Rezultaty wyszukiwania dla: Zyska i S ka
Crimson Peak. Wzgórze krwi
Tylko po dwóch filmach w życiu odczuwałam fizyczny ból zawodu. Pierwszym z nich był „Prometeusz", drugim okazało się „Crimson Peak". Po ciosie ze strony Ridleya Scotta czekałam kilka dni nim napisałam recenzję. Dałam sobie czas na żałobę, na przetworzenie wszystkich złych emocji. Pozwoliłam sobie cierpieć i opowiadać o swoim cierpieniu. Chciałam być mniej emocjonalna w swoim tekście, chciałam wszystko sobie poukładać i możliwie najobiektywniej opisać to, co zobaczyłam. Nie powtórzę tego błędu w przypadku „Crimson Peak". Egoistycznie zamierzam przelać ten ból na innych. Wlać w tę recenzje wszystkie moje oczekiwania i nachalne wtłaczanie do umysłu podczas seansu mantry: to nie jest takie złe, to nie jest takie złe, to nie jest takie złe, to nie jest...
Edith Cushing (Mia Wasikowska) jest początkującą młodą pisarką, wiodącą dostatnie życie. Gdy wkracza w nie Thomas Sharpe (Tom Hiddleston) wszystko staje na głowie. Jednak ojciec (Jim Beaver) nie jest przychylny temu związkowi – kawaler nie ma bowiem nic do zaoferowania. Dla skazanego na porażkę związku przychodzi ratunek w najtragiczniejszej z form. Kiedy ginie ojciec dziewczyny, para pobiera się i wyprowadza do włości Sharpe'a i jego siostry. Zrujnowany dom okazuje się skrywać wiele tajemnic, tak jak i jego właściciele. Wkrótce Edith odkrywa najmroczniejsze z jego sekretów.
To kostiumowy melodramat czy po prostu film kostiumowy? Kostiumowy dramat psychologiczny pełen omamów? A może jednak horror tak, jak zapowiadał to Guillermo del Toro? Gdyby zdecydować się na pierwszą z propozycji i ukierunkować fabułę zupełnie inaczej, pozbawiając ją horrorowego wątku i sekretów rodzeństwa, który stanowi dla widza jedynie tajemnicę Poliszynela, jakże oczywistą od pierwszych minut intrygę, może dałoby się rzecz uratować. Najlepszą bowiem sceną „Crimson Peak" jest romantyczny dramat z początków obrazu. W obecnej formie to po prostu kiepskie kino o niejasnej gatunkowości, w którym stracono wszystkie z szans i zmarnowano solidny potencjał – aktorski, scenograficzny, fabularny a nawet klimatyczny. Nielogiczna, zupełnie nieskomplikowana, a na domiar wszystkiego nudna historia, to jednak tylko kropla w morzu łez, jakie chciałoby się wylać nad tą produkcją.
Niełatwo powiedzieć, czemu przyznać pałeczkę pierwszeństwa, gdy chodzi o zadawanie ciosów i wydzieranie widzowi serca. Z pewnością trudno przełknąć niewykorzystaną przestrzeń kadrów, które mogłyby nawet odwrócić uwagę od niedoskonałości scenariusza, gdyby zamiast zepchnąć je na najdalszy z planów pozwolić im w filmie faktycznie zagrać. Zrujnowane zamczysko pośrodku niczego; pełne mrocznych, gotyckich zdobień i kolców; ukryta pod nim kopalnia, stanowiąca niemal odrębny, miękki i kleisty byt, sugerujący rozkład; przeciągi ożywiające ogień; trzeszcząca złowieszczo winda oraz pomieszczenia o nietypowej konstrukcji ścian, które przypominają ogromnych rozmiarów trumnę i, największy z niewykorzystanych atutów, śnieg barwiony miedzią na krwistoczerwony kolor. Tymczasem dobrych i klimatycznych efektów działań operatora można naliczyć raptem kilka. Nastrój, który powinien stworzyć się sam, bez szczególnej ingerencji ekipy filmowej, skonał na moich oczach.
