kwiecień 16, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: dramat

piątek, 11 wrzesień 2015 13:29

Zakon mimów

Chciałabym nigdy nie zacząć tej serii. Chciałabym nie wiedzieć o istnieniu Samanthy Shannon i jej debiutanckim cyklu. Wtedy nie cofałabym się przynajmniej do bolesnego czasu, który sądziłam, że już nigdy się nie powtórzy. Momentu, kiedy miesiącami czekałam na kolejne tomy „Harry'ego Pottera". Ale stało się. Przeczytałam „Czas żniw", przeczytałam „Zakon mimów" i jedyne, co mi pozostaje, to odliczać nieokreślenie długi czas; i trwać w postanowieniu, że nieważne jak zmienię się przez te wszystkie lata (zanim Shannon skończy swoją planowaną na siedem tomów serię), dowiem się, co autorka zaplanowała na finał tegoż niezwykłego cyklu.

Zawilec wieńcowy to biblijny symbol krótkiego życia człowieka. U Shannon stanowi także arsenał przeciwko nieśmiertelnym Refaitom. Chwila przeciwko wieczności. Tak sugestywny i bogaty znaczeniowo kontrast nie mógł pozostać niewykorzystany. To on, jak sądzę, stał się podstawą dla okładki „Zakonu mimów". Złoty szkic przedstawia, moim zdaniem, zawilca właśnie, a owady (biały i czarny) to symbol przemiany bohaterki, jasny dopiero po zakończeniu lektury. Intensywnie czerwone tło nie może być niczym innym jak przelaną krwią, wznieconym buntem i subtelną, acz ważną, przemianą niektórych sennych krajobrazów. Obwoluta, która jest czymś więcej, niż tylko ładną fotografią – czy można w tej materii zapragnąć czegoś więcej?

Paige wraz z garstką buntowników, kontynuują ucieczkę z Szeolu I. Zanim udaje się im dotrzeć do Londynu, ich – i tak już niewielkie grono – zostaje dodatkowo uszczuplone. Byli więźniowie, pozbawieni konkretnej pomocy, muszą ukrywać się przed szybko reagującym Sajonem. Wkrótce twarz rebeliantów znana jest każdemu mieszkańcowi Londynu. Paige musi nie tylko ostrzec jasnowidzów przed zagrożeniem, ale także sama nie dać złapać się w pułapkę. Tymczasem okazuje się, że miejsce, które dziewczyna uważała za dom, skrywa więcej dramatycznych sekretów, niż można by przypuszczać. Czy uważani przez wszystkich za obywateli drugiej klasy jasnowidzowie zjednoczą się w obliczu zagrożenia? Ile poświęcić będzie musiała Paige i jej „zwolennicy"? Czy wolność stanie się dla nich czymś więcej, niż tylko łagodniejszą formą nieustannego zniewolenia – przez Refaitów, mim-lordów, Sajon, głód, biedę, własny dar, uprzedzenia? Czas wypowiedzieć wojnę dwustuletniemu porządkowi.

Ból, strach, cierpienie, bezsilność, głód i działanie wbrew temu wszystkiemu. Szukacie lekkiej, łatwej i przyjemnej lektury z happy-endem? Nie ten adres. Tutaj na każdym kroku czai się zagrożenie. Twoja twarz jest twoim przekleństwem, twoja pozycja to jednocześnie zbawienie i powód do obaw. Mrok stanowi kryjówkę, ale nie tylko dla ciebie; może cię ochronić, ale i zgładzić. Wpatrują się w ciebie tysiące oczu. Więcej niż połowa pragnie twojej śmierci. Chciałbyś się schować, ale nie wiesz gdzie; chciałbyś prosić o pomoc, ale nie wiesz kogo. Tak wygląda życie Paige po powrocie do Londynu. Shannon udowadnia, że brutalne wydarzenia z getta dla jasnowidzów, to był jedynie łagodny wstęp do prawdziwie dramatycznej i trzymającej w napięciu historii.

Jednak „Zakon mimów" to nie tylko doskonale skonstruowana fabuła i misterne intrygi, a przede wszystkim nastrój. Skryte pod warstwą chłodu, spowite mgłą ulice Londynu. Kohorty i ich sekcje, jedna bardziej zepsuta od drugiej, pełna szlamu, smrodu i skrytych pod warstwą brudu wychudzonych ciał i chciwych twarzy. Wokół unoszą się zmarli, gotowi przyjąć nieostrożnych w swoje szeregi. Nie wiadomo, czy zimno powoduje pogoda, czy to wyjątkowo wściekły duch dybie na swoją ofiarę. W końcu nie wszyscy są widzący.

Nie da się ukryć – chociaż to nieco zaskakujące biorąc pod uwagę fakt, iż poprzedni traktował o rodzaju getta – że drugi tom serii Shannon jest dużo mroczniejszy od poprzedniego. Tym razem ta ciemność swoje źródła ma w rozgrywkach politycznych – zarówno tych wielkich, państwowych; jak i związanych z poszczególnymi kohortami i sekcjami. Cieniem na fabule kładą się jednak przede wszystkich rozterki z kręgów etyki i moralności. Próżno szukać na stronicach „Zakonu mimów" postaci jednoznacznych. Wciąż powracają pytania o poświęcenie, wierność, działanie w imię wyższej idei, wartość życia w zależności od pozycji. Egoizm przeplata się z altruizmem, chciwość z bezinteresownością.

Bohaterowie przechodzą wyraźną, chociaż powolną przemianę. Paige staje się jednocześnie silniejsza i bardziej pokorna. Czytelnik dowiaduje się więcej o postaciach do tej pory raczej drugoplanowych – Jaxonie, Nicku, Elizie i wielu innych. Nieco mniej miejsca autorka poświęca tym razem Refaitom, chociaż nie rezygnuje zupełnie z wątku romansowego. Subtelnie popycha ku sobie Paige i Naczelnika tworząc elektryzujący duet. Duet, trzeba to dodać, z góry skazany na miłosną porażkę; parę godną szekspirowskiego dramatu, świadomą swojego położenia. Nie próbują walczyć z losem, ale go akceptują i starają się jak najwięcej zeń wycisnąć.

Samantha Shannon nie wpadła w zwodniczą pułapkę językowego spadku. Niezmiennie poszerza słownictwo wykreowanego przez siebie świata, umacniając i uprawniając jego egzystencję. Jednocześnie pisze prosto, dosadnie i dynamicznie, co nie oznacza rezygnacji z umiejętności pisarza-artysty. Pomimo naturalności wplata w całość niemal poetyckie przemyślenia oraz nietypowe metafory. Niemniej ich natężenie nie przeszkadza w rozumieniu treści, od której zwyczajnie nie sposób się oderwać.

Brytyjska autorka, raptem rok ode mnie starsza, dokonała rzeczy niezwykłej, grając na strunach mojego zainteresowania i zaangażowania, o których myślałam, że nikomu w takim stopniu nie da się już ich pobudzić. Świat, który stworzyła nie jest może kolorowy, ale dzięki temu bardziej odciska się na mechanizmie poznawczym czytelnika. Jeżeli raz w niego wejdziecie, zostanie w Was na zawsze. Brudny, zdeprawowany, nieprzygotowany na wojnę, od której nie można uciec. Ale płonący iskrą Paige Mahoney, różnorodnością aur oraz zatrważającym blaskiem innego, nieludzkiego świata.

Dział: Książki
czwartek, 10 wrzesień 2015 00:24

"Na skraju nocy"

Książka Pawła Jaszczuka to mroczny thriller rozgrywający się w starym domu na peryferiach miasta, którego mieszkańcy od lat skrywają tajemnicę pewnego morderstwa. Premiera już 21 września!

Joanna, młoda dziewczyna po dramatycznych przejściach, trafia tam, uciekając od własnej przeszłości; jej przerażający sekret jest jednak niczym przy tajemnicy, którą odkrywa w tym nowym dla siebie miejscu.

