Rezultaty wyszukiwania dla: czasu
Kobieta w oknie
Anna Fox została sama na skutek jednego błędu; teraz, samotna w wielkim domu, za jedyną rozrywkę ma podglądanie sąsiadów przez lornetkę (niejako żyje codziennością obcych), picie wina w zdecydowanie zbyt dużych ilościach oraz udzielanie się w Internecie na forum związanym z psychologią. Jej szczególne zainteresowanie skupiło się na nowych sąsiadach, Russellach. Przypominają jej to, co sama utraciła... I choć kobieta na pozór wiedzie spokojne życie, skupione wokół codziennych rytuałów, to Russellowie zburzą doszczętnie tak skrupulatnie zaplanowane "staczanie się w dół" Anny. Dla tajemnicy, jaką skrywają, musi porzucić dotychczasowe obawy. I stanąć twarzą w twarz z tym, czego najbardziej się boi.
Ostatnimi czasy dosyć często możemy natknąć się na historie dotyczące załamanych jednostek ludzkich (najczęściej kobiet), które zamknięte w swoim małym świecie codziennych rytuałów, czy przyzwyczajeń nagle widzą coś, czego nikt nie powinien być świadkiem. Zbrodnia, morderstwo, akt agresji. I to niecodzienne zdarzenie daje im siłę, stanowi swoisty impuls do rozliczenia się z własnym życiem, wzięcia się "za siebie", aby doprowadzić prywatne śledztwo do końca. Zaznaczmy, że nikt im nie wierzy w to, co widziały- takie bohaterki to kobiety po przejściach, nadużywające leków, czy alkoholu. Nie są pewnymi świadkami, a wręcz uważane są za niepoczytalne, o zbyt wybujałej wyobraźni. Prawdopodobnie zaczęło się od "Dziewczyny w pociągu"- a przynajmniej dla mnie była to pierwsza lektura tego typu. Potem poszło już z górki. I A. J. Finn również stworzył książkę, która pod ów schemat podpada. A równocześnie udało się mu napisać coś, co nie jest "odgrzewanym kotletem".
Anna Fox, do czasu tragicznych wydarzeń w jej życiu, pracowała jako psycholog. Później, gdy agorafobia, czyli lęk przed opuszczaniem domu, na stałe zapanowała nad jej życiem, mury rodzinnego budynku, w których to dotychczas spędziła najlepsze chwile swojego życia, stały się jej ostoją. No i oczywiście garść tabletek od czasu do czasu, popitych litrami wina. I tak z kobiety kroczącej wytrwale swoją ścieżką stała się cieniem dawnej siebie. Nic więc dziwnego, że zainteresowała ją ta nowa rodzina, która wprowadziła się naprzeciwko- Alistar, Jane i ich nastoletni syn Ethan. Z panią domu zdążyła się nawet zaprzyjaźnić. A tu pewnej nocy widzi, jak kobieta zostaje zamordowana... alkoholowe zwidy czy prawda? Jak uzyskać odpowiedź, skoro każdy zaprzecza, jakoby istniała inna Jane Russell, niż ta, która pojawia się w ich domu po morderstwie... ?
Kobieta w oknie ma w sobie ogromną, przyciągającą moc. Było mi przykro, kiedy na moment musiałam odłożyć książkę. Ciekawa dalszych losów pani psycholog sięgałam po lekturę w każdej wolnej chwili. Ogromnnie wciąga! Częste zwroty akcji, tajemnicze postacie i coraz więcej podejrzeń to gratka dla każdego fana mocniejszej literatury. Mnie przede wszystkim interesowało, kim jest ta "nowa" Jane. W pewnym momencie sama już nie byłam pewna, czy Anna przypadkiem rzeczywiście nie choruje na jakąś psychiczną przypadłość... szczególnie, że w toku wydarzeń dowiadujemy się, co sprawiło, iż tak bardzo boi się wychodzić z domu.
Literackie dziecko pana Finna daje nam niezłego kopa; co tu dużo mówić, mimo wykorzystania powielającej się już w literaturze tematyki ta książka nadal jest intrygująca. Nadal przyspiesza tętno, zaskakuje oraz rzuca na kolana. Teraz, już jakiś czas po lekturze, z niecierpliwością będę oczekiwać na kolejne utwory owego pisarza. Wierzę, że będą równie dobre- ba, nawet jeszcze lepsze! Was z kolei z całego serca zachęcam do skuszenia się na Kobietę w oknie. Gwarantuję Wam, że spędzony z nią czas nie będzie zmarnowany.
Natarcie
Gdy w 2016 roku Fabryka Słów rozpoczęła wydawanie serii Frontlines, zupełnie nieznanego autora Marko Kloosa, obawiałam się, że na polu space opery i fantastyki militarnej generalnie nie można nic nowego za bardzo osiągnąć. Polski rynek przecież już był pełen książek takich wielkich nazwisk jak Weber, Heinlein, Haldeman, Scalzi, a przecież były też pomniejsze jak Currie, Campbell, Douglas, czy Nagata. Jednak to właśnie ten cykl pochłaniam z wielką przyjemnością i to ten pisarz ma wielki dar utrzymywania czytelnika przy sobie.
