kwiecień 20, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: Young

wtorek, 21 lipiec 2015 22:09

Powracają Wiedźmy z Savannach

Wydawnictwo Feeria Young nie próżnuje i już po trzech miesiącach od premiery "Rodu" - pierwszej części serii Wiedzmy z Savannach autorstwa J. D. Horna oddaje w ręce czytelników jej kontynuację. "Źródło" (premiera 12 sierpnia) zapowiada się równie interesujące co poprzedniczka, pełna tajemnic, rodzinnych sekretów oraz magii.

Dział: Książki
czwartek, 21 maj 2015 22:16

Między życiem, a życiem

Niekiedy wydaje mi się, że jedno życie to za mało, a innym razem, że zdecydowanie za dużo. Czasami chciałabym wydłużyć dobę, rozciągnąć godzinę, zyskać dodatkowy tydzień, miesiąc albo rok. Innym razem spoglądam na zegar lub kalendarz wyczekująco. Mój żołądek zwija się w stresie z bólu, w ustach zasycha, a oddech się spłyca. Pragnę, aby czas przyspieszył i minął bezpowrotnie. Żeby już było po. Nieważne, po czym. To trochę jak dwa życia, prawda? Nie, wcale nie. Bo nie zmieniają się ludzie, nie zmieniają się krajobrazy, nie zmieniają się bezpieczne kąty i zapach pościeli. A co, gdyby się zmieniały?

Sabine mogłaby uchodzić za absolutnie przeciętną uczennicę. Zarówno w Wellesley, jak i Roxbury. Zarówno w jednym życiu, jak i w drugim. Bo chociaż dziewczyna nie potrafi zrozumieć natury swojego istnienia, to każdej doby, o północy dokonuje „przeskoku". Czas w jednym życiu zatrzymuje się na chwilę, a minuty w drugim zaczynają płynąć. Do osiemnastych urodzin wszystko, co wydarzyło się w jednym życiu z ciałem Sabine, powtarzało się w drugim. Skaleczenia, złamania, a nawet farbowanie włosów. Lecz wraz z osiągnięciem pełnoletniości ta niesamowita zależność zostaje zerwana. Jeżeli zechce, dziewczyna może wybrać jedno z żyć. Wybierze wyższe sfery, czy klasę średnią? Jedno i drugie ma swoje zalety, ale seria zbiegów okoliczności doprowadza do zadziwiającej klarowności w tej sprawie. Przynajmniej do chwili, gdy w jednym z żyć Sabine poznaje Ethana...

Okładkę „Między życiem, a życiem" Jessici Shirvington nazwałabym typową i przeciętną. Na froncie tomu znajduje się urodziwa, acz pogrążona w melancholii młoda kobieta. W oknie odbija się jej twarz. Całość na zasadzie kontry wypełniono złamanym różem i chłodnym błękitem. Z kolei tył okładki nie zawiera nic poza blurbem. To obwoluta, która nieszczególnie przyciąga, ale i nie odstręcza. Pewnie pominęłabym ją, przeglądając regały w księgarni. A szkoda.

Szkoda, bo sama powieść jest całkiem ciekawa. Podchodziłam do niej z pewną rezerwą. Na początku, ponieważ nie byłam przekonana, co do jej gatunkowości. Zastanawiałam się, czy opis na okładce traktować dosłownie, czy to jedynie metafora podwójnego życia. Później z powodu nijakiego opakowania i tytułu, który brzmiał tak jakoś infantylnie i niemądrze. Ostatecznie, gdy wreszcie usiadłam do lektury, skończyłam ją w niespełna trzy godziny. Bo to właśnie taka lektura – jak zaczniesz, to skończysz dopiero wraz z ostatnią stroną.