Dział: Patronaty
środa, 09 wrzesień 2015 15:58

Uniwersum Metro 2033: Otchłań

„Otchłań", najnowsza powieść Roberta J. Szmidta, łączy się dla mnie z dwoma fenomenami. Po pierwsze – autor ma ostatnio niezłe tempo. W kwietniu uraczył czytelników reedycją „Samotności Anioła Zagłady. Adam", w tym samym miesiącu zaatakował zombie jedno z polskich miast – „Szczury Wrocławia" –, by w sierpniu dobić je postnuklearną wizją uniwersum „Metro 2033". I tu właśnie włącza się „po drugie" – projekt Dmitry'ego Glukhovky'ego wydaje mi się bowiem założeniem tak dalece nietypowym i potencjalnie doskonałym, że nawet mnie, jako czytelnika, zaszczyca fakt obecności w nim polskich autorów. Tylko, czy wrocławskie „Metro 2033" wypada równie dobrze, co to moskiewskie?

Serię wydawaną w Polsce przez wydawnictwo Insignis rozpoznaje się już z daleka. „Radioaktywne", postapokaliptyczne okładki wyróżnia powielana kompozycja – twarz głównego bohatera na pierwszym planie (zabijcie mnie, jeżeli się mylę, ale czy to nie sam autor, jedynie nieco wystylizowany?) i zdewastowany krajobraz w tle. Do tego tłoczony, brązowo-złoty emblemat z literami „Uniwersum Metro 2033"oraz w ten sam sposób wypisany tytuł powieści oraz nazwisko jej autora. Prezentuje się to całkiem nieźle. Klimat zniszczenia z pewnością daje się odczuć.

Minęło dwadzieścia lat odkąd świat, po międzynarodowych bombardowaniach, pokrył się radioaktywnym opadem i zaczął ewoluować (w niekoniecznie dobrym kierunku). Część mieszkańców Wrocławia przeżyła wybuchy, skrywając się w miejskich kanałach. Przez lata jednak uszczuplała się nie tylko liczba ludności, ale również lokacji, w których życie byłych władców świata było możliwe. W jednym z ostatnich takich miejsc egzystuje Nauczyciel. Jeden z najstarszych członków swojej enklawy stara się edukować mieszkańców nowego świata oraz opiekować niepełnosprawnym synem. Wiodąc możliwie spokojne życie, odcina się od dramatycznych wspomnień przeszłości. Wkrótce wszystko to zostaje zakłócone przez niepewnego władcę enklawy, Białego. By ocalić syna, Nauczyciel będzie musiał wyruszyć do miejsca niemal legendarnego – górującej nad miastem wieży, na szczycie, której ktoś codziennie rozpala ognisko. Tylko czy faktycznie jest tam jakieś życie? Do tej pory nikt, kto próbował tam dotrzeć, nie powrócił...

Książka zaczyna się tak, jak powinna, bo od pierwszych stron czytelnik zostaje wrzucony w wartką akcję, a już po chwili zmagać się musi nie tylko z dyndającym na sznurku, rozerwanym ciałem, ale i pełnymi nienawiści oraz niesprawiedliwości knowaniami władzy. Mroczne tunele wrocławskich kanałów i ich hierarchia zaprezentowane zostają także w porywającym tempie i bez zbędnych dłużyzn. Czytelnik szybko wpada w rytm postnuklearnej rzeczywistości i włącza w mózgu tryb przeznaczony do obcowania z literaturą uniwersum „Metra 2033". Jest klimatycznie, intrygująco, tajemniczo, ale i po męsku - szorstko.

Główny bohater wreszcie nie okazuje się podlotkiem, a – można by nawet rzec, sugerując się nową rzeczywistością – niemal starcem. Początkowo niepozorny, starający się przetrwać zgrywając mniej inteligentnego, niż jest w rzeczywistości, wkrótce ujawnia porażające fakty ze swojej przeszłości i udowadnia, że wiek nie odcisnął się na jego sprawności. Podobnie jak w oryginalnym „Metrze 2033" bohater musi – wykorzystując wiedzę, umiejętności i przypadkowo napotkanych pomocników – dotrzeć z punktu A do punktu B.

Niestety podróż ta od pewnego momentu wydaje się nielogiczna. Cel wybrany przez Nauczyciela nie jest jego prywatnym pomysłem, lecz podszeptem konkretnej postaci. Nawet, gdy na jaw wychodzi, iż propozycja nie była zupełnie szczera i dyktowana dobrym sercem, bohater decyduje się zmierzać w tym samym kierunku. Nauczyciel nie dostrzega braku logiki w sytuacji i nie zmienia planów. Właściwie dlaczego? Jasne, w wielu miejscach nie powinien się pokazywać, ale potencjalne bezpieczne przystanie można by jednak wyróżnić.

Inną sprawą jest motywacja bohatera do działania w ogóle. Oczywistym jest, że to pragnienie ocalenia głuchoniemego syna napędza jego podróż. Sęk w tym, że syn równie dobrze mógłby być psem, bowiem nie odgrywa w historii żadnej roli poza „byciem pretekstem". Nawet samu autorowi zdarza się o nim zapomnieć. Wszystkie kolejne zwroty akcji biorą się z tego, że coś się niepełnosprawnemu przydarza i bohater motywuje się, by raz jeszcze przyjść mu z odsieczą. A. Już rozumiem. Gdyby to był pies, a nie człowiek to niektóre ryzykowne gesty wydawałyby się przesadzone. Chociaż z drugiej strony... Nie takie rzeczy już bohaterowie fikcyjnych opowieści dla zwierząt robili.

Co zadziwiające, chwilowe braki logiki i naciągana kreacja „bohatera-pretekstu" nie zniechęcają do lektury. „Otchłań" napisana jest bowiem dynamicznie i plastycznie. Fabułę chce się śledzić nie dla postaci, lecz dla samego postnuklearnego świata. Dla drobnostek takich, jak: wyczytywanie z zebranej na talerzu wody, czy w pobliżu znajduje się wyjątkowo ciężki mutant; podziału enklaw; bioróżnorodności i zmian zasad funkcjonowania świata; dla trujących, fosforyzujących grzybów i konstruowanych z butelek po coca-coli masek gazowych.

Osłabia trochę te wrażenia sfera dialogowa. Wulgaryzmy, wulgaryzmami, ale niektóre chwyty okazały się naprawdę prostackie. Stalker, który powtarzał w każdym zdaniu „z dupy wyjęty/a/ci" po dwóch stronach niemal zmusił mnie do wyrwania, przeżucia i wyplucia stron z jego udziałem. Dziewczynka, która miała wyjątkowy talent do dziwacznych wiązanek wulgaryzmów, z pewnością działała mi na nerwy nie mniej, niż Nauczycielowi i przez większą część czasu miałam nadzieję, że postanowi ją udusić. No i zdecydowanie najgorsze w „Otchłani", czyli podejście do gwałtu na trzynasto- czy czternastolatce. Naśmiewanie się, że chodzi „jak kaczka", jej autoironiczne o tym dowcipy oraz podejście samego Nauczyciela, który przez większość książki jest perfekcyjnym Garym Stue, a jeżeli chodzi o zbiorowy gwałt, uznaje, że „sama sobie jest winna"... Pozostawię to bez komentarza.

Powieść ma tak naprawdę jedynie początek i koniec. Cała reszta to mdły zapychacz, który śledzi się z przyjemnością nie z powodu genialności konceptu autora, ale dlatego, że ten do perfekcji opanował pisarski warsztat, czyniąc swój sposób prowadzenia fabuły zajmującym i interesującym. Psychologicznie działa również z pewnością sama kompozycja powieści – duże litery, szerokie marginesy oraz krótkie rozdziały (to już koniec? Kiedy ostatnio tyle przeczytałam w tak krótkim czasie? To musi być świetna powieść, skoro tak się stało!). Kilka wyraźnych zgrzytów odbiera powieści punkty zebrane przy pierwszym kontakcie. Szkoda, bo „Otchłań" miała potencjał, by być czymś więcej, niż tylko wpisaniem się w cudzy pomysł.

Dział: Książki
wtorek, 25 sierpień 2015 17:03

Terror

Stare przysłowie mówi, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Jest w tym trochę racji, ale gdyby człowiek nie był ciekawy świata, o ileż uboższe byłoby jego życie i o ileż węższe horyzonty. Jednak ten sam pęd do poznawania i zgłębiania tajemnic świata może być zgubny i zabójczy. Od czasu przeczytania powieści Dana Simmonsa myślę o tym znacznie częściej. Ceną ludzkiej ciekawości świata i chęci odkrywania go jest śmierć i to wcale nie ta nagła i gwałtowna, ale często ta powolna, czająca się gdzieś w ukryciu, jakby czekała na właściwy moment.

