Rezultaty wyszukiwania dla: Zysk i S ka
Onyx & Ivory
Milcząca ofiara
„Przeszłość to fajne miejsce na odwiedziny, lecz niedobre na pobyt” – to niezwykle trafne stwierdzenie mogłoby zmienić na lepsze życie wielu ludzi, gdyby tylko przeanalizowali go, poddali się chwili refleksji i zastosowali się to tej niezwykle cennej wskazówki. Czym innym jest bowiem czerpanie z przeszłości nauki, wyciąganie wniosków z minionych wydarzeń, a czym innym nieustanne rozpamiętywanie przeszłości, bez możliwości ruszenia do przodu.
Jednak nie każdy ma w sobie na tyle siły, by tę przeszłość zostawić za sobą. Co więcej, są nawet takie przypadki, kiedy ta przeszłość – mimo naszych starań – nie daje o sobie zapomnieć, wciąż złośliwie miesza w naszym życiu sprawiając, że tkwimy w matni, nie potrafiąc się z niej wyplątać. Jednym z takich przypadków, jest Emma, kochająca żona i matka, właścicielka prężnie prosperującego salonu z sukniami ślubnymi. Można stwierdzić, że odniosła w życiu sukces, że jest osobą wiodącą godne pozazdroszczenia życie tym bardziej teraz, kiedy mąż Alex dostał awans i w związku z tym przeprowadzają się z małej wyspy, często odciętej od świata, do Leeds, gdzie kupują nowy dom.
Nikt jednak nie wie, że życie Emmy pełne jest demonów mieszkających w jej głowie, a także mrocznych sekretów – takich jak ten, że jest morderczynią. Cztery lata temu bowiem pozbyła się jednego z balastów z przeszłości, który nie pozwalał jej normalnie żyć. Tym obciążeniem był Luke Priestwood, mężczyzna, który niegdyś uczył ją w szkole plastyki, który ją bezwstydnie uwiódł, a następnie porzucił osiągnowszy swój cel. Co więcej otoczenie uwierzyło w jego wersję wydarzeń, zaś Emma została oskarżona o nękanie go. Kiedy po latach wrócił, nic dziwnego, że jego ofiara, już teraz dorosła kobieta, chciała się od niego uwolnić. Szczególnie, że miała wspaniałego męża, z którym rozpaczliwie starali się o dziecko.
Emma nie planowała morderstwa, a jednak – gdy Luke stał się zbyt napastliwy – nie miała oporu, by ciosem łopatą pozbawić go życia, a następnie zakopać w ogródku. Była przerażona swoim czynem, a jednocześnie przekonana, że zamknęła przynajmniej jeden rozdział swojego skomplikowanego dorastania. Teraz jednak, kiedy w związku z przeprowadzką, posiadłość odziedziczona po ojcu będzie miała nowych właścicieli, trup w ziemi może sprowadzić na nią kłopoty. Postanawia zatem pozbyć się ciała i ostatecznie zatrzeć ślady swojej zbrodni. Tyle tylko, że grób okazuje się być pusty…
Co tak naprawdę wydarzyło się cztery lata temu? Czy Emma rzeczywiście zabiła mężczyznę, a jeśli tak, to co stało się ze zwłokami? Gdzie kryje się prawda i kto był w tym niemoralnym związku naprawdę ofiarą, a kto oprawcą? To pytania, które towarzyszą nam w trakcie lektury wstrząsającej i zaskakującej powieści „Milcząca ofiara”, autorstwa Caroline Mitchell. Opublikowana nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka książka to zarówno pełen napięcia thriller, jak i doskonała powieść psychologiczna. Sposób narracji – oddanie głosu bohaterom sprawia, że czujemy się bezpośrednimi uczestnikami zdarzeń, mamy też możliwość obserwowania powolnej destrukcji osoby tak kruchej psychicznie, jak Emma, ale i powolnego rozpadu małżeństwa. Tym samym, jest to powieść dla wszystkich osób lubiących zarówno zagadki, jak i zagłębianie się w ludzkie emocje, sposób odbierania przez nich świata.
