Rezultaty wyszukiwania dla: czasu
Witajcie w moim Piekle
Jacek Piekara to nazwisko, którego polskim fanom fantastyki przedstawiać nie trzeba. Autor znany głównie z Cyklu Inkwizytorskiego postanowił sięgnąć do swoich literackich początków i oddać w ręce czytelników drugi już tom wczesnych opowiadań – Witajcie w moim Piekle. To powrót do lat 80. i 90.. Czasów, kiedy polska fantastyka szukała własnej tożsamości, a krótkie formy publikowane w czasopismach były czymś na wagę złota.
O czym jest książka
Zbiór prezentuje opowiadania, w których jak w soczewce skupiają się lęki tamtych czasów – strach przed totalitaryzmem, zniewoleniem jednostki, obłędnymi ideologiami, które potrafią pociągnąć za sobą tłumy. To fantastyka „bliskiego zasięgu”: światy, które przypominają naszą codzienność, tyle że poprzetykaną groźnymi systemami i eksperymentami społecznymi. Bohaterowie tych historii próbują ocalić własną wolność, buntują się przeciw opresji albo – przeciwnie – ulegają jej i płacą za to wysoką cenę. W tomie znajdziemy zarówno teksty znane, drukowane przed laty, jak i zupełne premiery, nigdy wcześniej niepublikowane.
Moja opinia i przemyślenia
Czytając Witajcie w moim Piekle, miałam poczucie obcowania z surową, ale niesamowicie szczerą literaturą. To nie są dopracowane, rozbudowane historie na kilkaset stron – to krótkie, mocne uderzenia. Pisarz nie owija w bawełnę, nie bawi się w półtony. Pokazuje człowieka poddanego presji systemu, zderzonego z ideologią, która depcze indywidualność. I choć część opowiadań można potraktować jako ciekawą wprawkę pisarską, inne uderzają z siłą, która do dziś potrafi poruszyć.
Zdecydowaną zaletą jest różnorodność – raz lądujemy w kosmosie, innym razem w alternatywnej rzeczywistości, by za chwilę znów wrócić na ulice, które wyglądają podejrzanie znajomo. Widać, jak autor eksperymentował z konwencją, szukał języka i tematów, które z czasem doprowadziły go do powstania słynnego Cyklu Inkwizytorskiego. Jednak widać też, że od początku interesował go człowiek i pytania o granice wolności, moralności i lojalności wobec samego siebie.
Nie wszystkie opowiadania są równe – to naturalne przy tego typu antologii – ale nawet te słabsze mają swój klimat i miejsce w całości. Najciekawsze zaś zostają w pamięci na długo, skłaniając do refleksji, jak łatwo jednostka może stać się ofiarą systemu i jak cienka jest granica między wolnością a zniewoleniem.
Podsumowanie
Witajcie w moim Piekle to książka, którą warto przeczytać nie tylko jako ciekawostkę dla fanów Jacka Piekary, ale też jako dokument pewnego czasu w polskiej fantastyce. To zbiór różnorodny, mocny i pełen niepokoju, który pokazuje początki autora, ale też udowadnia, że jego obsesje – wolność, władza, ideologia – to tematy ponadczasowe. Jeśli lubicie krótką formę i nie boicie się literatury, która potrafi wbić szpilkę, ten tom na pewno was zainteresuje.
Skóra
„Człowiek jest uczniem, cierpienie jest jego nauczycielem”.
Alfred Louis Charles de Musset
Szkarłatny kryminał. Szybko się w nim poruszałam, frapująco penetrowałam tajemnice zbrodni i docierałam do tożsamości mordercy. Autor dość luźno trzymał w niepewności poznawania i stawiania właściwych hipotez. Na plus, podczas śledztwa morderca narzucał policji wyjątkowo silną presję czasu, tylko zastanawiałam się, czy to fizycznie byłoby wykonalne. Liczne makabryczne zbrodnie sprawiały, że poruszałam się w brejowatej masie okrucieństwa i sadyzmu. Uszczegółowiony krwawy opis zbrodni zachęcał do zajrzenia w najmroczniejszą sferę ludzkiej natury.