Nie pomogła mu także, mająca zwykle władzę nad życiem niczym dosercowa adrenalina, muzyka, opierająca się właściwie na powtarzaniu jednego tylko, krótkiego utworu. Idealnie pasowałby on może do kina kostiumowego o średnim budżecie, kolejnej ekranizacji Jane Austen lub innego romansu. Tutaj, gdy te same nuty rozbrzmiały po raz kolejny, miałam wrażenie, że oglądam rodzaj skeczu; że ktoś sobie ze mnie żartuje; że właściwe „Crimson Peak" dopiero się rozpocznie.
Podobne uczucia budziła we mnie gra aktorska, zwłaszcza Toma Hiddlestona, który sprawiał wrażenie, jakby miał zaraz wybuchnąć śmiechem. Szczególnie tragiczna w sensie beznadziejności okazała się scena zbliżenia bohaterów, gdy ostatecznie poddałam się zażenowaniu i goryczy. Nie tylko ja. W kinowej sali dało się słyszeć na siłę tłumiony chichot. Nie popisała się także Mia Wasikowska, której rozwinięcie skrzydeł z pewnością utrudniła stylizacja, łudząco podobna do tej, jaką zaprezentowała w „Alicji z krainy czarów". Wszyscy jednak aktorzy z miejsca skazani byli na porażkę. Dialogi były bowiem tak sztywne, tak nienaturalne i tak przekombinowane, że ostateczny efekt należy uznać za sukces.
„Crimson Peak" to produkcja przewidywalna i rażąca kiczem w stylu „Zamczyska w Otranto". Być może w XIX wieku ktoś wziąłby ją na poważnie, jednak teraz da się o niej myśleć jedynie jako o niewypale. Ogrom zmarnowanego potencjału sprawia fizyczny ból i zostaje z widzem długo po seansie. Wielomiesięczne oczekiwanie i pozytywne nastawienie, brutalnie zduszone już w pierwszych minutach, to kolejna szpila prosto w serce. Niestety, najwyraźniej ostatni walc Guillermo del Toro z kampem, kiczem i pastiszem, musiał dać efekty uboczne. Oto i one, w całej swojej okazałości, czyli „Crimson Peak".
Rafał Dębski „Wilkozacy 3. Księżycowy sztylet” - pod patronatem
Wilkozacy
„... I znów ich wrogowie będą mogli się przekonać na własnej skórze, że nie wolno doprowadzać Wilka do ostateczności.
Bo wtedy..."
Premiera już 23 listopada!
Pół świata
Ach długo musiało czekać na swoją kolej „Pół świata" Joe Abercrombiego na recenzenckim stosiku. Patrzyłam nań tęsknie i za każdym razem, gdy zbliżałam się do nagromadzonej literatury, walczyłam z sobą by nie zignorować kolejności i nie sięgnąć po drugi tom „Morza Drzazg". Cierpliwość jednak bardzo się opłaciła. Smak długo wyczekiwanej kontynuacji okazał się dużo bogatszy i uzależniający, niż mogłam to sobie wyobrazić.
Okładka „Połowy świata" jest zdecydowanie bardziej niepokojąca, niż ta „Połowy króla". Poprzedni chłód i surowość krajobrazu zastąpiło wrażenie zagrożenia. Fala, której grzbiet jeży się ostrzami to wyraźny sygnał nadciągających bitew i spotkań na ubitej ziemi, a przy tym – od samej strony wizualnej – niezwykle hipnotyzujący i niestandardowy. Wykorzystanie dwóch faktur okładki (lśniącej i gładkiej) daje wrażenie trójwymiarowości, budząc podświadomą obawę o skaleczenie się orężem. Przynajmniej tym, którzy pozwalają czasami pohasać swojej wyobraźni.