Zmagająca się ze wspomnieniami o matce alkoholiczce i sadystce, borykająca się naddatek z zaburzeniami odżywiania Emma, cierpi również na lęki, które zaburzają jej osąd sytuacji. Czy to możliwe jednak, by popadała w paranoję? By tworzyła alternatywną rzeczywistość? By spadała w otchłań szaleństwa? Na te pytania wraz z czytelnikiem odpowiedzi będzie poszukiwał mąż Emmy, a także jej siostra. Problem w tym, że ona również trzyma w szafie własne trupy…
Kiedy już jesteśmy przekonani, że doskonale wiemy, kto mówi prawdę, autorka przewrotnie podsuwa nam nowe okoliczności, dowody, zasiewa w nas ziarno wątpliwości. Właśnie dlatego „Milcząca ofiara” jest jedną z tych książek, które - między innymi dzięki doskonale skonstruowanej fabule i genialnie zarysowanym postaciom – nie tylko wciągają, ale i nie pozwalają o sobie zapomnieć.
Noc bez gwiazd
Ostatnio coś jest nie tak z moimi wyborami czytelniczymi – sięgam po drugie tomy serii, nie mając nawet pojęcia o istnieniu pierwszych. Jednak czy to aby na pewno moja wina czy może fakt, że niektóre powieści wydawane są w taki sposób, że nic nie wskazuje na to, że są kontynuacją? Okazuje się jednak, że chwilami nie ma to aż tak wielkiego znaczenia – „Noc bez gwiazd” stanowi drugi, a zarazem finalny tom „Kronik Upadłych” i chociaż faktycznie dobrze by było wiedzieć, co działo się w pierwszym tomie, to mimo wszystko lektura nie okazała się być problematyczna.
Peter F. Hamilton to ceniony pisarz, którego twórczość stanowią historie science-fiction. „Noc bez gwiazd” to zdecydowanie typowa powieść z tego gatunku, która niesie ze sobą wszystkie najważniejsze dla tego nurtu elementy. Zapoznajemy się z historią planety Bienvenido, która przez stulecia była więziona w Pustce. Jej mieszkańcy dzielą się na dwie rasy: ludzi oraz Upadłych. I chociaż Pustka ich uwolniła, to mimo wszystko los nie okazał się być całkowicie łaskawy. Teraz Bienvenido znajduje się miliony lat świetlnych od Wspólnoty, która nawet nie ma pojęcia o jej istnieniu. A ludzie i Upadli zaczynają walczyć o dominację – czy słusznie?
Istotnym elementem są tutaj walki międzygwiezdne i konflikt panujący pomiędzy mieszkańcami owej planety. W przypadku wybuchającego konfliktu nie mogło tutaj również zabraknąć aspektów politycznych, które chwilami bywają lekko zastanawiające – dlaczego zamiast wspólnie walczyć o przetrwanie i dotarcie do Wspólnoty, mieszkańcy planety postanawiają ze sobą konkurować i pragną koniecznie udowodnić swoją wyższość względem przeciwnika? I chociaż pojawia się nadzieja, mała istotka, której istnienie być może jest ogniwem łączącym zapomnianą przeszłość i nieoczekiwaną przyszłość, to jednak konflikt jest silny.
Chociaż dzieło Hamiltona jest niesamowicie obszerne, to mimo wszystko czyta się je znakomicie. Wspaniałe tempo akcji, mnóstwo interesujących wątków, wciągająca fabuła i dojrzały język – oto elementy działające na korzyść tej historii. Niestety, tak mocno skupiłam się na rozgrywających się tutaj wydarzeniach, że jakoś nie byłam w stanie lepiej przyjrzeć się bohaterom, a jest ich całkiem sporo. Chyba najbardziej w pamięci zapadła mi Anielska Wojowniczka, aczkolwiek to chyba też nie jest do końca ten rodzaj literatury, w którym wypadałoby się zżyć z jednym, konkretnym bohaterem. W tym przypadku żyje się samą historią i jej wieloma aspektami.
