Rezultaty wyszukiwania dla: Znak
Piaseczniki
„Ale prawda jest zimna, pusta i straszna, a kłamstwa bywają piękne i pokrzepiające”.
Czytanie twórczości George R.R. Martina sprawia wiele przyjemności i radości, dotyczy to krótkich i długich form literackich. Na antologię „Piaseczniki” zwróciłam uwagę wiedziona pragnieniem ponownego spotkania z niezwykłymi niby insektami, jakże mocno wkraczającymi w znajomość psychiki człowieka. Osobliwe stworki, będące odbiciem myśli i czynów gatunku ludzkiego, zaimponowały mi już wiele lat temu. Chętnie do nich powracam, gdyż opowiadanie ma wszystko to, co lubię w solidnie napisanej fantastyce, świetny pomysł na fabułę, znakomitą prezentację twórczej wyobraźni, rewelacyjnie sportretowanego złego bohatera, garść ciekawych refleksji do podchwycenia. Zachęcam gorąco do poznania, wejścia w klimat ubarwiony thrillerem, mroczną odsłoną konsekwencji czynów, szczególną aurą obcego kosmicznego życia.
Bardzo spodobało mi się „W Domu Robaka”, akcja nasycona sensacją, mrokiem i wilgocią podziemnych korytarzy, bezwzględną walką o przetrwanie, frapującą przemianą obcych ras. Cenne, że utwór zachęcał do poświęcenia chwili na myśl, że zemsta może prowadzić ku temu, co dotąd było niezrozumiałe. Z kolei, „Mroźne kwiaty” przenikały lodowatym zimnem, przedziwnym letargiem pragnień i marzeń, światem iluzji łapiącym w pułapkę wymieszania prawdziwości i nieprawdziwości, wampirów i wiatrowilków. Autor frapująco oddał wątek samotności i ponownie, odbicia walki o życie. Rewelacyjnie od strony psychologicznej poprowadził z jednej strony unikalną, z drugiej całkiem zwyczajną, przewrotną grę wymieszania kłamstw i prawd, wiary i niewiary, herezji i prawowierności. A wszystko w kosmicznej otoczce klimatycznej.
Koncepcja rozwijania wyjątkowych zdolności przez człowieka, podstaw powstawania nowego gatunku, pragnienia przemierzania wszechświata w zdobywaniu wiedzy i władzy, pojawiła się w „Szybkich pomocnikach”. Zamysł roli anielicy jako odpowiedzi na samotność w pozaziemskiej podróży ciekawie ubarwił opowiadanie, podobnie jak spotkanie energii i materii, ale nie w pełni przekonał. Wędrówka po gwiazdach, po pajęczynie czasu i przestrzeni, zatrzymanie się na skrzyżowaniu kosmicznych szlaków, wejście w długie cienie „Kamiennego miasta” wyrzutków, poznanie lisoludków, przyciągnęło uwagę od strony narodzin, trwania i przemijania światów różnorodnych cywilizacji. Nie poczułam się wygodnie w towarzystwie „Gwiezdnej Pani”, jednak doceniłam pomysłowość pisarza na zobrazowanie gwiezdnych slumsów i utrzymanie się przy życiu w skrajnie niesprzyjających warunkach.
Zerknijcie również na wrażenia po spotkaniu z innymi książkami George R.R. Martina „Gra o tron” (marzę, aby wreszcie wpadła w moje ręce jej komiksowa wersja), „Starcie królów”, „Nawałnica mieczy: stal i śnieg”, „Nawałnica mieczy: krew i złoto”, „Panowanie smoka” (pierwszy tom ilustrowanej historii dynastii Targaryenów), „Aforyzmy i mądrości Tyriona Lannistera”, a także odrębną powieścią, choć także z gatunku fantastyki, „Światło się mroczy”. Natomiast miłośnikom krótkich form literackich utrzymanych w klimacie fantasy proponuję spotkanie z „Księgą magii”.
Ogar
„Nie wierzyła w nic oprócz bestialstwa ludzi”.
