Rezultaty wyszukiwania dla: polityczny

poniedziałek, 20 lipiec 2015 19:26

Ognisty bóg

Urodzony w Afryce Wilbur Smith uczynił Czarny Ląd miejscem akcji wielu swoich powieści.  Sławę i uznanie przyniosła mu wydana w 1964 r. powieść Gdy poluje lew, rozpoczynająca serię książek o wpływowej i bogatej rodzinie Courteney'ów. Po tym sukcesie, Smith porzucił pracę księgowego i został pisarzem na pełen etat. Od tamtej pory wydał blisko 40 powieści, a kilka z nich przeniesiono nawet na ekran.

Ognisty bóg to piąty tom cyklu zwanego egipskim. Akcja obejmuje czasy faraonów, a głównym bohaterem jest niewolnik Taita, który stanowi też pewną klamrę dla wszystkich tych historii. Dlaczego? Ponieważ Taita nie jest zwykłym niewolnikiem. Posiada nie tylko niezwykle bystry i rzutki umysł, zna obce języki, jest oczytany i pomysłowy wielu dziedzinach. Z racji tego, że nie do końca jest człowiekiem, może żyć bardzo długo, co czyni go naocznym świadkiem wielu przemian, jakim ulega Egipt za kolejnych przychodzących i odchodzących władców. Liczne talenty Taity prowadzą go wysoko na szczyty władzy, czyniąc go najbliższym doradcą młodego faraona, którego jest także zresztą wychowawcą. Każdy inny przyboczny starałby się wykorzystać nadaną mu władzę do własnych celów. Jednak szczerze przywiązany do młodego faraona Taita, stara się robić wszystko dla dobra kraju i trojga swoich wychowanków, bo oprócz młodego władcy, Taita wychowuje także jego dwie młodsze siostry.

W piątym tomie Taita zostaje obarczony wyjątkowo trudną i odpowiedzialną misją. Podzielony Egipt staje w obliczu zagrożenia najazdu ze strony wojowniczego plemienia Hyksosów. Sprytny niewolnik ma jednak dalekosiężny plan, którego celem będzie nie tylko wyeliminowanie barbarzyńców, ale też skierowanie ich agresji zupełnie gdzie indziej. Jednak na tym nie koniec. Wraz z całym tabunem ludzi i młodymi księżniczkami, Taita, jako prawa ręka faraona, wyrusza w długą podróż w górę Nilu, przez Półwysep Arabski, aż do Babilonu, a potem na Kretę. Chce zapewnić Egiptowi nie tylko nowe okręty bojowe, ale i sojuszników politycznych, dzięki mariażowi z egipskimi księżniczkami.

Długa i wyczerpująca podróż przez pustynię będzie obfitować nie tylko w liczne zasadzki i przygody, ale też będzie swoistym sprawdzianem z umiejętności Taity, który ciesząc się łaską boga Horusa i względami bogini Isztar, da sobie radę w każdej sytuacji.

Początkowo byłam nastawiona do książki sceptycznie. Mam w domu wielkiego fana powieści Wilbura Smitha i sporo się już o nim nasłuchałam, głównie, że jego książki bardzo wciągają, ale też są brutalne i chyba tej brutalności obawiałam się najbardziej. Okazało się, że w przypadku Ognistego boga obawy te były nieuzasadnione. Powieść napisana jest barwnym, przystępnym językiem, a sprawna narracja nie pozwala na nudę. Czyta się szybko, rozdział za rozdziałem i ani się człowiek obejrzy, a tu już koniec. Duża w tym zasługa samego głównego bohatera, który jest największym atutem powieści.

Taita to nie tylko zręczny dyplomata i zdolny strateg, to przede wszystkim kochający i lojalny człowiek, który, choć ma świadomość, że polityczne posunięcia są najważniejsze dla dobra kraju, to dla swoich księżniczek zrobiłby dosłownie wszystko. Chyba żaden rodzic tak nie rozpieszcza swoich córek, jak Taita Tehuti i Bekathy.

Drugą sprawą jest wszechobecny dowcip i język narracji. Spostrzegawczy i doświadczony Taita zna się na ludziach jak nikt i co chwila opisuje towarzyszy podróży w jakiś zabawny sposób, np. pierwsze zauroczenie młodziutkich księżniczek określa jako przegrzanie jajników. Druga sprawa to samoocena bohatera, który obiektywnie ma się za najpiękniejszego, najmądrzejszego i najwspanialszego człowieka, jaki chodził po ziemi. Dowcip tkwi w słownictwie, za pomocą którego to opisuje. Pierwszy raz spotkałam się z czymś takim i niesłychanie mnie to bawiło, tym bardziej, że bohater nie mówił tego celem przechwalania się, a po prostu stwierdzał to jako fakt.

W bardzo subtelny sposób przemycił autor różne szczegóły i ciekawostki z życia starożytnych, dotyczące higieny osobistej, jedzenia, mieszania, medycyny, a nawet budowania okrętów czy nawadniania ogrodów. Niby są to drobiazgi, ale dzięki temu świat przedstawiony jest bardziej wiarygodny i naprawdę przyjemniej się czyta.

Ognisty bóg spodoba się miłośnikom prozy Wilbura Smitha i tym, którzy lubią czytać o świecie starożytnym. Myślę jednak, że każdy kto szuka dla siebie dobrej powieści przygodowej z odrobiną intrygi, tajemnicy i mitologii, bo są tu i takie odwołania, też powinien być zadowolony. Polecam.

Dział: Książki
wtorek, 30 czerwiec 2015 11:02

Premiera: "Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina"

Dziś swoją premierę ma zbiór opowiadań fantasy Jacka Wróbla pt. "Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina". Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Genius Creations. W wozie Mistrza Haxerlina można znaleźć najbardziej kurioz... wszechstronne artefakty, takie jak stos rogów ostatniego jednorożca, oryginalne kopie mieczy z najgłębszych czeluści piekieł czy bezdenne dzbany na wino. Godziwe zarabianie na życie sprzedawaniem tych dziwów wiąże się jednak z niebezpieczeństwami czyhającymi na dzielnego przedsiębiorcę: demonami, bandytami, krwiożerczymi kapitalistami, seksaferami, reklamacjami i dawnymi kolegami ze studiów.