Ta książka ma spore szanse na oczarowanie każdego fana porządnej fantastyki. Jest napisana naprawdę w genialnym stylu, wszystko jest w stu procentach przemyślane, a barwny język autora sprawia, że ciężko utrzymać wyobraźnię w ryzach. To nie tylko doskonale skrojona intryga i wciągająca opowieść, to naprawdę niesamowity, międzygwiezdny świat, który ma w sobie coś urzekającego. Niesie ze sobą nadzieję, chwilami skłania do refleksji, zwłaszcza jeżeli zastanowimy się nad konfliktem pomiędzy dwoma rasami, ale stanowi też kawał dobrej rozrywki czytelniczej. Zdecydowanie jest to pozycja godna uwagi.
Stróż krokodyla
Mieszka tu już dwadzieścia lat -Boże, jak ten czas szybko leci!- a z dnia na dzień jego ciało zdawało się starzeć coraz szybciej. Gregers Hermansen jednak tak łatwo się nie poddaje, o nie; podstawowe rzeczy, jak wyrzucenie śmieci może jeszcze zrobić sam. Schodząc na dół zauważył, że drzwi do mieszkania dwóch młodych kobiet są uchylone- czyżby były na tyle nieostrożne, że zostawiają je otwarte? A może coś się im stało... ? Gregers powoli wchodzi do mieszkania dziewczyn, nie spodziewając się, że za niedomniętymi drzwiami czeka na niego koszmar.
Śledztwo w sprawie zamordowania młodej kobiety, Julie, bada Jeppe Kørner wraz z nieodłączną Anette Werner. Ten duet zachowuje się jak stare małżeństwo, budząc we wszystkich współpracownikach rozbawienie, a tym samym będąc nierzadko powodem licznych żartów. Nie umniejsza to jednak ich skuteczności. Tym razem sprawca nie pozostawił ani jednego śladu, prócz specyficznego "podpisu", wyrytego na twarzy zmarłej. Komu mogła się narazić kobieta, która w Kopenhadze dopiero zaczyna dorosłe życie? Czy jej śmierć jest wynikiem odrzuconego uczucia? I jaki związek z tym wszystkim ma książka pisana przez Esther de Laurenti, właścicielkę kamienicy?
Ponoć nie ma zbrodni idealnej; zawsze zostanie jakiś zapomniany (i przez to niewytarty) odcisk palca, ślad buta czy włos. Choć wciąż zadziwia, ale nawet takie drobne dowody świadczące o czyjejś obecności na miejscu zbrodni mogą wskazać mordercę. A jednak tym razem może być zupełnie inaczej. Inspektorzy kopenhaskiego wydziału zabójstw stoją przed skomplikowanym zadaniem- niby mają pewne poszlaki, znaleźli też odciski, ale... jakoś nie pasuje to do ogółu śledztwa. Pole podejrzanych znacznie się zawęża, gdy na scenę wychodzi kwestia pisanej przez Esther di Laurenti książki, kryminału; morderstwo Julie jest wręcz idealną kalką opisanych przez byłą wykładowczynię wydarzeń. Teraz wystarczy tylko znaleźć osoby, mające dostęp do owej książki. I tu przed Jeppem oraz Anette wyrasta kolejny mur, wydawałobby się nawet, że nie do przeskoczenia. A mimo to... nie istnieją zbrodnie doskonałe.