Trudno było wpasować się w kryminał, może po części spowodowane to było nieznajomością pierwszego tomu „Zbawca”. Weszłam w świat tak dużego mroku od strony psychiki kluczowych bohaterów, że nie do końca rozumiałam ich wewnętrzne rozterki, przeżycia i impulsy. Julia Marzewska nie podeszła mi w obsesyjnej i samoniszczącej odsłonie. Przerażała myśl, że śledczy po ogromnych zawodowych, a w dużej części, również osobistej traumie, mogliby pozostawać bez odpowiedniego wsparcia psychologicznego. W jakim wymiarze pokrywało się to z faktyczną sytuacją w policji?
Normalny człowiek, prowadzący zwykłe życie, wzdryga się na informacje o zbrodniach, unika jak ognia znalezienia się nawet w najdalszym ich otoczeniu, a pracownik wydziału zabójstw, będący aktywną częścią starcia z mrokiem, musi praktycznie radzić sobie sam. A przecież niebezpieczna i niewdzięczna praca silnie odciska się na mentalności policjanta. Być może właśnie z tego powodu świat Julii stał się jednym wielkim chaosem, w którym nie było już miejsca na zdroworozsądkową logikę, pełen profesjonalizm, trzeźwy osąd i elastyczną zdolność do współpracy z innymi. Przekroczone zostały granice reagowania na traumę i wydawało się, że nie ma powrotu do normalności. Kluczowa postać męczyła się sama z sobą, a ja podchwytywałam negatywne wibracje. Wcześniejsze starcie z Ogarem i Zbawcą zniszczyło Julię, a w tak słabej kondycji psychicznej trudno było nie wejść w omamy osobliwej obsesji i zwodniczego egoizmu w pogoni za czarnym charakterem. W moim odczuciu autor za daleko zaprowadził Julię w gęstą koszmarną ciemność, abym uwierzyła w nią.
Pomysł na fabułę zaliczyłam do ciekawych. Niekoniecznie podszedł mi styl pisania, ale to już osobiste preferencje, wyczekiwanie na rozbudowane opisy i zwinność w narracji. Bardziej przeszkadzały liczne nielogiczności w zachowaniu policjantki, osobliwe przystawanie na pewne okoliczności, nonszalancja w podejściu do procedur policyjnych. Nie mogłam uwierzyć w opowieść, nawet uwzględniając literacką fikcyjność. Na plus prolog, znakomicie wzbudził zainteresowanie i wprowadził sporo napięcia w interpretacji tego, co doprowadziło do kulminacji dramatycznego momentu w scenariuszu zdarzeń i czy udałoby się w jakiś sposób wymknąć ostateczności. Zawiodłam się na uzasadnieniu motywów kierujących czarnym charakterem, za mało było solidnych podstaw do takiego, a nie innego zachowania. Tylko czyż niektórym spaczonym zwyrodnialcom nie potrzeba drobnej iskry z przeszłości lub emocjonalnego impulsu, aby przystąpić do dzieła zabijania i uczynienia z tego demonicznej sztuki?
Zastanawiające, czy każdy z nas rodzi się z ziarnem nieokiełzanej żądzy, psychopatycznej bezwzględności, spaczonego bestialstwa, które w odpowiednich warunkach wypływają na powierzchnię realności i w najgorszych czynach potwierdzają eskalację? Miałam wrażenie, że „Ogar” nie został w pełni dopracowany, ale to krok w serii, która może jeszcze prowadzić w bardziej intrygujące obszary. Kilka ciekawych aspektów stworzyło potencjał na zajmujący ciąg dalszy. Wytrawny smakosz kryminałów mógł czuć niedosyt prowadzenia akcji i wzmacniania napięcia, jednak czytelnik mniej wymagający wobec sylwetek bohaterów i stopnia realności mógł z zaciekawieniem wejść w scenariusz zdarzeń i poczuć dynamiczność incydentów. Po trzech miesiącach przerwy morderca uderzył, już raz udało mu się uciec przed obławą, czy i tym razem zdołał tego dokonać?
Punkty przecięcia
„Przeszłość potrafi zmieniać przyszłość. Ale to zawsze my mamy ostatnie słowo”.