Dział: Książki
piątek, 12 czerwiec 2015 15:33

Srebrzyste wizje

Chyba na żadną książkę w tym roku nie czekałam tak niecierpliwie, jak właśnie na trzeci tom Innych. Uwielbiam wszystko, co wychodzi spod pióra Anne Bishop, cenię ją za oryginalność pomysłów oraz ich ciekawą realizację. Świat Terra Indigena zafascynował mnie, a Zmiennokształtni mieszkający na Dziedzińcu urzekli mnie zarówno dziką, jak i ludzką stroną swojej natury.
W finale tomu drugiego doszło do radykalnych rozwiązań. W wyniku ataku Innych na Ośrodki, w których przetrzymywano wieszczki krwi, wszystkie dziewczęta i starsze kobiety, zostały uwolnione. Musiało do tego dojść i było to naprawdę konieczne, jeśli wziąć pod uwagę, do czego wykorzystywana może być krew wieszczek, jednak rozwiązanie jednej kwestii uruchomiło kolejne problemy.
Po pierwsze, przybrała na sile działalność ruchu Ludzie przed i nade wszystko, a opinia publiczna bez krytyki zaczęła przyjmować całą propagandę, którą tamci siali głównie za pośrednictwem celebryty i wichrzyciela o dziwnym nazwisku Mikołaj  Strzępiel. Stopniowo doprowadziło to do incydentów między ludźmi a Innymi; początkowo były to drobne niesnaski, potem ograniczanie praw bytności w danych miejscach i zakupu konkretnych towarów, aż w końcu zaczęło dochodzić do aktów agresji ludzi wobec Terra Indigena.
Po drugie, pojawił się problem, co dalej z wieszczkami, które nie znały innego życia niż to, które miały w zamkniętych ośrodkach. Ważki był nie tylko problem uzależnienia wieszczek od cięcia się, ale także ich kłopoty z przystosowaniem się do świata pełnego bodźców, kolorów i zapachów.
Akurat w tym ostatnim specjalistką staje się Meg Cobryn, która blisko rok temu uciekła z podobnego ośrodka. W tomie trzecim Meg dopada coś, co nazwałabym bólem świadomości. Gdy mija pierwszy szok związany z nowym miejscem zamieszkania, gdy Meg już wie, że znalazła swoje miejsce na ziemi oraz przyjaciół, którzy staną za nią murem, bohaterka zaczyna mieć ataki.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze uzależnienie od cięcia się, a jak wiadomo, każde zranienie przybliża cassandra sangue do śmierci. Sytuacja Meg jest zatem ogólnie mówiąc nieciekawa, jednak wsparcie przyjaciółek pomaga jej wysnuć wnioski, które mogą okazać się przydatne dla innych młodych wieszczek.
Tom trzeci cyklu różni się klimatem od poprzednich. Co dla mnie było osobiście trochę przykre to to, że już nie ma w nim tylu zabawnych sytuacji, co w poprzednich częściach. Zwykłych, codziennych momentów, z których może rodzić się komizm, mamy tu jak na lekarstwo. Bardzo mało także jest scen Meg/Simon, właściwie miałam wrażenie, że wątek ten zepchnięto gdzieś na margines.
Bardzo dużo mówi się natomiast o aspekcie społeczno-politycznym. Wspomina się o prawach Terra Indigena do ziemi i tym, że dzierżawiący ją ludzie zdążyli o tym zapomnieć. W miastach zaczyna brakować jedzenia, ludzkie firmy nie chcą współpracować z firmami Zmiennokształtnych, a ludzie, który z nimi pracują są piętnowani i prześladowani. Segregacja rasowa i swoisty rasizm, to dominujące wątki tomu trzeciego.
Z jednej strony takie pokierowanie fabułą ma swoje plusy; każda historia jest dobra, by uczyć czytelnika tolerancji, szacunku dla przyrody, kultywowania tradycji i walki z innością, chorobą, uzależnieniem. Wszystko to otrzymujemy tu w przystępnej, skonsolidowanej pigułce.
Jednak z drugiej strony, do czego już przyzwyczaiły mnie tomy pierwszy i drugi, brakowało mi bardzo tej zabawnej codzienności i zderzenia różnych światów. Lubię się śmiać, czytając, a przy tomie trzecim zbyt wielu okazji do śmiechu niestety nie miałam.
Nie wiem, dlaczego założyłam sobie, że ten tom będzie finałowym, teraz po zakończeniu lektury, wcale nie jestem tego już taka pewna. Wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że autorka sprytnie zostawiła sobie furtkę do kolejnej części.
Czy polecam? Tak, ale tylko czytelnikom znającym poprzednie tomy, w przeciwnym razie, będą mieli kłopoty ze zrozumieniem powiązań i wydarzeń. Ci, którzy tej serii nie znają, powinni sięgnąć po tomy we właściwej kolejności.

Dział: Książki
czwartek, 11 czerwiec 2015 10:10

Radca stanu

Świat Książki odświeża właśnie cykl o najpopularniejszym rosyjskim detektywie zza naszej wschodniej granicy, Eraście Fandorinie, przez niektórych zwanym rosyjskim Sherlockiem Holmesem. I choć zwykle również się ku tej opinii skłaniam, „Radca stanu" poddaje w wątpliwość talenty tego moskiewskiego urzędnika do specjalnych poruczeń.

Rok 1891. W Rosji coraz głośniej słychać o terrorystach-rewolucjonistach, działających pod nazwą Grupa Bojowa. Działając pod przywództwem niejakiego Grina, bezwzględnego, ale i szczerze wierzącego w słuszność bezpardonowej walki, atakują najwyższych państwowych urzędników. Kiedy ich ofiarą pada generał Chrapow, do akcji wkracza Fandorin, bo to on właśnie miał nad dostojnikiem sprawować pieczę. Ścigając rewolucjonistów wplątuje się przy okazji w romans z uroczą nihilistką i odkrywa, że carskie władze ścigające morderców również nie mają czystych rąk. Niespodzianka!

