Rezultaty wyszukiwania dla: czasu

piątek, 03 sierpień 2018 20:45

Początek

Nory Roberts, amerykańskiej pisarki, autorki ponad 225 romansów, wielokrotnej zdobywczyni RITA Award i wielu innych nagród, nie trzeba przedstawiać. A recenzje książek z cyklu Oblicza śmierci, pisane pod pseudonimem J. D. Robb , futurystycznych romansów kryminalnych, pojawiały się kilkakrotnie na łamach Secretum.pl. Nora Roberts jest poniekąd gwarantem, lekkiej, ale nie infantylnej, przyjemnej i wciągającej lektury. Dlatego, gdy pojawił się Początek, tom pierwszy nowego cyklu Kroniki tej jedynej, z przykuwającą wzrok okładką, sięgnęłam po nią bez wahania, licząc na przyjemną odmianę w bądź co bądź, dość ciężkim kanonie moich lektur. A powieść swoim opisem zaintrygowała mnie, tym bardziej, że pisarka podjęła się nowej, jak dla siebie tematyki - postapokaliptycznej.

Akcja powieści rozpoczyna się w Dumfries w Szkocji, gdzie rodzina MacLeodów spotyka się, by uczcić koniec roku. Przypadkowe polowanie, rodzinne spotkanie wieńczące rok, zamienia się w ogólnoświatową pandemię. Tajemniczy wirus przyniesiony przez jednego z członków rodziny MacLeodów, przyczynia się do śmierci większości ludzkości. Ci, co nie ulegli chorobie muszą przetrwać w nowej rzeczywistości, w której grasują Najeźdźcy i Wojownicy Czystości, a pomiędzy zwykłymi śmiertelnikami zaczynają pojawiać się magiczne istoty, osoby obdarzone mocami, a także czarownicy. Świat musi, jak feniks z popiołów ponownie się odrodzić, a od ludzi zależy, w jakiej postaci.

Postapokalipsa, gdyby nie fakt, że traktuje o zagładzie, jest tematem romantycznym. Uwodzi, bowiem czytelnika swym czarem tworzenia świata na nowo, ma coś w sobie z robinsionady, a że współczesny świat odarty jest już z tajemnic, bo nawet jeśli nie stać nas na podróż w odległe krainy, to wystarczy włączyć Internet, Instagram, Google Earth i wszystko jest, powiedzmy, że na wyciągnięcie ręki. Nic nie pozostało do odkrycia, a zatem też nie ma miejsc, gdzie można by coś tworzyć na nowo. Dlatego też postapokalipsy są tak uwodzicielskie dla czytelników, a jak widać na przykładzie pani Roberts, również dla pisarzy.

A jak poradziła sobie pani od romansów i kryminałów ze zgładzeniem znakomitej większości ludzkości? No cóż, nie należy spodziewać się cudów. Jest to taka apokalipsa w wersji soft. Owszem pisarka opisuje od czasu do czasu okrucieństwa i bestialską naturę człowieka, ale wszystko wydaje się być złagodzone, powierzchowne i nie sięga głębiej. Bohaterowie są świadkami tragedii, brutalnych napaści, niesprawiedliwości, które dotykają ich również osobiście, a jednak relacje z ich przeżyć odbiera się, jak przesuwające się kadry z filmu, bez większej refleksji, ot, takie scenki rodzajowe akcentujące wynaturzenie ludzi. Poza tym zdecydowanie bardziej Nora Roberts skupia się na indywidualnych postaciach i ich perypetiach, niż nad samym światem i tym, co się z nim dzieje w trakcie pandemii. Fabuła Początku rozgrywa się dokładnie tak, jak spore gro książek tego gatunku; tajemnicza epidemia dziesiątkuje ludzkość, która popada w chaos i dzieli się na obozy DOBRA i ZŁA. Czytelnicy, którzy mają za sobą lekturę Bastionu Stephena Kinga mogliby rzec wręcz, że jest to skrócona, uproszczona i ubaśniowiona wersja, a nawet, że jest kalką powieści Kinga. Tworzenie się obozów DOBRA i ZŁA, dziwne moce, zakładanie nowego osiedla dla tych, co przetrwali, to wszystko już zostało napisane w Bastionie. Czym więc różni się Początek pod względem fabularnym od Bastionu? Po pierwsze proweniencją wirusa i magicznych mocy. U Kinga wirus “uciekł” z wojskowego laboratorium, a siły DOBRA i ZŁA mają raczej swe biblijne źródło, u Nory Roberts zarówno wirus, jak i siły nadnaturalne odwołują się do Tuatha Dé Danann.

Początek niestety rozczarowuje. Po pierwsze został najprawdopodobniej źle przetłumaczony, a z pewnością nie włożono odpowiedniej ilości czasu na prace redakcyjne. Czytałam książki Nory Roberts i nie pamiętam tak topornych dialogów, jakie niestety pojawiają się w tej pozycji. Pierwszą połowę książki czyta się z wielkim bólem, śledząc sztuczne rozmowy pomiędzy bohaterami. Możliwe, że autorka nie czuje się jeszcze zbyt pewnie w tym gatunku, ale jednak raczej skłaniam się ku teorii słabego tłumaczenia. Po drugie fabuła, która przewidywalna jest do bólu, a wielu będzie kojarzyła się po prostu z Bastionem.