Dan Simmons jest jednym z tych autorów, których prozę poznać trzeba, choćby z tego powodu, że pisze ciekawie i robi to naprawdę dobrze. Jego powieści mogą się spodobać miłośnikom fantastyki, sensacji, kryminału, a nawet dramatu. To typowe cegły, ale tak skonstruowane, że zapomina się o objętości, a po prostu pochłania kolejne rozdziały, chcąc się dowiedzieć, jakie będzie zakończenie.
Do tej pory przeczytałam, genialne moim zdaniem, Trupią otuchę i Drooda, teraz do tej grupy dołączył jeszcze Terror i widać, że autor przy tworzeniu swoich historii stosuje podobną zasadę. Faktyczne wydarzenia i historyczne postaci oplata nićmi fantastycznych, ponadzmysłowych motywów, które idealnie ze sobą współgrają. Z jednej strony otrzymujemy rzetelnie opisany, pełen ciekawych szczegółów świat przedstawiony, z interesującymi postaciami, z drugiej, wydarzenia, które, choć nierealne i niemożliwe, wydają się tak logiczne i prawdziwe, że trudno czasem określić, gdzie jest granica między jednym a drugim. Tak opowiedziana historia wciąga od początku do końca i co ważne, długo nie pozwala o sobie zapomnieć. Po lekturze Drooda, już nigdy nie spojrzę na Charlesa Dickensa tak jak dotąd, a wampiry i czasy II wojny światowej nabrały dla mnie, po przeczytaniu Trupiej otuchy, zupełnie innego wydźwięku.
Podobnie jest w przypadku powieści Terror. Tym razem autor zajął się historią ekspedycji badawczej.
Większość rozdziałów tej tragicznej w skutkach opowieści napisało samo życie, a literacka wyobraźnia Dana Simmonsa wypełniła białe plamy, tworząc zupełnie coś nowego.

Rok 1845. Era wypraw morskich trwa. Obiektem zainteresowania człowieka stają się rejony podbiegunowe. Zadaniem członków załogi dwóch okrętów HMS Erebus i HMS Terror będzie znalezienie Przejścia Północno-Zachodniego. Jest to na tyle ważne, że pozwoliłoby na opłynięcie Ameryki Północnej bez konieczności opływania wybrzeży Atlantyku i Pacyfiku. Kierownictwo wyprawy obejmuje sir John Franklin. Dowództwo jest dobrej myśli: okręty są starannie wykonane i doskonale wyposażone, a załoga odpowiednio dobrana. Jednak to, z czym przyjdzie się zmierzyć załodze, przejdzie ich najgorsze wyobrażenia.
Oczami poszczególnych członków załogi śledzimy losy bohaterów. Dzięki temu, że perspektyw mamy kilka, nie tylko lepiej poznajemy samych bohaterów, ale też całą sytuację. Gdy zaczynamy czytać, okręty od kilkunastu miesięcy tkwią uwięzione w lodzie. Życie załogi skupia się teraz na przykrej codzienności, która inaczej wygląda z punktu widzenia dowódców (John Franklin, Francis Crozier), a inaczej z punktu widzenia lekarzy okrętowych Goodsir), stewardów, czy matów.
Obojętnie jak  starannie wyprawa nie byłaby przygotowana, okazuje się, że nic nie mogło przygotować bohaterów na to, z czym się tutaj spotkają. Autor starannie i drobiazgowo opisuje zmagania z zimnem, głodem, bezlitosną aurą oraz panoszącą się wszędzie beznadzieją, gdy stopniowo staje się jasne, że być może wiosną, lód wcale nie stopnieje. (Wiosną, dobre sobie).
Ale to nie wszystko. Bo w lodzie czai się coś jeszcze. Coś pierwotnego, nieuchwytnego, co wcale nie ma dobrych zamiarów, czego kule się nie imają, a lód, jakby nie był gruby, nie stanowi żadnego problemu.

Początkowo miałam trochę obaw, bo opis sugeruje tematykę bardziej przyjazną dla męskiego grona czytelników, ale były to niepotrzebne obawy. Powieść wciąga od pierwszych stron, a starannie budowane napięcie, nie pozwala się od książki oderwać. Jednocześnie, co bardzo lubię w  tego typu historiach, czytelnik, chcąc nie chcąc, dowiaduje się mnóstwa ciekawych rzeczy na temat XIX-wiecznej żeglugi, ludzkiej mentalności w tamtych czasach oraz co najważniejsze, surowych i zabójczych warunków panujących na biegunie.
Nowe wydanie powieści jest wzbogacone nie tylko o mapy, ryciny i zdjęcia, dotyczące wyprawy. Na końcu książki znajduje się bardzo ciekawe posłowie autorstwa Grzegorza Rachlewicza z Wydziału Nauk Geograficznych i Geologicznych Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Autor pokrótce przybliża czytelnikowi historię wypraw polarnych, których początek sięga XVI wieku.

Trudno mi nie zachęcać do sięgnięcia po tę pozycję. Obawiam się, że w swoim pobożnym zachwycie mogę nie być obiektywna, ale książka jest naprawdę godna uwagi i niesamowicie wciąga. Chylę czoła przed autorem, który naprawdę starannie zebrał materiał, a potem przełożył go na język literackich wydarzeń. Opisać coś tak, aby chciało się to czytać z wypiekami na twarzy, jest sztuką. Stworzyć historię, w której zacierają się granice między tym co rzeczywiste, a tym co ponadzmysłowe to prawdziwy kunszt.
Lektura Terroru to prawdziwa uczta duchowa. Polecam, bo naprawdę warto.

Dział: Książki
piątek, 21 sierpień 2015 12:34

Tajemnica Domu Helclów

Coraz częściej na naszym rodzimym rynku pojawiają się retro kryminały. Warto wspomnieć chociażby o pozycjach wydawanych przez Marka Krajewskiego czy Piotra Bojarskiego. W tym roku jednak zabłysnęła Maryla Szymiczkowa. „Tajemnica Domu Helclów" to opowieść, w której równorzędne miejsce zajmuje główna bohaterka, XIX-wieczny Kraków, życie jego socjety oraz intryga kryminalna.

Kim właściwie jest Maryla Szymiczkowa? Otóż powołało ją do życia dwóch młodych pisarzy (ur. 1980 i 1983), Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński. Pierwszy z nich to tłumacz, poeta, pisarz i prowadzący bloga poświęconego międzywojennemu tabloidowi kryminalnemu „Tajny Detektyw". Drugi – tłumacz, historyk, amerykanista. „Krakus od pokoleń, od dziesięciu lat na emigracji w Warszawie". Autorzy dla żartu opublikowali również na tylnej stronie okładki opis upodobań Szymiczkowej. „Tajemnica Domu Helclów" to literacki debiut duetu skrywającego się pod kobiecym pseudonimem.

W przypadku powieści Szymiczkowej nie warto zagłębiać się w fabułę. Najważniejsze informacje to te, że akcja rozgrywa się w 1893 roku w Krakowie, główną bohaterką jest Profesorowa Szczupaczyńska, a wątkiem – zagadka kryminalna. Znudzona życiem Zofia dowiaduje się, że w słynnym Domu Helclów, ośrodku spokojnej starości, zaginęła jedna z pensjonariuszek. Profesorowa wszczyna własne śledztwo, aby odkryć prawdę.

Pierwsze skojarzenie, które zapewne nasuwa się większości odbiorców po kilkunastu stronach, to nawiązanie do „Moralności pani Dulskiej" Gabrieli Zapolskiej. Profesorowa Szczupaczyńska nie tyle przypomina tytułową bohaterkę dramatu polskiej pisarki, lecz od samego początku Szymiczkowa nastawia się na pokazanie moralności mieszczaństwa w XIX wieku (a właściwie – ukazanie jego zepsucia).