Intrygująco bawiłam się podczas prób typowania nazwiska seryjnego mordercy, ale tylko do pewnego momentu. Tuż przed połową książki wpadłam na właściwy trop, chociaż Piotr Kościelny zastosował ciekawą zmyłkę obocznego wątku, a przy tym podsuwał fałszywe ślady i dowody. Doceniłam mnogość różnorodnych postaci zręcznie wprowadzanych do akcji od początku powieści. Często przeszkadzało mi schematyczne podejście do obstawionych ról w opowieści i niska skala emocjonalnych przeżyć. Napotykałam nieścisłości w zachowaniu bohaterów. Przykładowo w dziennikarskiej odsłonie, w decydującym momencie kariery i braku narzędzia komunikacji. Nie do końca byłam w stanie uwierzyć w zachowanie kobiety, chociaż domyślałam się, czym kierował się autor, by wzmocnić napięcie w kolejnych odsłonach krwawej historii. Także rażąca niespójność profesjonalizmu i niedomyślności w aspekcie niemowlaka, czy wyładowania komórki we wrażliwym momencie, nie brzmiały wiarygodnie. Zupełnie nie mogłam uwierzyć w postać Marty, żony Majchrzaka, odebrałam jako hymn pochwalny wzmocniony marzeniem o idealnej partnerce. Pokazową akcję antyterrorystów uznałam za przesadzoną. Zawiodłam się na końcowej motywacji czarnego charakteru. Liczyłam na wnikliwsze społeczne i psychologiczne uzasadnienie, aby przekonać się do źródeł zwyrodnienia i podłoża motywów.
Komisarz Władysław Majchrzak, as wydziału zabójstw, legenda w policyjnym środowisku, okazał się człowiekiem o silnej osobowości, bezwzględnie dążącym do rozpracowania nieprzeciętnie skutecznego psychopaty. Niekoniecznie polubiłam przejaskrawione szarżowanie śledczego wobec świadków i przełożonego, lecz do pewnego stopnia postawa miała uzasadnienie w przekonaniach mężczyzny. Interesujący wydał się sposób powiązania ze sobą ofiar dokonany przez sprawcę inscenizującego zbrodnie, próbującego dotrzymać kroku spaczonej wyobraźni i żądzy krzywdzenia. Szkoda, że autor potraktował ten motyw nieco taśmowo, mniejszy ilościowo a bardziej osadzony w prowokacji robiłby większe wrażenie. Podobne odczucia miałam wobec grupy specjalnej, żałowałam zmarnowanego wątku, można było więcej wycisnąć napięcia. Wszystko zaczęło się od przypadkowego natrafienia nad brzegiem rzeki na ludzkie szczątki. Makabrycznego odkrycia dokonało ośmioletnie dziecko podczas wędkowania z dziadkiem. Nie tyle seryjny zabójca nad Wisłą, jak pomyślał nadkomisarz Piotr Nowacki, ile seryjny zabójca nad Odrą. Wrocławski wydział zbrodni mierzył się z brakiem świadków, motywu i dowodów procesowych. Rozwiązanie sprawy wydawało się odległym punktem na horyzoncie.
Zaginiona
„Czasem coś, co wydaje się absurdalne, okazuje się brutalną prawdą, najprostszym rozwiązaniem”.