Jeśli czytaliście „Ewakuację”, drugi tom cyklu, to doznaliście nieprzyjemnego doświadczenia, jakim jest wredne zawieszenie fabuły przez autora w momencie, w którym chciałoby się natychmiast sięgnąć po następny tom. Ludzkość, a przynajmniej ta jej cząstka, która została wraz z Andrew Graysonem, na Nowym Svalbardzie, w systemie Fomalhaut, dowiedziała się, że Dryblasy, czyli agresywny i mocno ekspansywny gatunek, przedostał się do Układu Słonecznego. Nikt nie wie, co się dzieje z Ziemią, poza tym, że zapewne nikomu dużo czasu nie zostało, ani ludziom na Nowym Svalbardzie, którzy umrą z głodu, jeśli będą musieli wyżywić nadprogramową ilość przybyłej armii, ani ludzkości, jeśli resztki sił zbrojnych szybko nie przedostaną się do rodzimego układu i nie wesprą swoich w walce o utrzymanie macierzystej planety. Nic jednak u Marko Kloosa nie jest takie proste, a przecież jest jeszcze Andrew Grayson, który, gdzie się pojawi jest w epicentrum wszelakiego.... zamętu, delikatnie mówiąc.
Sięgając po „Natarcie” byłam przekonana o tym, o czym będzie ten tom. Chyba nadal zbyt sztampowo traktując Marko Kloosa, pomyliłam się. A tom trzeci, choć jest tomem przejściowym i lekko wydłuża cały cykl, to w ogóle, ale to w ogóle, nie daje tego odczuć czytelnikowi, że musi pozamykać kilka wątków, aby móc, zapewne w następnym tomie, pójść dalej z fabułą. Zdecydowanie należy docenić talent pisarza, który potrafi nie wydłużać niepotrzebnie fabuły, tworzyć każdorazowo oryginalnie nową koncepcję dla każdego tomu i prowadzić narrację tak, że czytelnik nie ma, ale to wcale, ochoty odrywać się od lektury. Jakby nie patrząc autor bazuje na bardzo sztampowych elementach: źli kosmici atakują Ziemię, trzeba ją obronić, a całą narrację skupia wokół głównego bohatera, który dzięki łutowi szczęścia zawsze wychodzi z opresji, ale żeby nie wychodził na supermena, najlepiej, aby miał zwykłe cechy, czyli dobrych przyjaciół, dylematy moralne, dobrą kobietę, a i niech od czasu do czasu lubi się napić. Niby bardzo prosta recepta, którą wielu próbuje wykorzystać, ale jednak niewielu umie tak, jak Marko Kloos tchnąć w ten pomysł naprawdę żywą i ciekawą duszę. Nic jednak samo nie przychodzi, w Podziękowaniach „skromny padawan” dziękuje za cenne uwagi i pomoc właśnie wyżej wymienionemu Johnowi Scalzi'emu i Elizabeth Bear, co oznacza, że pisarz, wie, od kogo należy się uczyć.
Szczerze polecam cały cykl Frontlines i z niecierpliwością będę oczekiwała tomu czwartego „Chains of Command”.
IceCool
Moda na miłe spędzanie wolnego czasu w gronie rodzinnym przy grach planszowych sprawiła, że co chwilę jesteśmy zasypywani nowymi tytułami familijnymi. Rynek gier planszowych cały czas się rozrasta i ewoluuje. Twórcy szukają nowych pomysłów, ale również coraz częściej wracają do korzeni, do prostej zabawy zręcznościowej. Któż z Was jako dziecko nie grał na chodniku w kapsle? Umiejętność sprawnego pstrykania w kapsle przekładała się na zwycięstwo oraz uznanie wśród kolegów. Całkiem niedawno na polskim rynku dzięki wydawnictwu Rebel ukazała się gra IceCool, której mechanika opiera się na takowym zręcznym pstrykaniu w ... figurki pingwinków. Tytuł ten otrzymał w tym roku najważniejsze wyróżnienie w branży planszówkowej – nagrodę Spiel des Jahres w kategorii dziecięcej. Czy zasłużenie? Postaram się to ocenić.
Strona wizualna
Na pewno pierwsze co rzuca się w oczy, to bardzo innowacyjne wykonanie gry. „IceCool” zapakowane zostało w podłużne pudełko, które w środku zawiera ... kolejne pudełka. Elementy te odpowiednio ze sobą połączone tworzą sporą planszę i teren rozgrywki, jakim jest szkoła dla pingwinów. Dodatkowo w środku znajdziemy cztery plastikowe pionki - figurki pingwinów, 16 drewnianych ryb oraz sporo kart (bohaterów, ryb zapewniających punkty zwycięstwa i legitymacji szkolnych). Jakość wszystkich elementów stoi na wysokim poziomie. Pudełka tworzące planszę zostały wykonane z twardego kartonu oraz ozdobione fajnymi ilustracjami przedstawiającymi m.in. wyposażenie ptasiej szkoły i oddającymi klimat gry. Bardzo dobre wrażenie robią szczególnie pionki, które zostały stworzone na wzór klasycznej wańki-wstańki – dzięki odpowiedniemu wyważeniu, kolebią się na boki, ale nigdy nie przewracają. Ogólnie rzecz biorąc całość prezentuje się świetnie i wywołuje uśmiech na twarzy najmłodszych graczy.