Autorski duet ukazuje życie kobiety, która skazana jest na mękę w „gorsecie", które nałożyło na nią społeczeństwo. Przyjmuje zasady, w których żyje socjeta, etykietę, a to wszystko razem ze swoimi zakłamaniami, hipokryzją. Zofia jednak nie widzi w tym nic dziwnego – tak ją wychowano, zostało przyjęte za oczywisty fakt, że tak powinna wyglądać postawa dobrej żony, a jednocześnie członka klasy średniej, jaką jest mieszczaństwo. Z drugiej strony widać, jak ten gorset męczy Profesorową, jak jej intelekt, prawdziwa witalność przeciska się przez nałożone na nią ramy. Można tylko się domyślać, że Zofia jest emblematyczną dla tamtego okresu postacią, a w rzeczywistości istniało wiele podobnych kobiet, które nie mogły być sobą przez zamknięcie ich w okowach etykiety.

Dehnel i Tarczyński okazali się znakomitymi psychologami. „Tajemnica Domu Helclów" to bardzo udana próba zrozumienia psychiki kobiecej – z jednej strony w sposób uniwersalny, a z drugiej, jak już wcześniej wspomniałam, kobiety uwikłanej w ciasną strukturę, pajęczynę zasad i zależności. Takiego wniknięcia w umysł kobiety pozazdrościć może niejeden mąż, psycholog czy pisarz.

Wątek kryminalny, czyli zabawa w detektywa pani Zofii, która udowadnia, że potrafi rozwikłać dwa dziwne morderstwa to również po mistrzowsku zbudowana zagadka (napędzająca przy tym wartką akcję) ukazująca historyczne powody, o których rzadko który Polak zdaje sobie sprawę. Już dla tego samego zakończenia, wyjaśnienia sprawy warto przeczytać „Tajemnicę Domu Helclów", bo może ono zmienić nasz obraz historii naszego kraju i przestaniemy postrzegać XIX wiek jedynie jako czas dwóch powstań oraz Wiosny Ludów.

Rzecz dzieje się w domu opieki, którego nowoczesna idea istnienia mogłaby być przykładem do naśladowania w XXI wieku. Podobna rzecz ma się z całością odwzorowywanej rzeczywistości. Świat, który przemierzamy oczami Zofii na pewno nie jest doskonały, widać w nim potrzeby zmian, które pojawiają się w naszym życiu dopiero od kilku dekad. Lecz ludzie żyjący w tamtych czasach niewiele się od nas różnią – szczególnie zwraca uwagę to, że tak samo pragną czegoś więcej niż im daje codzienne życie.

Merytoryczne przygotowanie autorów wzbudza ogromny podziw. Nawet biorąc pod uwagę, że doskonale znają dramat Zapolskiej, że przeczytali wiele powieści osadzonych w podobnych realiach, ich umiejętność wytworzenia tak sugestywnej atmosfery XIX-wiecznego Krakowa, przywoływanie szczegółów z życia elity jest wręcz doskonała. Wykonali wielką pracę, której skutkiem okazuje się przeniesienie czytelnika w barwny świat miasta, który na czas lektury zdaje się istnieć wręcz na wyciągnięcie ręki. Dzięki dopracowanym szczegółom nie pojawiają się nielogiczności, a także nie rzucają się w oczy żadne dysonanse historyczne. Bez gruntownej wiedzy oczywiście trudno ocenić, czy jakieś błędy się nie pojawiają, lecz dla przeciętnego czytelnika, który posiada jedynie wiedzę o tamtym okresie wyniesioną ze szkoły (czyli dla mnie) w tym aspekcie to powieść idealna.

Należy również dodać, że wszystkie postacie zostały tak samo dobrze rozrysowane, jak Zofia. Pogłębiono psychologicznie nawet te epizodyczne, które pojawiają się w zaledwie kilku scenach.

Jednym z najważniejszych bohaterów jest XIX-wieczny Kraków. Autorzy oprowadzają nas po uliczkach, kawiarniach, straganach, targach, przywołują szereg nazw miejsc, które istnieją naprawdę. Niezwykła plastyczność opisów to jedynie część tej znakomitej charakterystyki miejsca. Duet prezentuje także samych Krakusów jako patriotów. To, że cesarz jest Austriakiem, nie ogranicza poczucia dumy narodowej i nie zostawi w ich świadomości poczucia, żę znajdują się pod zaborami. Z wielkim szacunkiem obchodzą uroczystości śmierci Matejki, czy obchody rocznic naszych tragedii, a obok insygniów cesarskich powiewają biało-czerwone flagi.

Należy zwrócić także uwagę na bardzo ciekawy podział na rozdziały oraz ich omówienie. Pod każdym kolejnym znajduje się wypis informacji, które uzyskamy po jego przeczytaniu np. „w którym dowiadujemy się, że student to ladaco, w dniu inauguracji teatru Kraków zatyka się flaszka(...). To jeden z przejawów intrygującego poczucia humoru twórców, który co kilkanaście, kilkadziesiąt stron potrafi wywołać ogromny uśmiech na twarzy.

W tym retro kryminale trudno określić, czy najważniejszy jest wątek zbrodni oraz jej rozwikłania, czy atmosfera XIX-wiecznego Krakowa, czy może zagłębienie się w psychologię kobiety. Wszystkiemu duet kryjący się pod pseudonimem Maryla Szymiczkowa poświęca tyle samo czasu, jak i zaangażowania. „Tajemnica Domu Helclów" porwie zarówno miłośnika powieści kryminalnych, jak i historycznych czy psychologicznych. To pozycja, która przywraca wiarę w polską literaturę.

Dział: Książki
środa, 19 sierpień 2015 17:59

Ruina i rewolta

Stało się. Przez lekkomyślność młodego carewicza Wasyla, Ravka upadła i Darkling przejął w niej władzę.
Alina wraz z resztką sojuszników zdołała uciec. Znalazła schronienie w Białym Soborze pod opieką kapłana Apparata. Schorowana i pozbawiona mocy dziewczyna czuje się bardziej jak więzień, nie jak gość honorowy, a już z pewnością nie czuje się Świętą, za jaką mają ją wszyscy w Białym Soborze. Czy to zatem już koniec? Czy ciemność Fałdy ogarnie cały świat, a Przyzywaczka Słońca już zawsze będzie nią tylko z nazwy? A może jest jeszcze nadzieja?

Po nieco, jak dla mnie, statycznym tomie drugim, przyszedł czas na tom finałowy. Zabrałam się za niego od razu, gdyż byłam ciekawa, jak potoczą się losy bohaterów, którzy w finale poprzedniego tomu utknęli w martwym punkcie. Powieść naprawdę mnie wciągnęła i późnym popołudniem już znałam odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Czy jestem zadowolona zaproponowanymi przez autorkę rozwiązaniami? O tym poniżej.

W początkowych rozdziałach Alina jest cieniem dawnej siebie. Chora i słaba, z posiwiałymi włosami, jest idealnym obiektem do manipulacji dla sprytnego kapłana Apparata. Jednak dzięki nieocenionemu Malowi i wiernym Griszom, bohaterce udaje się nie tylko wyzwolić z niechcianego więzienia, ale też znaleźć w sobie siły do dalszej walki. Bohaterowie są przekonani, że jedynym sposobem, by pokonać rosnącego w siłę Darklinga, jest odnalezienie legendarnego ognistego ptaka, który według dzienników Morozowa, stanowi trzeci wzmacniacz mocy.
To dlatego akcja Ruiny i rewolty skupiać się będzie na podróży i poszukiwaniach legendy, ale nie tylko. Trzeba przyznać autorce, że finałowej części trylogii naprawdę starała się podomykać wszystkie wątki i wyprowadzić na prostą drogę losy postaci.
Irytujące, ale też ciekawe było umieszczenie Aliny między trzema mężczyznami, z których każdy mógłby jej zaoferować co innego. Mal, przyjaciel z dzieciństwa jest obecnie nie tylko jej obrońcą. Jako jeden z nielicznych zawsze mówi Alinie szczerą, nielukrowaną komplementami prawdę i choć zrobi dla niej wszystko, ciężko mu ze świadomością, że dziewczyna którą kocha, jest predysponowana do większych rzeczy i zaszczytów, niż on może jej zapewnić.
Błyskotliwy i bezczelny carewicz Mikołaj, może uczynić z Aliny najpotężniejszą królową, jaką widziała Ravka. Wspólnie mogliby nie tylko dźwignąć kraj z upadku, ale też doprowadzić go do niezwykłej potęgi.
No i jest jeszcze Darkling. Pozornie ten zły, pozbawiony skrupułów, ambitny i żądny władzy nad ciemnością i światłem. Przyciąga do siebie Alinę z powodów, których dziewczyna nie zna, albo woli nie znać. Gdy się temu przyjrzeć bliżej, Alina i Darkling są jak dwie strony medalu, jak yin i yang, być może dlatego, wciąż ze sobą walczą, jednocześnie się przyciągając.
Którego z nich wybierze Alina? Przyznam, że dla  mnie nie od razu to było jasne i obstawiałam kogoś innego.