Mega satysfakcjonująca przygoda czytelnicza, podkręcała wyobraźnię w interpretowaniu zdarzeń i zachowań, zgrabnie wciągała w zabawę wysuwania domysłów i przypuszczeń. Od pierwszej do ostatniej strony trwałam w oczekiwaniu na postępujący bieg scenariusza zdarzeń. Pozytywnie szalona wzorzysta fabuła. Intryga wyjątkowo mocno zaplątana. Wątki pozszywane frapującymi nićmi akcji. Wiele się działo, sporo na pierwszym i drugim planie. Paulina Cedlerska co chwilę zaskakiwała obrotem spraw, jednocześnie konsekwentnie trzymała się wytyczonego szlaku prowokowania czytelnika do mylenia tropów i gubienia wskazówek. Długo nie potrafiłam domyślić się, dokąd wszystko zmierza, jakie barwy przyjmie, jaki obraz pokaże w finałowej odsłonie. A w finałowej odsłonie, podobnie jak w całej powieści, poczułam sporo czytelniczej przyjemności i satysfakcji.
Porwała mnie psychologiczna odsłona kluczowej kobiecej postaci. Wspaniale się ją rozgryzało. Niczym detektyw uczepiałam się każdej myśli, słowa i wspomnienia Luizy. Wnikałam w osobiste odczucia. Wydawało mi się, że chwyciłam klucz do jej duszy, lecz po chwili przekonywałam się, że jeszcze czaiło się kilka niespodzianek. Autorka zgrabnie łączyła przeszłość z teraźniejszością, trochę za szybko, jak dla mnie, następowały zmiany czasowe, ale żywiołowość przyciągała. Stworzyła solidny thriller psychologiczny, znakomicie podszyty kryminalnymi mocnymi akcentami, z ciekawą paletą bohaterów. Zastrzeżenia, ale naprawdę drobne, miałam wobec kilku wtrąceń opisów, zbyt naprowadzających na właściwy trop, przykładowo opis schowania pieniędzy użyty w dialogu. Nie do końca wykazywałam się zrozumieniem wobec osobliwej relacji Luizy z mężem, lecz ludzie mają prawo żyć według własnych postanowień, reguł i umów.
Wszystko zaczęło się od odnalezienia na morskiej plaży zgwałconej, okaleczonej i zabitej dziewczyny, o ironio, tropiącej w realu mroczne sekrety historii i zamieszczającej je w social mediach. Później mroczne incydenty zagęszczały się, Luiza zaś musiała skonfrontować się z własną dramatyczną przeszłością. Jak duży wpływ na bieżące interpretowanie rzeczywistości, miejsc i osób mają podlegające metamorfozie wspomnienia? Czy możemy oprzeć się na nich w poszukiwaniu odpowiedzi na dręczące nas pytania o przeżycia, zwłaszcza traumatyczne? Dokąd prowadzi zmienna i poszatkowana pamięć w meandrach lęku i zaprzeczenia? W jakim stopniu pozwala kreować to, kim jesteśmy? Jestem zdecydowanie na tak, abyście podchwycili „Punkty przecięcia” i świetnie się bawiąc, rozszyfrowali, o co tak naprawdę w przybliżanej historii chodziło.
Zaginiona
„Czasem coś, co wydaje się absurdalne, okazuje się brutalną prawdą, najprostszym rozwiązaniem”.
Nie spodziewałam się, że sięgając po ten tytuł, wejdę w szalenie ciekawie zaplecioną intrygę, zdecydowanie wymykającą się prostocie i łatwym rozwiązaniom. Aneta Kisielewska misternie wydziergała fabułę, bazując na bardzo dobrym pomyśle kryminalnych splotów i społecznych wzorach. Szybko wciągnęłam się w to, co działo się w zręcznie zmieniających się scenach, odniesieniach do miejsc, czasu i bohaterów. Każda z postaci w pełni zasłużyła na obecność, nadawała historii interesujący koloryt tajemnic, popychała w kierunku chwytania prawdy o tym, co faktycznie przydarzyło się dziewiętnastolatce. Długo nie mogłam być pewna słusznego odgadnięcia intencji i zamierzeń bohaterów. Wiele frajdy sprawiło śledzenie poczynań policjanta, świadków, jak i samej Sary Maj, zaginionej w lipcowy dzień wśród miastowego tłumu.
