta, powrót do przeszłości rozpoczyna od przypadkowego spotkania w autobusie z rudowłosą. Noc po skrzyżowaniu spojrzeń obu kobiet nie należy do najspokojniejszych- sny płyną ku odległych krainach, dawnych latach. Każde kolejne zamknięcie oczu zbliża bohaterkę do odkrycia prawdy i ustalenia, jaką rolę odgrywa w tym wszystkim tajemnicza pasażerka.

Historia stworzona przez panią Sobolewską niesamowicie wciąga, zaś "drobne" rozmiary (prawie 200 stron) ułatwiają "połknięcie" książki w kilka godzin. Tak też się stało w moim przypadku. Co najważniejsze, autorce udało się na tej niewielkiej ilości stron zamknąć smutek prawdziwej miłości, która potrafi pokonać nawet śmierć. Jak się okazuje nawet po śmierci nie jesteśmy zwolnieni z wiążących nas obietnic... Plusem Kamiennego kota jest również zakończenie. Wiadomo, że my, czytelnicy, wymagamy od książki ciekawego wprowadzenia, intrygującego wątku i przede wszystkim - zakończenia, czyli ukoronowania całej historii. To nie tak, że satysfakcjonują mnie wyłącznie pesymistyczne finisze, bo "Happy endy nie są trendy", jak to kiedyś się mówiło. Wszystko zależy oczywiście od autora, od sposobu, w jaki tworzy swój świat. Pani Sobolewska sprawiła, że po zamknięciu książki byłam kompletnie zaskoczona. Nie spodziewałam się i nawet żałowałam bohaterów...

Bardzo dobra lektura na każdy dzień, noc, ranek czy wieczór. Upalny czy chłodny. Słoneczny czy deszczowy. Nie zawiedziecie się, obiecuję.

Dział: Książki

Nowa powieść wydawnictwa Egmont pod tytułem "Wyspa Potępionych"  autorstwa Mellisy De La Cruz swoją premierę będzie miała już 26 sierpnia. Zamiast jednak zapowiedzi kolejnych części, kontynuacja została przedstawiona w filmie Disney'a noszącym tytuł "Następcy". Film premierę będzie miał na Disney Channel już 18 września. Amerykańska premiera DVD odbyła się jeszcze w lipcu. 

Dział: DVD
poniedziałek, 03 sierpień 2015 18:00

Kontynuacja powieści "Starter"

Los Angeles po wojnie bakteriologicznej, którą przeżyli dzięki szczepieniom jedynie Enderzy, ludzie w wieku od kilkudziesięciu do nawet dwustu lat, oraz Starterzy, czyli dzieci i młodzież. Dla Midlerów, czyli średniej generacji, bardziej odpornej, zabrakło szczepionki. Książka "Ender" spod pióra Lissy Price ukaże sie już 9 września nakładem wydawnictwa Albatros.

Dział: Książki

Najnowsza powieść popularnej autorki Melissy de la Cruz – Wyspa potępionych – numer jeden listy bestsellerów New York Timesa, oraz jeden z bestsellerów list Wall Street Journal i USA Today nareszcie w Polsce!

Dział: Książki
środa, 29 lipiec 2015 15:56

Ant-Man

Nie czekałam na „Ant-Mana". Nie wyszukiwałam o nim nowinek, tak jak ma i miało to miejsce chociażby w przypadku serii „Avengers", a kiedy zobaczyłam jego zwiastun po raz pierwszy, pomyślałam, że oto Marvel zanotuje pierwszy upadek ze swego wciąż piętrzącego się szczytu. Zwłaszcza, że „Ant-Man" serwuje swoim odbiorcom spore odstępstwo od wierności komiksowemu pierwowzorowi. Chociaż czy jest to w Polsce popularny bohater? Z pewnością daleko mu do rozpoznawalności Irona Mana czy Hulka. Nie poszłam więc do kina w pierwszym tygodniu premiery, wybierając na seanse inne produkcje. I wiecie co? Trochę żałuję.

Scott Lang (Paul Rudd) kończy odbywaną w więzieniu karę i wraca na wolność. Na tej wolności nic, ani nikt (poza chronioną przez matkę córeczką) na niego nie czeka. Sprzed bramy odbiera go Luis (Michael Peña), kumpel-przestępca, a wkrótce okazuje się, że po wyroku nie tak łatwo dostać normalną pracę. Szalę przeważa fakt, że była partnerka zabrania mu widywania się z córką do czasu, gdy nie stanie na nogi. Zdesperowany Scott decyduje się na jeszcze jeden skok. Nie wie tylko, jakie ów włamanie przyniesie dlań konsekwencje. Na jego liście prawdopodobnych opcji z pewnością nie znajduje się propozycja włamania – złożona przez Dr Hanka Pyma (Michael Douglas) i jego córkę Hope (Evangeline Lilly) – do zaawansowanej technologicznie firmy w celu wykradzenia wynalazku, który stanowi zagrożenie dla świata. A już szczególnie jako Ant-Man, czyli zminiaturyzowany człowiek o ponadprzeciętnej sile, mający we władaniu nic innego, jak... mrówki.