Dodam, iż ze względu na swój zręcznościowy charakter, gra wymaga sporo miejsca na stole na rozłożenie planszy oraz dużo wolnego miejsca dookoła, aby mieć bezproblemowy dostęp do naszych pingwinków. Oczywiście spokojnie można rozłożyć planszę na podłodze.
Cel i przebieg rozgrywki
W grze wcielamy się w niesforne pingwinki, które postanawiają zerwać się z lekcji. Głodne przemierzają szkolne pomieszczenia w poszukiwaniu rybek. Naprzemiennie jeden z graczy przyjmuję rolę woźnego, który za zadanie ma złapanie i wylegitymowanie urwisów. Rozgrywka przypomina typowego berka, jeden goni, reszta ucieka i jednocześnie próbuje pozyskać pokarm.
Przed przystąpieniem do rozgrywki warto potrenować pstrykanie, aby opanować trzy podstawowe techniki poruszania się po planszy. Dzięki odpowiedniemu pstryknięciu możemy sprawić iż pingwinek śliźnie się na wprost, zakręci lub efektowanie podskoczy.
Każda runda składa się z trzech faz. W pierwszej gracze będący uciekinierami przyczepiają po jednej swojej rybce do każdych z 3 par drzwi, woźny zaś umieszcza swój pionek w pomieszczeniu kuchni.
Druga faza to zabawa w łapanego. Najpierw poruszają się po kolei uczniowie, a następnie goni ich woźny. Każdy w swojej turze może wykonać jedno pstryknięcie. Każdy gracz zbiera odpowiednie rybki poprzez prześliźnięcie się przez drzwi, nad którymi one wiszą. Za każdą zdobytą rybkę otrzymujemy kartę z talii z ilością punktów. W momencie, kiedy pionek woźnego dotknie pionka ucznia, należy oddać jemu jedną kartę legitymacji szkolnej. Faza ta trwa do momentu, aż dowolny gracz uzbiera 3 rybki w swoim kolorze lub woźny zbierze wszystkie legitymacje.
W fazie trzeciej woźny otrzymuje jedną kartę ryb z talii oraz dodatkowo kartę za każdą zdobytą legitymację. Pozostali gracze, którzy byli uczniami, otrzymują po jednej karcie ryb, jeśli nadal mają legitymację. Następnie nowym woźnym zostaje kolejny gracz i rozpoczyna się pierwsza faza drugiej rundy.
Taka zabawa trwa tyle rund, ilu jest graczy, czyli każdy musi być raz woźnym (w rozgrywce 2-osobowej, każdy musi być woźnym 2 razy).
Wrażenia
Proste zasady tej gry sprawiają, że do wspólnej zabawy możemy zasiąść już z 5- czy 6-latkami. Na początku trochę trudno opanować pstrykanie w pingwinki. Wbrew pozorom nie jest to proste zadanie, ale odpowiedni trening i technika czyni mistrza. Przy okazji rozgrywka zmusza graczy do ciągłego ruchu dookoła planszy niczym przy stole bilardowym. Fajnie, że autorzy gry wzięli pod uwagę różne problemy, jakie mogą nas spotkać podczas poruszania pingwinkami. Przewidzieli i wyjaśnili postępowanie w sytuacjach, kiedy np. pingwinek utknie w drzwiach w szparze między pudełkami lub zatrzyma się w rogu pomieszczenia.
Bardzo fajnym pomysłem jest brak eliminacji graczy w trakcie drugiej fazy. Pingwinek złapany przez woźnego oddaje tylko swoją legitymację, pozostaje na planszy i nadal może zbierać rybki.
Mało, która gra pozbawiona jest wad. W „IceCool” w oczy rzuca się jeden drobny mankament. Za złapaną rybkę otrzymujemy kartę z punktami z talii. Tutaj pojawia się trochę denerwujący element losowości. Mianowicie możemy dostać od 1 do 3 punktów, które tak naprawdę nie są wyznacznikiem naszych umiejętności. Wszystko zależy od naszego szczęścia w dobraniu karty. Wielokrotnie zdarzało się, że osoba, która bez problemu radziła sobie z pstrykaniem, ostatecznie przegrywała, gdyż uzbierała mniej punktów.
Trochę nudny jest wariant gry 2-osobowej. Nie pomagają zmienione zasady i to, że każdy jest dwa razy woźnym. Po prostu przy większej liczbie graczy, na planszy więcej się dzieje, gra zaś zaczyna wywoływać pozytywne emocje.