Spodobała mi się gęsta tkanina sekretów, kolaż nici pierwszej miłości, rodzicielskiej troski, węzłów dojrzewania i prześladujących pytań. Wciągnęłam się w dynamiczną rozgrywkę odkrywania znaczonych przez ludzi kart życia, wykradania moralnych słuszności, okradania z niezaprzeczalnych racji. Autorka znakomicie żonglowała niepewnością, podtrzymywaniem napięcia, myleniem w obrazie finałowej odsłony, nawet kiedy sprawa ściśnięta zmową milczenia utknęła w martwym punkcie.
Były również elementy w powieści, które nie do końca przekonywały. Zastrzeżenia miałam do czasami sztucznie wybrzmiewających dialogów, otoczki związanej ze stopniem zaniedbania śledztw, zbyt szybko ulewającej się frustracji i agresji u przesłuchującego, oraz osobliwej intuicji postaci. Jednak nie rzutowały w znaczący sposób na pozytywny odbiór książki.
„Zaginiona” okazała się ciekawą propozycją czytelniczą, mocno trzymającą w napięciu i niepewności. Kryminał do niecierpliwego pochłaniania frapującego pomysłu na intrygę. Nie liczcie na czarnych i białych bohaterów, przeplatały się różne odcienie szarości osobowości, potrafiły skołować w zabawie na właściwą interpretację motywów i tożsamości, a to bardzo cenne.
Marvel Fresh: Hulk
Każdy nowy album Hulka musi się mierzyć z cieniem genialnego „Immortal Hulk” Ala Ewinga. To naturalne porównanie – i niestety także przekleństwo. Donny Cates i Ryan Ottley próbują podejść do zielonego giganta inaczej: mniej grozy, więcej akcji, kosmos, planety gamma i potężne walki, które aż kipią od energii. Tylko czy taka droga wystarczy, by utrzymać uwagę czytelnika na dłużej?
Punkt wyjścia brzmi naprawdę efektownie. Bruce Banner jest przekonany, że w końcu ujarzmił Hulka – a w praktyce uczynił z niego swoisty „statek kosmiczny”, którym sam steruje jako Miazgonauta. Brzmi szalenie? Dokładnie tak. Podróżując przez kosmos, natrafia na planetę pełną istot przypominających Hulka, żyjących szczęśliwie w promieniach gwiazdy gamma. Raj, w którym zielony olbrzym traktowany jest jak bóstwo. Tylko że w świecie Hulka spokój nigdy nie trwa zbyt długo.
Cates odcina się od mrocznego, horrorowego tonu Ewinga. Stawia na dynamikę, efektowne starcia i szybkie tempo. Widać, że bawi go sama koncepcja „Hulka w kosmosie” – i momentami faktycznie jest to zabawne, pełne rozmachu widowisko. Problem w tym, że scenariusz gra mocniej na sentymentach niż na świeżych pomysłach. To Hulk, który tłucze rzeczy – a potem tłucze je w innej rzeczywistości. Niby dobrze, ale bez dreszczyku odkrywania czegoś nowego.
Z drugiej strony graficznie komiks prezentuje się znakomicie. Ryan Ottley, znany z „Invincible”, ma rękę do brutalnych, pełnych krwi i energii pojedynków. Każda plansza aż kipi od ruchu i przesady – i jeśli ktoś czyta Hulka głównie dla widowiskowych scen walki, będzie zachwycony.
Trzeba też wspomnieć o samym wydaniu. To gruby, treściwy tom, który zbiera sporą część historii – od pierwszych zeszytów nowej serii po dalsze numery, a także materiał z Free Comic Book Day. Dzięki temu dostajemy solidny pakiet przygód na raz, bez konieczności czekania na kolejne odsłony. To przyjemne dla czytelnika, bo można zanurzyć się w świecie Hulka i zobaczyć, dokąd Cates prowadzi całą opowieść, nawet jeśli nie wszystkie rozwiązania fabularne są satysfakcjonujące.