„Radca stanu" to siódmy z kolei tom cyklu o Fandorinie, ale jego samego jest tu niestety znacznie mniej niż w pozostałych powieściach. Znaczna część fabuły skupiona jest na Grinie, a rozdziały poświęcone Erastowi wcale nie pokazują, że jest jednym z najzdolniejszych i najbystrzejszych śledczych w tej części świata. Wręcz przeciwnie, wydaje się nieco zagubiony, mało przewidujący i naiwny, zarówno w ocenie ludzi, z którymi przychodzi mu współpracować, jak i przeciwników. Nie wspominając o dwóch femme fatale stających mu na drodze. To ostatnie przynajmniej bardzo nie zaskakuje. Dandys Fandorin zawsze miał słabość do kobiet, która nie przekładała się niestety nigdy na nadmierną wobec nich śmiałość. O rozumieniu kobiecej natury nie wspominając.

Generalnie powieści o detektywie można podzielić na dwie kategorie – te, w których ściga przestępców politycznych oraz te, gdzie zabójcy działają, że się tak wyrażę, „prywatnie" i z pobudek stricte osobistych. Zdecydowanie lepiej wypadają te drugie, warto wspomnieć choćby „Lewiatana", którego można porównać do niektórych książek Agathy Christie. W przypadku pierwszej grupy, którą reprezentuje właśnie „Radca stanu", więcej jest odniesień do historii i polityki niż do kwestii prowadzonego śledztwa. Odbiór książki w dużej mierze zależy więc od nastawienia czytelnika, jakiego rodzaju prozy oczekiwał, sięgając po daną pozycję.

Sama warstwa historyczna została przedstawiona w powieści bardzo dobrze i przekonująco, w charakterystycznym dla Borisa Akunina lekkim stylu, który przy tym nie deprecjonuje czasem brutalnych, a czasem zwyczajnie przygnębiających konkluzji na temat ludzkiej natury i realiów życia w Rosji pod koniec XIX wieku. Zwłaszcza w odniesieniu do powszechnie panującej korupcji i kumoterstwa, co podkreśla dość gorzkie zakończenie powieści.

Niestety, o ile pod względem wizualnym nowe wydanie książki prezentuje się bardzo dobrze (choć te poprzednie również miały specyficzny, oryginalny styl), o tyle podczas lektury rażą pojawiające się co pewien czas literówki, a nawet błąd ortograficzny („opóścił" na stronie 53). Tego typu „niespodzianki" nie powinny zaskakiwać czytelnika, zwłaszcza gdy sięga po książkę znanego i dużego wydawnictwa.

Podsumowując, mając na uwadze cały cykl o Eraście Fandorinie, „Radca stanu" wypada dosyć blado, choć nadal jest to porządny i przyzwoicie poprowadzony kryminał retro z wątkiem politycznym w tle. Polecam fanom gatunku, ale jeśli dopiero chcecie rozpocząć przygodę z prozą Borisa Akunina, zachęcam do sięgnięcia po inne jego powieści, jak choćby „Lewiatana" czy „Nefrytowy różaniec".

Katarzyna Chojecka-Jędrasiak

Dział: Książki
środa, 22 kwiecień 2015 16:07

Papierowy chłopiec

Zapowiedzi kolejnych szwedzkich bądź norweskich bestsellerów powoli przestają robić wrażenie. Średnio raz w miesiącu na rynku pojawia się nowe odkrycie lub głośne nazwisko, które ma nami wstrząsnąć i stanowić przełom w postrzeganiu skandynawskich kryminałów. W ten sposób można się zniechęcić do sięgania po nieznanych dotąd autorów. I tu tkwi błąd, bowiem łatwo tym samym przegapić książkę, która całkowicie spełnia pokładane w niej nadzieje. Tak jak ma to miejsce w przypadku „Papierowego chłopca" Kristiny Ohlsson.

Autorzy powieści kryminalnych z Północy przyzwyczaili czytelników do mrocznego klimatu oraz dwóch typów morderców - psychopatów, których spaczone umysły każą zabijać kolejne ofiary bądź zwykłych ludzi szukających zemsty za krzywdy sprzed lat. I choć sama z przyjemnością zatapiam się w coraz to nowszych lekturach, nie mogę nie zauważyć, że po upływie kilku miesięcy lub lat, ich fabuły niebezpiecznie się ze sobą zlewają. „Papierowy chłopiec" częściowo tylko wpisuje się w ten schemat, a autorka zgrabnie splata popularne motywy z oryginalnym pomysłem.

Kim jest tajemniczo, ale niezbyt groźnie brzmiący Papierowy Chłopiec? To postać ze starej żydowskiej legendy, którą w kilku kibucach w Jerozolimie straszono przed laty dzieci, by nie wychodziły po zmroku na dwór. Miał on porywać i mordować tych, którzy nocą opuścili dom, a jeśli wybrał już jakąś ofiarę, nic nie było w stanie go powstrzymać.

O starej legendzie dawno już zapomniano i pewnie nigdy więcej nikt by jej nie wspominał, gdyby pewnego dnia w przedszkolu należącym do żydowskiej gminy w Sztokholmie nie została zastrzelona nauczycielka, a dwaj chłopcy nie zostali kilka godzin później porwani przez nieznanego sprawcę. W każdej ze spraw pojawia się motyw Papierowego Chłopca, który – jak widać – przyjął całkowicie realną formę. Czego szuka w Szwecji i dlaczego wybrał akurat te ofiary? Kto będzie następny?

Morderstwa w Sztokholmie mają swoje korzenie w wydarzeniach, jakie przed laty rozegrały się na terenie Izraela, a echa konfliktu izraelsko-palestyńskiego nieustannie dają o sobie znać. Od razu zastrzegam jednak, że powieść Kristiny Ohlsson nie jest politycznym thrillerem, ale dotyczy spraw jak najbardziej prywatnych. Powiedziałabym, że bardzo ludzkich, bo dotykających jednej z najdelikatniejszych kwestii, jaką jest życie małego dziecka.