Zapowiadała się bardzo ciekawa historia z gatunku tych, gdzie nigdy nie wiadomo, na kogo "postawić". Owszem, sam pomysł już gdzieś tam kiedyś przewinął się przez rynek literacki, aczkolwiek autorka i tak miała duże pole do popisu. I moim zdaniem nie do końca je wykorzystała, poczynając od niedopracowanych bohaterów, na samym śledztwie kończąc. Choć początkowo wydaje się, iż Jeppe Kørner będzie ową sprawę prowadził ze swoją policyjną drugą połówką, Anette, to tak naprawdę kobieta jest tłem tego duetu. Pani Engberg poświęciła całą książkę postaci inspektora, dla Werner zostawiając niewiele miejsca. Ot, raczej stworzyła ją po to, by Kørner nie czuł się samotny (jakkolwiek to zabrzmi). Jeppego poznajemy niemal od podszewki, nieobce są nam jego wspomnienia dotyczące byłej żony, jak i obecnie nawiązany romans i związane z tą relacją uczucia. A mimo to... wszystko wydawało się takie drewniane, sztuczne. Jakby Jeppe sam nie wiedział czego chce, zarówno od życia, jak i śledztwa. Bohaterowie byli zaledwie cieniami, nie przewodzili całej historii, tym samym nie zapisując się jakoś szczególnie w pamięci. I nie, nie chodzi mi o to, że główna postać ma borykać się z problemem alkoholowym etc. jak to dzieje się w innych lekturach, ale brakowało w tej całej historii jakiejś siły napędowej, która pchałaby ich do poznania tajemnic Julie. Co więcej, nie rozwinięto w pełni jedynego ciekawego (dla mnie) wątku, który był znaczący dla rozwiązania sprawy morderstwa, ale też poznania powodu, dla którego to właśnie Julie stała się ofiarą. Ot, pewna postać znalazła się w kręgu podejrzanych, inspektorom coś w nim nie pasowało, ale złożyli to na karb specyficznego charakteru przepytywanego jegomościa. Później -opłotkami- dowiadują się, że może jednak ma on większe znaczenie dla toku śledztwa, niż mogli przypuszczać, bam! szybka akcja i czytelnik dostaje rozwiązanie sprawy. Wszystko dzieje się jakby za naszymi plecami, zyskujemy wyłącznie urywki informacji, przez co sami nie mamy możliwości uczestnictwa w poszukiwaniach.
Podsumowując, pani Katrine Engberg miała ciekawy pomysł, aczkolwiek zawiodło wykonanie. Stróż krokodyla otwiera serię, mam więc szczerą nadzieję, że w kolejnych tomach rozwinie pisarskie skrzydła, gdyż jak na razie nie zaserwowała nam niczego, co mogłoby nas skusić na kontynuację lektury.
Ogień i Krew. Część II
“Ogień i krew. Część 2” to godny następca części pierwszej. Inny, bardziej krwawy, brutalniejszy, przygnębiający, ale nadal godny. Zaczyna się okresem Tańca Smoków - wojny o Żelazny Tron pomiędzy Aegonem II i Rhaenyrą, kończy zaś w momencie, kiedy Aegon III odprawia namiestnika lorda Manderly i rozpoczyna samodzielne rządy. Tyle dla określenia ram czasowych.
Martin utrzymuje konsekwentnie formę kroniki. Dalej relacjonuje wydarzenia, nie oceniając ich, powołuje się na źródła maesterów i nieocenionego Grzyba, porównuje je ze sobą, próbuje wyjaśniać różnice w relacjach, co nadaje powieści charakter niemal prawdziwego dzieła historycznego, i tylko smoki sprowadzają czytelnika na ziemię, że to nadal fantastyka.
Opowieść jest brutalna. Opis walk, tych na polu bitwy i tych toczących się w zamkowych korytarzach nie pozostawia czytelnikowi miejsca na domysły. Martin jest dosłowny. Krew się leje, członki odrywają od ciał, kolejni bohaterowie giną najróżniejszymi rodzajami śmierci i każdy jest dobitnie opisany. Mimo wszystko opis walk zachwyca. Od opisu najmniejszych potyczek po epickie bitwy, każda jest dziełem sztuki, a malowane słowem obrazy na długo pozostają w głowie. I tylko smoków żal... Lojalne na swój smoczy sposób płacą bowiem najwyższą cenę za ambicje ludzi.
Martin równie fantastycznie, jak opisy walk, opowiada o walkach politycznych i konsekwencjach wojny na kolejne lata pokoju. Koterie, spiski, walka o władzę staje się tym bardziej pasjonująca, im młodszy jest następca tronu. Opisy wojny o sukcesję tronu to niemal przeklejone dzieje wielu europejskich państw, sam zaś sposób ich przedstawienia sprawia, że całość czyta się dużo ciekawiej, niż prawdziwe historyczne kroniki, a tych z racji zainteresowań przeczytałam naprawdę wiele. Autor doskonale wyczuwa, który wątek należy opowiedzieć od początku do końca, a który jedynie wspomnieć, rozbudzając ciekawość czytelnika, tak aby czekał na kolejne tomy. Samą zaś opowieść przerywa w momencie, kiedy udało mu się rozpalić zainteresowanie Aegonem III.