Nowy run Hulka nie dorównuje „Immortal Hulk”, ale też nie próbuje. To solidna, efektowna rozrywka, która stawia na akcję i kosmiczne szaleństwo. Dla jednych będzie to odświeżenie – dla innych krok wstecz. Jeśli jednak macie ochotę na kawałek komiksowego blockbustera z Hulkiem w roli głównej, to album Catesa i Ottleya dostarczy Wam sporo frajdy. Po prostu nie oczekujcie przełomu ani wielkiej rewolucji.
Daredevil
Czy znasz takie komiksy, które nie próbują ci zaimponować nadmiarem fajerwerków, tylko powoli, metodycznie osaczają cię atmosferą, aż przestajesz myśleć o czymkolwiek innym? Tak właśnie działa Daredevil autorstwa Chipa Zdarsky’ego i Marco Checchetto. To nie jest historia, w której superbohater skacze z wieżowca na wieżowiec i co trzy strony ratuje świat. To opowieść o upadku. O błędach. O odpowiedzialności, która potrafi przygnieść mocniej niż cios w twarz.
Matt Murdock wraca do życia. I do śmierci – bo bycie Daredevilem to nieustanne balansowanie na granicy jednego i drugiego. Po bliskim spotkaniu z kostuchą znów zakłada maskę. Ale ta nie chroni przed poczuciem winy. Gdy jedno z jego działań kończy się tragedią, Matt musi zmierzyć się z pytaniami wykraczającymi poza klasyczne „czy jestem dobrym bohaterem?”. Raczej: „czy mam jeszcze prawo nim być?”.
W międzyczasie Hell’s Kitchen nie śpi. Władza przechodzi z rąk do rąk. Wrogowie ewoluują. Pojawia się też ktoś, kto nie zamierza oddać dzielnicy bez walki.
Zdarsky zaskakuje. Ten komiks to bardziej dramat niż typowa historia o superbohaterach. Nie chodzi tu o efektowne walki – choć te się zdarzają – ale o moralny ciężar decyzji. To opowieść bardziej o Matcie niż o Daredevilu. O człowieku, który przestaje wierzyć, że jego działania mają sens. I który nie tyle szuka odkupienia, co próbuje je na sobie wymusić.
Narracja nie spieszy się. Czasem wręcz celowo zwalnia, by każdy rozdział odczuć jak osobny ciężar. Czy to wada? Zależy, czego szukasz. Dla mnie – ogromna zaleta. Bo każda rozmowa, każde spojrzenie, każdy kadr wybrzmiewa długo po przewróceniu strony.
Rysunki? Przepiękne. Checchetto doskonale oddaje emocje – wystarczy cień pod okiem Matta albo plama światła w ciemnym korytarzu, by poczuć ten charakterystyczny mrok Nowego Jorku. Mrok, który nigdy nie jest całkowity – bo zawsze tli się w nim iskra.
Warto też wspomnieć o postaciach drugoplanowych. Elektra, Foggy, Wilson Fisk… znani bohaterowie, ale ukazani z respektem i świeżością. Zdarsky rozumie, że ci ludzie już żyją w świadomości fanów – on po prostu daje im nową przestrzeń, by znów nas zaskoczyli.
Jeśli lubisz komiksy z duszą, w których nie każda walka kończy się zwycięstwem, a każdy wybór ma swoją cenę – Daredevil od Zdarsky’ego to znakomity wybór. Zamiast superbohaterskiego zgiełku mamy tu ciszę, szept i samotność decyzji.
Znasz historie, które pokazują, że bycie bohaterem to nie kwestia siły, lecz odwagi do przyznania się do błędu? Ten komiks działa właśnie w ten sposób. Nie epatuje efektami. Ale trafia celnie. I zostaje z tobą na długo.
Daredevil. Tom 2
Brutalne ulice Hell’s Kitchen znów pulsują napięciem, a wojna gangów nabiera tempa. Drugi tom serii Daredevil autorstwa Chipa Zdarsky’ego to komiks, który nie bierze jeńców. Realizm, emocje, prawo i bezprawie – wszystko to uderza z siłą pięści Matta Murdocka. I, co tu dużo mówić – robi to z rozmachem.
To bezpośrednia kontynuacja wydarzeń z pierwszego tomu. Hell’s Kitchen pogrąża się w chaosie, gangi walczą o każdy centymetr chodnika, a Daredevil… wciąż jest rozdarty. Z jednej strony pragnie pozostać wierny swoim ideałom, z drugiej – wie, że czasem trzeba się pobrudzić, by zrobić coś dobrego.