Atutem książki jest grupa śledczych prowadzących śledztwo, a nie – jak ma to miejsce w przypadku większości kryminałów – jeden detektyw staczający się w odmęty alkoholizmu. Autorka wykreowała ciekawy i przekonujący duet – Fredrikę Bergman i Aleksa Rechta oraz ich współpracowników. Wprawdzie na pierwszy plan zdaje się wysuwać Fredrika i jej rodzina, ale nie na tyle, by bez wahania nazwać ją główną bohaterką. Bieżąca powieść to już piąty tom z cyklu poświęconego sztokholmskim śledczym, jednak bez wahania mogą po nią sięgnąć osoby, dla których nazwisko Ohlsson jest jeszcze zagadką. Sama jestem tego najlepszym przykładem.

Podsumowując, „Papierowy Chłopiec" łączy w sobie bardzo dobrze przemyślaną i poprowadzoną intrygę kryminalną z interesującym, ale i bolesnym wątkiem polityczno-obyczajowym. Z pewnością zaspokoi oczekiwania miłośników gatunku. Gorąco polecam!

Dział: Książki
piątek, 05 grudzień 2014 02:38

Magdalena Geraga - Felek

Wujek Felek był najprzystojniejszym więźniem, jakiego znałam. No dobrze, był jedynym znanym mi więźniem. Należał go kategorii „aresztantów" politycznych, choć sam nigdy się za takiego nie uważał, traktując to jako nadmierną nobilitację jego poczynań, które doprowadziły go do tego pozbawionego zieleni i słońca miejsca.