Czy zatem warto sięgnąć po tę powieść? Jeżeli czytelnicy przymkną oko na niedoróbki redakcyjne i należą do tej grupy osób, która nie miała styczności z postapokalipsą lub twórczością Kinga, to jak najbardziej. Pomimo siermiężności dialogów można przywiązać się do bohaterów, a czar, jaki rzuca na czytelnika podróż ludzi, zdanych na własne siły, pomysłowość i zaradność w trudnych warunkach, zawsze uwodzi mocno. Jest również nadzieja, że mityczna tajemnica o dziecku, tej Jedynej, w następnych tomach pchnie fabułę na nowe tory i Nora Roberts wybije się na niepodległość literacką. Może z większym pietyzmem też Wydawnictwo przyłoży się w następnych tomach do tłumaczenia i redakcji, dzięki czemu większe grono czytelników będzie usatysfakcjonowane.

Dział: Książki
sobota, 28 lipiec 2018 11:33

Krew Manitou

Kiedy doktor Frank Winter po raz pierwszy ujrzał Susan Fireman, był pod wrażeniem jej "mimowego" pokazu. Chwilę później dziewczyna zaczęła wymiotować krwią, a tajemniczy mężczyzna przyglądający się całemu pokazowi z uśmiechem oznajmił, iż już jest jedną z "bladych". Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że na miasto spadło przekleństwo o wiele gorsze niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić...

Liczba chorych w zastraszającym tempie rośnie; jeszcze gorszym jest fakt, iż zakażeni nie wymiotują własną krwią, lecz swoich ofiar. Epidemia wampiryzmu zbiera coraz większe plony, szpitale są przepełnione, a ulice zasłane trupami. Nikt nie wie, co ją wywołało, ani jak ją powstrzymać. Harry Erskine, przy pomocy swojego duchowego przewodnika Śpiewającej Skały, musi rozprawić się z tym, co trapi jego miasto. Razem z nim do walki staje były żołnierz Gill, na wpół przemieniony w wampira doktor Winter oraz Jenica Dragomir, córka najsławniejszego naukowca, badającego temat wampiryzmu. Czy czwórka ludzi może pokonać to, co narodziło się w Piekle... ?

Kolejne spotkanie z Grahamem Mastertonem i jego serią Manitou za mną (choć chyba gdzieś umknął mi tom trzeci) i muszę Wam powiedzieć, że tym razem ów poczytny autor grozy dał z siebie znacznie więcej, niż w poprzednich tomach. 

W całą historię wprowadza nas niejako postać doktora Wintera, który to jako pierwszy zetknął się z krwistą epidemią. Jako lekarz ma wpojone zasady- za wszelką cenę ratować ludzkie życie, nie oceniać. Ma traktować na równi tak mordercę, jak i niewinnego człowieka. Susan jawi mu się właśnie jako zupełnie niewinna osoba, do czasu, aż poznaje prawdę. Wówczas jednak nie ma już czasu na zastanawianie się nad moralnością- trzeba ratować, kogo się da. Harry Erskine nie wiedział o wydarzeniach toczących się pod szpitalami; zajęty był wciskaniem bajeczek zamożnym, starszym paniom. Złe wieści przynosi mu młody mężczyzna, skarżący się na okropne sny i nieustanne uczucie niepokoju. Do Erskine'a skierowała go Amelia, bardzo silne medium, a prywatnie znajoma Harry'ego z dawnych lat. Okazuje się, że najsilniejszy szaman jaki chodził po tej ziemi, zwany Misquamacusem, znów odnalazł sposób, aby zemścić się na białym człowieku...

Kilka lat temu byliśmy zalewani literaturą wampiryczną, acz kierowaną głównie do młodzieży. Wampiry w takowych książkach były potulnymi barankami, w imię miłości gotowi pić zwierzęcą krew, etc. etc. U Mastertona są to z kolei oszalałe z żądzy krwi bestie, płonące bez życiodajnego płynu. I choć literackie wampiry nijak mnie nie przerażają (wiem, w życiu byłoby zupełnie inaczej) to z rozkoszą czytałam książkę, w której krwiopijcy żadnych wyższych uczuć nie mają. I tu tkwi największy plus tej części- Harry nie walczy już bezpośrednio z indiańskim szamanem (którego jakoś nie może się pozbyć), lecz z jego demonicznym poplecznikiem. Misquamacusa tak naprawdę jest niewiele w tym tomie, i bardzo dobrze. Czas na jakąś odskocznię. 

Akcja wartko pędzi przed siebie, a zarażeni coraz liczniej pokrywają ulice miasta. Ci, którzy zdążyli się narodzić na nowo, szukają pożywienia. Bohaterowie mają początkowo problemy z rozwiązaniem zagadki- jak dochodzi do zarażenia? Ostatecznie jednak łączą siły, a to, kto za tym całym armagedonem stoi, okazuje się niezłym zaskoczeniem...