Umówmy się, opowieść o kimś, kto wiedzie wiele żywotów jednocześnie, nie jest już szczególnie oryginalna. Zmienia się nieco mechanizm, problem bohatera; fakt, czy podróżuje w czasie czy też nie, ale zasadniczy koncept pozostaje ten sam. To jednak doskonały przykład tego, że pozornie wyświechtane pomysły, wciąż mogą sprawiać czytelnikowi przyjemność. „Między życiem, a życiem" czyta się przede wszystkim lekko, z napięciem (może niedoprowadzającym na skraj omdlenia, ale jednak napięciem), a nawet z chęcią kibicowania głównej bohaterce. Nietrudno zrozumieć podstawy jej dylematów, jakkolwiek niełatwo też pojąć niektóre decyzje.

Sabine jest bowiem całkiem dobrze wykreowaną postacią. W teorii jest dwukrotnie starsza od swoich rówieśników w obu wymiarach (żyje przecież podwójnie), ale nie daje tego do końca po sobie poznać. Najdojrzalszą z decyzji, jaką podjęła – co jednak świadczy o wyprzedzeniu „dorosłością" znajomych – wydaje się próba dostosowania w obu „wymiarach" oraz nie zdradzanie własnego problemu. Przynajmniej przez większość czasu. Jej perfekcyjne wtapianie się w realizm sytuacji, było dla mnie nieco zbyt idealistyczne i z tego powodu nieco przerażające, ale w pewnym sensie logicznie do przyjęcia. Sama Sabine to trochę egoistka, a trochę zagubione dziecko, w którym odwaga trwa w odwiecznej wojnie z brawurą. Z kolei Ethan to postać raczej papierowa. Swoisty nośnik prawdy a'la Paulo Coelho i bodziec, który napędza działanie Sabine.

Sposób prowadzenia narracji i język jest tutaj naprawdę nieskomplikowany. Żadnej finezji, czy zgrabności. To rzetelnie zrealizowany pomysł oraz uczciwie poprowadzona fabuła, która w warstwie technicznej nie oferuje nic ponad miłą przeciętność. Bardzo dobrze, bo Jessica Shirvington nikogo w ten sposób nie oszukuje. To lekka lektura, która tylko odrobinę gra na emocjonalnych strunach. Pozycja doskonała, gdy chce się odpocząć, zrelaksować i niezobowiązująco zająć wolny czas.

Nie mam żadnych wątpliwości, że „Między życiem, a życiem" bardzo szybko zyska rzeszę może nie tyle fanów, co ludzi, którzy uznają ją za sympatyczną odskocznię. Niestety lekka opowiastka z gatunku new czy young adult bardzo szybko wyleci czytelnikowi z głowy. Bo chociaż gwarantuje pewne emocje i niemal zmusza do skończenia lektury na jednym posiedzeniu, to brakuje jej swoistego pazura lub zachęty do refleksji. Zdaje się być tak lekka i niezobowiązująca, że po prostu niczym bańka mydlana ulatuje i... bardzo szybko pęka nie pozostawiając po sobie nawet najsubtelniejszego śladu.

Dział: Książki
piątek, 03 kwiecień 2015 09:04

Podróże w czasie. Archiwum Chronosa

Panuje na świecie dziwny mit, że tylko nastolatki mogą czytać książki o nastolatkach. Gdy swoim zwyczajem nosiłam ze sobą „Podróże w czasie" (właściwie „Podróże w czasie. Archiwum Chronosa" Tom 1) dosłownie wszędzie – by nie marnować żadnej wolnej chwili i czytać, kiedy tylko nadarzy się okazja – książka dostała się na chwilę w rączki kolegi ze studiów. Ten chwycił ją, odwrócił, przeczytał opis i skrzywił się na samo pierwsze zdanie, butnie komentując, że już samo ono, mówiące, że bohaterka ma szesnaście lat, książkę u niego dyskwalifikuje. Tymczasem książki o nastolatkach nie zawsze muszą być wyłącznie dla nastolatek i powieść Rysy Walker jest tego doskonałym przykładem.