Na łódzkiej ulicy Smutnej spędził ponad dwa lata, podczas których zbliżył się ze swą narzeczoną, Teresą, i ojcem, Eugeniuszem. Więzi te wzmacniane były częstymi spotkaniami i dyskusjami na tematy wszelakie. Rzecz w tym, że ojciec wuja, mój stryjeczny dziadek, nie żył był od szesnastu lat.
Pierwszy raz Eugeniusz odwiedził swojego syna w nocy; wydawało mu się, że jest to pora adekwatna do tego typu inicjacji. Może i miał rację, jednak Felkowi wydawało się, że śni i niewiele wyniósł ze spotkania. Kolejne nie było zresztą bardziej udane; Gienek wpadł na chwilę i zastał mojego wujka w intymnej sytuacji z Teresą. Speszyło go to i przez chwilę przypatrywał się bezmyślnie narzeczeńskiemu widzeniu. Felek kątem oka zobaczył ojca i tak się wystraszył, że rzucił w niego ciotką. Przez ten incydent uznany został za niebezpiecznego więźnia politycznego i trafił do izolatki. Tkwił tam dwa miesiące, podczas których ojciec nie miał śmiałości doń przychodzić, a Felek nabrał pewności, że stanowi rzeczywisty problem dla społeczeństwa. Postanowił przeto zerwać kontakty z ukochaną – dla dobra jej i nienarodzonych z tego związku dzieci. Takimi genami lepiej nie szastać!
Po wyjściu z karceru Felek źle sypiał; źle sypiałby także – z powodu wyrzutów sumienia – również Gienek, gdyby ten problem i jego dotyczył. Nie dotyczył: stryjeczny dziadek nie sypiał od szesnastu lat. Co do sumienia – jego status był dla Eugeniusza wątpliwy.
Teresa, choć połamana i załamana (rzucona w stronę ducha, trafiła na kratę), postanowiła dać Felkowi jeszcze jedną szansę, incydent sprzed dwóch miesięcy przypisując więziennej nerwicy, a może i nawet depresji. Uzbrojona w uspokajające ziółka, wkroczyła do celi i zastała Felka w stanie stuporu. Gienek był duchem, ale nie wróżem, skąd miał wiedzieć, że jego wizyta będzie skorelowana z odwiedzinami ukochanej syna?
- Ożeż ty! W mordę! Tylko nie rzucaj Teresą!
Wujek nie był w stanie niczym i nikim rzucić, nieskładnie próbował odpowiedzieć sobie na pytanie, czy śpi, czy też zwariował.
- Młody, nie śpisz i raczej nie jesteś wariatem. Musimy porozmawiać, ale mogę przyjść później. Albo stanę w kąciku i udawajmy, że mnie tu nie ma.
Ciotka, która widziała tylko Felka, był poważnie zaniepokojona jego stanem. Cóż, obawiała się też o swoje życie i zdrowie, wszak już raz stała się bronią w rękach tego niezrównoważonego człowieka. Z drugiej strony przeżyła z narzeczonym tyle ważnych chwil, że nie mogła porzucić go ot tak, raz na zawsze, bez słowa wyjaśnienia.
- Felek...
- Czy ty śmiesz czytać w moich myślach?
- Ja...
- Nie do ciebie mówię, a do niego. Nie dość, że nie żyje, to jeszcze węszy w moim mózgu.
- O, Boże...
Teresa nabrała przekonania, że z Felkiem nie jest dobrze. Wybiegła z celi i – roztrzęsiona – wpadła w ramiona strażnika. Eugeniusz, oceniając trzeźwo sytuację, uznał, że przystojny i szarmancki klawisz ma spore szanse u narzeczonej syna i postanowił się zmaterializować. Na chwilę. Na użytek owego strażnika właśnie. Efekt był zadowalający, Eugeniusz bowiem zadbał o szczegóły. Odciął, a właściwie odpiął sobie głowę (nie wymagało to wielkiego zachodu), chwycił prawą ręką za swoje włosy, wyciągnął język i łypnął białkami. Dodał do tego lewitację, która zawsze się sprawdzała. Strażnik zawył, zemdlał, a wcześniej zmoczył spodnie.
Teresa, bliska histerii, udała się do domu, przemyśleć własne życie, które nagle wydało jej się jałowe. Straciła nie tylko narzeczonego, ale i potencjalnego pocieszyciela. To jak na jedną kobietę zdecydowanie za dużo.
Tymczasem Felek, podejrzewając, że to jednak świat oszalał, postanowił doprowadzić swoje życie do jako takiego porządku. Zaczął od włosów, skończył na ojcu.
- Widzę cię. Poczekaj, muszę się uczesać. Nie było cię szesnaście lat, pięć minut cię nie zbawi. A właśnie, skoro jesteś tu, to znaczy, że ze zbawienia nici? – wujkowi wróciło jego poczucie humoru, które zawsze doprowadzało mnie do konsternacji.
- To nie jest takie proste, synu. – Eugeniusz postanowił się bronić. – Kiedyś to zrozumiesz. A tymczasem chciałem ci powiedzieć, że jestem z ciebie dumny.
- Niewiarygodne, rujnujesz mi związek, żeby mi powiedzieć o swojej dumie? Cały ty...
Spór, toczony w więziennej celi, trwał dobre pół godziny, podczas których strażnik zbudził się dwukrotnie, tyleż razy zmoczył spodnie i zapadał w niebyt. Eugeniusz zapomniał o ponownej dematerializacji, a ponieważ Felek nie zaproponował mu siedziska, lewitował.
Strażnik zatem mdlał permanentnie, dyskusja nie prowadziła do żadnych konstruktywnych wniosków, a Teresa łkała w domowym zaciszu. Nie był to dobry czas dla mojej rodziny. Ani dla więziennictwa.
Eugeniusz, zirytowany nieco zachowaniem swego syna, odwrócił się (metaforycznie) na pięcie i odszedł (również metaforycznie) chwilowo z jego życia. Innymi słowy – rozpłynął się, notabene dość teatralnie, pojawiając się jednocześnie w domu Teresy i natykając się na jej matkę.
- Piękna jak zwykle. I samotna. I ja samotny.
- I martwy – dokończyła Monika.
- Ty mnie słyszysz?
- Oczywiście. I widzę takich jak ty. Próbowałam ci to kiedyś powiedzieć, ale uznałeś, że jestem wariatką i zerwałeś ze mną. Mam nadzieję, że jest ci teraz choć trochę głupio.
- Szalenie. I jeśli to nie za późno, proszę o wybaczenie.
- Teraz najważniejsze jest to, że zostaniemy dziadkami. Teresa jeszcze o niczym nie wie, twój Felek też, o ile intelekt odziedziczył po tobie, raczej nie.
- Jesteś pewna?
- Nie zaczynaj i wracaj do celi, gdzie twoje miejsce. Powiedz synowi, żeby się ogarnął. Przyjdziemy tam za jakiś czas. We trójkę.
Eugeniusz zaiste wrócił do więzienia; okazało się, że strażnik złożył dymisję i zajął się wypiekiem chleba. Gienek przez jakiś czas walczył sam z sobą w chwilach nudy: miał ochotę spłatać piekarzowi-neoficie figla, zawsze się jednak powstrzymywał, pomny karcącego spojrzenia Moniki.
Sam wujek, kiedy już nieco ochłonął i nabrał dystansu do swego niecodziennego gościa, właściwie cieszył się z jego obecności. Cóż, może była ona nieco niewygodna, ale powoli jakoś się dotarli. Pewnego dnia, kiedy omawiali to, co się dzieje za kratami, Eugeniusz, zapowiadając wizytę Moniki i Teresy, rzekł:
- Porozmawiajmy jak ojciec z ojcem...
- Jak tam żadnym ojcem nie będę. – Felkowi przypomniało się, dlaczego narzeczona go opuściła i dodał z tłumioną złością: – Przez ciebie zresztą.
- Nijakiego udziału w tym nie miałem, niestety zresztą, ale faktem jest, że zostanę dziadkiem.
- Teresa...?
Matka i córka weszły na dźwięk wiadomego imienia do celi i ujrzały Felka, który znów, ku rozpaczy Teresy, wpadł w stupor. Pół godziny wcześniej tak samo zareagował na jej widok pewien piekarz, którego skądś znała, choć nie potrafiła sobie przypomnieć, skąd.
- A teraz na kolana – zaordynowała Monika – i wybuchnęła śmiechem, gdyż i Felek, i Gienek potulnie padli na kolana.
Tak, wujek oświadczył się ciotce i do dziś zarzeka się, że i tak by to uczynił, nawet gdyby nie interweniowała siła nieczysta, jak pieszczotliwie nazywał swojego ojca.
Ciotka Teresa została żoną i matką jeszcze za czasów pobytu wujka Felka na ul. Smutnej. Ich stosunki od chwili oświadczyn były niemalże idealne. Teresa – chcąc nie chcąc – zaakceptowała nie tylko fakt istnienia teścia-ducha, który mógł być dosłownie wszędzie (brrr!), ale i ojczyma-ducha. Trzeba bowiem dodać, że Monika zdecydowała się na ten dość trudny związek pomiędzy światami. Do dziś są szczęśliwi. Zdaje się, że Monika umarła w 1991 roku, ale nie chce się do tego przyznać. Nadal prowadzi życie wystawne i bujne oraz sprawuje kontrolę nad całą rodziną.

 


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
sobota, 22 listopad 2014 22:20

Premiera: "Czas egzorcystów"

Premiera "Czasu egzorcystów" Konrada T. Lewandowskiego zapowiedziana została przez wydawnictwo Zysk i S-ka już na 24 listopada!

Dział: Książki
poniedziałek, 21 maj 2012 09:11

Katedra heretyczki

"Zabijcie wszystkich. Bóg rozpozna swoich."

Pamiętne słowa papieskiego legata, będące de facto rozkazem rzezi mieszkańców Beziers, miasta zamieszkałego zarówno przez katolików, jak i heretyków, zapoczątkowały krwawą krucjatę przeciwko katarom - wspólnocie religijnej, która w XIII wieku szczególnie prężnie rozwijała się na terenie południowej Francji.