Na scenie pojawiają się znajome twarze – Bullseye, Crossbones, Elektra – każda z własnym planem. Najciekawsza jest chyba właśnie Elektra, która wkracza do akcji, ale realizuje swoją własną wizję przyszłości miasta. Napięcie rośnie, a moralne wybory stają się coraz trudniejsze. Dodajmy do tego wątki prawnicze, walkę o życie zwykłych mieszkańców i mocny twist w finale – i robi się naprawdę gęsto.
To Zdarsky w najwyższej formie: brutalny, emocjonalny, zaskakująco aktualny. Jego Hell’s Kitchen to nie tylko tło wydarzeń – to żyjący, cierpiący organizm, który upada razem z bohaterami. Fabuła wciąga i trzyma za gardło, a decyzje podejmowane przez postacie – zwłaszcza Matta – naprawdę mają ciężar.
Ogromny plus za warstwę emocjonalną. Rozterki bohaterów są tu równie istotne jak strzelaniny i bójki. Daredevil nie jest niezniszczalnym herosem – jest człowiekiem. Popełnia błędy, wątpi, szuka odpowiedzi. I to właśnie czyni go tak autentycznym.
Rysunki? Kapitalne. Marco Checchetto i Jorge Fornés wykonali znakomitą robotę – dynamiczne kadry, brudne ulice, zbliżenia na twarze pełne bólu i niepewności. Każda strona to małe dzieło sztuki.
Nie obyło się jednak bez zgrzytów. Szczególnie jedna scena – rozmowa Matta z Iron Manem – wypada sztucznie. Murdock chwilami przestaje być sobą, jakby Zdarsky zapomniał, że kieruje się on empatią, a nie żelazną wolą lidera. Da się to jednak wybaczyć – bo reszta działa bez zarzutu.
Daredevil. Tom 2 to nie tylko świetna kontynuacja – to jeden z najmocniejszych rozdziałów w historii Diabła z Hell’s Kitchen. Zdarsky serwuje brutalną mieszankę moralnych dylematów i miejskiego dramatu z niezwykłym wyczuciem.
Jeśli szukasz komiksu, który uderza emocjonalnie i zostaje z tobą na długo – właśnie go znalazłeś.
Zdecydowanie warto. Nawet jeśli – tak jak Matt – czasem nie wiemy, czy idziemy właściwą drogą.
Kaczogród. Ogień olimpijski i inne historie z roku 1964
Kolejny tom Kaczogrodu, kolejna podróż do świata kaczek, monet i pechowych pomysłów Donalda. Tym razem Egmont serwuje nam album Ogień olimpijski i inne historie z roku 1964, czyli zestaw komiksów Carla Barksa z czasów, gdy legendarny autor powoli zbliżał się do końca swojej kaczej kariery. Czy to widać? Cóż… trochę tak. Jednak spokojnie — to wciąż Barks, więc nawet w słabszym dniu potrafił rozbawić, zaskoczyć i wciągnąć.
Już na wstępie warto zaznaczyć, że tym razem dostajemy obok klasycznych dziesięciostronicówek również aż siedem dłuższych historii. I to takich, w których pierwsze skrzypce gra nie kto inny, jak Sknerus McKwacz — kaczor, którego portfel jest grubszy niż wszystkie komiksowe tomy razem wzięte, a jego pech bywa równie wielki, co jego skarbiec.
W Ogniu olimpijskim nie brakuje starych znajomych: Bracia Be znowu knują, Magika de Czar próbuje przechytrzyć wszystkich, a Donald… cóż, Donald jak zwykle wpada na genialne pomysły, które kończą się katastrofą. Do tego mamy jeszcze Gogusia, czyli symbol wszystkiego, co irytuje Donalda najbardziej — nieziemskiego szczęścia i wiecznego uśmiechu losu.