Biorą pod uwagę to, iż gra skierowana jest przede wszystkim do dzieciaków, powyższe wady będą praktycznie niezauważalne. Dla najmłodszych liczyć się będzie sama frajda z radosnego pstrykania.
Na koniec chciałbym zauważyć, iż gra aż prosi się o stworzenie dodatków z nowymi pomieszczeniami, o które można rozbudować aktualną planszę albo o dodatkowe elementy, typu jakieś ślizgawki, skocznie itp. Oczywiście dla chcącego nic trudnego, wraz z dziećmi można samodzielnie urozmaicić rozgrywkę, dodając stworzone własnoręcznie elementy. Ogranicza nas tylko własna wyobraźnia.
Podsumowanie
„IceCool” to gra szybka i dynamiczna. Znakomicie przy niej bawić się będą nie tylko dzieci, które są docelową grupą odbiorców, ale również dorośli. Na tle innych gier familijnych wyróżnia się również innowacyjnym i bardzo dobrym wykonaniem. Przy odpowiednim dozowaniu, dostarczy wszystkim mnóstwo pozytywnych emocji. Zasłużenie otrzymała swoistego planszówkowego Oscara - Kinderspiel des Jahres. Polecam z czystym sumieniem.
Zapowiedzi Wydawnictwa Mag
Wydawnictwo Mag podało wstępne plany wydawnicze na pierwszy kwartał roku 2018 roku.
STYCZEŃ
Neil Gaiman Dym i Lustra
Robin Hobb Wyprawa Błazna
William Gibson Wypalić Chrom (Artefakty)
Dan Simmons Endymion (Artefakty)
Tui T. Sutherland Najjaśniejsza noc
Zawisza Czarny
Kto powiedział, że prawdziwy patriota, rozkochany w Polsce do granic możliwości, nie może być... czarny? I pochodzić z głębokiej Afryki? Otóż może! Piotrek, ze względu na ciemniejszy odcień skóry, zwany jest Zawiszą. Mieszka na Śląsku, gdzie wychowywał go emerytowany żołnierz oraz mistrz sztuk walki, pełniący posługę misjonarską. Nasz bohater trafia do stolicy, Warszawy, gdzie pragnie obejrzeć mecz Polska - Hiszpania. Nie wie jednak, że trafi w sam środek spisku tak zwanych polskich patriotów, a za dziwnymi wydarzeniami może stać... prawdziwy Zakon Krzyżaków. Zawisza zyskuje jednak popleczników- warszawską pannę taksówkarz, która oprócz podróży dziadkową Syrenką uwielbia obić kilka mord, Gośkę, czyli zwykłą, wrocławską matkę o ciężkiej pięści i ludzi z podziemia, ze staruszkiem- Pająkiem na czele.
Nie miałam jeszcze okazji zapoznać się z twórczością pana Jakuba Ćwieka, choć czytałam o niej bardzo pozytywne opinie. Tak więc, gdy nadarzyła się możliwość przeczytania jego najnowszej książki, nie zastanawialam się ani sekundy. I teraz wiem, dlaczego ów polski autor ma aż tylu fanów.
Pan Ćwiek zaserwował nam patriotyczną historię, wytykając palcem (choć nie bezpośrednio) zachowania charakteryzujące naszych rodaków, między innymi brak tolerancji, przesadzoną polskość (nieumiejętność poszanowania innych racji, brak zrozumienia). Do tego wszystko umieszczone jest w fantastycznej otoczce, gdzie pojawia się patriotyczny napój Dumny Rodak (dostępny tylko drogą połowicznie legalną), zombie- korpoludki i wiele, wiele przedziwnych wydarzeń. Istna mieszanka wybuchowa!
Zawiszę Czarnego czyta się w trybie przyśpieszonym; każdy krok głównego bohatera to pewność, że coś będzie się działo. I choć on sam chciał wyłącznie obejrzeć mecz reprezentacji, to świat ma wobec niego zupełnie inne plany. Zawisza nie jest jakimś opętanym manią polskości patriotą, a jedynie robi to, co uważa za słuszne. Trafienie do tajnej "jaskini" Pająka jakoś go specjalnie nie zadziwiło, szybko odnalazł się w nowej rzeczywistości. A że ma aparycję oraz umiejętności maszyny do zabijania... cóż, takie czasy.
Polubiłam Sawkę, czyli kobietę, która na co dzień pracowicie przemierza warszawskie drogi, aby swoją Syrenką dowieźć klientów w wyznaczone przez klienta miejsce. Bohaterka jest buntownicza, zawsze ma coś do powiedzenia i nieszczególnie przejmuje się konsekwencjami. A to, jak operuje kastetem i kijem, budzi tylko dodatkowy podziw. Z toku wydarzeń można wywnioskować, że będzie jakiś ciąg dalszy historii owych postaci. Ciekawe, czy Sawka zapała do Zawiszy czymś więcej niż tylko bojowym szacunkiem? A może miejsce u jego boku przeznaczone jest dla Gośki, wrocławskiej matki- karateki?