Fabuła powieści "Katedra heretyczki" osadzona jest w tym właśnie burzliwym okresie średniowiecza i koncentruje się wokół dramatycznych losów kilkorga bohaterów: dumnej i obdarzonej błyskotliwą inteligencją królowej Blanki Kastylijskiej, hrabiego Szampanii, trubadura Tybalda, będącego jednocześnie zdrajcą, jak i obsesyjnym wielbicielem swej pani, hrabiego Tuluzy, Rajmunda, ekskomunikowanego za tolerowanie katarów na swych ziemiach oraz Klary, zaufanej dwórki królowej, tytułowej heretyczki.

Głównych bohaterów poznajemy w dramatycznych okolicznościach; Klara, nieślubna córka hrabiego Tuluzy, w drodze do Paryża zostaje napadnięta przez oddział krzyżowców. Ranną dziewczynę ratują członkowie wspólnoty katarów, jednak wciąż grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo. Podczas ataku krzyżowców na zamieszkałe przez heretyków miasto Marmande, zostaje cudem ocalona przez jednego z najeźdźców. Okazuje się nim hrabia Szampanii, podobnie jak Klara wychowanek i protegowany królowej Blanki, w którym dziewczyna skrycie się podkochuje.

Po powrocie na królewski dwór Klara nie potrafi zapomnieć o traumatycznych wydarzeniach, jakich była świadkiem podczas rzezi w Marmande. Szukając ukojenia często chodzi na plac budowy katedry Notre-Dame, gdzie pewnego razu spotyka młodego człowieka, który wywiera na niej wielkie wrażenie. Felicjan wprowadza Klarę do wspólnoty katarów, gdzie dziewczyna odzyskuje wewnętrzną równowagę i spokój ducha.

Tymczasem w kraju nasilają się prześladowania heretyków; Klarze coraz trudniej utrzymać swój sekret przed otoczeniem, zwłaszcza przed królową. Na dwór docierają niepokojące informacje - wracający ze zwycięskiej krucjaty król Ludwik zostaje podstępnie otruty. Następca tronu jest jeszcze dzieckiem, co próbują wykorzystać do własnych celów chciwi baronowie oraz angielski król bagatelizując osobę królowej. Blanka będzie musiała użyć całej swej inteligencji i zmysłu dyplomatycznego, by zażegnać grożące koronie niebezpieczeństwo.

Powieść Martiny Kempff wzbudziła we mnie ambiwalentne uczucia. Moja wielka radość, że wreszcie trafiłam na ciekawie zapowiadającą się książkę osadzoną w czasach, które od lat nieodmienne budzą moją fascynację, została przygaszona przez kilka mankamentów, które kazały mi spojrzeć krytycznym okiem na "Katedrę heretyczki".

Moje wątpliwości budzi głównie konstrukcja powieści. Początkowo zdawać by się mogło, że tłem fabuły jest konflikt religijny pomiędzy katolikami a katarami znajdujący ujście w fali prześladowań i krucjat, zaś główną bohaterką - Klara, odnajdująca się w heretyckiej wspólnocie. W pewnym momencie tło powieści niespodziewanie się poszerza, a wojna religijna staje się tylko jednym z aspektów polityki korony francuskiej i to właśnie jej złożoność próbuje oddać autorka. Dotychczasowa heroina chowa się w cień przed prawdziwą bohaterką powieści - królową Blanką. W posłowiu możemy wyczytać, że początkowo książka miała traktować wyłącznie o Blance Kastylijskiej (wtedy siłą rzeczy kwestia katarów byłaby zaledwie kolejnym wątkiem powieści), jednak chęć ukazania tych burzliwych czasów z różnych punktów widzenia skłoniły autorkę do wprowadzenia drugiej głównej bohaterki. Poczynione zmiany wypadły dość nieudolnie, gdyż sugerują skupienie się na tematyce heretyków i postaci Klary, podczas gdy w dalszej części autorka realizuje swoje pierwotne zamierzenie. Niekonsekwencja ta jest widoczna - fabuła sprawia wrażenie nie do końca przemyślanej i dopracowanej.

Można by zarzucić autorce również to, że nadmiernie rozbudowane, barwne, obfitujące w wydarzenia tło historyczno - obyczajowe przytłacza fabułę, jednak w tym przypadku dokładność i szczegółowość jest niezbędna dla jej zrozumienia. Liczne wtręty odnoszące się się do politycznych zawiłości spowalniały co prawda akcję i zakłócały narrację, jednak można się do nich przyzwyczaić i należy je docenić, gdyż tylko dzięki temu odnajdujemy się w toku fabuły i orientujemy w jej meandrach. Jak na powieść historyczną przystało, książka oparta jest na dobrze udokumentowanych faktach zgrabnie ujętych w jej ramy.

Mnogość wydarzeń historycznych, ich zawiłość i złożoność mogłaby przytłaczać, a nawet rozsadzić ramy powieści, gdyby nie narzucająca się siłą rzeczy pewna skrótowość i powierzchowność w potraktowaniu tematu - nieodzowna, jeśli chce się zamknąć fabułę na niecałych czterystu stronach, pozostać w zgodzie z prawdą historyczną i zaprezentować ją w najbardziej zrozumiały i atrakcyjny sposób. Efekt kompromisu, jaki udało się osiągnąć autorce, jest całkiem zadowalający.

Zaletą książki Kempff jest czytelne ukazanie złożoności sytuacji politycznej Francji w tym okresie - dzięki zaprezentowaniu kilku różnych punktów widzenia: heretyczki Klary, której rola wraz z rozwojem fabuły staje się coraz bardziej marginalna, a jej postać - bezbarwna i nieciekawa, oraz bohaterów grających w powieści pierwsze skrzypce: Blanki Kastylijskiej, hrabiego Tuluzy i trubadura Tybalda, choć trzeba przyznać, że i oni świecą blaskiem odbitym od osobowości królowej. Niemniej jednak są to bohaterowie wyraziści, wewnętrznie skomplikowani i niejednoznaczni moralnie; autorka z powodzeniem oddała całą złożoność ich natury, dosłownie przywróciła do życia te dawno zapomniane postaci. Szczególnie intryguje postać królowej Francji - jednej z najpotężniejszych i najbardziej wpływowych władczyń tamtej epoki, cenionej nie tylko ze względu na niezwykłą urodę, ale również przymioty ducha i charakteru. Jej inteligencja, mądrość i dalekowzroczność budziły szacunek, a jej samej zapewniły niepodzielne rządy aż do śmierci, bez udziału rady koronnej, a nawet samego króla, jej syna Ludwika. To robi wrażenie, prawda?