Czytacie Mastertona? Na Waszej półce nie może zabraknąć czwartego tomu serii Manitou!

Dział: Książki
sobota, 28 lipiec 2018 10:50

Pocięte opowieści

Tak to już w życiu jest, że zauważymy własne szczęście dopiero wtedy, gdy je utracimy...

Neth dotychczas miał w życiu ogromnego farta, a w jego fachu (sam siebie określał jako "artystę- złodzieja") to rzecz niebywale ważna. Do czasu, aż pokusił się o przyjęcie przez samego Ruariego, boga oszustów, pojedynku w karty. I wygrał, za co bóg -zamiast nagrodzić- ukarał. Teraz Neth może zapomnieć o jakimkolwiek udanym skoku, a on sam toczy się coraz szybciej po równi pochyłej aż do dna. A jednak jego osobliwy talent gawędziarsko- oratorski zwrócił na niego uwagę samej hrabiny de Foch. Kobieta pragnie wykorzystać go do swoich celów, a są one bardzo dalekosiężne... W międzyczasie zmuszony do opuszczenia Namiru w skutek dziwnych okoliczności zostaje także kapitan straży miejskiej, Tyrmisz. Jako że jego wybrance serca, czarownicy Agnes również grozi niebezpieczeństwo, mężczyzna zabiera ją ze sobą. Za Agnes podąża jej ukochany mag Skerłej oraz waleczny Khahad, krasnolud.

Bohaterowie nie zdają sobie sprawy, że ich los bardzo przyciągnął uwagę Słońca i Księżyca, a także wielu innych bóstw, które to z ciekawością śledzą ich kolejne poczynania.

Rozpoczynając swoją przygodę z Pociętymi opowieściami, sama nie wiedziałam, czego  po lekturze się spodziewać. Po pierwszych stronach wręcz byłam pewna, że to bajka dla dzieci! Ogromne niedopatrzenie z mojej strony, zresztą bardzo szybko błąd naprawił się sam. Tacy bohaterowie zdecydowanie nie mogą występować w literaturze dla dzieci- a jeżeli już, to w bardzo ułagodzonej wersji. 

Czy jesteśmy właśnie takimi belami palmowego drzewa, które przy spalaniu się na ogniu miłości wydziela słodki zapach? Czy jesteśmy jak gruby knotek, który trzeba w porę zalać wodą praktyczności, aby nazajutrz ktoś inny mógł ponownie rozpalić żar? Czy powinniśmy patrzeć obojętnie, kiedy widzimy już, że za chwilę płomień sam dogaśnie? Czy może bez względu na wszystkie przeciwności losu powinniśmy dokładać nowe szczapki, które chociaż nie stanowią już zrębu palmy, kiedy wypalą się wspólnie, zostawią nieodróżnialny popiół?

Skoro bóg złodziei i oszustów, zwany Ruarim, zniszczył szczęśliwy los Netha, tak wziął na swoje barki próby odbudowania go. A jednocześnie, aby ubić dogodny interes, postanowił serwować fragmentami Słońcu i innym kolejne perypetie mężczyzny. I tak powstała zawiła, pełna przygód oraz niebezpiecznych wydarzeń historia. I choć Ruari miał przede wszystkim na celu ratowanie Netha za wszelką cenę, to i na Agnes, Tyrmisza oraz Khahada spadła część jego uwagi. W końcu oni również stali się ważną częścią toczonej przez boga gry. 

Nie ma znaczenia, co przyniesie ci szczęście. Ważne tylko, żebyś odkrył w sobie te najdrobniejsze rzeczy, które przyprawiają cię o uśmiech.

Historia dzieli się na trzy odłamy- perypetie Netha, nieustanną ucieczkę oraz poszukiwanie magicznej harfy przez Tyrmisza, Agnes oraz Khahada, i oczywiście codzienność Słońca oraz Księżyca, którzy ciekawskim okiem spoglądają na kolejne zapisane przez Ruariego karty. Nie sposób się tutaj nudzić, bowiem każda ze wspomnianych grup przeżywa coś innego, a z drugiej strony postaci nie jest tak wiele, aby mieć trudności z ich odróżnieniem. Do tego dochodzi rubaszny humor Khahada, który niczego się nie lęka. A i jest całkiem niezłym łamaczem niewieścich serc (albo oporu, jak kto uważa). Spędziłam z tą książką bardzo wesołe godziny, często śmiałam się sama do siebie (jak ten przysłowiowy głupi do sera). Przypadł mi do gustu stworzony przez pana Kozaczko świat otaczający naszych odważnych bohaterów, gdzie pragnie królować hrabina Meryl de Foch. Autor idealnie zestawił ze sobą momenty grozy, humorystyczne dodatki, a także chwile, w których niejednemu czytelnikowi zadrżałoby serce... 

Obok Pociętych opowieści nie da się przejść obojętnie; to lektura dla każdego, niezależnie od wieku (no, może ograniczyłabym jeszcze dostęp do niej dla dzieci do 13- stego roku życia). Świetna zabawa gwarantowana!