Bawiłam się świetnie. W tej książce nie brakuje czarnego humoru, a czytając miałam wrażenie, że wcale nie przeniesiono mnie do Warszawy, lecz do innego miejsca na ziemi. Polska jako cel ataków tego rodzaju? Ciekawe! Można by rzec, że historia kołem się toczy, ostatecznie Krzyżacy już raz zapisali się w historii... Do tego liczne zwroty akcji, wydarzenia nie z tego świata, wspomniany już czarny humor czy świetnie stworzeni bohaterowie i otrzymujemy przepis na książkowy sukces.
Po tej literackiej przygodzie już wiem, czego się chwytać- pozostałych książek pana Ćwieka. Czas nadrobić zaległości! A Was zachęcam do poświęcenia czasu dla Zawiszy Czarnego, gdyż ta opowieść pochłonie Was bez reszty. Tak jak i mnie!
Zwierciadło piekieł
Jeden z najpopularniejszych horrorów Grahama Mastertona w nowym wydaniu!
Autor stworzył niesamowicie klimatyczną powieść, której fabuła skupia się wokół tajemniczego lustra należącego do zmarłego w tragicznych okolicznościach chłopca, gwiazdy wielkiego ekranu lat 30-tych XX wieku. Masterton wykorzystuje tu liczne przesądy i gusła, uwiarygodniając w ten sposób swoją opowieść. Czytelnik ma do czynienia z różnymi zabobonami dotyczącymi zwierciadeł, a także szatana i zła absolutnego. Wszystkie idealnie się ze sobą komponują, tworząc w ten sposób nadzwyczaj wciągającą historię, od której nie można się oderwać choćby na chwilę.
Graham Masterton odnosi się także do wielu istniejących dzieł np. “Alicji po drugiej stronie lustra” autorstwa Lewisa Carolla czy filmu “Omen”, który swego czasu robił piorunujące wrażenie na widzach.
Należy pamiętać, iż jest to książka dość makabryczna. Autor nie boi się krwawych opisów i wymyślnych zbrodni. Ma niewiarygodną wyobraźnię i wciąż gra na emocjach czytelnika. Szczególnie dotknięci mogą się poczuć miłośnicy zwierząt - autor nie oszczędza nawet ich. To jeden z tych horrorów, których nie należy czytać w nocy. Taki, który wywołuje koszmary senne i odciąga uwagę od prozaicznych czynności.
Na uwagę zasługuje też ukazanie Hollywood takim, jakim jest naprawdę. Aktorzy, piosenkarze i reżyserzy dążący jedynie do sławy, władzy i bogactwa. Zepsute osobistości, które za nic mają innych, skupiając się jedynie na własnych potrzebach. Gwiazdy, które do sukcesu idą po trupach i są gotowe zaprzedać duszę diabłu, by zawsze być cenionym i pięknym. Tutaj jedyną walutą jest mamona, wartości takie jak życzliwość i empatia spychane są na dalszy plan.
Znaleźć tu można także świetny humor w idealnej ilości, który nie rozprasza, lecz nadaje bohaterom cech, dzięki którym można się z nimi utożsamić i tak po ludzku polubić. Dialogi są niezwykle naturalne. Masterton unika przydługich wynurzeń i monologów, które nie mają miejsca w zwykłym życiu.
Jedynym rozczarowującym elementem jest zakończenie. Niezwykle przewidywalne, banalne i całkowicie bez polotu. Jakby autor zbyt szybko chciał doprowadzić sprawę do końca i uwolnić czytelników od napięcia, które tak fenomenalnie wykreował. Wszystko po prostu dzieje się zbyt szybko. Mimo to książka robi ogromne wrażenie i zostaje w pamięci przez naprawdę długi czas. “Zwierciadło piekieł” to horror, któremu warto dać szansę, nawet jeżeli nie jest się miłośnikiem gatunku.
Thorgal, 40 lat – Artbook
Najbardziej popularna komiksowa seria fantasy w Polsce i jedna z najsłynniejszych w Europie liczy sobie już 40 lat! Dziś Egmont obchodzi okrągły jubileusz opublikowania pierwszej przygody Thorgala. Z tej okazji już 7. grudnia br. ukaże się specjalny album „Rosiński Artbook. Thorgal 40 lat”. Celebrowanie rocznicy pojawienia się Gwiezdnego Dziecka uświetniają również kolejne tomy komiksów w seriach pobocznych Kriss de Valnor „Góra czasu” i Młodzieńcze lata „Slivia”. Fani słynnej wikińskiej sagi nie mogą tego przegapić!
Lekcja martwej mowy
Dwadzieścia dziewięć lat temu pracowali wspólnie nad "mającym wszystko zmienić" artykułem, po którego opublikowaniu miało spaść kilka sławnych głów. W jego wydaniu przeszkodziła im wojna. Dziś spotykają się ponownie, lecz nie przypadkiem... ktoś bardzo dobrze przygotował się do swojego zdania, zapraszając tak, aby nikt z zainteresowanych nie wiedział o obecności drugiej osoby. Do czasu. Jakub Stern i Wilga de Brie otrzymali zaproszenie do Lwowa, siedziby ich dawnej redakcji. Jak się jednak okazuje na miejscu, zapraszający ich mężczyzna dzień wcześniej uległ poważnemu wypadkowi. Nie wiadomo, w którym z lwowskich szpitali obecnie przebywa, nie wiadomo, po co wezwał dawnych znajomych. Mimo tego ich śladem podąża ktoś, kto za ich każdy sekret... i słabości. I pragnie, aby wykonali pewne zadanie.