Kolejnym atutem, a zarazem swoistą ciekawostką są wierzenia katarów i realia codziennego życia tej wspólnoty religijnej, tak szczegółowo zaprezentowane na kartach książki. Paradoksalnie, wiedzę tę autorka czerpała głównie z protokołów inkwizycyjnych z procesów "bonnes hommes"; sami katarzy nie pozostawili po sobie żadnych pisemnych świadectw. Moim zdaniem jest to jeden z bardziej interesujących elementów powieści, w dodatku wpleciony w fabułę w wyjątkowo atrakcyjny sposób.

Reasumując, pomimo kilku niedociągnięć, "Katedra heretyczki" jest zdecydowanie lekturą godną uwagi. Nie jest to może porywająca, ale z pewnością dynamiczna, intrygująca i wielowymiarowa opowieść o dramatycznych ludzkich losach, tragicznych wyborach i odwiecznym konflikcie pomiędzy miłością a władzą w barwnej scenerii francuskiego średniowiecza.

Serdecznie polecam!

Dział: Książki
czwartek, 13 wrzesień 2012 08:22

Warszawa 2048

W wielu dziełach science fiction przewija się wątek antyutopijny, w którym społeczeństwo jest inwigilowane w każdym możliwym stopniu, zaś wszelkie niepożądane ruchy jednostek są szybko tłumione. Nietrudno się domyślić, że nie wszyscy zgadzają się na taki stan rzeczy - "Warszawa 2048" to kolejna powieść w stylu "od zera do bohatera i niszczyciela systemu".

"Warszawa 2048" to wizja świata przyszłości, w którym spełniły się długofalowe prognozy - granice administracyjne zatarły się na rzecz korporacji jawnie sprawujących tu władzę. Jak nietrudno się domyślić, takie rządy nie sprawiają bynajmniej, że wszystkim żyje się lepiej i dostatniej. Taki system polityczny wręcz warunkowo pociąga za sobą powstanie komórek, które za cel stawiają sobie walkę o przywrócenie starego porządku. I to właśnie w takim świecie - ucieczki przed Czarną Policją, androidami czy sługusami korporacji - będziemy się obracać wraz z bohaterem powieści, Adamem.

Podczas lektury widać wiele elementów, które autor, niestety, zaczerpnął z innych tego typu powieści. Czarna Policja jest wręcz nieodłącznym dla tego typu tekstów jawnym, lecz zarazem tajemniczym zagrożeniem, którego istnienia nie neguje nikt. Podobnie jak i system organizacji - ciężko oczekiwać, że bohater działałby w pojedynkę (wbrew wszelkim prawom logiki), jednak im dalej w las, tym więcej widać kolejnych zapożyczeń. Chociażby w postaci wymogu ciągłego obracania wzroku, by nikt nie zdołał wbić protagoniście noża w plecy. Jeśli ktoś oczekuje powiewu świeżości w sposobie konstrukcji książki, nie znajdzie go - wszystko zmierza tutaj z punktu A do punktu B drogą, którą odnaleźć bez najmniejszego problemu można w innych tego typu dziełach kultury na przestrzeni ostatnich lat.

Opis z tyłu okładki wprost mówi nam o "nieskrępowanej akcji", która została okupiona "minimalistycznymi opisami". Nie jest to bynajmniej zaleta w przypadku recenzowanej pozycji. Minimalizm używany przez autora w warstwie językowej osiąga szczyty absurdu, bardzo często nie pozwalając cieszyć się lekturą właśnie przez suchość i jałowość kolejnych scen. Nie pomaga także dynamizm, paradoksalnie równie bezpłciowy właśnie przez wcześniej wspomniany minimalizm - wiele scen sprawia wrażenie, że zostało przez autora maksymalnie skompresowanych. Niekiedy nawet dłuższe sekwencje działań bohaterów zapisywane są w jednej linijce, co po raz kolejny nie sprzyja pozytywnym wrażeniom z lektury.

Co można natomiast powiedzieć na temat elementów futurystycznych, których w książce jest całkiem sporo? Ano... niewiele. Autor nie włożył zbyt wiele inwencji w tworzenie obrazu cywilizacji bogatszej o trzydzieści sześć lat nieustannego rozwoju technologii. W efekcie otrzymujemy wynalazki i patenty, które są niewielką tylko modyfikacją obecnych "cudów" techniki. Z drugiej strony zaś pełno w powieści broni wręcz przesadzonych, będącej formą przerostu formy nad treścią (jak np. elektryczne shurikeny).

Jeśli ktoś lubi książki, w których dynamizm jest praktycznie jedyną składową, to "Warszawa 2048" powinna go zadowolić. Jeśli jednak potencjalny czytelnik chce głębszego obrazu świata przyszłości kontrolowanego przez korporację, to wybór recenzowanej pozycji może być nietrafiony. Literacko "Warszawa 2048" stoi na poziomie - co tu dużo mówić - niskim, nie oferując praktycznie nic. Stąd ciężko polecić ją osobom obytym w gatunku, które szukają dopracowanej formy zabicia kilku godzin czasu.

Dział: Książki
poniedziałek, 28 styczeń 2013 10:30

Brainman

Istnieje szeroko rozpowszechniony mit, głoszący, że człowiek używa swojego mózgu tylko w 10%. Jest też wiele argumentów przeczących tej tezie i jak dla mnie przekonująco brzmią te, że nieużywane komórki degenerują się. Gdyby w takim razie aż 90% ludzkiego mózgu było nieużywane, to każda autopsja takiego mózgu wykazałaby jego degenerację na ogromną skalę. Jak dotąd żadne z licznych badań nic takiego nie stwierdziło.