Dział: Książki
czwartek, 26 lipiec 2018 14:30

Amazing Spider-Man #03: Spiderversum

Album „Spiderversum” jest bezpośrednią kontynuacją wszystkich wątków rozpoczętych we wcześniejszym tomie będącym preludium do jednego z największych i epickich eventów w świecie Człowieka-Pająka. W końcu przyszedł czas ostatecznej konfrontacji w wielkim przeciwnikiem. Cytując Kazimierza Pawlaka: „Nadejszła wiekopomna chwila”.

Dla przypomnienia, w całym multiwersum, w różnych czasach i miejscach, zaczęły ginąć osoby obdarzone pajęczymi mocami. Polowanie na różne wersje Spider-Mana urządziła sobie rodzina Dziedziczących z potężnym Morlunem na czele. W celu przetrwania żywią się oni tzw. pajęczymi totemami. Ci wszyscy, którym udało się przeżyć starcie z wygłodniałą familią, łączą się w grupy, aby zorganizować odwet. Logiczne dla nich jest to, iż w pojedynkę ich szanse na przetrwanie są zerowe.

Nasz Peter Parker, czyli Spider-Man z Ziemii-616, okazuje się jedną z kluczowych postaci, gdyż on jako nieliczny ma pewne doświadczenie w walce z Morlunem. Na jaw wychodzi również plan Dziedziczących, którzy chcą pozbyć się ostatecznie wszystkich pajęczych bohaterów z całego multiwersum. W tym celu chcą przeprowadzić rytuał, podczas którego tak naprawdę muszą uśmiercić tylko trzy wersje Pająków: najmłodszego, oblubienicę i innego.

Z pozoru akcja odwetowa całej armii Pająków wydaje się łatwa do wykonania. W końcu ramię w ramię, w jednej bitwie ma stanąć ogromna plejada osobników obdarzonych pajęczymi mocami, m.in. Spider-Man 2099 czyli Miguel O’Hara, Superior Spider-Man czyli Otto Octavius, Spider-UK, Spider-Monkey, Spider-Ham, Spider-Punk, Scarlet Spider (w oby dwu obliczach: Kaine i Ben) oraz Silk, Lady Spider, Spider-Woman czyli Jessica Drew, Spider-Girl czyli May Parker. Jednak plan Spiderów trafia na wiele przeszkód i nie wszystko idzie po myśli bohaterów. Okazuje się, iż Dziedziczący są praktycznie nieśmiertelni, gdyż władza nad czasem i przestrzenią oraz dokonania nauki w przyszłości pozwalają im odradzać się na nowo. Ponadto, Superior Spider-Man, próbuje przejąć siłą dowodzenie nad drużyną po tym, jak zorientował się kim tak naprawdę jest Peter Parker i z którego punktu na osi czasu pochodzi. Z pojedynku na pojedynek coraz więcej pajęczych totemów zostaje pozbawionych życia. Giną mniej i bardziej rozpoznawalne postacie. Finał, jak i epilog całego eventu jest jednak spektakularny i zaskakujący oraz pełen zwrotów akcji. Tego Wam jednak nie zdradzę.

Za scenariusz całego Spider-Verse odpowiada Dan Slott. Jak wspominałem w recenzji poprzedniego tomu, na całość historii składają się zeszyty z różnych serii komiksowych. Oprócz „Amazing Spider-Man” do eventu należą historie m.in. ze „Spider-Wowan”, „Superior Spider-Man” czy „Scarlet Spiders”. Z tego powodu polskiemu czytelnikowi fabuła może się wydawać czasami chaotyczna i wyrwana z kontekstu. O ile część wątków została rozszerzona i wyjaśniona w zeszytach wydanych u nas w ramach „Spider-Man 2099” (np. wątek badania ciała jednego z Dziedziczących), to już kilka wątków miało swoje źródło w serii „Scarlet Spiders”, która w Polsce się nie ukazała.

spiderversum 21

Slott bardzo fajnie rozwinął postać Morluna stworzoną przez Straczynskiego. Zbudował całą mitologię polowania na pajęcze totemy oraz powołał do życia nowych, wygłodniałych zabójców z jego rodziny. Jednak nie wiem, czy pomysł na rytuał wymazujący wszystkie pajęcze osobniki z całego multiwersum wydaje się do końca logiczny i przemyślany. W końcu brak podstawowego wyżywienia skazałby Dziedziczących na wymarcie.

Jeśli chodzi o oprawę graficzną, do poznanego już w „Preludium” Giuseppe Camuncoli dołączyli kolejni rysownicy: Olivier Coipel i Justin Ponsor. Efekt jest zadawalający. Całość trzyma wysoki poziom. Mamy żywe kolory, szczegółowo zaprezentowane postacie czy ciekawe kadrowanie. Szczególnie bardzo ładnie prezentują się te jednostronicowe czy rozkładówki. Czasami tylko przeszkadza graficznie natłok pajęczych bohaterów w jednej scenie. Trzeba mocno się zastanowić lub przyjrzeć szczegółom kostiumu, aby wiedzieć, który Człowiek-Pająk wypowiada daną kwestię.