W zasadzie zaczyna się już od pierwszego rzutu oka na warstwę materialną książki. Okładka wydaje się wtedy nawet mniej, niż przeciętna. Jakaś klepsydra i mazaje, które kojarzą się z wizualizacjami dźwięków w popularnym programie do odtwarzania muzyki. W centrum obwoluty i na dole – jakieś miasta. Wszystko w tonacji błękitów i czerni z elementami złota. To wszystko wydaje się bez sensu, dopóki nie dotrze do odbiorcy, że rysunek z centrum strony odnosi się do Wystawy Światowej w Chicago z 1893 roku i ma kontrastować z nowoczesnymi wieżowcami niżej. To z pewnością więcej, niż wiedza podstawowa.

Kate ma szesnaście lat i wiedzie normalne, chociaż nie do końca stereotypowo zwyczajne życie. Pomieszkuje wymiennie raz u ojca, raz u mamy, bowiem jej rodzice się rozwiedli. Chodzi do szkoły, spędza czas z przyjaciółką, sprzecza się z rodzicami. Pewnego dnia w jej życiu ponownie pojawia się zamieszanie w postaci dawno niewidzianej babci. Starsza kobieta wkracza w jej życie jak huragan, zapisując Kate w testamencie cały dobytek, proponując wspólne mieszkanie i... informując, że dziewczyna posiada rzadki gen umożliwiający podróże w czasie. I chociaż Kate bardzo nie chciałaby w to uwierzyć, to trzem aspektom tej sprawy zaprzeczyć nie może. Po pierwsze, medalion, który pokazała jej babcia zdecydowanie świeci na niebiesko, chociaż otoczenie twierdzi inaczej. Po drugie, chłopak, który napadł ją w metrze i pocałował, rozpłynął się w powietrzu. Po trzecie, po zakłóceniach czasoprzestrzennych wszystko się zmieniło – jej matka nie istnieje, ojciec ma inną rodzinę, a przyjaciółka należy do sekty. Tylko Kate może przywrócić właściwą linię czasu. Tylko, czy taka linia w ogóle istnieje?

Sama powieść nie posiada typowo rozwijającej się wartkiej akcji. I ta się w „Podróżach w czasie" znajduje, ale zdaje się, że poświęcono jej mniej miejsca, niż całej filozofii czasoprzestrzeni oraz zmieniania jej. Jest to zresztą najmocniejszy punkt tekstu – osadzenie realiów science fiction w świecie rzeczywistym oraz zbudowanie dlań całego szeregu zasad i zależności o wysokim poziomie skomplikowania i niezwykle logicznej konstrukcji. Napięcie buduje tak naprawdę trudne położenie głównej bohaterki. Jest jednak na tyle nieoczywiste, że wymaga wielostronicowych tłumaczeń i częstych analiz ryzyka oraz ewentualnych zysków i strat. Z pewnością nie spodoba się to wszystkim tym, którzy oczekują stereotypowego rozwoju akcji i pędzenia na łeb na szyję.

Nie tylko to zresztą świadczy o tym, że powieść przeznaczona jest (a raczej byłaby, gdyby nie usilne próby autorki jej „stargetowania") dla dojrzalszych czytelników. A być może to jedynie kwestia różnic kulturowych? Rysa Walker odwołuje się do wydarzeń historycznych, które przeciętnemu polskiemu nastolatkowi, a nawet szerzej – przeciętnemu Polakowi – absolutnie nic nie mówią. Autorka opisuje spotkania z różnorodnymi aktywistami i aktywistkami działającymi na rzecz równouprawnienia rasowego czy płciowego. Wykorzystuje przy tym postaci o znaczeniu lokalnym – nazwisko pierwszej kobiety burmistrza w Stanach Zjednoczonych może mówić coś Amerykanom, ale z pewnością nie uczy się o takich postach na zajęciach z historii w polskich, czy nawet europejskich szkołach. Polskie wydanie bogate jest w przypisy, które starają się przybliżyć w kilku zdaniach napływające falami nazwiska, związane z walką o emancypację, ale prawda jest taka, że jedno zdanie, to tak naprawdę żadna wiedza, a i je trudno zapamiętać, gdy szybko przywołane zostaje pięć kolejnych do przyswojenia.