Wśród przygód znajdzie się kosmiczna poczta, szalona gonitwa za słoniem, złoto na Księżycu i Sknerus próbujący wyjść obronną ręką z kolejnych absurdalnych sytuacji. Zabrakło tu jednak tych klasycznych, długich, realistycznych wypraw w stylu National Geographic, które kiedyś stanowiły znak rozpoznawczy Barksa. Sam autor w tym okresie uznał, że publiczność woli teraz komedię i groteskę. Sądząc po tym albumie — miał częściowo rację, ale jednak zostawia to pewien niedosyt.
Nie da się ukryć, że to już końcówka złotej ery Barksa. Pomysły są momentami przegięte, historie bardziej komediowe niż przygodowe, a całość bywa mocno absurdalna — jak choćby międzyplanetarna poczta miłosna czy Sknerus, który próbuje przygotować kosztowny świąteczny prezent zgodnie z… przepisem z kolędy.
Czy to źle? Niekoniecznie. Fani humoru i tych bardziej szalonych opowieści będą zachwyceni. Wciąż czuć tu inteligencję Barksa, jego słynny sarkazm i szelmowski uśmiech, który przebija się przez każdą planszę. Jednak jeśli ktoś — jak ja — tęskni za starymi, przygodowymi klimatami i długimi wyprawami po mapach i skarbach, to może mieć po tym tomie lekkie poczucie niedosytu.
Na plus? Zdecydowanie fakt, że większość materiału w tym tomie to rzeczy premierowe, wcześniej niepublikowane po polsku. Dla kolekcjonerów i wiernych fanów to prawdziwy skarb.
Ogień olimpijski i inne historie z roku 1964 to bardzo solidna część kaczej kolekcji. Może już nie tak świeża i odkrywcza jak wcześniejsze tomy, ale nadal potrafi bawić, zaskakiwać i wciągać. Jeśli szukasz klasycznych przygód w duchu starych czasów — możesz czuć niedosyt. Jednak jeśli lubisz humor, absurd i dobrze narysowane kacze perypetie — ten tom dostarczy Ci wszystkiego, czego trzeba.
Wydanie? Tradycyjnie na medal — kredowy papier, twarda oprawa, świetna jakość druku. Cena może nie najniższa, ale warto. Kacze historie Barksa to kawał popkulturowej klasyki, która — mimo drobnych zgrzytów — nadal się broni. I pewnie długo jeszcze będzie.
Księżycowy Nowy Rok. Historia miłosna
Walentynki od dawna były ulubionym świętem Valentiny. Nazwana na cześć tego dnia i corocznie odwiedzania przez uroczego kupidyna, którego tylko ona może zobaczyć, Valentina kochała Walentynki. Spędziła dzieciństwo, przynosząc miłość wszystkim, a w Walentynki robiąc każdemu spersonalizowaną kartkę. Aż pewnego roku dzień ten przynosi tylko stresujące niespodzianki, które całkowicie wywracają jej życie do góry nogami. Teraz ma rok, aby udowodnić, że może znaleźć prawdziwą miłość lub musi oddać swoje serce, aby nigdy nie poczuć żadnego uczucia, radości czy bólu z powodu miłości. Komu ma je oddać w razie porażki? Duchowi samego św. Walentego.
Tak zaczyna się „Księżycowy Nowy Rok. Historia miłosna”, przepiękna i emocjonalna powieść graficzna autorstwa Gene Luen Yang z oszałamiającymi ilustracjami LeUyen Pham. Pokazuje, jak rzeczy, które kochamy w dzieciństwie, zaczynają blednąć lub stają się źródłem zażenowania w latach nastoletnich. Zmiana od kochania Walentynek do emocjonalnej posuchy jest tutaj naprawdę rozdzierająca serce, ponieważ uświadamia, że otwarcie się na miłość oznacza również bycie podatnym na złamane serce i zdradę. Doskonale oddaje ją zmiana słodkiego cherubinka w upiornego Świętego Biskupa Walentego.
Jest to piękna, wieloaspektowa historia, która eksploruje znacznie więcej niż romantyczną miłość. Valentine konfrontuje się z rodziną i tożsamością kulturową. Historia pełna jest symboliki i dualizmu. Na przykład sposób, w jaki zaangażowanie Val w koreański taniec lwa Bukcheong zestawia się z historią chrześcijańskich męczenników stawiających czoła lwom, jak życie zestawione jest ze śmiercią, czy jak dwoje potencjalnych obiektów westchnień dziewczyny - kuzyni Leslie i Jae - łączą siły niczym znaki yin i yang (albo raczej koreańskie eum i jang).