Najwyższy Król ma się czego obawiać. Pamiętający dawne słowa przysięgi Ojciec Yarvi, minister Gettlandu, gotowy jest przemierzyć cały świat, byle zjednoczyć armię dość potężną by stawić czoła jego tyranii. Jak jednak powiadają: silniejszego nie da się pokonać siłą. Wykorzystując w swoich rozgrywkach przeszłe znajomości, mając świadomość wad i zalet swoich wrogów oraz układając plan, w który angażuje niepozorną choć waleczną dziewczynkę-morderczynię, Zadrę, oraz wojownika-orędownika pokoju, Branda, Yarvi rozmyślnie rozkłada figury. Tylko czy wszyscy będą chcieli podążać wyznaczonymi przezeń ścieżkami?
Kto przyzwyczaił się do serii, w których kolejny tom zaczyna się tam, gdzie skończył poprzedni, może się srogo zdziwić otwierając „Pół świata", drugi tom „Morza Drzazg". Joe Abercrombie stawia bowiem wyraźnie na proces przemian i dojrzewania, a ten w przypadku Yarviego już się skończył. Kiedyś młody, okaleczony i życiowo nieprzygotowany pretendent do tronu stał się przebiegłym ministrem poważanym i traktowanym z pełną szacunku dozą nieufności. Jego miejsce zajęła jednak postać nie mniej nieprzeciętna i charakterystyczna.
Zadra Bathu jako dziewczyna-wojownik, dopiero dojrzewająca i odkrywająca świat, to solidny powiew świeżości. Podobnie zresztą jak Brand, który poświęcając wszystko by zostać wojownikiem, brzydzi się zabijaniem. Nie da się nie mówić o pewnym jakościowym skoku, jeżeli chodzi o kształtowanie nowych bohaterów. W przeciwieństwie do młodego Yarviego z „Połowy króla", Zadra i Brand to postaci, z którymi bardzo łatwo się utożsamić i odnaleźć uniwersalne życiowe prawdy – o poszukiwaniu własnej drogi, cudzych oczekiwaniach, własnych pragnieniach i pierwszych uczuciach. Sam Yarvi, w nowej wersji, także sporo zyskał. Osobiście zazdroszczę mu przebiegłości i umiejętności planowania.
Teoretycznie „Pół świata" to kontynuacja „Połowy króla" świat jest przecież ten sam, bohaterowie po części również i ogólna motywacja fabularna (zemsta, zemsta, zemsta!) także się nie zmieniła. Jednak wysunięcie na pierwszy plan nowych postaci sprawia, że ma się mgliste wrażenie śledzenia jakiegoś rodzaju rebootu albo sequela. Co więcej, zamiast z czasem zniknąć, pogłębia się aż do ostatniej strony. Fani nastrojowości poprzedniej odsłony „Morza Drzazg" mimo wszystko nie powinni być jednak zawiedzeni. Najważniejsze bowiem elementy kreacji świata przedstawionego zostały zachowane. Polityczne intrygi, tajemnicze ruiny, wszechobecne knowania i spiski oraz bardzo barwny język.
Barwny i specyficzny o dość jasno ukierunkowanym odbiorcy. Nagromadzenie wulgaryzmów (żadnych siarczystych), pyskatych odzywek i obraźliwych kombinacji w połączeniu z dominacją męskich bohaterów i pewną maskulinizacją postaci kobiecych sprawia, że lektura wydaje się być przeznaczona raczej dla czytelnika niż czytelniczki. Opisy wciąż są raczej surowe (chociaż byłam też pod wrażeniem niemal subtelnych przywołań obrazów związanych z emocjami bohaterów), a akcja toczy się gładko i bardzo szybko. To, czego autor ochoty opisywać nie ma (np. powrotu z wyprawy) po prostu pomija. Jakkolwiek Abercrombie podobnie jak Tolkien postawił na drogę, to u tego pierwszego jest ona zdecydowanie mniej szczegółowa. Jak dla mnie, to wielki plus.