Z twórczością pana Pawła Jaszczuka miałam do czynienia kilka lat temu; kojarzyłam nazwisko, ale dla pewności musiałam sprawdzić, czy mowa o tym samym autorze. Jak się okazuje, czytałam wówczas jeden tom z serii o Jakubie Sternie. i z tego, co pamiętam, lektura nie do końca trafiła w moje gusta. Tym bardziej byłam ciekawa tego, jakie okażą się pozostałe części serii.
Rzecz dzieje się we Lwowie, w roku 1968. Główny bohater, choć od wielu lat nie postawił stopy w owym mieście, na zaproszenie dawnego znajomego z redakcji postanawia ruszyć w podróż. Kierowany dziennikarską ciekawością nie wie, skąd to nagłe zainteresowanie jego osobą. Sprawa ma jednak o wiele głębsze, drugie dno. A głównym celem pewnych osób jest odkrycie, o czym miał być artykuł, który ostatecznie nie ukazał się. I jak wiele osób zna jego treść...
Cała sprawa jest mocno poplątana, ponieważ dobrzy mieszają się ze złymi, a źli z dobrymi. Nie wiadomo, komu ufać, a kto chce zrobić bohaterom krzywdę. Wilga de Brie, dawna współautorka wspomnianego artykułu, przyjeżdża do Lwowa aż z Francji, gdzie obecnie mieszka z córką i mężem. Tylko wrogowie znają jej problem. I nie zamierzają trzymać go w tajemnicy, chyba że kobieta zgodzi się na współpracę. Bohaterka jest tutaj słabszym ogniwem, łatwiejszym do manipulacji, choć walczy twardo.
Lekcja martwej mowy cechuje się historycznym tłem, dzięki któremu czytelnik może się bardzo wiele dowiedzieć. W tej kwestii jestem zupełna ignorantką, a historię toleruję jedynie w literaturze tego typu. Najbardziej intrygowały mnie raporty niejakiej Wandy, podstawionej towarzyszki znanego pisarza. Ona również miała swego rodzaju związek z dwójką głównych bohaterów, choć jest to relacja raczej drugoplanowa. Całość skupia się na próbach ucieczki Sterna i de Brie, na śledzących ich osobach i tym, czego tak naprawdę od nich żądają. Bo mimo upływu lat ani Jakub, ani Wilga nie zapomnieli ani jednego słowa z artykułu. I za żadne skarby nie chcą przekazać go w ręce wroga...
Motywy polityczne w literaturze nie do końca trafiają w moje gusta; Lekcję martwej mowy ratuje fakt, iż posiada ona bardzo wartką akcję. Nie sposób się przy niej nudzić, a już na pewno nie można odłożyć na chwilę książki- grozi to jeszcze większym poplątaniem wątków. Dzięki temu lekturę czyta się w trybie natychmiastowym. Nie zapominajmy jeszcze o tym, iż nie wiadomo, kto przyjaciel, a kto wróg. Elementy zaskoczenia również na dobrym poziomie.
Reasumując, Lekcja martwej mowy to książka dobra, aczkolwiek ten cały polityczny pościg to nie moja bajka. Dla osób, które lubią tło historyczne i różnego rodzaju polityczne akcje czy zagrywki lektura będzie idealną do spędzenia czasu.
Pocałunek zdrajcy
„Znakomita lektura dla fanów serii Rywalki” – głosi zachęta na okładce „Pocałunku zdrajcy”, debiutanckiej powieści Erin Beaty i jednocześnie „jednej z najbardziej oczekiwanych powieści dla młodych czytelników fantasy 2017 roku”. Jeśli dostrzegacie tu pewną sprzeczność, to nie martwcie się – polski wydawca wybrał najłagodniejszy zabieg marketingowy z szerokiego wachlarza zastosowanego przez wydawcę w USA („retelling Mulan”, „Jane Austen z bandytami”). Ten amerykański marketing bardziej zniechęca niż zachęca, tym bardziej, gdy człowiek pamięta o zmarnowanym potencjale Rywalek, natomiast opis na okładce powieści wydaje się intrygujący. Dziewczyna, która nie chce wyjść za mąż, zostaje asystentką swatki i szpieguje damy z wpływowych rodzin oraz kandydatów dla nich. Brzmi jak coś nowego w literaturze młodzieżowej ostatnich lat.