Nie spodziewałam się, że sięgając po ten tytuł, wejdę w szalenie ciekawie zaplecioną intrygę, zdecydowanie wymykającą się prostocie i łatwym rozwiązaniom. Aneta Kisielewska misternie wydziergała fabułę, bazując na bardzo dobrym pomyśle kryminalnych splotów i społecznych wzorach. Szybko wciągnęłam się w to, co działo się w zręcznie zmieniających się scenach, odniesieniach do miejsc, czasu i bohaterów. Każda z postaci w pełni zasłużyła na obecność, nadawała historii interesujący koloryt tajemnic, popychała w kierunku chwytania prawdy o tym, co faktycznie przydarzyło się dziewiętnastolatce. Długo nie mogłam być pewna słusznego odgadnięcia intencji i zamierzeń bohaterów. Wiele frajdy sprawiło śledzenie poczynań policjanta, świadków, jak i samej Sary Maj, zaginionej w lipcowy dzień wśród miastowego tłumu.
Spodobała mi się gęsta tkanina sekretów, kolaż nici pierwszej miłości, rodzicielskiej troski, węzłów dojrzewania i prześladujących pytań. Wciągnęłam się w dynamiczną rozgrywkę odkrywania znaczonych przez ludzi kart życia, wykradania moralnych słuszności, okradania z niezaprzeczalnych racji. Autorka znakomicie żonglowała niepewnością, podtrzymywaniem napięcia, myleniem w obrazie finałowej odsłony, nawet kiedy sprawa ściśnięta zmową milczenia utknęła w martwym punkcie.
Były również elementy w powieści, które nie do końca przekonywały. Zastrzeżenia miałam do czasami sztucznie wybrzmiewających dialogów, otoczki związanej ze stopniem zaniedbania śledztw, zbyt szybko ulewającej się frustracji i agresji u przesłuchującego, oraz osobliwej intuicji postaci. Jednak nie rzutowały w znaczący sposób na pozytywny odbiór książki.
„Zaginiona” okazała się ciekawą propozycją czytelniczą, mocno trzymającą w napięciu i niepewności. Kryminał do niecierpliwego pochłaniania frapującego pomysłu na intrygę. Nie liczcie na czarnych i białych bohaterów, przeplatały się różne odcienie szarości osobowości, potrafiły skołować w zabawie na właściwą interpretację motywów i tożsamości, a to bardzo cenne.
Zapowiedź: Księżycowy pył
Powieść nominowana do nagrody HUGO w 1963 roku.
W XXI wieku Księżyc stał się celem wypraw turystów i marzycieli.
Dziewczyna z pokoju 12
Od jakiegoś czasu Hannah ma pewność, że coś niedobrego dzieje się z jej mężem. Co prawda mężczyzna tłumaczy osobliwy chłód wobec żony oraz córki nieustannym stresem w pracy, jednak Hannah ma przeczucie, że to nie wszystko. Wydawałoby się, że sprawy związane z prowadzeniem księgarni i chwilowymi problemami w małżeństwie pochłoną ją na tyle, że reszta przestanie istnieć. Nie wiadomo, dlaczego właśnie to morderstwo przyciągnęło jej uwagę. Co prawda ofiarą była młoda dziewczyna, jednak we współczesnym świecie nie był to aż tak odosobniony przypadek. Może to okoliczności, w jakich została odnaleziona, a może tajemnica związana z jej ostatnimi godzinami życia, spędzonymi w hotelu...
... A może to fakt, że w kieszeni Maxa Hannah znajduje kartę do pokoju hotelowego. Tego samego, w którym po raz ostatni widziano zmarłą Alice. Czy to mąż bohaterki stoi za morderstwem? A może tę dwójkę łączyło coś o wiele bardziej skomplikowanego?
Nikt nie jest w stanie udzielić jej jasnych odpowiedzi; aby poznać prawdę, Hannah musi rozpocząć swoje własne śledztwo. Przed nią wiele do pokonania.
Skądś kojarzyłam nazwisko autorki; nie byłam do końca pewna, czy rzuciło mi się w oczy gdzieś w odmętach internetu, czy miałam okazję przeczytać którąś z książek z literackiego dorobku pani Croft. Jak się okazuje - opcja druga. Kilka lat temu na moją listę książek przeczytanych trafiło dwie pozycje od autorki. I wciąż mam je w swojej biblioteczce. A jak się sprawa ma z najnowszą lekturą spod jej pióra?