Podsumowując, „Spiderversum” z jednej strony jest albumem bardzo dobrym, z drugiej strony zaś lekko rozczarowuje. Dlaczego? Cały event był hucznie zapowiadany jako jeden z największych i najbardziej spektakularnych w multiwersum Marvela. Fakt, nie zabrakło tutaj dobrego humoru, efektownych pojedynków, ciekawych zwrotów akcji i ogólnie fajnego pomysłu na całość. Jednak po lekturze pozostał mały niedosyt. Samo zakończenie zostało fabularnie spłaszczone i czuć niewykorzystany potencjał. Niemniej komiks wart jest polecenia. Fani Petera Parkera na pewno się nie zawiodą. Frajda z poznawania tylu wersji Człowieka-Pająka jest spora. Ja się w sumie dobrze bawiłem i polecam.

Dział: Komiksy
wtorek, 24 lipiec 2018 10:40

Magia uderza

- Czy mogę ci przynieść coś do jedzenia, Wasza Wysokość? Czy mogę powiedzieć ci, jaki jesteś silny i mądry, Wasza Wysokość? Czy mogę cię wyiskać, Wasza Wysokość? Czy mogę cię pocałować w tyłek, Wasza Wysokość? Czy mog...
Urwałam, dostrzegając, że Rafael nagle skamieniał. Siedział niczym pomnik, ze wzrokiem wbitym w jakiś punkt ponad moim ramieniem.
- Stoi za mną, tak?
Andrea kiwnęła głową.
- Ściślej, początek powinien brzmieć „Czy pozwolisz, proszę” - rzekł Curran głębokim głosem. - Jeśli już o tym mowa.*

Bywa czasami tak, że chociaż z całych sił staramy się unikać kłopotów, to one wręcz do nas lgną i robią wszystko, by skomplikować nam życie, jeszcze bardziej niż jest. Ah, ten zabawny los!

Po wielogodzinnej pracy Kate marzy tylko o śnie i jedzeniu, trudno powiedzieć czego pragnie bardziej. Niestety ani jedno, ani drugie nie jest jej dane - jej przyjaciel Derek wpada w ogromne kłopoty i gdy zostaje pobity niemal na śmierć, a jego ciało zmiennokształtnego z nieznanych powodów się nie regeneruje, Kate zaczyna działać. I chociaż zna wiele mrocznych sekretów Atlanty, to teraz wkracza w świat, którego istnienie było nieodkryte. Trafia na Arenę, miejsce, gdzie twoja wygrana oznacza śmierć przeciwnika. W poszukiwaniu sprawiedliwości naraża się na ogromne niebezpieczeństwo, a jakby tego było mało jej tropem podąża Jej Futrzasta Wysokość. Jaki będzie finał?

Kolejny tom serii o Kate Daniels za mną i muszę przyznać, że absolutnie nie wiem czemu tyle zwlekałam z czytaniem Magia uderza, skoro pierwsze tomy były tak rewelacyjne.

- Sprawdzasz, kto dzwoni?
- A czemu nie? Dzięki temu unikam rozmów z idiotami.
- Czy to obelga? - W głosie Currana zawibrował warkot.
- Nie jesteś idiotą - zapewniłam go. - Jesteś śmiertelnie groźnym psychopatą z kompleksem boga. Czego chcesz?*

Magia uderza okazała się jeszcze lepsza niż poprzednie tomy. Duet pisarki świetnie poradził sobie z fabułą, opisami oraz przekazem emocji. W tej części dzieje się jeszcze więcej i szybciej, ale bez problemu można się we wszystkim połapać. Ilona Andrews tworzy klasyczne urban fantasy, gdzie magia, istoty nadnaturalne, żądne krwi wampiry, pozbawione ludzkich uczuć, a nawet ciał czy też inne magiczne istoty oraz walki są na pierwszym miejscu. Dodajmy do tego poczucie humoru, garść mitologii (tym razem hinduskiej przede wszystkim), pędzącą i zaskakującą akcję i tak oto powstaje powieść, która wciąga od pierwszych stron i nie pozwala o sobie zapomnieć.

To, że uwielbiam Kate nie powinno nikogo dziwić, skoro jest kobietą dbającą o siebie. Nie robi ze swojej osoby paniusi potrzebującej wiecznie pomocy, a sama potrafi walczyć, pokazać pazurki oraz być uparta i stanowcza. W tej części ujawnia o sobie jeszcze więcej faktów i pokazuje, jak wszystko jest skomplikowane oraz niebezpieczne. Widać, że poświęcono wiele czasu tworząc, Kate i całą resztę, tyle postaci i każdy ma swój charakter, a także historię. Pomimo fantastycznej otoczki są niezwykle realni i prawdziwi.

Książkę przeczytałam praktycznie w jeden dzień i szkoda mi było, że strony tak szybko umykają, bo chciałam, by ta opowieść jeszcze trochę potrwała. Magia uderza jest rewelacyjna, od samego początku zostałam wciągnięta w wir wydarzeń, wraz z bohaterami podążając krok po kroku i z nimi wszystko przeżywając. W napięciu poznawałam kolejne fakty, odkrywałam tajemnice Kate, próbując przy tym ułożyć cały obraz z posiadanych elementów - niestety, a może i stety na to jeszcze za wcześnie. Ta część to jeszcze więcej dobrej zabawy, dużo śmiechu, walk, mitologii i cała gama emocji. Czego chcieć więcej?