Szkoda, że arenę zdarzeń opuszcza Grzyb. Mam nadzieję, że mimo wszystko będzie przewijał się w opowiści, nawet jeśli bardzo rzadko. Nie ukrywam, iż jego postrzeganie świata nadawało całości pikanterii, a jednocześnie nie pozostawiało złudzeń, że nawet najwspanialszy władca ma swoją ciemną i niemoralną stronę. Relacje Grzyba sprawiała, że każda z opisywanych przez niego postaci była po prostu ludzka, odbrązowiona.
Czekam na dalszą część. I po raz kolejny stwierdzam, iż ten cykl jest dużo lepszy od “Sagi ognia i lodu”.
Marvel: Wojna domowa - zapowiedź
Już w kwietniu nakładem Wydawnictwa Insignis do polskich księgarń trafi oficjalna powieść Uniwersum Marvela – „Wojna domowa”. To pierwszy z serii entuzjastycznie przyjętych przez czytelników tytułów ze świata marvelowskich superbohaterów.
Nigdy cię nie opuszczę
Książki o prawnikach zyskują coraz większą popularność, z której postanowiła skorzystać J.L. Butler. Stworzona przez nią bohaterka, Francine Day, to bardzo ambitna i odnosząca sukcesy prawniczka, którą tylko jeden mały krok dzieli od awansu. Jedna prestiżowa sprawa wystarczy, aby uzyskać awans na królewskiego adwokata i założyć jedwabną togę. I właśnie takowa się natrafia – sprawa rozwodowa Martina Joya. Niestety, Day szybko ulega urokowi swojego klienta, co nie jest zbyt profesjonalne. Staje się jego kochanką, a sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, gdy okazuje się, że żona Martina zaginęła, a Francine jest ostatnią osobą, która widziała ją żywą.
Thriller w wykonaniu J.L. Butler wypada naprawdę ciekawie i przyjemnie. Choć właściwie nie ma w tej historii nic zaskakującego, to naprawdę dobrze się ją czyta – typowy thriller, w którym poruszany jest motyw kariery, namiętności, kobiety niezależnej czy stalkingu i nadmiernej obsesji na punkcie drugiego człowieka. Pojawia się tutaj sporo niedopowiedzeń, a autorka miesza czytelnikowi w głowie – ciężko dojść do tego, co spotkało Donnę Joy, czy Martin miał udział w jej zaginięciu, czy też może główna bohaterka zrobiła coś, czego nie pamięta? To trochę jak w „Dziewczynie z pociągu” – upojenie alkohole w noc zaginięcia danej postaci sprawia, że nic nie jest oczywiste i proste.
O ile do samej historii nie mam większych zarzutów, tak główna bohaterka była… irytująca. Niby wykształcona i inteligentna pani prawnik, a jednak tak zaślepiona przez uczucia i emocje, które zrodziły się… znikąd. Zero pomyślunku, zero instynktu samozachowawczego, brak rozsądku i podejmowanie irracjonalnych decyzji – oto Francine Day. Momentami całkowicie nie rozumiałam jej sposobu postępowania. W sumie sam ten motyw romansu, czy to z Martinem czy z jej sąsiadem, wypadł dosyć sztucznie – właściwie można było wybrać tylko jeden z nich, obstawiam ten drugi, bo prezentował motyw lekkiej obsesji, szantażu i stalkingu. Pasował do klimatu thrillera, a romans z własnym klientem? Robiony jakby na siłę.
Fabuła rozwija się powoli, stopniowo odkrywamy kolejne sekrety, ale właściwie niczym nie zaskakuje. Zakończenie może nie jest całkowicie przewidywalne, aczkolwiek zdecydowanie zbyt proste – nie wzbudza pożądanego efektu WOW. Zabrakło większej pompy w punkcie kulminacyjnym. Mimo tego książka ma całkiem przyjemny klimat – lekko ponury i deszczowy, co zdecydowanie sprzyja lekturze, choć właściwie jest to zdecydowanie historia na jeden wieczór – nie wymaga od czytelnika większego skupienia czy koncentracji. Pojawia się też sporo niepotrzebnych scen, ale teoretycznie rozbudowują one całą historię. Niektóre wątki są dobrze zrealizowane, inne wydają się być zupełnie zbędne.