To niesamowita powieść graficzna dla młodzieży o dorastaniu, która skradnie twoje serce. Tylko że w tym dobrym tego wyrażenia znaczeniu.
Rządy X. X-Men. Tom 2
X-Men w Nowym Jorku? Brzmi znajomo, ale nie dajcie się zwieść — to już nie te same czasy, co za klasycznych przygód mutantów. Krakoa rozkwita, świat patrzy na mutantów z mieszaniną strachu i fascynacji, a nasza ulubiona ekipa herosów próbuje ogarnąć ten bałagan… i przy okazji powstrzymać kilku bardzo dziwnych złoczyńców. Drugi tom „Rządów X” to powrót do bardziej klasycznej, ale wciąż solidnej rozrywki spod znaku X.
Po wydarzeniach z Hellfire Gala drużyna X-Men przenosi się do Nowego Jorku, żeby bronić mieszkańców, ale też — co nie mniej ważne — reprezentować mutantów jako nową, oficjalną superbohaterską ekipę. Cyclops, Marvel Girl, Rogue, Sunfire, Wolverine, Synch i Polaris — skład zróżnicowany, z potencjałem i starymi wyjadaczami w tle.
Na ich drodze staje Cordyceps Jones — przeciwnik, który wygląda jakby urwał się z sennego koszmaru fana kosmicznego horroru. Jest też Doktor Stasis z Orchis — geniusz z przerażającą wizją przyszłości. A jakby tego było mało, na scenę wchodzi Władca Koszmarów, gotowy rozgrzebać lęki, których nikt nie chciałby oglądać na jawie.
Nie ukrywam — po odejściu Hickmana miałem obawy. Jego wizja mutantów, Krakoa i całego tego nowego świata była świeża, odważna i… cholernie wysoko zawiesiła poprzeczkę. Gerry Duggan? Cóż, gość znany jest raczej z solidnego rzemiosła niż wybitnych rewolucji. Ale wiecie co? W tym przypadku to się sprawdza.
Drugi tom „Rządów X” jest może mniej eksperymentalny niż to, do czego przyzwyczaił nas Hickman, ale nadrabia to tempem, humorem i przyjemnym klimatem klasycznego komiksu superbohaterskiego. Duggan ma serce do tych postaci i to czuć — dialogi płyną, relacje między bohaterami wypadają naturalnie, a pojedynki i intrygi trzymają tempo.
Nie wszystko tu jest złotem — fabularnie to wciąż dość prosta rozgrywka z nieco dziwacznymi przeciwnikami. Cordyceps Jones wygląda tak, że ciężko brać go na poważnie, a Władca Koszmarów, choć klimatyczny, nie wnosi aż tak wiele świeżości. Ale… to nie przeszkadza. Bo ten tom czyta się z przyjemnością — bez zadęcia, bez zbędnego kombinowania, z poczuciem, że twórcy chcą po prostu dostarczyć dobrą, klasyczną zabawę w świecie mutantów.
Na ogromny plus zasługują rysunki. Pepe Larraz i Javier Pina to duet, który wizualnie podnosi tę historię o poziom wyżej. Dynamiczne kadry, świetne sceny akcji, a przy tym dopieszczone detale — dokładnie to, czego oczekuję od nowoczesnego komiksu o X-Menach.
„Rządy X. X-Men. Tom 2” to nie jest komiks, który zmieni wasze postrzeganie mutantów. To nie rewolucja w stylu Hickmana. Ale to porządna, szybka, lekko oldschoolowa przygoda z ekipą, którą — jeśli kochacie X-Menów — i tak chcecie zobaczyć w akcji.
Jeśli szukacie ambitnych eksperymentów narracyjnych — odpuśćcie. Ale jeśli macie ochotę na solidną porcję mutantów, dobrze napisaną drużynę i odrobinę tego specyficznego marvelowskiego humoru — sięgnijcie bez obaw.
Krakoa ma się dobrze. X-Men nie zwalniają. A fani? No cóż… na pewno nie będą się nudzić.