Jeśli tylko znacie już dwa poprzednie tomy i przypadły wam one do gustu, to Magia uderza powinna być obowiązkową pozycją na waszej czytelniczej liście. Tym którzy lubią urban fantasy, a nie mieli jeszcze styczności z Kate Daniels, polecam zacząć od początku. Zapewniam, że się nie zawiedziecie.

- On był srebrny! - wrzasnęłam mu w twarz. - Wiedziałam, co robię! Co ci wpadło do tego durnego łba?! Pomyślałeś sobie: "Jest srebrny, więc wskoczę mu na plecy"? Gratuluję pomysłowości!
Nieoczekiwanie przygarnął mnie do siebie.
- Bałaś się o mnie?
- Nie, wrzeszczę na ciebie, bo to moje hobby!*

Dział: Książki
czwartek, 19 lipiec 2018 13:52

Rycerz Kielichów

Na początku sierpnia nakładem Fabryki Słów ukaże się nowa edycja "Rycerza Kielichów".

Rycerz Kielichów- twórca i burzyciel tronów.
Aby zrealizować swoje marzenia poświęci wiele. Nawet przyjaźń. Nawet miłość. Nawet cały świat.

Dział: Książki

Do polskich księgarni trafia właśnie Cisza przed burzą... czyli kolejna powieść uniwersum World of Warcraft; świata, który rozpala wyobraźnię graczy i czytelników już od 24 lat.

Nadszedł sądny czas dla Azeroth!

Azeroth umiera.

Siły Hordy i Przymierza odniosły zwycięstwo nad zastępami Płonącego Legionu, ale pod powierzchnią świata czyha widmo prawdziwej katastrofy. W sercu Azeroth zieje śmiercionośna rana, otwarta ciosem miecza upadłego tytana Sargerasa w jego ostatnim akcie okrucieństwa.

Dział: Książki
poniedziałek, 16 lipiec 2018 20:19

Fruit Ninja: Combo Party

„Fruit Ninja” to gra karciana mająca symulować konkurencję przecinania owoców mieczem. Wojujemy tu co prawda jedynie kartami i rękojeścią miecza, resztę jednak dopowiada wyobraźnia. Gra kierowana jest dla graczy od ósmego roku życia i jest to trafnie zdefiniowany wiek. W pierwszej chwili może wydawać się nieco złożona. Zwłaszcza zdanie „Każda runda składa się z 11 tur, a każda tura z 11 faz” umieszczone na początku instrukcji brzmi nieco zawile. Jednak przeczytanie całej – niedługiej zresztą – instrukcji, wyjaśnia z jak prostą rozgrywką mamy w gruncie rzeczy do czynienia.

Po otwarciu barwnego, solidnego pudełka widzimy kilka rodzajów elementów oraz przegródki przeznaczone na ich uporządkowane przechowywanie. Przede wszystkim mamy tu kolorową instrukcję i trzy rodzaje kart: 72 karty owoców – podstawowy element rozgrywki; 6 kart pomocy – przedstawiających zasady naliczania punktów; 30 kart nagród. Poza kartami nagród, zestaw zawiera różne żetony złotych jabłek, które również służą do przyznawania lub odbierania punktów. Całości dopełnia czarna rękojeść katany zdobiona złotymi znaczkami o nieokreślonym bliżej znaczeniu.

Gra polega na zgromadzeniu Serii kart – trochę jak w pokerze, z tą różnicą, że swoich Serii gracze przed sobą wzajemnie nie ukrywają, kompletując je na stole awersami do góry. Każdy taki Stos Serii zawiera od dwóch do sześciu kart i w zależności od ich liczby uczestnik otrzymuje za nie określoną liczbę punktów. Oczywiście całą rozgrywką sterują zasady, określające klucz według którego tworzone są Serie, moment przyznawania punktów i tok rozgrywki. Brzmi to jak spokojna i cicha zabawa, niemniej została ubarwiona pewną ekspresyjną zasadą pozwalającą zdobyć dodatkowe punkty – lub utracić dotychczasowe – która ożywia rozgrywkę i wywołuje od czasu do czasu wybuchy radości. I tu wyjaśnia się rola rękojeści katany dołączonej do zestawu. Otóż przy każdej kolejnej turze gracze dokładają po jednej karcie do swojego stosu serii – jeśli przynajmniej dwóch uczestników wyłoży identyczną kartę, muszą przechwycić rękojeść stojącą na środku stołu. Ten, który uczyni to pierwszy, otrzymuje dodatkowe punkty.