„Ant-Man" wieńczy drugą fazę MCU (Marvel Cinematic Universe, czyli Filmowe Uniwersum Marvela), ale to może mówić coś jedynie fanom tematu. Dla osób, które po prostu lubią obejrzeć film o superbohaterach – garść informacji. Filmy sygnowane znakiem Marvela ukazują się, czy też będą ukazywać w fazach. Jest to swoista kategoria wydarzeń związanych ze wszystkimi bohaterami, stworzonymi przez franczyzę. Pierwsza faza, na którą składało się pięć filmów („Iron Man", „Incredible Hulk", „Iron Man 2", „Thor", „Kapitan Ameryka: Pierwsze starcie" i „Avengers") i którą zwykło nazywać się „Avengers Assembled", skupia się na gromadzeniu zespołu. Tutaj widzowie śledzili narodziny superbohaterów, to swoista geneza. Drugą Fazę MCU tworzą filmy: „Iron Man 3", „Thor: Mroczny Świat", „Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz", „Strażnicy Galaktyki", „Avengers: Czas Ultrona" oraz „Ant-Man" właśnie. Tutaj bohaterowie już się nie „rodzą", lecz istnieją w świecie i muszą mierzyć z konsekwencjami swoich supermocy, a także konsekwencjami ludzkich oczekiwań i zarzutów. Na fazę trzecią ma składać się dziesięć filmów. Czego będzie dotyczyła? Dowiemy się w najbliższych latach. A co z tego przydługiego wykładu wynika dla odbioru filmu?

W zasadzie niewiele. Przede wszystkim należało spodziewać się w „Ant-Manie" odniesień do grupy Avengers. Te oczekiwania się sprawdzają. Metakomentarze podsumowujące bohaterów, chociaż niekoniecznie pochlebne, w najnowszej produkcji Marvela się pojawiają, a relacje „nowej" postaci ze „starymi" są głównym punktem zapalnym dla śmiechu. O ile oczywiście jest się oswojonym z MCU, w innym wypadku całość może wydawać się nieco niejasna. Jednak znajomość innych produkcji z franczyzy przydatna jest także, by zrozumieć coś innego – że „Ant-Man" jest zupełnie inny, niż poprzednie obrazy serii.

Moim zdaniem charakter kolejnych obrazów serii odzwierciedla cechy bohaterów, o których opowiada i w ten sposób lokuje się bliżej jednego lub drugiego gatunku. „Iron Man" to na przykład typowy film akcji – dynamiczny jak jego tytułowa postać, lubujący się w nieco efekciarskich zwrotach akcji i „męskich" żartach. Z kolei „Ant-Manowi" najbliżej do kina familijnego – lekkiej komedii opowiadającej o odpowiedzialności i zmianach na lepsze. Historia człowieka-mrówki stawia, w przeciwieństwie do poprzednich fabuł, na wartości rodzinne. Sporo mówi się tutaj o dzieciach i konieczności dbania o świat dla przyszłych pokoleń. To zgoła odmienne podejście od reprezentowanego np. przez Czarną Wdowę albo wspomnianego już Iron Mana.

Efektywność działań dla obranego targetu doskonale widać w kinie, gdy śmieje się przede wszystkim dziecięca część widowni. Meksykanin ze skłonnością do chaotycznych opowieści poprzetykanych młodzieżowym slangiem, latająca mrówka o imieniu Wanda oraz emocjonalna wstydliwość, podobna do dziecięcego „oni się gryzą!" na widok całującej się pary – to wszystko nie daje miejsca na wątpliwości. „Ant-Man" obniża pułap PEGI.

Wydaje się to szczególnie ironiczne, gdy spojrzeć na wizualną stronę produkcji i najnowszy sposób uśmiercania filmowych przeciwników. Do tej pory, walki, chociaż brutalne, pozbawione były choćby odrobiny krwi. Tym razem czarne charaktery mogą w ułamku sekundy przemienić swoich wrogów w kupkę klejącej się brei, dość sugestywnie rozmazującej się po białych, łazienkowych kaflach. Jest to jednak „najgorszy" kadry, jaki można w kinie uświadczyć. Na pozostałe elementy obrazu składają się widowiskowe w swym przybliżeniu gromady mrówek oraz skurczanie do poziomu atomowego. Zwłaszcza to ostatnie robi wrażenie.