Główna bohaterka, Sage Fowler, to wychowywana przez wujostwo sierota, którą ojciec-buntownik nauczył nonkonformizmu. W skrajnie patriarchalnym społeczeństwie, w którym przyszło żyć Sage, dziewczyna uczy się czerpać wiedzę z książek i nie liczyć tylko na dobre małżeństwo, ale na swoje własne możliwości. Wuj Sage ma na ten temat inny pogląd i próbuje wydać ją za mąż, by chociaż w ten sposób polepszyć jej pozycję w świecie. Podczas spotkania ze swatką okazuje się jednak, że Sage to fatalny materiał na żonę. Zajmująca się łączeniem ludzi w pary Darnessa Rodelle uznaje za to dziewczynę za idealną przyszłą pomocnicę. I tak Sage otrzymuje zadanie bojowe. Wkrótce ma się odbyć Concordium – uroczystość, podczas której młodzi przedstawiciele najważniejszych rodów w kraju mają znaleźć sobie żony. Sage ma szpiegować potencjalne kandydatki na małżonki i pomagać swatce zdobywać informacje. Dziewczyna nie podejrzewa jeszcze, że drogi zdążających na Concordium dziewcząt skrzyżują się z drogami strzegących granic państwa żołnierzy dowodzonych przez kapitana Alexandra Quinna. I że jej postanowienie „nigdy nie wychodzić za mąż” mogło być odrobinę pochopne. Do czego zmierza ta historia? Czy się domyśliliście, czy nie, resztę musicie doczytać sami.
Erin Beaty miała dobry pomysł. Miała wizję skomplikowanych stosunków rodzinnych głównej bohaterki – szczególnie relacji z wujem, który, jak się wydaje, nie miał być stereotypowym złym krewnym. Wspomnienia dziewczyny z pierwszej ucieczki i zachowanie Williama wyraźnie wskazuje, że autorka chciała stworzyć wielowymiarową postać. Tylko że ten wątek urywa się w powieści brutalnie. I jest zaledwie wierzchołkiem góry lodowej problemów, które mam ze światem „Pocałunku zdrajcy”.
No właśnie, świat. Świat przedstawiony. Wiem, że akcja toczy się w jakiejś fikcyjnej rzeczywistości, w której jest kilka krain (ich mieszkańcy różnią się przede wszystkim kolorem skóry), dzieci z nieprawego łoża otrzymują imiona od nazw roślin, wszyscy posługują się językiem angielskim (na co wskazują angielskie imiona oznaczające rośliny)... i to właściwie tyle. Geografia świata przedstawionego to kilka rzuconych nazw i kompletny brak pogłębionej informacji. Nie wiadomo nic o genezie konfliktu Demory z Kimisarą, o ustroju samej Demory, o stopniu rozwoju cywilizacji i korzeniach karykaturalnego patriarchatu, w którym kobieta musi przepraszać męża, jeśli urodziła mu córkę zamiast syna. Tak radykalne założenie musi mieć bardzo dobre wyjaśnienie, by czytelnik zechciał uwierzyć w jego prawdopodobieństwo. Nie wiem tez, paradoksalnie, nic o funkcjonowaniu swatek: jakie warunki musi spełnić kobieta, by zostać swatką, czy może być zamężna i dlaczego swatki – rodzaju żeńskiego, zaznaczmy – cieszą się aż takim poważaniem, skoro są kobietami, czyli w założeniu świata przedstawionego tą głupszą i gorszą płcią. Z logicznego punktu widzenia swatami powinni być mężczyźni, oni wszak w ocenie możnych znają się lepiej na ludzkiej psychice i dobieraniu ludzi w pary.
To dość znamienny przykład głównego problemu tej książki. Autorka miała sporo dobrych pomysłów: sprytna asystentka swatki, wykorzystywanie Concordium (którego przebieg koniec końców nie został nawet opisany), trudne relacje rodzinne Sage. Tymczasem na pierwszy plan szybko wybił się wątek romantyczny i nie minęło wiele czasu, a zredukował całą resztę fabuły do dekoracji pojawiających się w zależności od potrzeb autorki. Świat przedstawiony to Nigdzie i Nigdy, postacie są papierowe, ich motywacje – albo słabe (co kierowało Darnessą, kiedy proponowała Sage stanowisko?), albo pominięte, a niektóre chwyty fabularne sprawiają, że czytelnik łapie się za głowę. Fascynuje mnie chociażby wrzucenie do fabuły Charliego – dziewięciolatka, który z uwagi na koligacje rodzinne z przyszłym ukochanym Sage podróżuje razem ze strzegącymi pogranicza żołnierzami. Wszyscy organizatorzy misji wiedzą, jak bardzo jest ona niebezpieczna. I mimo to postanawiają, że może z nimi jechać dzieciak wysoko postawionych rodziców. Rozumiem konieczność ocieplenia wizerunku kapitana Quinna i pokazania jego relacji z młodszym bratem, ale nie rozumiem, dlaczego to się odbywa kosztem elementarnej logiki. Charlie nie musiał być dzieckiem. Mógł być nieznacznie młodszy i zapatrzony w Alexa jak w obrazek. Niestety, takie i podobne nieprzemyślane decyzje kompletnie rujnują tę książkę.