Od początku „Dziewczyny z pokoju 12”, aż praktycznie do połowy historia idzie dość prostą ścieżką, powtarzaną w sporej części książek z gatunku: domniemanie zdrady, tajemnice, odkrycie mniej lub bardziej bolesnej prawdy. W trakcie amatorskiego śledztwa na drodze Hannah pojawia się kilka osób, dzięki którym ma szansę lepiej poznać zamordowaną dziewczynę, Alice. Nic dziwnego, w końcu zmarła w jakiś sposób wdarła się w jej życie, niszcząc to, na co tak skrzętnie przez lata pracowali z Maxem. Z odpowiedziami na niektóre pytania jest jednak często tak, że nie do końca mają one związek z rzeczywistymi wydarzeniami. Ot, ktoś coś zobaczył i wysnuł własne wnioski. Jak w takiej sytuacji dokopać się do prawdy?
Nowość od pani Kathryn Croft nie wyróżnia się na tle pozostałych książek z tego gatunku, aczkolwiek ma w sobie coś, co zmusza do przeczytania jej od deski do deski, na raz. Duży wpływ na to ma zapewne fakt, iż po tej części, w której nasza główna bohaterka stara się jak najlepiej poznać zmarłą i złożyć z tych nielicznych informacji spójny obraz jej relacji z Maxem, następuje dosłowne tsunami. Tsunami, bo akcja rozkręca się do tego stopnia, że chwilami ciężko nadążyć za bombardującymi czytelnika wydarzeniami. Bezwzględnie mogę powiedzieć, że pani Kathryn Croft potrafi upleść pajęczą sieć niedomówień i tajemnic, którą następnie owija nas, czytelników, od pierwszej strony.
Bohaterowie, choć dobrze stworzeni, nie budzili we mnie głębszych emocji. Oczywiście, że współczułam Hannah i potępiałam Maxa, aczkolwiek nie było to bardzo intensywne odczucie - i trwało dokładnie tak długo, jak lektura tego thrillera.
Podsumowując, „Dziewczyna z pokoju 12” to dobry thriller, który może nie powala na kolana oryginalnością, lecz rekompensuje to wartkością akcji, a także ilością dozowanych nam informacji, które dopiero zebrane „w kupę” dają nam część odpowiedzi. Co do zakończenia książki to muszę przyznać, że zupełnie nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. A z drugiej strony - jak dla mnie - bylo ono odrobinę przekombinowane. Niemniej jednak zrobiło robotę, gdyż przyciągnęło uwagę.
Czy polecam? Myślę, że tak. Nie ma tutaj żadnego elementu, który nie grałby z całością fabuły. Takiego, który byłby na tyle niedorzeczny, że wzbudzałby w czytelniku irytację. Akcja płynie wartko, a my płyniemy, niesieni z nurtem. Idealny wybór na wieczór spędzony z książką, o ile ktoś chce zarwać noc.
Północny Wiatr
Jak wiele jesteś w stanie zrobić, by ochronić osobę, którą kochasz?
Jedyną istotą, którą z całego serca kocha Wren, jest jej siostra. Ich rodzice nie żyją od dłuższego czasu, a w okolicy nie ma mężczyzny, posiadającego wystarczająco dużo odwagi, by chcieć pojąć kobietę za żonę. Nic dziwnego – Wren nie da sobie w kaszę dmuchać. O wszystko musiała zawalczyć sama, poświęcając swoje jestestwo. Byle tylko jej siostra miała dach nad głową i pożywienie. I chociaż życie Wren to nieustanna walka o przetrwanie, ucieczki przed demonami oraz noce skąpane w winie, to w jakimś stopniu zdążyła już do tego przywyknąć. Wydawałoby się, że gorzej być już nie może... a jednak.