Pojawia się w „Podróżach w czasie" wątek romansowy. A nawet dwa – tajemniczy chłopak podróżujący w czasie (co wyjaśnia się na koniec tomu dopiero) oraz rówieśnik ze szkoły (chociaż z innej linii czasu). Początkowo wydaje się to nawet urocze, jakkolwiek bardzo idealistyczne. Nie mogłam jednak odeprzeć wrażenia, że autorka opisując ten aspekt życia Kate, chciała mieć to jak najszybciej za sobą. Romans składa się z samych punktów przełomowych – poznanie, pierwszy pocałunek, pierwsza randka, wyznanie miłości, gotowość na zbliżenie seksualne (gotowość, a nie samo zbliżenie). Nie poruszyło to we mnie absolutnie żadnej struny, chociaż rozwiązanie finalne jest nawet więcej, niż urocze.

Kreacje bohaterów są raczej przeciętne. Autorka wyraźnie skupiła się na komplikowaniu fabuły i budowaniu szeregu zależności, niż urealnianiu samych jej nośników. Kate jest typowa, a jednocześnie żadna konkretna. Jej babcia wydaje się nieco bardziej realistyczna, zwłaszcza ze swoim absurdalnym przekonaniem o konieczności przestrzegania zasad Chronosa, pomimo tego, że świat chwieje się w posadach. Żałuję, że nie dowiedziałam się więcej o Connorze. Trey, jeden z amantów, to dla mnie postać widmo. O Kiernanie, drugim z amantów, w powieści nie ma zbyt wiele, ale jest zdecydowanie najbardziej tajemniczy i najbardziej zachęcający do bliższego poznania.

Język powieści jest z kolei ponadprzeciętny. Odpowiednio lekki i niewymagający, jak to wypada przy wybranym targecie, ale jednocześnie nienazbyt uproszczony. Niektóre zdania są nawet tak wielokrotnie złożone, że trzeba rozsupływać je, jak bardzo skomplikowany węzeł. Metafory są proste i trafne, wykreowana nomenklatura i formułki brzmią przekonująco. Przez kolejne strony płynie się raczej lekko wiosłując, niż pokładając nadzieje w nurcie zdań i wietrze akcji, ale wciąż jest to lektura przyjemna.

„Podróże w czasie" Rysy Walker zafundowały mi serię zaskoczeń. Skomplikowanie i rozbudowanie fabuły było czymś, czego absolutnie się nie spodziewałam, licząc raczej na lekkie czytadło, które pozwoli mi przypomnieć sobie czasy licealne (lub nawet wcześniejsze). Tymczasem, gdyby zmienić wiek bohaterki, wychodząc naprzeciw malkontentom i trwającym przy stereotypie odpowiedniości wiekowej na linii bohater-czytelnik, z powodzeniem mogłaby być to po prostu literatura science fiction, bez określonej wiekowo grupy docelowej. Pozostaje pogratulować autorce udanego debiutu, oczekiwać na kolejny tom i liczyć, że kolejna seria skierowana zostanie do szerszego grona.

Dział: Książki
środa, 14 sierpień 2013 00:00

Piąta Fala

Teorii na temat życia pozaziemskiego są setki. W filmach i książkach obcy najczęściej są wrogo nastawieni do Ziemian. Ludzie toczą z nimi wojny, odkrywają słaby punkt kosmitów i na koniec przepędzają ich z naszej planety. Co by się jednak stało, gdyby takiej bitwy nie było? Gdyby obcy byli na tyle inteligentni, by bez zbędnych ceregieli wybić 99% ludzkości? Kto wie, może nawet mają ku temu całkiem dobry powód?