Od strony strukturalnej książka też wzbudza wątpliwości – narracja przedstawiająca Quinna i jego towarzyszy mogłaby spokojnie zniknąć, ponieważ poza ukazaniem bohatera nie wnosi do tekstu absolutnie nic. Gdyby dostarczała czytelnikowi informacje o Demorze i konflikcie, miałaby rację bytu, ale to po prostu chodzący w kółko żołnierze i krótkie zaspojlerowanie ich strategii (co mogłoby pozostać tajemnicą i tekst lepiej by na tym wyszedł). Język jest poprawny, bez fajerwerków. Tłumaczenie – tak samo. Można by się paru drobiazgów przyczepić („odziedziczył ciemne kolory po swojej matce” czy podobne kalki), ale to potknięcia, których nie wyłapała redakcja. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że tłumaczka próbowała uratować tekst, ale poległa, ponieważ „Pocałunku zdrajcy” uratować się nie da. To książka słaba, miałka, a jedyne, co jest w niej spektakularne, to zmarnowany potencjał.
Monstressa. Tom 1: Przebudzenie
Czasami trzeba odważyć się i wyjść poza utarte szlaki.
„Monstressa. Tom 1: Przebudzenie” to pierwszy „dorosły” komiks, po który odważyłam się sięgnąć. Jak dotąd lubowałam się w komiksach cartoonowych w twórczości naszych rodzimych artystów Tadeusza Baranowskiego, czy Janusza Christy, we francuskim humorze Christophe Cazenove, Williama Maury, Jean-Jacquesa Sempé, belgijskim Raoula Cauvina, Luca Dupanloupa, czy amerykańskim Charlesa Schulza, Jima Davisa, czy Billa Wattersona. Jak widać w komiksie przeznaczonym, może nie tylko, ale dla młodszego czytelnika, mogłabym pisać i pisać, jednak w komiksie przeznaczonym dla dorosłego czytelnika, poruszam się po omacku. Stwierdziłam, że jednak należy iść naprzód i spróbować czegoś nowego. Wybierając po prostu pod kątem wizualnym i kierując się pochlebnymi opiniami, trafiło na komiks Non Stop Comics i na nową serię dark fantasy „Monstressę” z tekstem Marjorie Liu, rysunkami Sana Takeda i, co dla mnie nie było bez znaczenia, w tłumaczeniu Pauliny Braiter.
Monstressa to historia siedemnastoletniej Maiki Półwilk, Arkanijki, która próbuje odnaleźć odpowiedzi na dręczące ją pytania dotyczące jej przeszłości. Podejmuje ona niebezpieczną grę z Zakonem Cumaei, z którego to siostrami swojego czasu współpracowała jej matka, Moriko. W trakcie niebezpiecznej misji okaże się, że w Maice kryje się monstrum, nad którym zapanować będą chciały zarówno siostry z zakonu, jak i władcy z Dworu Świtu i z Dworu Zmierzchu.
Sięgając po Monstressę wiedziałam jedno, że wizualnie komiks spełni moje oczekiwania. Jest przepięknie narysowany w klimacie art deco z domieszką steampunka. Sana Takeda jest Japonką, dlatego nie ma co się dziwić, że styl europejski przeplata się ze stylem dalekowschodnim; i jak ornamentyka jest w stylu art deco, tak już kreska w szczególności oczu, czy zwierząt zbliżona jest do mangi. Kolorystyka zgodnie z klimatem dark fantasy utrzymana raczej w mrocznychkolorach z domieszką złota, jak przystało na art deco. Największe i najprzyjemniejsze zaskoczenie sprawiła mi jednak fabuła. Nigdy nie przypuszczałam, że historia w komiksie może zostać poprowadzona tak wielowątkowo i może być tak bogata. Trzeba przyznać Marjorie Liu, że przez to, że nie podała wszystkich faktów od razu, że wprowadza ciągłe retardacje poprzez retrospekcje i wyjątki z wykładów szacownego profesora Tam Tam, wymusza cały czas na czytelniku aktywny udział w czytaniu. Nie ma możliwości, aby czytać Monstressę i się nudzić, trzeba uważnie składać elementy układanki, by poznawać tajemnicze życie Maiki Półwilk. Obie panie w sposób proporcjonalny wymieszały tradycje wschodnie z zachodnimi i stworzyły magiczną mieszankę fantasy, mroczną historię o obciążonej wewnętrznym monstrum bohaterce, w świecie, w którym rządzi technika rodem z powieści steampunkowych, a jednocześnie jest to świat, w którym pojawiają się magiczne koty, dziewczynki liski i półbogowie. Cudownie głęboki, choć czasami przygnębiający świat pełen okrucieństwa i zdrad.
Moje pierwsze spotkanie z „poważnym” komiksem uznaję za wyjątkowo udane. Bardzo żałuję, że jedynie nie przemyślałam jednego, że kolejny tom Monstressy zostanie wydany dopiero w lutym. A może do tego czasu znów znajdę ciekawy „dorosły” komiks i szczerze będę mogła Wam polecić.