Oprócz umiejętnie dawkowanych miłosnych rozterek, w tomie trzecim poznajemy początki potęgi Griszów, w tym samego Darklinga i jego przodków. Rozmawiając z naocznym świadkiem tamtych wydarzeń, Alina ma wreszcie sposobność, dowiedzieć się, jak czytane przez nią legendy mają się do rzeczywistości.
Nie wiem, czy to dlatego, że zdążyłam się przywiązać do bohaterów, czy po prostu lubię takie motywy, bardzo przypadł mi do gustu wątek stopniowo solidaryzujących się z Aliną Griszów: Gieni, Tolii, Tamar, a nawet pyskatej Zoji.
Jeśli idzie o samo zakończenie historii, to także przypadło mi do gustu. Lubię, kiedy autor wpaja w czytelnika przekonanie, że skończyć się może tylko w jeden sposób, a tu zupełnie niespodziewanie, pojawia się dodatkowa opcja. Może wyszło trochę bardziej melodramatycznie, ale i tak mi się podobało. Najprostsze rozwiązania często bywają najlepsze.

Trylogia Grisza z pewnością zasługuje na uwagę czytelników lubujących się historiach fantasy, opartych na ludowych legendach i obiegowych motywach, nawiązujących do odwiecznej walki światła i ciemności. Jeśli książkę czyta się z wypiekami na twarzy i nie może się jej odłożyć, a codzienne obowiązki idą w kąt, to zdecydowanie musi coś w tym być.
Może jestem beznadziejną romantyczką, ale nie znajduję w tej historii niczego, do czego można by się przyczepić. Stanowczo wpisuję ją na prywatną listę moich ulubionych serii, a Was zachęcam do zapoznania się z nią. Naprawdę warto.

Dział: Książki
niedziela, 16 sierpień 2015 09:57

Czas żniw

Stephen Brown wyróżnił pięć cech bestsellera. Wśród nich znajduje się rzecz o nazwie content (ang. zawartość). Treść powieści powinna: wykorzystywać konwencję, ale jednocześnie być innowacyjna; wydawać się zwyczajna, a zarazem inna; wychodzić poza schemat, tak by sprostać wymaganiom bardziej wytrawnych czytelników, jednak nie zniechęcając mniej wymagających; oraz łączyć w sobie kilka typów literatury. W tę koncepcję wpisują się takie hity, jak choćby „Harry Potter". Jako przykład dzieła idealnego wskazałabym również „Czas żniw" autorstwa (debiutantki!) Samanthy Shannon, pierwszy tom siedmiotomowego cyklu. Powieść, obok której po prostu nie da się przejść obojętnie.

Ciemnoniebieska okładka z zestawem cyfr i symboli właściwie niczego nie mówi. Nie pomaga także wiedza, że grafika na froncie to zegar słoneczny. Połączenie kolorów jest nietypowe – czerwień, niebieski i złoto. Próżno szukać w tej kombinacji łatwych rozwiązań. Wystarczy jednak jeden tylko rzut oka na okładkę, by wpaść w jej sidła. Jej tajemniczość hipnotyzuje, nietypowość przyciąga, kalejdoskop niepewnych konceptów znaczeniowych steruje dłońmi, byle ją dotkną, otworzyć i zacząć czytać.

Rok 2059. Paige Mahoney ma dziewiętnaście lat, zatrudnienie w przestępczym świecie i talent... jasnowidzenia. Wróżenie ze szklanej kuli, czy czytanie kart to jednak nie dla niej. Dziewczyna należy bowiem do kategorii VII – skoczków – a konkretnie śniących wędrowców. Jest w stanie, opuszczając duchem własne ciało, wędrować po świecie, a nawet wdzierać się w cudze umysły. Jej dar, który powinien być błogosławieństwem, okazuje się przekleństwem. Rząd w obawie przed jasnowidzami nakłada na uzdolnionych liczne restrykcje. Paige żyje w niekończącym się stanie zagrożenia. Nauczona w nim funkcjonować wie, jak unikać niebezpieczeństw oraz odpowiednich służb – DDK i NDK, by pozostać na wolności. Pewnego dnia nawet ją zaskakuje kontrola. Nie mogąc uciec, staje do walki i... zabija człowieka. Niewiele później trafia do kolonii karnej Szeol 1, gdzie władzę sprawują, ukrywani przez rząd od dwustu lat, przedstawiciele... innej rasy, Refaitów. Paige trafia pod „opiekę" Naczelnika, który staje się jej panem i trenerem. To jednak nie koniec sekretów. Wkrótce trafia się szansa ucieczki. Tylko czy Paige jest w stanie zaufać nietypowym sprzymierzeńcom? A przede wszystkim – czy jest w stanie zaufać sobie?

Początek powieści wygląda mnie więcej tak: czytelnik zostaje wrzucony do wycieczkowego superszybkiego pociągu typu TGV, a energiczny przewodnik zasypuje go informacjami o tym, co znajduje się za oknem. Maszyna przemyka między kolejnymi ulicami, zmieniając je w rozmazaną plamę, ale pilot nie przystaje mówić i to wciąż coraz szybciej i szybciej, rzucając serię skomplikowanych nic nikomu niemówiących nazw. W końcu pociąg się zatrzymuje, a zazielenieni pasażerowie (czytelnicy), którym w głowach kręci się od nadmiaru informacji i prędkości ich podania, wysiadają. Ale przewodnik mówił ciekawie (o duchach, jasnowidzach i przestępcach!), więc pomimo ogólnego chaosu, grupa dopytuje go, czy istnieje jakaś spokojniejsza wersja tej szalonej wycieczki. Uradowany pilot rozdaje każdemu broszurkę („O wartości odmienności" – tabelka przed pierwszym rozdziałem) i zapewnia, że wszystko zrozumieją z czasem. „Przecież nigdy nie wiadomo wszystkiego od razu" – mówi i puszcza do wycieczkowiczów oko. Wszyscy mają wrażenie, że otwierają się przed nimi wrota do wielkiej, fascynującej tajemnicy.

Pomysł na historię jest niezwykły. Świeży, oryginalny i przemyślany w nawet najdrobniejszym szczególe. Teoretycznie wszystkie zawierające się w powieści wątki skądś już czytelnik zna – jasnowidze, duchy, żywienie się krwią lub swoistą energią, dystrykty, kolonie karne, podział według kolorów strojów, podziemna grupa przestępcza. Elementy składowe nie mają w sobie nic niezwykłego. Jednak Samantha Shannon wzięła to wszystko, wypolerowała na błysk i z opatrzonych gratów zrobiła designerskie wnętrze. Od powieści nie sposób się oderwać. Każda strona, to kolejne zaskoczenie.

Historia poprowadzona jest dwutorowo. Z jednej strony czytelnik poznaje bieżące wydarzenia z życia Paige, z drugiej uczestniczy w jej snach o przeszłości. Dziewczyna wraca do najważniejszych wspomnień, nie tylko na nowo przeżywając swoje traumy, ale i dając swoiste podwaliny historyczne dla akcji. Niecelowo odpowiada na pytania – jak, dlaczego, kiedy się to zaczęło? Próżno poszukiwać w książce bezpośrednich skrótów. Faktów należy wyglądać pomiędzy pozornie nic nieznaczącymi historiami, zwykłymi wspomnieniami. Doświadczenia poszczególnych bohaterów różnią się, a więc i referowane przez nich opowieści z przeszłości są odmienne. Autorka nie wkłada streszczeń w usta żadnej z wykreowanych postaci.

Bohaterowie są przede wszystkim tajemniczy. I nie mam tu na myśli infantylnego droczenia się, uśmiechów półgębkiem i złośliwych uwag. Tak, jak ludzie wiele zachowują dla siebie albo nie czują się upoważnieni do zadawania niektórych pytań. Więcej dowiadujemy się też o postaciach z ich czynów, decyzji i wspomnień, a nie narzuconych opisowo cech. Wyraźnie widać, że Shannon zdecydowała się na zabieg, w którym czytelnik poznaje bohaterów na własną rękę, przez wiele tomów, a nie przyjmuje podany na tacy profil psychologiczny.