Co kilkadziesiąt lat władający krainą Król Mrozu, o sercu zimniejszym niż lód, wybiera sobie żonę spośród śmiertelnych dziewcząt. Jej krew pomaga wzmocnić barierę pomiędzy krainą ludzi a Martwymi Ziemiami, pełnymi niespokojnych, udręczonych dusz. I tym razem jego uwagę przyciąga siostra Wren.
Tyle że to nie koniec. Wren nie pozwoli, by jej ukochana siostra została wywieziona przez potwora i uwięziona w jego mroźnym zamczysku. Nie byłaby sobą, gdyby i tego nie wzięła na swoje barki.
Tak oto rozpoczyna się jej nowe życie w świecie, gdzie stoły są zawsze suto zastawione jedzeniem, a wokół niej krążą służący, czekający na każde jej skinienie. I mąż, Król Mrozu, którego nienawidzi od pierwszego wejrzenia.
Romantasy czy inne gatunki pochodne od romansu nie należą do kręgu moich czytelniczych zainteresowań. Do sięgnięcia po „Północny Wiatr” zachęciła mnie głównie informacja, jakoby ta pozycja bazowała na motywach „Pięknej i Bestii”. Co jak co, ale „odświeżone” wersje baśni to coś, co zawsze przyciąga moją uwagę. Nie straszna była mi nawet myśl, iż może to być historia, która w niewielkim stopniu ma związek z opowieścią, z której czerpie.
Baśń to baśń, a romantasy to romantasy. Owszem, fabuła i w jednym, i w drugim opiera się na tym samym – śmiertelnej kobiecie przymuszonej do małżeństwa z potworem. O ile w „Pięknej i Bestii” mamy to wszystko ubrane w bajkowość właśnie, o tyle w „Północnym Wietrze” czeka nas zderzenie z rzeczywistością. Początkowo nie ma mowy o żadnym pozytywnym uczuciu między dwójką głównych bohaterów, gdyż Wren i Król Mrozu szczerze się nie znoszą. Poza tym nasza kobieca postać nie zamierza przywiązywać się do luksusu i „męża”, gdyż jej plan zakłada zupełnie inne zakończenie. W toku historii okazuje się jednak, że nie warto oceniać książki po okładce i słuchać relacji z drugiej ręki, tylko wyciągać wnioski na podstawie własnych odczuć. Plus dla autorki za to, że kazała czytelnikowi czekać na wybuch prawdziwej miłości między głównymi bohaterami – dzięki temu wydawało się to bardziej szczerze, a my dostaliśmy to, na co czekaliśmy właściwie od początku tej historii.
Choć – jak już wspomniałam – romantasy nie należy do moich ulubionych gatunków i raczej się to nie zmieni, to akurat przy „Północnym Wietrze” spędziłam całkiem przyjemny czas. Co prawda historia nie wchłonęła mnie jakoś mocno, ale nie należała też do najgorszych. Podobały mi się częste zwroty akcji, świat wypełniony lodem, jaki stworzyła autorka, a także demony, czyhające na żywych. Dzięki tym wstawkom ta historia nie była aż tak cukierkowa.
Czy polubiłam jakoś szczególnie któregoś z bohaterów? Nie. Nie znaczy to oczywiście, że są źle stworzeni – po prostu nie zapadają w pamięć. Wren co prawda wysuwa się w tej kategorii na prowadzenie, mimo że ostatnio w literaturze panuje moda na pyskatą, bezczelną i odważną główną bohaterkę.
„Północny Wiatr” to całkiem dobre rozpoczęcie serii; tom pierwszy zaciekawił mnie na tyle, że pewnie sięgnę i po kolejne. Myślę, że ta pozycja przypadnie wielu z Was do gustu. Zaznaczę jeszcze, że ze względu na występowanie scen erotycznych książka jest odpowiednia dla czytelników pełnoletnich.