Zdecydowanie nie jest to najlepszy thriller, z jakim miałam do czynienia, ale jeżeli ktoś poszukuje powieści, która po prostu ma mu służyć za czystą rozrywkę, to myślę, że sprawdzi się tutaj odpowiednio. Czasami potrzebujemy książek dla zabicia czasu, właśnie tego typu historii, które czyta się lekko, bez żadnych zobowiązań, bez dokładnego analizowania każdego aspektu całości.
Giant Days. Tom 6 : Nie wariuj, Daisy
Niedawno recenzowałam tom piąty „Giant Days”, a w lutym ukazała się kolejna, bo szósta już odsłona perypetii życiowych trzech studentek z Uniwersytetu w Sheffield.
W poprzednim tomie dziewczęta rozpoczęły drugi rok studiów i wynajęły stancję. W ich życiu nastąpił kolejny etap. Nie będąc już nieopierzonymi pierwszoroczniakami, mogą z wyższością i mądrością, patrzeć na nowy studencki narybek. Jednak jak to zapowiedziała w poprzednim tomie Daisy: „Nie martwcie się, nasze największe błędy... są wciąż przed nami”.
I tak, mając na uwadze tytuł aktualnego tomu - „Nie wariuj, Daisy”, pierwsze skrzypce we wszystkich czterech rozdziałach będzie pełniła, właśnie ta, jak dotąd spokojna i empatyczna dziewczyna, Daisy. Życie na stancji niesie wiele wyzwań, ale i niebezpieczeństw. Dziewczęta będą musiały poradzić sobie z tak trudną sytuacją, jakim jest włamanie, a pragnienie odzyskania skradzionych pamiątek rodzinnych Daisy, zaprowadzi je w mroczne zakamarki miasta, do pubów, gdzie strach będzie zdecydowanie miał wielkie oczy. Czego jednak nie robi się dla przyjaciółki. Nawet niebezpieczne głupoty. Gdy złodziejska afera ucichnie, Daisy, ta skromna i spolegliwa osóbka, zaskoczy wszystkich szaleńczym romansem z Ingrid. Sekretna oblubienica będzie Daisy jednocześnie rozanielać, jak i doprowadzać do szaleństwa. Ciężko będzie przyzwyczaić się do nowej Daisy, która szaleje po nocnych klubach, zachowuje się jak podlotek i daje porwać się chwili.
Oczywiście nie samą Daisy tom się kręci. Jeszcze są inne elementy życia codziennego, jak zgryźliwy i wścibski sąsiad, rozmowa kwalifikacyjna w sklepie z komiksami, czy proszona kolacja, która, jak to mawia Esther, jest testem dorosłości. Susan nie tylko będzie musiała zmierzyć się ze swoją zazdrością o McGrawa, ale także ze swoim nałogiem, a także nagłym pogorszeniem stanu zdrowia.
Nadal jest dla mnie zaskakujące, jak John Allison, umiejętnie i delikatnie, w sposób nieskomplikowany przedstawia obyczajową stronę studenckiego życia. Owszem brakuje w relacjach Daisy, Susan i Esther tej drobnej wrednej pikanterii, którą niestety płeć piękna potrafi siebie nawzajem uraczyć, ale dzięki temu tak naprawdę ten komiks jest coś wart. Nie brakuje trudnych tematów, z którymi czasem młodzi ludzie muszę się zmierzyć. Poruszanie takich kwestii, jak sieroctwo, preferencje seksualne, starość, czy nieporozumienia małżeńskie, w sposób naturalny i niewymuszony, dodaje waloru do samej przyjemności czytania.
Gorąco polecam wziąć udział w życiu Esther, Daisy i Susan.
Giant Days. Tom 5 : Jak nie teraz, to kiedy?