Wątek romantyczny, o którym mówi zawarta na okładce opinia („...zupełnie nowa historia miłosna") jest tak naturalny, nienachalny i subtelny, że nawet najwięksi przeciwnicy romansów nie mieliby się do czego przyczepić. Fabuła powieści nie zasadza się wokół miłości, ale też nie eliminuje jej z życia bohaterów. Można by uznać, że autorka ma do niej racjonalne podejście. To nie love story a'la nowa wersja „Romea i Julii", a powolne dojrzewanie uczucia opartego na zaufaniu i... z góry skazanego na porażkę.

Nie da się ukryć, że dramaturgię historii wzmacniają wyraźne nawiązania do II wojny światowej – segregacji rasowej oraz gett. Zmiana imion bohaterów na numery i oznaczenie nimi postaci; kolonia karna o nazwie Szeol (judaistyczna koncepcja miejsca pobytu zmarłych, pozbawionych wszelkiej radości istnienia i życia); a nawet dowożenie pojmanych pociągiem – to tylko garstka z elementów zbieżnych z faktyczną historią. Samantha Shannon wyraźnie czerpie również z wiedzy na temat kabały.

Powieść jest także starannie skomponowana i przemyślana pod względem językowym, co widać nawet mimo tłumaczenia. Potwierdza to również posłowie od wydawcy, w którym czytelnik dowiedzieć się może o dualizmach znaczeniowych niektórych pojęć, czy nazw własnych oraz zrozumieć podjęte przez tłumacza decyzję. „Czas żniw" pomimo sporej przesłaniowej ciężkości czyta się bardzo szybko, bez chwili (ani chęci) na wytchnienie. Dialogi wydają się naturalne, opisy plastyczne i sugestywne, lecz nieprzesadzone i „nieprzepoetyzowane". Nie można jednak nazwać stylu Shannon „zerowym". Od pierwszych stron widać wyraźny, autorski szlif, który umożliwiłby rozpoznanie języka autorki nawet w innej fabule i bez podpisu (choćby przez zamiłowanie do wzmacniających wydźwięk powtórzeń fraz).

„Czas żniw" to zdecydowanie najlepsza powieść gatunku, jaką czytałam nie tylko w ciągu ostatniego roku, ale i całego życia. Zazdroszczę starszej ode mnie o ledwie rok autorce niezwykłej kreatywności, talentu i dbałości o szczegóły. Wizja kolejnych siedmiu tomów jednak jednocześnie mnie cieszy i budzi moje obawy. Czy kolejne odsłony serii będą równie doskonałe? Czy Shannon podoła postawionej sobie wysoko poprzeczce? Czy wytrzymam tyle lat oczekiwania, by wreszcie poznać zakończenie tej historii? Ilość niewiadomych, szepcących kusząco tajemnic w powieści jest tak duża, że „Czas żniw" wciąż śni mi się po nocach. Pozwólcie, by wkroczył i do Waszych snów. Choć nie obiecuję, że obejdzie się bez koszmarów.

Dział: Książki
środa, 29 lipiec 2015 10:33

Dzieci gniewu

Ludzie zabijają się – w sekrecie i otwarcie – od początków świata, jednak pojęcie „seryjny morderca" to dopiero wynalazek lat 70. Za jego autora uważa się agenta FBI, Roberta Resslera lub dr Roberta D. Keppela (brak tutaj zgodności, co do konkretnego nazwiska). Swoją popularność termin zawdzięcza mediom, które stosowały go, nagłaśniając przestępstwa Teda Bundy'ego oraz Davida Berkowitza. Za seryjnego mordercę uważa się zabójcę, który uśmiercił trzy lub więcej osób w oddzielnych sytuacjach, co odróżnia go od masowego mordercy (zabicie wielu osób w wyniku jednego ataku) oraz szalonego mordercy (który zabija wielu w różnych miejscach, w odstępie czasu do kilku godzin). Najbardziej rozpoznawalni powszechni mordercy, to niekoniecznie postaci o najdłuższej liczbie zabójstw. Ted Bundy, według różnych źródeł, pozbawił życia od 30 do 100 osób; Heroldowi Shipmanowi udowodniono 218 ofiar; Kubie Rozpruwaczowi zazwyczaj przypisuje się „jedynie" 5 śmierci. Tymczasem w swojej książce „Dzieci gniewu" Paul Grossman kreuje zagrożenie, które pochłania niemal 300 ciał i to... maksymalnie kilkunastoletnich chłopców.

Okładka „Dzieci gniewu" skupia się bardziej na historycznym aspekcie fabuły. Przepalona sepia zdjęcia wąskiej, brukowanej uliczki między kamienicami, połączonymi mostami, wyraźnie kojarzy się z czasami gett. Jednak czarna plama odwróconej, samotnej postaci budzi innego rodzaju niepokój. I ten właśnie niepokój zachęca, by po książkę sięgnąć i choćby tylko zapoznać się z jej opisem.

Willi Kraus, jako Żyd i detektyw pracujący dla Kripo w Berlinie na przełomie lat 20. i 30., nie ma lekkiego życia. Brak zaufania ze strony przełożonych, szykany współpracowników i ogólna niechęć mieszkańców Niemiec wyraźnie dają mu się we znaki. Psychiczne obciążenie wzrasta, gdy Willi dokonuje szokującego odkrycia. W jednym z kanałów ujawniony zostaje jutowy worek, zawierający starannie wygotowane dziecięce kości, przewiązane misternie splecionymi z mięśni sznurkami. Zawartość dopełnia obecność Biblii z zakreślonymi cytatami. Pomimo zaangażowania Williego w sprawę, detektyw niemal natychmiast zostaje od niej odsunięty i przypisany do masowych zatruć poprzez spożywanie kiełbasy. Willi szybko orientuje się, że policja zamierza znaleźć jedynie kozła ofiarnego, który przyjmie na siebie winę za makabryczne zbrodnie, więc stara się zająć sprawą na własną rękę. Tymczasem badania nad zatruciami przynoszą niespodziewane informacje. Czy to możliwe, żeby obie sprawy się ze sobą łączyły? Nad Berlinem pojawiają się chmury związane z Kinderfresser (Dzieciożercą) oraz... rodzącej się ideologii nazistowskiej i początkami kariery Hitlera.

Właściwie od pierwszych stron udaje się autorowi zgrabnie wykreować nastrój grozy i napięcia. Z kolejnych stronic unosi się zapach gnijącego mięsa, bezdomności i zestaw innych aromatów typowych dla wielkich metropolii. Berlin wydaje się wielki i przeraźliwie ciasny jednocześnie. Miniaturyzują go wąskie horyzonty myślowe i wyraźne podziały – na biednych i bogatych, wpływowych i bez znaczenia, na Żydów, Cyganów oraz „prawdziwych" Niemców. Główny bohater zdaje się być jedynym, który jednocześnie nie dostrzega zagrożeń i potrafi patrzeć ponad nimi. Walczy jednak z wiatrakami. Czytelnika ściska coś w środku, gdy na każde pół kroku Krausa naprzód przypadają kolejne dwa w tył. Chęć rozwiązania zagadki jest przytłaczająca, ale tak jak detektywa odsuwają od jej poznania przełożeni, tak i odbiorcy pozostaje – przez bardzo długo – jedynie obejść się smakiem własnych umiejętności dedukcyjnych.

Powieść podzielona jest na cztery główne księgi, z których każda kończy się grą w bardzo wysokiej tonacji emocjonalnej. Nie oznacza to jednak, że jest to tonacja nie do przewidzenia. Grossman wyraźnie wziął sobie do serca zasadę Strzelby Czechowa. Potrzebne do rozwiązania zagadek elementy są bardzo wyraźnie – moim zdaniem nieco zbyt wyraźnie – kreślone od samego początku tej historii.