Przybysze z kosmosu postanowili zniszczyć mieszkańców Ziemi. Zesłali pięć fal zniszczenia, przez które ludzie zginęli w katastrofach, od chorób czy nawet zabijając się nawzajem. Nie przetrwał prawie nikt. Wśród nielicznych znalazła się główna bohaterka – nastoletnia Cassie. Dziewczyna postawiła sobie za zadanie za wszelką cenę odnaleźć młodszego brata. Gdy na swojej drodze spotyka przystojnego Evana, który zaczyna jej pomagać, nie ma pewności, czy chłopak nie okaże się kimś znacznie więcej... Prawda natomiast może być przerażająca.

Książka napisana została lekkim, młodzieżowym językiem z użyciem dużej ilości slangu. Cała inwazja opisana jest z punktu widzenia Cassie oraz Bena, zwanego „zombie". Czytamy śledząc ich przemyślenia i perypetie. Rick Yancey miał niezwykle ciekawy pomysł na fabułę, akcję w swojej powieści potoczył wartko, zaskakując czytelnika setkami niespodzianek. Jest to literatura tak zwana „young adults" – czyli w skrócie rzecz ujmując pisarzowi udało się stworzyć SF nadające się właściwie dla każdego, a nie jedynie wyjadaczy gatunku.

Nie obyło się też oczywiście bez romansu. Choć ten jest nietypowy - dlaczego jednak, musicie przeczytać sami. Otoczenie fabularne książki jest czymś nowym i ciekawie przedstawionym, choć główny wątek nadmiernie przypomina ten z „Intruza" Stephenie Meyer. Rick Yancey pisze jednak w kompletnie innym stylu, dlatego powieści znacznie się różnią. Gdybym miała je porównywać, to uważam, że „Intruz" napisany jest w bardziej pochłaniający sposób, jednak w „Piątej fali" nie ma tej nadmiernej dawki naiwności, idącej wręcz na granicy infantylizmu. Obie historie są jednak dobre i niemal równie wciągające.

Książka kończy się, prawie krzycząc na ostatnich stronach o tym, że będzie kontynuacja. No cóż, musi być, bo inaczej pisarz zostawi bardzo zawiedzionych czytelników. Wiemy również, że powieść jest gotowym materiałem na film (prawa do realizacji zostały sprzedane, a w produkcję zaangażowany jest Tobey Maguire). Myślę, że przy takim materiale jest spora szansa na to, że uda się stworzyć coś rewelacyjnego i godnego uwagi.

W moje ręce trafił egzemplarz przedpremierowy, tak więc na temat jakości wydania nie mogę się wypowiedzieć, poczułam się jednak mile zaskoczona. Mimo że wyraźnie zaznaczone jest, że tekst jest przed korektą, prawie nie było w nim błędów. Gdy wydawnictwo poprawi więc te kilka niedociągnięć, pod względem edycji powieść będzie doskonała – a wiadomo, takie znacznie przyjemniej się czyta.

„Piątą falę" polecam, nie tylko miłośnikom prozy Meyer, ale także fanom McCarthy'ego czy Dicka. To pomysłowe, ciekawe SF – choć należy dobrze pamiętać, że skierowane jest typowo do młodzieży i biorąc to pod uwagę, trzeba by przymknąć na kilka rzeczy oko. Również wątek romantyczny jest czymś, z czym wielu czytelników tego gatunku nie potrafi się w żaden sposób pogodzić. Jestem jednak przekonana, że w równym stopniu przyciągnie on po prostu nowych fanów, jak i co nieco zniesmaczy kilku starych wyjadaczy SF. Nie pozostaje teraz nic innego, jak czekać na kontynuację i/lub produkcję filmową, która ukaże się na wielkich ekranach kin.

Dział: Książki
środa, 26 listopad 2014 03:28

Premiera: Afromental "Mental House"

Zaskakujące inspiracje i taka sama bomba energetyczna! Nowa płyta i trasa koncertowa na 10-lecie zespołu!