Życie jest dla mnie największym olśnieniem. Nie sztuka, jak do niedawna myślałam, ale zwykła codzienność
Maria Peszek
„Giant Days” to seria komiksowa, którą niefortunnie zlekceważyłam - mam nadzieję, że autorzy mi wybaczą. Po tom piąty sięgnęłam impulsywnie i jestem po raz pierwszy zachwycona swoją lekkomyślnością, ponieważ trafiłam na wyjątkowo lekki, przyjemny komiks, napisany inteligentnie i z poczuciem humoru.
Trzy dwudziestokilkuletnie bohaterki Esther De Groot, Susan Ptolemy i Daisy Wooton, to studentki Uniwersytetu w Sheffield. Właśnie kończą pierwszy rok studiów i zbliżają się wakacje, które jednocześnie zwiastują nadchodzące zmiany. Ale zanim stare akademiki zostaną wyburzone, a dziewczyny wrócą zdobywać bezcenne doświadczenia życiowe na drugim roku studiów, czekają je wakacje. A co może złego się wydarzyć na festiwalu rockowym? A nawet gdyby, to przecież jak popełniać błędy, jak nie teraz, to kiedy?
„Życie jest dla mnie największym olśnieniem” - takim cytatem Marii Peszek rozpoczęłam, nie bez kozery. Coraz częściej przemawiają do mnie inteligentne, pełne dobrego i pozytywnego humoru komiksy, których akcja toczy się wokół zwykłej codzienności. Stąd przyjaznym okiem patrzę na takie cykle jak francuskie Sisters, japońską Youtsubę, czy teraz amerykańskie Giant Days.
Tom piąty skupia się wokół błędów młodości. Dzięki Esther, która doskonale wie, że „wiara w łatwy pieniądz jest tym, co odróżnia chłopstwo od inteligencji”, Ed wykaraskał się z afery plagiatowej, Daisy, w końcu straci cierpliwość i odzyska scyzoryk, a Susan przyjaźń z dziewczynami uratuje od totalnego pogrążenia się w przypadkowym transie narkotycznym.
Bardzo żałuję, że Giant Days nie wychodziło, gdy byłam na studiach, za to bardzo się cieszę, że gdy córka wyrośnie z Sistersów, będzie miała po co sięgnąć. Wielkie Dni bowiem pomimo że może pokazują głupawe błędy młodości, jednocześnie uczą, jak z nich wychodzić obronną ręką, hołdują przyjaźni, wspierają kobiecą lojalność, a przy tym pełne są pozytywnych emocji. Może pod względem estetycznym Giant Days nie wybijają się z tą swoją kreską rodem ze Scooby Doo, ale taktownym i humorystycznym podejmowaniem tematyki dorastających młodych ludzi, owszem.
Polecam, tym młodym ciałem i duchem.
Do gwiazd
Choć Brandon Sanderson zdołał zdobyć w naszym kraju nie małą popularność, tak mnie dopiero teraz, przy okazji premiery jego najnowszej książki, udało się zapoznać z jego twórczością. Chociaż tytuł „Do gwiazd” kierowany jest przede wszystkim dla młodzieży, to mimo wszystko zostały w nim poruszane tak uniwersalne tematy, że z pewnością również Ci czytelnicy, którzy mają na karku nieco więcej wiosen, będą w stanie ją docenić – tak jak to było w moim przypadku. Zacznijmy jednak od początku…
„Do gwiazd” to opowieść o młodej, pełnej zapału dziewczynie, która robi wszystko, aby zrealizować swoje marzenie – podobnie jak jej ojciec, pragnie zostać pilotem kosmicznego myśliwca. Spensa, bo takie nosi imię, żyje na planecie, na której lata temu rozbili się jej przodkowie. Od tamtej pory stale walczą o przetrwanie z obcą rasą zwaną Krellami. To właśnie w pilotach tkwi ich największa siła, bowiem to oni w trakcie pobytu w szkole kadetów są uczeni tego, jak toczyć bitwy z kosmitami. Mimo wszystko Spensa nie ma przed sobą łatwej drogi i to nie tylko dlatego, że testy decydujące o tym, czy zostanie się przyjętym do szkoły, są trudne i skomplikowane. Dziewczynie nie jest straszna nauka, ona wręcz chłonie wiedzę jak gąbka, a jej pragnienie stania się pilotem jest dla niej najważniejsze. Jednak pojawia się inna przeszkoda – niechęć ze strony społeczeństwa i osób, które stoją najwyżej w hierarchii.