Sam bohater, chociaż fascynujący ze względu na nietypowe połączenie cech (detektyw Żyd w berlińskim Kripo na przełomie lat 20. i 30.) nieszczególnie mnie do siebie przekonał. Z pewnością jest to postać o wysokich standardach moralnych, zdolna do poświęcenia własnych potrzeb w imię wartości ogółu, jednak chwilami wydaje się dość niespójna. Mężczyzna, który ma za sobą okrucieństwa wojny, umie poradzić sobie z traumami, a jednocześnie kilkukrotnie rozkleja się spoglądając na sceny, które wrażenie mogłyby robić tylko podczas oglądania starannie dopracowanej strategii amerykańskiego twórcy filmowych melodramatów. Czarne charaktery książki, chociaż uargumentowane, wciąż wydają się dość płaskie. Brakuje im pewnego dopracowania, które wyryłoby ich imiona w pamięci czytelnika. Tymczasem zostają w głowie jedynie ich okrutne czyny, zapisujące się w ludzkiej pamięci, niczym dzieła duchów.

Największą zaletą „Dzieci gniewu" jest to, że autor nie ograniczył się do wątku kryminalnego z lekką tylko nutą historii w tle, a z owej historii uczynił pełnoprawnego bohatera. Przemierzające ulice zastępy Hitlerjugend; przemówienie Hitlera, które jednocześnie fascynuje i przeraża; zmiany relacji nawet między wieloletnimi przyjaciółmi. Wyraźnie widać, jak gęstnieją społeczne nastroje, gdy Niemcy wchodzą w fazę upadku i kurczowo starają się chwycić kogokolwiek, kto da im nadzieję na odbudowę państwa. Atmosfera zagrożenia, z której bohaterowie zdają sobie sprawę jedynie w ułamkowej części, zmuszają czytelnika do cichego dopingu związanego ze znajomością przyszłych wydarzeń. Przez całą książkę wciąż trzymałam kciuki, żeby – niezależnie od kryminalnej sprawy – udało się rodzinie Williego Krausa opuścić Niemcy zanim będzie za późno. Było to pragnienie jednocześnie irytujące, bowiem postaci czuły wyraźny związek z miastem i krajem, w którym wychowywały się całe pokolenia ich rodzin i nie powinny musieć rezygnować z tego przywiązania.

Powieść napisana jest przystępnym i w miarę bogatym językiem. Grossman doskonale radzi sobie w sferze opisowej, umiejąc uplastycznić nawet najbardziej odrzucające widoki. Zdecydowanie z tego powodu książkę powinni odpuścić sobie weganie i wegetarianie, którzy mogą nie przebrnąć przez szczegółowo skonstruowane obrazy rzeźni i sposobów masowego uboju (należy tutaj wziąć też pod uwagę aspekt technologiczny, wynikający z opisywanych przez autora czasów). Zdarzają się jednak pisarzowi prywatne kalki, szczególnie, gdy chodzi o emocje targające głównym bohaterem oraz jego biologiczne odczucia.

Chociaż się tego nie spodziewałam „Dzieci gniewu" Paula Grossmana wciągnęły mnie bez reszty. Nie jest to może pozycja pozbawiona wad – najbardziej dojmującą jest tutaj z pewnością jej w niektórych miejscach przewidywalność –, ale wciąż zdecydowanie wyróżnia się na tle podobnych propozycji kryminalnych. Powieść zapewnia czytelnikowi nie tylko ogromną dawkę napięcia, a chwilami i strachu rodem z najmroczniejszych horrorów, związanego z policyjną tajemnicą, ale i przypomina skomplikowanie historycznych wydarzeń, które zdają się jeszcze okropniejsze – choć dużo subtelniej ukazane – niż sama zagadka zbrodni. Nie sposób nie spojrzeć na rzecz paralelnie, zwłaszcza, gdy wszystkie aspekty sprawy zostają już ujawnione. A o co chodzi? Tego dowiecie się jedynie sięgając po książkę.

Dział: Książki
niedziela, 26 lipiec 2015 19:58

Maggie

Zawsze, kiedy pomyślę, że widziałam już wszystko, Kosmos zsyła następną perełkę. Zazwyczaj rozchodzi się o krwiożercze krabokondy*, wężodaktyle** albo inne dziwactwa. Łykałam to wszystko jak młody pelikan, ale obecnie – od dłuższego już czasu – sumiennie zjawisko ignoruję, bowiem absurdalne mutanty są do siebie kubek w kubek podobne. Kosmos od dawna niczym mnie nie zaszokował, więc zwyczajnie zaczęłam już tracić nadzieję, gdy nagle... Arnold Schwarzenegger postanowił zagrać w psychologicznym dramacie o zombie. Tak. Psychologicznym dramacie. O Zombie. Arnold Schwarzenneger. Też czujecie to mrowienie pod skórą? Ja poczułam.

Wade (Arnold Schwarzenegger) jest szanowanym, starzejącym się prowincjuszem. Żyje na odległej farmie, obok niewielkiego miasteczka, gdzie wszyscy się znają, wraz ze swoją drugą żoną oraz nastoletnią córką. Byłoby to idealne miejsce na przetrwanie dławiącej świat tragedii, jaką jest tajemniczy wirus zmieniający ludzi w zombie, gdyby córka Wade'a, tytułowa Maggie (Abigail Breslin), nie zaraziła się chorobą podczas miejskiej eskapady. Jako szanowany i znany obywatel, Wade dostaje więcej czasu na pożegnanie się z córką, mogąc zatrzymać ją w domu do chwili, gdy poddanie jej „kwarantannie" nie będzie już absolutnie konieczne. Albo i dłużej, jeżeli tylko zdecyduje się... ukrócić jej cierpienia. Jaką decyzję podejmie Wade? Czy skazana na odmianę Maggie przyjmie swój los?

To mógł być hit kina najniższej kategorii. To mogła być produkcja, która przeszłaby do historii największych niewypałów X muzy. To mogło być bolesne świadectwo umierających standardów fanów kina oraz przypieczętowanie końca aktorskiej kariery Arnolda Schwarzeneggera. Mogło, ale nie było. Jakby na przekór bowiem, „Maggie" pokazała, że w sercu Terminatora skrywa się coś więcej, niż krzemowe płytki.

Film szokuje swoim poziomem właściwie od pierwszej minuty. Nastrój produkcji jest wyraźnie nostalgiczny, w powietrzu czai się widmo nieokiełznanego niebezpieczeństwa i ogólnego napięcia. Miałam wrażenie, że cały świat zwinął się w pozycji płodowej, niepewny, czy to tylko faza przed odparciem kolejnego ataku, czy ostateczne wywieszenie białej flagi. Gdy przed kamerą ujawnił się brodaty i ciemnowłosy Schwarzenegger z jasnymi oczami, które – zdawało się – widziały już wszystko, miałam wrażenie, że trafiłam do innego wymiaru.

„Maggie" to całkiem solidnie przemyślany i skonstruowany dramat psychologiczny. Nieco zdystansowany do świata mężczyzna, który z jednej strony ułożył sobie życie dwukrotnie, a z drugiej strony nie zapomniał o pierwszym. Właśnie to niezapomnienie sprawia, że obraz tak bardzo trafia do odbiorcy. Gdy Wade pokazuje wreszcie coś więcej, niż skorupę wielkiego, umięśnionego farmera, któremu bliżej do Blaszanego Drwala, niż człowieka z krwi i kości, coś w widzu pęka. Drewniany, rozjaśniony przez słońce dom opuszczają wszyscy poza Wadem i jego córką – nie tylko rodzina, ale i mieszkający w pobliżu przyjaciele. Do ostatniej chwili mężczyzna nie potrafi podjąć decyzji. Początkowo ignorujący nieuniknione, kontynuujący wykonywanie codziennych obowiązków; a później chwytający się resztek nadziei. Podczas, gdy do tej pory twórcy patrzeli na zombie z perspektywy krwiożerczych potworów, reżyser „Maggie" Henry Hobson, pokazał rozpad nie ciała, a ducha i to z perspektywy jednostkowej.

To skupienie na bardzo wąskiej grupie jednocześnie coś produkcji dodaje, ale i odbiera. Sytuacja chociaż dramatyczna, rozgrywa się bowiem w papierowym świecie. Podstawowa ciekawości widza, którą najprościej streścić w pytaniu „dlaczego?" nie zostaje zaspokojona. Odbiorca nie dowiaduje się prawie niczego o samej zarazie. Jednak z drugiej strony – czy w ogóle musi? Z perspektywy napięcia psychologicznego i gatunku dramatu pewnie nie, ale z perspektywy wpatrzonego w ekran widza, niestety tak. Nie chodzi oczywiście o bombardowanie informacjami i naukowe elaboraty, ale garstka podstawowych danych z pewnością by nie zaszkodziła.