Lekturę zakończyłam po części szczęśliwa – że wreszcie miałam szansę się za nią wziąć – a po części smutna – obawiając się, że kolejny tom przyniesie kolejnych bohaterów. Związałam się emocjonalnie z Zadrą i Brandem oraz ich dziwaczną relacją. Chciałabym móc śledzić ich z podobną dokładnością w następnym tomie, a obawiam się, że nie będzie to możliwe. Chociaż kto wie? Jak widać Abercrombie potrafi przecież zaskakiwać.Tymczasem pozostaje mi tylko czekać i rozmyślać nad knowaniami Ojca Yarviego. Jestem pewna, że ukrył coś między wierszami.
"Keller" - już w październiku
Już 21 października nakładem wydawnictwa Czwarta Strona ukaże się najnowsza książka z gatunku science fiction. "Keller" Marcina Jamiołkowskiego ukaże się miedzy innymi pod medialnym patronatem Secretum.
"Dzień 21" już niebawem!
Druga część Misji 100, która zainspirowała twórców popularnego serialu The 100. Premiera już 7 października!
"Igrzyska Śmierci: Kosogłos Część 2" - zobacz zapowiedź
20 listopada na ekrany polskich kin wejdzie ostatnia odsłona "Igrzysk Śmierci". W internecie możemy zapoznać się z kolejnym zwiastunem produkcji.
"Plaga samobójców" - drugi fragment
Premiera "Plagi samobójców" autorstwa Suzanne Young coraz bliżej a my prezentujemy drugi fragment powieści, która już zbiera pozytywne opinie. Czekacie na ten tytuł?
Wybrana o zmroku
„Wybrana o zmroku" to piąty, wieńczący serię, tom cyklu „Wodospady Cienia". C.C. Hunter opowiada historię nastoletniej Kylie Galen, która dowiedziała się, że świat istot nadnaturalnych istnieje, a ona sama jest jedną z nich.
W poprzednim tomie Kylie zdecydowała się opuścić szkołę w Wodospadach Cienia i zamieszkać z dziadkiem - również kameleonem, tak jak ona sama. Społeczność kameleonów okazała się jednak być zamknięta i bardzo konserwatywna, a ona sama nie czuła się tam na miejscu. Gdy jeszcze okazało się, że wciąż zagraża jej Mario, a zagrożenie to jest coraz bliższe i bardziej realne, zdecydowała się wrócić do Wodospadów Cienia. Nawet kosztem tego, że codziennie będzie musiała oglądać Lucasa - jej ukochanego wilkołaka zaręczonego z piękną narzeczoną.
Co w powieści spodobało mi się najbardziej? Chyba fakt, że Kylie wreszcie przestała być taka niezwykła. Dzięki temu, że odnalazła innych, podobnych sobie, stała się znacznie bardziej rzeczywista. Wreszcie też zrozumiała swoje własne uczucia i dokonała kilku ważnych wyborów. Odzyskałam wiarę w główną bohaterkę (którą straciłam już kilka tomów wcześniej).
Natomiast nie przypadło mi do gustu zepchnięcie głównych wątków fabularnych na dalszy plan. Potyczka z Mario mieści się na zaledwie kilku stronach, a rozstrzygnięta została w sposób błahy i banalny. Trochę lepiej została rozwiązana sprawa kameleonów - tu muszę przyznać Autorka miała dobry pomysł. Reszta fabuły jednak skupia się wokół uczuć i problemów sercowych Kylie oraz jej przyjaciół i rodziny. Myślę, że zabrakło tutaj tej równowagi między wątkami romantycznymi a wartką akcją. Tej drugiej pojawia się w książce zdecydowanie zbyt mało.