Afromental to jeden z najbardziej ekspresyjnych polskich zespołów ostatnich lat, zawsze dający odbiorcom mnóstwo pozytywnej energii. W 2014 roku świętują 10-lecie istnienia, rzecz oczywista, postanowili uczcić je w najlepszy z możliwych sposobów, czyli wydając nową, dość zaskakującą z punktu widzenia inspiracji płytę, a także wyruszając na jubileuszową trasę koncertową!

Dział: Muzyka
poniedziałek, 06 styczeń 2014 08:47

Beta

„Beta" Rachel Cohn wpisuje się w nurt książek dla starszej młodzieży zahaczających o science-fiction, a jednocześnie wplatających w fabułę obowiązkowy wątek miłosny – czyli tak zwanego young adult. Tym razem elementem wziętym z fantastyki naukowej są klony. Wydawałoby się, że na ten temat już nic nowego napisać nie można i raczej do tego typu powieści ciężko mieć wysokie oczekiwania. Sięgając po nią szuka się raczej dobrej, niegłupiej rozrywki na jeden czy dwa wieczory.

Wyspa Dominium to dom najbogatszych rodzin, które mogą sobie pozwolić na wynajem ziemi. To także miejsce, w którym powietrze jest gęstsze, a ludzie wolą odpoczywać niż pracować. Z tego powodu jako służących używają... klonów. Są one unikalne dla wyspy, jednakże wzbudzają wielkie kontrowersje, a nawet aktywne sprzeciwy. Jedną z nich jest Elizja, nowszy model, w którym wszystko wydaje się być takie idealne. Z biegiem czasu okazuje się, że aż nadto...

Porównawszy powyższy opis fabuły z tym dystrybutora odkryjecie, że któryś z nich jest mylący. Ten z okładki sugeruje, że „Beta" to kolejne romansidło z klonami w tle. Tak naprawdę wątek miłosny rozpoczyna się dopiero w połowie książki. Autorka o wiele większą wagę przykłada do ukazania inności Elizji, jej początkowo beztroskiego życia, w które ostrożnie wplata poważniejsze elementy. Szkoda, że nie potrafiła wykorzystać potencjału swojego pomysłu do końca. Druga część powieści sprawia wrażenie, jakby pisarka została zmuszona, aby jednak spełnić zachcianki kobiecej części docelowej grupy odbiorców i umieścić w książce mdły romans bez polotu.

Chociaż pomysł na wykorzystanie klonów w powieści young adult Rachel Cohn miała dobry, ostatecznie książka w swojej wymowie jest naiwna. Sprowadza wszystko do zakochanych nastolatków, chociaż aż prosi się rozwinąć wątki bardziej poważne, które porusza, takie jak: uzależnienia, posłuszeństwo, wolność, czy chociażby moralność w stosunku do klonów. Stanowczo za mało tu także opisów świata poza Dominium. Wiemy tylko, że parę miast zostało zalanych, na Kontynencie budowane są nowoczesne metropolie, ale czy to w ogóle dzieje się na Ziemi? Nie dostajemy żadnych wskazówek.

Autorka opanowała sztukę pisania o niczym. Nie znaczy to, że powieści nie czyta się przyjemnie. Co to, to nie, ale nie jest to jednak lektura, którą zapamiętamy na dłużej. Rachel Cohn nie całkowicie spełniła pokładane w niej nadzieje. Ciężko stwierdzić, co zawodzi tutaj bardziej – część młodzieżowa, czy ta ambitniejsza, czerpiąca z dość ciężkiego gatunku jakim jest science-fiction. Damskiej części starszej młodzieży mimo wszystko powinno się spodobać, bo utrzymuje poziom konkurencyjnych tytułów. Otwarte zakończenie daje nadzieję, że wszystkie mankamenty zostaną choć trochę poprawione w przyszłości, na co na pewno będą liczyć ci, którzy oczekiwali po „Becie" czegoś więcej.

Dział: Książki