Nie przedstawiłam powyżej wszystkich niuansów rozgrywki – te przystępnie precyzuje instrukcja. Zapoznanie się z zasadami gry nie jest kłopotliwe i już od pierwszej rundy rozgrywka nabiera tempa. Wybuchy śmiechu i drobne sprzeczki o to kto potrącił rękojeść lub kto pierwszy ją chwycił ożywiają zabawę, a instrukcja salomonowymi sądami wskazuje rozwiązanie nieporozumień. Dzieci długo potrafią wytrwać przy tej zabawie, dorosłych po kilkunastu rundach może jednak zacząć nużyć – to moje osobiste odczucie, całkowicie subiektywne. Młodociani testerzy pochylający się ze mną nad „Fruit Ninja” zbierając zestaw po zakończeniu gry, zwrócili moją uwagę na alternatywne zastosowania poszczególnych jego elementów – kartami grając w zmodyfikowanego Piotrusia, kataną symulując ciosy, z kolei żetony i karty punktacyjne traktując jak pieniądze w jakiejś wymyślonej na poczekaniu własnej rozgrywce. Jak widać grywalność karcianek i planszówek nie jest jedynym kryterium oceny. Inspiracja też się liczy.

Dział: Gry bez prądu
poniedziałek, 16 lipiec 2018 12:23

Zbyt piękne

Pamiętam, kiedy pierwszy raz trafiłam na książkę Olgi Rudnickiej, było to wiele lat temu. Zaraz po jej debiucie. Tak, jestem czytelniczką, która zaczęła swoją przygodę od pierwszego tytułu i wyczekiwałam każdego kolejnego, wręcz z utęsknieniem. Pamiętam również, jak bardzo byłam zachwycona style, humorem i prowadzeniem fabuły. I tego, jak z każdym kolejnym rokiem, autorka podwyższała sobie poprzeczkę, i byłam dumna z własnego odkrycia. Bo wiem, że wielu czytelników trafiło na rudnicką, gdy była już rozpoznawalna. Ja pamiętam czasy, gdy trzeba było się naszukać informacji, na temat premiery.
Mogę śmiało powiedzieć, że jestem wierną czytelniczką. To znaczy - byłam. Do tytułu, o którym dzisiaj będę pisała.

Zuzanna i Tymoteusz kupują dom. Oboje są zachwyceni perspektywą przeprowadzki, do własnych czterech ścian. I to nie jakiegoś mieszkania. Tylko prawdziwy, najprawdziwszy dom z ogrodem. Każde na swój sposób, planuje najbliższą przyszłość.

Zuzanna zaciągnęła kredyt na poczet nieruchomości, podjęła już pracę w nowym miejscu zamieszkania. Nic, tylko rozpoczynać zupełnie nowe życie. Daleko od rodziny, a konkretnie od matki i siostry.

Tymoteusz ma nieco inne plany, po błędach, których doświadczył na własnej skórze i portfelu, postanawia nieco inaczej poprowadzić własny biznes. Zakupiony za gotówkę dom, osobiście wyremontuje, a następnie sprzeda. Dzięki temu zaoszczędzi na nerwach i często niezbyt rzetelnych ekipach wykończeniowych. No i podobnie jak Zuzanna, chce na trochę pobyć z dala od rodziny, zwłaszcza brata.

Żadne z nich, nie ma pojęcia, że padło ofiarą oszustwa. Zakupili ten sam dom, teraz pozostaje pytanie. Co zrobić z problemem, jak rozwiązać sytuacje, kto ma odpuścić i przede wszystkim, gdzie podział się człowiek, który nabił ich w tak zwaną butelkę?

Zapowiedź wydawała się bardzo ciekawie. Wiadomo, kto poznał Rudnicką, ten mógł się spodziewać, że będzie mnóstwo śmiechu, pomyłek i przezabawnych sytuacji. Prawda? Bo z tym kojarzymy autorkę. Z jej czarnym poczuciem humoru, ciekawym wątkiem kryminalnym, który może nie jest, na nie wiadomo jakim poziomie, ale dodaje smaczku i czyta się naprawdę dobrze.

Takie było założenie. Było, bo już po pierwszych stronach, poczułam niepokój. Jakbym czytała książkę, nie swojej autorki. Mimo wszystko dzielnie brnęłam dalej, tak właśnie. Brnęłam przez dialogi, które z każdym kolejnym, doprowadzały mnie do niesmaku, zażenowania, a chwilami szoku. Ponieważ nigdy w życiu, nie spodziewałabym się, by Olga Rudnicka, napisała coś takie beznadziejnego.

Przede wszystkim postać Zuzanny, cały czas się zastanawiam. Jako kto, miała być ona ukazana? Feministka? W takim razie wyszło to, bardzo obraźliwie. Na płytką i nierozgarniętą pannicę? Bo widząc opisy zachowania, odnosiła wrażenie, że postać tej kobiety, została sprowadzona do chamstwa i prostactwa.

Z jednej strony gardziła każdym mężczyzną, z drugiej jednak oczekiwałaby każdy na jej nieme zawołanie, pobiegł i pomógł, oczywiście nie licząc na słowo „dziękuję”, bo przecież JEJ się należało.

Kolejna sprawa. Poziom dialogów jest tak żenujący, że po prostu oczy mi wylewały się z wrażenia. „Chcę, żebyś mi pomógł, ale nie, jesteś facetem - więc spadaj. No, dlaczego mi nie pomagasz? Przecież jestem kobietą! Nie, nie rób tego, dam sobie radę, w końcu kobietą nie są słabe!”