Brandon Sanderson stworzył naprawdę porywającą i pełną pasji historię, która w dosadny sposób pokazuje, że warto jest walczyć o swoje marzenia. Na każdym kroku przekonujemy się, że nie warto się poddawać, że trzeba mieć wiarę i brnąć naprzód, nawet pomimo najgorszych przeciwności losu. Spensa to niesamowicie dzielna i wytrwała dziewczyna, która nie boi się podejmować ryzyka i pragnie za wszelką cenę poznać prawdę o tym, dlaczego jej ojciec został okrzyknięty tchórzem, co w momencie sprawiło, że przypięto jej etykietkę – córka tchórza, której nie można ufać. Nie można jej przyjąć do szkoły, trzeba trzymać ją z dala od poważnych spraw. Spensa jednak nigdy nie miała zamiaru się poddać. Życzę każdemu, aby miał w sobie tyle zapału, co ta młoda dziewczyna! Od niej można się tylko uczyć! Co więcej, nie jest postacią egoistyczną, która swoją postawą krzywdzi innych, wręcz przeciwnie. To bardzo pozytywna bohaterka, od której wiele można się nauczyć.
Znaczną część tej książki spędzamy w szkole kadetów i stajemy się świadkami, jak nie uczestnikami, wszystkich wyczerpujących szkoleń, którym poddawani są przyszli piloci. To ogrom symulacji, ale także praca w terenie – niejednokrotnie bardzo ryzykowna i niebezpieczna. Uwaga! Sanderson nie boi się wybuchów, eksplozji czy poświęcania niektórych osób, co tylko potęguje powagę sytuacji, w jakiej znajdują się mieszkańcy planety, na której rozgrywa się akcja. Czemu Krelle ich stale atakują? Czemu są to tylko małe potyczki, a nie potężna inwazja? Co tak naprawdę wydarzyło się kilka lat temu, gdy ojciec głównej bohaterki zdezerterował? Jaka prawda kryje się za defektem tchórza? I chociaż chciałoby się poznać odpowiedzi na wszystkie te nurtujące pytania, to autor kończy tę historię w takim momencie, że czytelnik pozostaje w osłupieniu – pragnie więcej, a wie, że nie dostanie. To jedno z lepszych zakończeń w mojej karierze czytelniczej, bowiem naprawdę sprawiło, że poczułam potrzebę szybkiego sięgnięcia po kontynuację losów Spensy, ale nie ukrywam, że byłam lekko oburzona – no bo jak można tak dobrą historię skończyć w takim momencie, taką sceną, pozostawiając czytelnika bez odpowiedzi?!
Sanderson naprawdę szczegółowo opisał świat, w którym żyje Spensa, posługując się barwnym i dojrzałym językiem. Wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach, to istna gratka dla fanów science-fiction, które w tym przypadku wcale nie jest aż tak młodzieżowe, jak mogłoby się wydawać. Dobra kreacja bohaterów, ciekawa i odważna główna bohaterka, odpowiednie tempo akcji i umiejętne stopniowanie napięcia – oto co autor oferuje nam w tej przygodzie, swoją drogą bardzo wciągającej i przemyślanej przygodzie. Zdecydowanie jest to książka, która zapewni Wam znakomitą rozrywkę na długie godziny – bo nie okłamujmy się, jest taką małą cegiełką, ale przecież przepadamy za grubymi książkami, prawda? Zwłaszcza jeżeli są naprawdę dobre!
Moje pierwsze spotkanie z twórczością Brandona Sandersona uważam za jak najbardziej udane! Dałam się porwać tej pięknej historii, która każdemu czytelnikowi uświadomi, że warto mieć marzenia i je realizować. To taka życiowa fantastyka, która bawi i uczy, niesie ze sobą przesłanie, ale też stanowi doskonałą rozrywkę. Zdecydowanie polecam i pamiętajcie, zmierzajcie do gwiazd!