Na tle pozostałych części, piąty tom cyklu wypada całkiem nieźle. Książka jest ciekawa, wciągająca i napisana w lekkim stylu. C.C. Hunter to jedna z tych pisarek, które mogłyby tworzyć instrukcje obsługi urządzeń AGD, a i tak czytałoby się je z ciekawością. Myślę, że nastoletnim czytelniczkom seria „Wodospady Cienia" jak najbardziej przypadnie do gustu. Dziwi mnie, że jeszcze nikt nie postarał się o prawa do ekranizacji cyklu. Fabuła idealnie nadawałaby się na porządny, młodzieżowy, fantastyczny serial. Sądzę, że cieszyłby się dużym powodzeniem.
„Wybrana o zmroku" to sympatyczna książka, którą dobrze się czyta. Seria jest nieco infantylna, ale dzięki temu sądzę, że może wręcz idealnie trafić do targetu. Ja sama przeczytałam ją z przyjemnością - od pierwszego do piątego tomu bez wyjątków. Chętnie również sięgnę po nowy cykl, tym razem z wampirzycą Dellą w roli głównej. Zapowiada się niezwykle ciekawie.
Saga o Ludziach Lodu
„Saga o Ludziach Lodu" to 47-tomowy cykl autorstwa norweskiej pisarki Margit Sandemo, wydawany w latach 80. XX wieku. Na rynku polskim seria ukazała się w 1992 i 2001 roku nakładem wydawnictwa Pol-Nordica, następnie w roku 2008 i 2015 nakładem wydawnictwa Axel Springer.
Cykl opowiada o potomkach Tengela Złego, który zawarł pakt z Diabłem na mocy którego w każdym kolejnym pokoleniu jeden z potomków dotknięty zostaje swoistego rodzaju klątwą, zmuszającą go do służby złu. Historia rozpoczyna się w XVI wieku, kiedy jeden z naznaczonych piętnem, także o imieniu Tengel, postanawia zwalczyć w sobie złą stronę. W ten sposób mężczyzna zyskuje przydomek Dobry oraz rozpoczyna rodzinną krucjatę mającą na celu uwolnienie się od klątwy. Akcja serii rozgrywa się aż do wieku XX.
„Saga o Ludziach Lodu" zyskała wielu zwolenników głównie dzięki umiejętnemu mariażowi gatunków (powieści historycznej, fantasy, romansu z silnie erotycznymi fragmentami), a także wykorzystaniu elementów baśni, mitów oraz wierzeń skandynawskich. Jakkolwiek autorka nierzadko odwołuje się do autentycznych wydarzeń, równie często tworzy własne dzieje historyczne.
Dwie wieże
Tempo czytania Tolkiena uważam za jedną z moich największych porażek z kręgów poznawania literatury. Chciałabym mieć coś na swoje usprawiedliwienie, ale jedynym, co przychodzi mi do głowy jest fakt, że „Władca pierścieni" nie jest lekturą dla mnie. Szczególnie, że w drugim tomie tej serii jeszcze wyraźniej uwydatniają się wady, które czytanie utrudniają i czynią mniej przyjemnym niż mogłoby być. Zdaje się, że dzieła Tolkiena nie przetrwały próby czasu. Zasługują na uznanie jako podwaliny gatunku, lecz to, co zaczął Brytyjczyk, inni rozwinęli, osiągając znacznie więcej niż profesor z Oksfordu.
Niezależnie od zawartości, wydanie wciąż pozostaje godnym uwagi z perspektywy wizualnej. Miejsce żółci zajęła tym razem czerwień, a otaczające centralny pierścień runy (i mniejsze pierścionki) zastąpione zostały przez kontrastowe, wykonane na zasadzie negatywu, szkice dwóch wież. Minimalizm, prostota i godny pochwały brak przesady. Zachęcająca pozostaje również cena – 19 złotych na okładce przy niemal pięćsetstronicowej powieści, to naprawdę niecodziennie niska kwota.