Do „Ant-Mana" pewnie nie będę wracała z taką lubością, jak do „Avengers", niemniej wciąż uważam tytuł za niezły. Dojrzalsi widzowie mogą czuć się, co prawda nieco zawiedzeni infantylnością produkcji, ale z drugiej strony to pierwszy w takim stopniu familijny film serii. Wnosi do całości niewypowiedziane głośno przykazanie, by się tak nie nadymać i spojrzeć na serię z przymrużeniem oka. W końcu to dzieci kochają superbohaterów najmocniej.

Dział: Filmy
środa, 29 lipiec 2015 10:33

Dzieci gniewu

Ludzie zabijają się – w sekrecie i otwarcie – od początków świata, jednak pojęcie „seryjny morderca" to dopiero wynalazek lat 70. Za jego autora uważa się agenta FBI, Roberta Resslera lub dr Roberta D. Keppela (brak tutaj zgodności, co do konkretnego nazwiska). Swoją popularność termin zawdzięcza mediom, które stosowały go, nagłaśniając przestępstwa Teda Bundy'ego oraz Davida Berkowitza. Za seryjnego mordercę uważa się zabójcę, który uśmiercił trzy lub więcej osób w oddzielnych sytuacjach, co odróżnia go od masowego mordercy (zabicie wielu osób w wyniku jednego ataku) oraz szalonego mordercy (który zabija wielu w różnych miejscach, w odstępie czasu do kilku godzin). Najbardziej rozpoznawalni powszechni mordercy, to niekoniecznie postaci o najdłuższej liczbie zabójstw. Ted Bundy, według różnych źródeł, pozbawił życia od 30 do 100 osób; Heroldowi Shipmanowi udowodniono 218 ofiar; Kubie Rozpruwaczowi zazwyczaj przypisuje się „jedynie" 5 śmierci. Tymczasem w swojej książce „Dzieci gniewu" Paul Grossman kreuje zagrożenie, które pochłania niemal 300 ciał i to... maksymalnie kilkunastoletnich chłopców.

Okładka „Dzieci gniewu" skupia się bardziej na historycznym aspekcie fabuły. Przepalona sepia zdjęcia wąskiej, brukowanej uliczki między kamienicami, połączonymi mostami, wyraźnie kojarzy się z czasami gett. Jednak czarna plama odwróconej, samotnej postaci budzi innego rodzaju niepokój. I ten właśnie niepokój zachęca, by po książkę sięgnąć i choćby tylko zapoznać się z jej opisem.

Willi Kraus, jako Żyd i detektyw pracujący dla Kripo w Berlinie na przełomie lat 20. i 30., nie ma lekkiego życia. Brak zaufania ze strony przełożonych, szykany współpracowników i ogólna niechęć mieszkańców Niemiec wyraźnie dają mu się we znaki. Psychiczne obciążenie wzrasta, gdy Willi dokonuje szokującego odkrycia. W jednym z kanałów ujawniony zostaje jutowy worek, zawierający starannie wygotowane dziecięce kości, przewiązane misternie splecionymi z mięśni sznurkami. Zawartość dopełnia obecność Biblii z zakreślonymi cytatami. Pomimo zaangażowania Williego w sprawę, detektyw niemal natychmiast zostaje od niej odsunięty i przypisany do masowych zatruć poprzez spożywanie kiełbasy. Willi szybko orientuje się, że policja zamierza znaleźć jedynie kozła ofiarnego, który przyjmie na siebie winę za makabryczne zbrodnie, więc stara się zająć sprawą na własną rękę. Tymczasem badania nad zatruciami przynoszą niespodziewane informacje. Czy to możliwe, żeby obie sprawy się ze sobą łączyły? Nad Berlinem pojawiają się chmury związane z Kinderfresser (Dzieciożercą) oraz... rodzącej się ideologii nazistowskiej i początkami kariery Hitlera.

Właściwie od pierwszych stron udaje się autorowi zgrabnie wykreować nastrój grozy i napięcia. Z kolejnych stronic unosi się zapach gnijącego mięsa, bezdomności i zestaw innych aromatów typowych dla wielkich metropolii. Berlin wydaje się wielki i przeraźliwie ciasny jednocześnie. Miniaturyzują go wąskie horyzonty myślowe i wyraźne podziały – na biednych i bogatych, wpływowych i bez znaczenia, na Żydów, Cyganów oraz „prawdziwych" Niemców. Główny bohater zdaje się być jedynym, który jednocześnie nie dostrzega zagrożeń i potrafi patrzeć ponad nimi. Walczy jednak z wiatrakami. Czytelnika ściska coś w środku, gdy na każde pół kroku Krausa naprzód przypadają kolejne dwa w tył. Chęć rozwiązania zagadki jest przytłaczająca, ale tak jak detektywa odsuwają od jej poznania przełożeni, tak i odbiorcy pozostaje – przez bardzo długo – jedynie obejść się smakiem własnych umiejętności dedukcyjnych.