Kaczogród. Salon piękności i inne historie z lat 1966–1967
Nie wiem, kiedy to zleciało, ale przed nami już 28. tom legendarnej serii Kaczogrodu Carla Barksa. I chociaż do wielkiego finału zostały zaledwie dwa albumy, to już teraz w „Salonie piękności” czuć lekko pożegnalny klimat. To ostatnia część, w której Barks oprócz tego, że rysował swoje historie, to również samodzielnie pisał ich scenariusze. I choć widać już na tym etapie pewne zmęczenie materiału, nadal jest to pozycja obowiązkowa dla fanów kaczych przygód.
Co znajdziemy w tomie?
Tym razem w Kaczogrodzie dzieje się sporo, choć wszystko kręci się wokół dobrze znanych schematów. Donald próbuje swoich sił w nowym zawodzie — zakłada tytułowy salon piękności. Jak można się domyślić, nie obywa się bez katastrof, zwłaszcza że w grę wchodzą zaprawa murarska i… kaczki. Poza tym mamy klasyczną mieszankę: Sknerus jak zwykle walczy o swoje pieniądze, Bracia Be nie dają mu spokoju, a siostrzeńcy znów muszą ratować sytuację.
Wśród krótszych historii warto wspomnieć „Niezbyt sędziwego marynarza” — opowieść z mrugnięciem oka do literatury, inspirowaną poematem Samuela Taylora Coleridge’a. Fani przygód znajdą tu też wyprawę po skarb Marco Polo, spotkanie z kaczkami z kosmosu i nietypowy wyścig, w którym Donald dosiada mechanicznego konia z ryzykiem… wybuchu.
Moja opinia i przemyślenia
Nie da się ukryć — Barksa zjada tu już trochę rutyna. Fabuły są znajome, pomysły przewidywalne, a niektóre wątki dziś budzą lekkie zażenowanie. Motywy dotyczące urody i wyglądu bohaterek, stereotypowe przedstawienie egzotycznych postaci czy żarty z zazdrości Daisy momentami przypominają stereotypowego wujka z wąsem przy świątecznym stole — niby zabawne, ale człowiek się krzywi.
Z drugiej strony, Barks wciąż potrafi zaskoczyć. „Jeździec pustogłowy” to przykład, że autorowi nie brakowało jeszcze odrobiny szaleństwa i dystansu do własnych bohaterów. Historia o Braciach Be zdobywających wyższe wykształcenie? Kapitalny pomysł! Cieszy też fakt, że w tomie znalazły się komiksy, które wcześniej nie były publikowane po polsku.
Trochę niepokoi mnie jednak pewien klimat pożegnania. Wiedząc, że to ostatni album, w którym Barks rysuje samodzielnie, człowiek inaczej patrzy na każdą planszę, każdy kadr. To już naprawdę schyłek pewnej epoki w historii komiksu.
Podsumowanie
Salon piękności i inne historie z lat 1966–1967 to solidna porcja klasycznego Kaczogrodu, choć niepozbawiona słabszych momentów i zgrzytów wynikających z upływu czasu. Dla długoletnich fanów — pozycja obowiązkowa. Dla nowych czytelników? Może jednak warto zacząć od wcześniejszych, bardziej świeżych tomów. Niemniej to wciąż ten sam, ukochany świat kaczek, przygód, skarbów i pechowego Donalda, który zawsze jakoś daje radę. Nawet jeśli musi przy tym wywołać małą katastrofę.
Kaczogród. Atak robotów i inne historie z lat 1964–1966
Wielkimi krokami zbliżamy się do końca legendarnej serii Kaczogród, a ja już teraz czuję, że będzie mi jej brakowało. Na szczęście wydawnictwo Egmont nie zwalnia tempa i serwuje nam kolejny, 27. tom kolekcji, czyli „Atak robotów i inne historie z lat 1964–1966”. To komiksowy wehikuł czasu. Przenosimy się do lat 60., gdy Carl Barks wciąż regularnie pisał i rysował przygody kaczej rodziny. I jak zwykle jest to podróż pełna przygód, humoru i klasycznego uroku.