Boże Wszechmogący i Wszyscy Święci! Tak było CAŁY CZAS! Nie wiem, jaki był ten wątek kryminalny, bo on umarł w butach, w momencie, gdy do głosu została dopuszczona Zuzanna. I te jej numerowane uśmiechy. Naprawdę? To było tak żenujące i płytkie, że aż mi było wstyd, za panią Rudnicką. Stworzyć postać kobiecą, w tak brzydkiej formie. I proszę mi nie wmawiać, że to groteska. Ja już widziałam pseudo groteskę u innego „wieszcza". Widać to, co budowała Olga Rudnicka, przez tyle lat, poszło do lasu. A teraz, weszła tandeta, brak klasy i jakiegokolwiek poziomu. Smutne.

Tymoteusz, niewiele mogę na jego temat napisać. Był niczym statysta. Ponieważ musiał być. I nic więcej. Wszystko kręciło się wkoło Zuzanny, jej absurdalnych zachowań. On albo jej unikał, albo się bał, bądź też biadolił w myślach.

Seksistowskie przytyki, żarty. Proszę mi wierzyć. One mogą być śmieszne sporadycznie, ale nie przez calutką książkę. Ani razu, nie poczułam się rozbawiona. Byłam zła, rozczarowana i zniesmaczona. Już przy "Były sobie świnki trzy", stało się coś złego. Miałam nadzieje, że to chwilowy spadek formy. Niestety, po tej książce już nie mam złudzeń. Dodać muszę, że nie zdołałam jej dokończyć. Starałam się, ale już przy końcu, po prostu odłożyłam. W planach miałam spalenie, ale zrezygnowałam. W zimie pójdzie do pieca.

Pozostaje mi odpuścić. Szkoda mojego czasu i nerwów. Będę wspominała wcześniejsze tytuły, mając nadzieje, że może kiedyś, autorka zauważy, że ta droga, na którą weszła, nie poprowadzi daleko.

Myślałam, że jestem odosobniona w swoim odbiorze, ale nie. Sporo osób, nie tylko oceniających na blogach czy portalach książkowych, podzieliło się swoją opinią. Niestety negatywną.

Cóż, mogę napisać tylko tyle. Ja tej książki nie polecam. A każdy zdecyduje sam.

Dział: Książki
poniedziałek, 09 lipiec 2018 17:36

Ostatnie konklawe

Z zupełnym spokojem sumienia i ogromną przykrością muszę przyznać, iż “Ostatnie konklawe” to najsłabsza książka jaką czytałam w tym roku. A nawet w ostatnich kilku latach. Szkoda tym bardziej, iż zapowiadało się całkiem nieźle.

Powieść snuje się wokół wyboru nowego papieża po abdykacji Benedykta XVI. W tym trudnym dla Kościoła okresie ścierają się przeciwko sobie siły dobra i zła. Te pierwsze reprezentują: suspendowany ksiądz, ksiądz eks - komandos z umiejętnościami czytania w myślach, zagorzała feministka, lesbijka i pisarz po przejściach. Drugie - biskup wysłannik sił piekielnych z pomniejszymi złymi pomagierami (w tym hermafrodytą w przebraniu zakonnicy). Spisków i śmierci w tej walce cała masa, ale ostatecznie dobro wygrywa.

Spłyciłam? Tak. I to celowo. To mój odwet na autorze za to, co zrobił z poruszanymi przez siebie w książce kwestiami wiary, nawrócenia, walki z demonami, egzorcyzmami. Nie kryję się z tym, że sama jestem wierząca (i praktykująca), więc strywializowanie tych kwestii po prostu mnie zniesmaczyło.

Autor prowadzi powieść tak, jak gdyby na chybił-trafił wyciągał z woreczka pomysły na kolejne sceny i łączy je w mało wysublimowany sposób, od czasu do czasu każąc lesbijce Balbinie uganiać się za kolejną kobietą. Całość jest przewidywalna do bólu, że aż wierzyć się nie chce, iż dzieło to wyszło spod ręki autora przeszło trzydziestu powieści i licznych felietonów. I nawet podejrzewałabym, że jest to zabieg celowy, by ośmieszyć kościół katolicki, gdyby nie to, że felietony owe Marcin Wolski pisze dla tytułów prawicowych.

“Ostatnie konklawe” to nieudolna próba naśladownictwa powieści Dana Browna. Takie przaśne, wręcz łopatologiczne prowadzenie całej historii zniechęca do jej zakończenia już w okolicach trzeciego rozdziału. W zasadzie jedynym pozytywem całości jest skrótowe przedstawienie historii papiestwa. I tylko chyba tylko to. Poza tym w książce nie zachwyca nic: bohaterowie są wydumani (ksiądz komandos strzelający srebrnymi kulami), fabuła - ciąg przypadkowych pomysłów, fantastycznych nawet jak na walkę z demonami (pies zombie). Mam wrażenie, że autor ma bardzo kiepską opinię o własnych czytelnikach.

Szkoda, bo pomysł był. Szkoda, że tak bardzo można sponiewierać wiarę, w miejscu gdzie całość o triumfie tejże miała być. Szkoda, bo widać, że autor miał dobre chęci. Tyle, że jak wszyscy wiemy - dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane.

Dział: Książki