„Maggie" udowadnia jednak coś więcej, niż to, że temat zombie nie został jeszcze wyczerpany. Przede wszystkim stanowi argument potwierdzający tezę, że jakość filmu zależy wyłącznie od pomysłu i umiejętności jego twórców. Zaangażowanie Schwarzeneggera mogło być wyjątkowo słabym pomysłem. Mogło, gdyby nie fakt, że aktor przez trzy czwarte produkcji milczy, a dziewięćdziesiąt procent pracy wykonuje za niego nietypowa dlań charakteryzacja, nienajmłodsza już twarz i jasne spojrzenie. Dziewiętnastoletniej Abigail Breslin talentu odmówić nie można, chociaż jest on jeszcze surowy i opiera się na naturalności aktorki, której daleko do sztucznej, dystansującej piękności praktycznie w każdym aspekcie. Poczynając na wyglądzie, a kończąc na nieprzesadzonych gestach i mimice. Duet Breslin-Schwarzenegger tworzy relację córka-ojciec, w którą jestem w stanie uwierzyć.

Wbrew pozorom i oczekiwaniom „Maggie" okazała się produkcją trudną w odbiorze. Jej emocjonalna ciężkość i bezkompromisowa dramaturgia, chociaż początkowo wydają się szokująco nie na miejscu – głównie ze względu na zaangażowanie w projekt jednoznacznie kojarzonego aktora – mniej więcej od połowy stanowią zasadniczą zaletę obrazu. Być może nie jest to najlepszy film ani w kategorii dramatu psychologicznego, ani w tematyce zombie, ale z pewnością pozytywnie odstaje od tego, co znamy i co wydaje się być już produkowanym taśmowo. Jeżeli macie ochotę na coś absolutnie nowego, a nie kolejnego filmowego klona zapamiętajcie tytuł „Maggie".

* i ** - nazwy wymyślone przez recenzentkę. Jeżeli jesteś przedstawicielem, którejś z filmowych wytwórni, skontaktuj się w celu uzyskania pozwolenia na ich wykorzystanie. Z pewnością się dogadamy.

Dział: Filmy
środa, 01 lipiec 2015 09:18

Pozwolę ci odejść

Według badań, na które ostatnio się natknęłam, ponad 80% thrillerów i horrorów napisał mężczyzna. Czy kobiety nie chcą próbować swoich sił w tym gatunku? A może to jedna z tych bezzasadnych i nieumotywowanych logicznie prawd, które każą z miejsca odrzucać jednych autorów i nobilitować drugich? Może wydawcy sądzą, że kobiecy thriller będzie pod jakimś względem gorszy? Na pewno podobnych rozważań nie brała pod uwagę Clare Mackintosh, debiutując „Pozwolę ci odejść".

Neonowy, pomarańczowy napis tytułu i niewielkie kółko w rogu okładki z hasłem „kobieca strona thrillera" – tyle zauważyłam przy pierwszym kontakcie z tą pozycją. Dopiero potem dotarły do mnie szczegóły grafiki frontu – wybita, zabarwiona pomarańczowo szyba oraz kryjąca się za nią kobieta w odcieniach szarości. Może zamyślona, może przestraszona, może hamująca się przed płaczem – trudno powiedzieć, bowiem żadna z tych emocji nie maluje się na jej sylwetce wystarczająco wyraźnie. Tym, co szczególnie przypadło mi do gustu jest dopisek niewielką czcionką tuż nad tytułem „dopiero kiedy zechcę".

Jenna Gray załamuje się, gdy zostaje świadkiem śmierci dziecka. W jej uszach wciąż rozbrzmiewa odgłos uderzającej o asfalt główki. Dom przypomina o tragedii. Jenna podejmuje więc momentalną decyzję – pakuje najważniejsze rzeczy i ucieka. Wyprowadza się do maleńkiej wioski na walijskim wybrzeżu. Bardzo szybko zjednuje sobie członków lokalnego społeczeństwa, ale nikt nie zna bolesnej prawdy, którą Jenna musi przeżywać od nowa każdej nocy – listopad, deszcz i kałuża krwi wokół chłopięcej główki. Wkrótce w jej życiu pojawia się iskierka nadziei na szczęście. Jednak przeszłość raz jeszcze staje na jej drodze. I będzie to bardzo bolesne spotkanie. Nie tylko w sensie psychicznym.

Po dramatycznych pierwszych stronach „Pozwolę ci odejść" wpada w powolny rytm mantry psychicznie złamanej kobiety. Opisy jej traumy przeplatają się z opisami policyjnego dochodzenia i przez pierwszą połowę powieści, to właśnie wydarzenia związane ze stróżami prawa przykuwają uwagę. Dopiero zakończenie pierwszej z dwóch części, na które podzielone jest „Pozwolę ci odejść", przynosi zainteresowanie wątkiem Jenny Gray. I to w dodatku zainteresowanie tak silne, że po przejściu tej 230 strony nie można się już od powieści oderwać.

A wszystko to za sprawą doskonale poprowadzonej zagadki. Jednostajny rytm kobiecej narracji przytępia nieco zmysł dedukcji, przenosząc uwagę na wątek policyjny. Tymczasem diabeł kryje się w szczegółach. Zaskoczenie rozwojem wypadków w dużej mierze rekompensuje niespieszną i miejscami nudnawą (jakkolwiek nieczule to brzmi) historię o rozpamiętującej dramatyczne zdarzenie kobiecie. Akcja wyraźnie przyspiesza, w czytelniku rodzi się pragnienie, by posiąść umiejętność czytania dwóch stron jednocześnie i poznać wreszcie zakończenie. Pokusa zerknięcia na ostatnią stronę jest ogromna. I brawo dla tych, którzy mają w sobie wystarczająco dużo woli, by tego nie zrobić. Wielka szkoda, że autorka, mimo wszystko, nie przyspieszyła nieco akcji w pierwszej części powieści, ale druga zdecydowanie to rekompensuje.

Narracja „Pozwolę ci odejść" prowadzona jest aż w trzech różnych formach gramatycznych w zależności od bohatera: w czasie teraźniejszym pierwszej osoby liczby pojedynczej, w czasie przeszłym trzeciej osoby liczby pojedynczej oraz czasie przeszłym drugiej osoby liczby pojedynczej. I to główny zabieg różnicujący warstwę językową. W tym zabiegu zawiera się cała, skomplikowana paleta psychologii bohaterów – ofiara, która nie chce myśleć o przeszłości i nie widzi przyszłości, więc jest jedynie tu i teraz; policjanci, których zadanie jest analizować, wracać i rozważać przeszłość oraz ka, który obarcza winą ofiarę. Poza tym Clare Mackintosh wybrała raczej przezroczysty, niewyróżniający się skomplikowaniem budowy zdań, styl.

Jakkolwiek generalizująco to zabrzmi, widać, że powieść pisała kobieta. Kobieca bohaterka skupia się na przeżyciach, których mężczyźnie nie sposób doświadczyć – z różnych powodów. Najsilniej tekst trafi więc do czytelniczek, chociaż myślę, że otwarci na nowe przeżycia panowie także mogą odebrać tę historię bardzo emocjonalnie.

Jeżeli ktoś miałby wątpliwości, czy kobieta może napisać dobry thriller (chociaż uważam, że sporo powstało potwierdzających to tekstów), to Clare Mackintosh z pewnością go przekona. Autorka doskonale dawkuje napięcie, nie ogranicza się do jednej formy narracyjnej i przede wszystkim, perfekcyjnie prowadzi skomplikowaną fabułę. Co więcej, pomimo, że jestem zwolenniczką zasady „mniej znaczy więcej" i nie przepadam za wyjątkowo zagmatwanymi intrygami (zbyt duża ilość zbiegów okoliczności zmniejsza poziom prawdopodobności historii), to ta zrobiła na mnie wrażenie. Szukacie lektury na upalne dni, żeby chłodny dreszcz przebiegał Wam po plecach? Trafiliście w dziesiątkę!

Dział: Książki