O czym jest ten tom?
W albumie znajdziemy aż siedem dłuższych historii, każda licząca ponad 20 stron, oraz kilka krótkich „ten-pagerów” z Donaldem. Tytułowy Atak robotów to pełna akcji opowieść z Kaczogrodu, gdzie Bracia Be znowu próbują zamieszać w spokojnym życiu mieszkańców. Jest tu też gotycka atmosfera w komiksie Upiór w katedrze, w którym Carl Barks zgrabnie pokazuje swój talent do rysowania architektury.
Fani Sknerusa z pewnością najbardziej czekali na Nad rzeką Jukon – historię z niezwykłym klimatemk i przygodami, ale też ważną fabularnie, bo to właśnie tu zadebiutował Śliski Kręt – jeden z późniejszych antagonistów Sknerusa, doskonale znany z Życia i czasów Sknerusa McKwacza.
Nie zabrakło też podróży do bardziej egzotycznych miejsc. McKwacz z Arabii, Kaczory na safari, a nawet Bagna Zapomnienia, które pewnie kojarzą też polscy czytelnicy z dawnych wydań. Jako smaczek – Pociąg z miasta duchów, w którym pojawia się inny rywal Sknerusa – Twardogłowy McSkunks.
Moja opinia i przemyślenia
Carl Barks nigdy nie zawodzi. Każda historia, nawet jeśli z pozoru prosta, potrafi czymś zaskoczyć, rozbawić albo zachwycić pomysłowością. Tym, co lubię w Kaczogrodzie, jest też uniwersalność – można czytać te historie osobno, można „połknąć” cały tom na raz, można wrócić po miesiącach do ulubionych opowieści. No i ten sentyment. W końcu Carl Barks stworzył podstawy kaczej mitologii, z której potem garściami czerpali Don Rosa czy Kari Korhonen.
Graficznie – klasyka w najlepszym wydaniu. Styl Carla Barksa to prosta, ale przyjemna kreska, pełna detali i charakteru. To estetyka, która się nie starzeje, a twarda oprawa i jakość wydania tylko dodają temu albumowi uroku.
Podsumowanie
Atak robotów i inne historie z lat 1964–1966 to kolejny solidny kawałek kaczej historii i doskonała lektura na rodzinne wieczory, dla kolekcjonerów i dla tych, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z klasyką Disneya. Jeśli kochasz Sknerusa, Donalda, siostrzeńców i ten niepowtarzalny humor – nie musisz się wahać. To kawał dobrej, ponadczasowej rozrywki. A skoro do końca serii zostały już tylko trzy tomy, tym bardziej warto być na bieżąco!
Patronat: Nowa wiosna. Koło czasu
Poznaj opowieść, która dała początek legendzie Smoka Odrodzonego.
Od trzech dni wokół zaśnieżonego wspaniałego miasta Tar Valon toczy się krwawa bitwa.
Śmierć w Kornwalii
Skradziony obraz Picassa od wielu lat budził spore zainteresowanie; każdy, kto znał jego rzeczywistą wartość (i miał na ten cel odpowiednio dużo gotówki) pragnął go odnaleźć. I zarobić na nim krocie, oczywiście. Niestety, dzieło przepadło bez żadnych wieści i nawet najbardziej dociekliwi nie mogli natrafić na ślad po nim. Aż do czasu...
Profesor Charlotte Blake również była zaintrygowana obrazem, jednak o tym, że należała do grona osób poszukujących go, dowiedziano się dopiero po jej śmierci. Nieoczekiwanej, uznanej za morderstwo. Ktoś pragnął posiąść dane, które zebrała kobieta. W notatniku ofiary odnaleziono trzycyfrowy szyfr, policja nie jest jednak w stanie określić, do czego mógłby służyć. To sprawa dla osoby, która wie, czego szuka. I właśnie taką jest Gabriel Allon, światowej sławy szpieg, a do tego konserwator sztuki. Wie, jaką wartość ma obraz, którego szuka. I zdaje sobie sprawę z tego, do czego zdolni są jego konkurenci.