Drużyna rozpada się. Po śmierci Boromira, Sam i Frodo czmychają przed resztą kompanów, by wypełnić zadanie zniszczenia Pierścienia. Ich tropem niestrudzenie podąża Gollum. Merry i Pippin zostają porwani przez siły nieprzyjaciela, a Aragorn z resztą kompani udają się ich tropem. Na ich drodze staje jednak spisany wcześniej na straty kompan, a jego wiedza i przemiana zmieniają plany bohaterów. W powietrzu wisi widmo wojny i śmierci. Zapomniane przed wiekami stworzenia budzą się do życia. Jak potoczą się losy drużyny? Czy kiedykolwiek przyjdzie im jeszcze się spotkać?
Drugi tom nie zmienił mojego pozytywnego podejścia do, nieco zmodyfikowanego, tłumaczenia Jerzego Łozińskiego. Nie napotkałam żadnych rażących odmienności względem utartych, z powodu filmu, nazw własnych i innych. Wiersze i piosenki pozostały miejscami „niedopracowane", jednak zaczęłam rzecz akceptować. Językowo całość pozostaje przystępna i nieskomplikowana w odbiorze. Problemy w tej kwestii leżą w zgoła odmiennym miejscu.
Prawda jest bowiem taka, że o ile „Bractwo pierścienia" akcję miało leniwą, to „Dwie wieże" wloką się niemiłosiernie. Poszczególne grupki przemieszczają się, by na końcu drogi spotkać kogoś, komu można podróż zrelacjonować lub kto im przedstawi swoją. To nieprzerwana sinusoida, której wierzchołkiem jest rozmowa, a momentem pięcia się lub opadania – droga bohaterów. Prawdziwie nużąca rzecz zaczyna się robić właśnie w momencie, w którym zauważy się tę prawidłowość.
W pewnym momencie uwydatnia się także inna wada serii. Relacja Sama i Froda dziwaczeje z każdą stroną. Początkowo czytelnik stara się wytłumaczyć sobie zażyłość bohaterów naturą hobbitów lub nieprzeciętnym oddaniem sługi panu. Jednak im bliżej finału, tym bardziej ma się wrażenie śledzenia męskiego romansu, a nie męskiej przyjaźni. Chociaż bardzo nie chciałabym odwoływać się do filmowej adaptacji książki, to jednak z powodu kolejności przyswajania, skojarzenia i komentarze nasuwają się same. Relacja Sam-Frodo jest jednym z najlepszych przykładów tego, co zostało zmienione na potrzeby kina i zyskało. Nawet nieliczne opuszczone przez scenarzystę wydarzenia nie wpływają negatywnie na odbiór obrazu, gdy ma się w pamięci jego zbawienną dla „związku" hobbitów pracę.
Inną sprawą jest trudny do zrozumienia sposób myślenia niektórych bohaterów, jak choćby wspomnianego już Sama. Chociaż postaci mają działać w imię dobra świata, to zdarza się, że o tym zapominają i stają do cna egoistyczni. Najbardziej irytował mnie chyba Gandalf, który nie chciał odpowiadać na żadne pytania, a jego skrytość przyczyniała się do kolejnych kłopotów i problemów. A wystarczyłyby dwa zdania wyjaśnienia! I gdzie tu mądrość mędrca?
Tak jak poprzednio zapierałam się, że ostrzeżenia otoczenia przed trudem lektury serii Tolkiena, okazały się na wyrost, tak teraz muszę się z nimi zgodzić. Ci, którzy „Dwie wieże" mieli już za sobą wspominali, że to bodaj najtrudniejsza do przebrnięcia część serii. Pozostaje mi wierzyć, że zwieńczenie cyklu okaże się dużo przyjemniejsze. Niezależnie jednak od trudności z przebrnięciem przez całość, sądzę, że każdy powinien się z „Władcą pierścieni" zapoznać. Tylko wtedy docenić można niezwykłość wkładu brytyjskiego pisarza w rozwój gatunku fantasy.