Teoria o niewykorzystanych obszarach mózgu jest jednak niesamowicie kusząca dla twórców zarówno filmowych, jak i literackich. Obrazuje również, moim zdaniem, odwieczne marzenie człowieka, aby stać się lub okazać kimś więcej, niż nam się z pozoru wydaje. Na takim właśnie spekulowaniu "co by było, gdyby..." opiera się fabuła debiutanckiej książki Dominika Wieczorkowskiego Rettingera. Jest to znany polski scenarzysta, który może się pochwalić współpracą z Agnieszką Holland oraz dorobkiem w postaci pomysłów na scenariusz do "Miliona dolarów", "Pory mroku" oraz "Ekipy" i "Układu Warszawskiego".

Pomysł na fabułę jest prosty, a dużym jego plusem jest realizacja i wykonanie. Nie jesteśmy sami w kosmosie, choć o tym nie wiemy. Oprócz ziemskiej, o dość mizernym poziomie rozwoju, we wszechświecie istnieją dwie wielkie cywilizacje, dla których my, ludzie, jesteśmy tylko pyłkiem i prochem. Cywilizacja O jest z natury łagodna i przypomina filozofów, zgłębiających naturę istnienia i kontemplujących różne aspekty życia. Kochają naukę, głoszą pokój i są niezwykle mądrzy. Cywilizacja Zet to mroczna siła, niesamowicie wojownicza, której jedynym celem jest zdominowanie wszystkiego, co żyje i przekształcenie uniwersum w zgrabnie działające mrowisko pełne funkcjonalnych robotów. Co ważne największą siłą obu cywilizacji jest umysł, który wykorzystują w pełni. O posługują się brainlight, Zet korzystają z brainpower.

Głównymi bohaterami powieści są dwaj śmiertelnicy: Nick Gowin, stypendysta, korzystający raczej z mózgu niż z pięści, oraz John Clondike, bananowy chłopak, gwiazda sportu i utracjusz. Konflikt między tymi dwoma jest nieuchronny i stary jak świat. Jego przyczyną jest oczywiście kobieta, blond włosa Susan. Dla Johna jest ona pięknym, ozdobnym trofeum, dla Nicka uosobieniem wszystkiego, o czym zawsze marzył. Awantura między młodzieńcami kończy się interwencją sił z kosmosu. Przybysze powodowani ciekawością zdejmują z mózgów młodzieńców blokady i obdarzają Nicka brainlight, a Johna - brainpower. Na efekty nie trzeba czekać długo. Przez resztę opowieści czytelnik będzie obserwował razem z O i Zet nie tylko rozwój superbohaterów, ale także ich wzajemną walkę o losy całego globu. Oczywiście nietrudno się domyślić, że Nick wraz z brainlight weźmie od O wszystko co dobre, mądre i kompletnie niesamolubne, natomiast John stanie się diabłem w ludzkim ciele.

Dla mieszkańców planety O, to co dzieje się na Ziemi jest rodzajem filmu poglądowego i z takiej perspektywy poznajemy całą historię. Profesor O-y opowiada ją swoim studentom po trosze traktując jako ciekawostkę, a trochę jako przestrogę. Okazuje się bowiem, że człowiek nieustannie dążący ku samozagładzie nie jest gotowy, ani na tyle odpowiedzialny, by taką siłę umysłu posiadać. Co za tym idzie, lepiej byłoby gdyby O, a Zet już w ogóle, trzymali się od Ziemian na dystans i nie ingerowali w ich życie i sprawy.

Historia jest spójna i zgrabnie przedstawiona, nie brakuje w niej ironii i kpiny nie tylko z poczynań człowieka w dziedzinie nauki, ale przede wszystkim z przetasowań politycznych. Paradoksalnie okazuje się, że wszystkie wynalazki techniczne, medyczne czy militarne są niczym wobec siły umysłu, przed którą nic się nie ukryje i z którą nic nie wygra. Jedno skinienie czy słowo brainlight Nicka lub brainpower Johna i wszyscy będą tańczyć tak, jak się im zagra. Nie da się nie zauważyć w tej opowieści przestrogi od autora: za bardzo polegamy dziś na technologii i elektronice, a za mało na samych sobie. Zabrzmi to może banalnie, ale im bardziej zaawansowana cywilizacja, tym mniej samodzielni jesteśmy, zarówno w działaniu, jak i w myśleniu. Gdy paraliż ogarnia stechnicyzowany świat, następuje chaos, bo bez naszych wynalazków i codziennych ułatwień, jesteśmy zwyczajnie bezradni.

Powieść czyta się lekko i szybko, co jest zasługą nie tylko chwytliwego tematu, ale też błyskotliwych dialogów i ciekawych zwrotów akcji. Poza tym, kto nie lubi czytać lub oglądać walki dobra ze złem w sensacyjnej otoczce?

Finał obfituje w wydarzenia, które myślę, dobrze wyglądałyby na wielkim ekranie; walka herosów, wstrząsająca posadami świata, spektakularne rozwiązania pozornie nierozwiązywalnego problemu, pościgi i wybuchy. Dlatego wcale bym się nie zdziwiła, gdyby za jakiś czas nie powstała ekranizacja "Brainmana", która przyciągnie do kin zarówno miłośników s-f, jak i tych lubujących się w głośnych efektach specjalnych.

Jak na razie mamy jednak samą książkę i z czystym sumieniem mogę ją polecić każdemu, kto szuka dla siebie dobrej, zabawnej lektury na zimowe popołudnie. "Brainman" to naprawdę nie tylko dobra czytelnicza zabawa, ale też pikantna satyra na polityczną rzeczywistość, nasze postrzeganie obcych w kosmosie, ale przede wszystkim dowcipny obraz nas samych.

Dział: Książki