W niemalże niemożliwym do wykonania zadaniu pomaga mu grupa przyjaciół: niezwykle sprytna złodziejka, sławna skrzypaczka oraz brytyjski szpieg, który wcześniej był płatnym zabójcą. Takiej grupie nie może się nie udać.
Zaczynanie serii od dwudziestego czwartego tomu nie jest najlepszym pomysłem. Głównie dlatego, że czytelnik nie ma okazji obserwować, jak rozwijają się postacie i relacje między nimi. Na szczęście historia sama w sobie nie wyglądała na związaną z poprzednimi częściami.
Szpiegowska fabuła to nie do końca to, po co sięgam na co dzień. Tego rodzaju historie raczej nie należą do moich ulubionych i zazwyczaj zgrabnie je omijam. Tym razem jednak postanowiłam stanąć w szranki z serią o Gabrielu Allonie (a przynajmniej jedną z jej części). I przyznaję, że nie był to wybór do końca zły.
To, co mogę powiedzieć na pewno, to że czytelnik nie może narzekać na nudę. Zasadniczo od pierwszych stron dzieje się tu naprawdę dużo. Historia rozpoczyna się od śmierci profesor Charlotte Blake, później robi się jeszcze goręcej. Wygląda na to, że ktoś jest o krok przed Allonem i „usuwa” z jego drogi potencjalnych pomocników w odnalezieniu zaginionego obrazu Picassa. Ten tajemniczy ktoś pragnie tego, co Gabriel - obrazu. I wydaje się przeciwnikiem na miarę naszego sławnego szpiega. Akcja tak wartko gna przed siebie, spotykamy tylu różnych ludzi, że momentami musiałam odkładać książkę, by nieco odetchnąć. I powiązać ze sobą pewne wątki, tak, aby powstała spójna, zrozumiała całość.
W książkach tego rodzaju zawsze bawi mnie fakt, że nie ma w nich miejsca na brzydkich ludzi. A jeżeli już, to zazwyczaj są to tak zwane „czarne charaktery". Nie inaczej jest w „Śmierci w Kornwalii” - główny bohater ma wszystkie przymioty samca alfa, od przystojnego oblicza po błyskotliwy umysł. Podobnie pozostali bohaterowie czy bohaterki, którzy należą do jego „grupy". Mam wrażenie, że to taka cecha książek, a nawet filmów sensacyjnych.
Jak już wspomniałam tematyka co prawda kompletnie nie moja, aczkolwiek nie oznacza to, że książka mi się nie podobała. Wręcz przeciwnie, było całkiem dobrze. Największym plusem jest to, że ciągle coś się dzieje, więc nie sposób się nudzić. Bohaterowie również są stworzeni w taki sposób, że od razu budzą sympatię (nawet, jeżeli byliby mniej urodziwi). Prowadzone śledztwo było intrygujące, a ja przez bardzo długi czas nie miałam żadnych wyobrażeń odnośnie do tego, jaki będzie finał tej historii i kto stoi za wszystkimi wydarzeniami. Silva doskonale wie, jak wciągnąć odbiorcę w wir tworzonej przez siebie historii, oplatując nas siecią niedopowiedzeń, kłamstw oraz intryg. Aż w głowie rodzi się pytanie - czy na pewno mogę ufać tym, którzy twierdzą, że są po mojej stronie? A może to właśnie pośród nich ukrywa się ktoś, kto ma złe zamiary?
Czy polecam? Zdecydowanie fanom twórczości Silva oraz czytelnikom, dla których książki sensacyjne to chleb powszedni. Ja - mimo że lektura przypadła mi do gustu- raczej spasuję, rozpoczynając i kończąc jednocześnie przygodę z Gabrielem Allonem na tym tomie.