Powieść podzielona jest na cztery główne księgi, z których każda kończy się grą w bardzo wysokiej tonacji emocjonalnej. Nie oznacza to jednak, że jest to tonacja nie do przewidzenia. Grossman wyraźnie wziął sobie do serca zasadę Strzelby Czechowa. Potrzebne do rozwiązania zagadek elementy są bardzo wyraźnie – moim zdaniem nieco zbyt wyraźnie – kreślone od samego początku tej historii.

Sam bohater, chociaż fascynujący ze względu na nietypowe połączenie cech (detektyw Żyd w berlińskim Kripo na przełomie lat 20. i 30.) nieszczególnie mnie do siebie przekonał. Z pewnością jest to postać o wysokich standardach moralnych, zdolna do poświęcenia własnych potrzeb w imię wartości ogółu, jednak chwilami wydaje się dość niespójna. Mężczyzna, który ma za sobą okrucieństwa wojny, umie poradzić sobie z traumami, a jednocześnie kilkukrotnie rozkleja się spoglądając na sceny, które wrażenie mogłyby robić tylko podczas oglądania starannie dopracowanej strategii amerykańskiego twórcy filmowych melodramatów. Czarne charaktery książki, chociaż uargumentowane, wciąż wydają się dość płaskie. Brakuje im pewnego dopracowania, które wyryłoby ich imiona w pamięci czytelnika. Tymczasem zostają w głowie jedynie ich okrutne czyny, zapisujące się w ludzkiej pamięci, niczym dzieła duchów.

Największą zaletą „Dzieci gniewu" jest to, że autor nie ograniczył się do wątku kryminalnego z lekką tylko nutą historii w tle, a z owej historii uczynił pełnoprawnego bohatera. Przemierzające ulice zastępy Hitlerjugend; przemówienie Hitlera, które jednocześnie fascynuje i przeraża; zmiany relacji nawet między wieloletnimi przyjaciółmi. Wyraźnie widać, jak gęstnieją społeczne nastroje, gdy Niemcy wchodzą w fazę upadku i kurczowo starają się chwycić kogokolwiek, kto da im nadzieję na odbudowę państwa. Atmosfera zagrożenia, z której bohaterowie zdają sobie sprawę jedynie w ułamkowej części, zmuszają czytelnika do cichego dopingu związanego ze znajomością przyszłych wydarzeń. Przez całą książkę wciąż trzymałam kciuki, żeby – niezależnie od kryminalnej sprawy – udało się rodzinie Williego Krausa opuścić Niemcy zanim będzie za późno. Było to pragnienie jednocześnie irytujące, bowiem postaci czuły wyraźny związek z miastem i krajem, w którym wychowywały się całe pokolenia ich rodzin i nie powinny musieć rezygnować z tego przywiązania.

Powieść napisana jest przystępnym i w miarę bogatym językiem. Grossman doskonale radzi sobie w sferze opisowej, umiejąc uplastycznić nawet najbardziej odrzucające widoki. Zdecydowanie z tego powodu książkę powinni odpuścić sobie weganie i wegetarianie, którzy mogą nie przebrnąć przez szczegółowo skonstruowane obrazy rzeźni i sposobów masowego uboju (należy tutaj wziąć też pod uwagę aspekt technologiczny, wynikający z opisywanych przez autora czasów). Zdarzają się jednak pisarzowi prywatne kalki, szczególnie, gdy chodzi o emocje targające głównym bohaterem oraz jego biologiczne odczucia.

Chociaż się tego nie spodziewałam „Dzieci gniewu" Paula Grossmana wciągnęły mnie bez reszty. Nie jest to może pozycja pozbawiona wad – najbardziej dojmującą jest tutaj z pewnością jej w niektórych miejscach przewidywalność –, ale wciąż zdecydowanie wyróżnia się na tle podobnych propozycji kryminalnych. Powieść zapewnia czytelnikowi nie tylko ogromną dawkę napięcia, a chwilami i strachu rodem z najmroczniejszych horrorów, związanego z policyjną tajemnicą, ale i przypomina skomplikowanie historycznych wydarzeń, które zdają się jeszcze okropniejsze – choć dużo subtelniej ukazane – niż sama zagadka zbrodni. Nie sposób nie spojrzeć na rzecz paralelnie, zwłaszcza, gdy wszystkie aspekty sprawy zostają już ujawnione. A o co chodzi? Tego dowiecie się jedynie sięgając po książkę.

Dział: Książki