kwiecień 25, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: SF

czwartek, 30 kwiecień 2015 11:57

Kacper Omylanowski - Niedostrzegalni

Londyn, 17 września 1349

Kowal John Trevor biegł ulicami Londynu. Co chwila niespokojnie oglądał się za siebie, tak jakby ktoś go gonił. Jednak była noc, co oznaczało, że nikt normalny nie kręcił się po mieście o tej porze.  John uciekał coraz dalej, aż nagle skręcił w jakąś obskurną uliczkę. Wiedział, że źle wybrał. Była to Aleja Burtona. Po zachodzie słońca, w karczmie „Pod Pijanym Drozdem" leżącej nieopodal, gromadziły się największe zbiry Londynu. Trevor nie mógł jednak już zawrócić i biegł dalej. Nagle, drzwi osławionej gospody otworzyły się tuż przed nim. Kowal usłyszał wyraźny szept:

- Jeśli nie chcesz zginąć, właź do środka! – szepnął mężczyzna.

- Ale... – zaczął John.

- Nie dyskutuj! – warknął nieznajomy.

Zrozpaczony rzemieślnik wszedł do oberży. Rozejrzał się niespokojnie. Przyjęły go nieprzyjemne spojrzenia i krótkie, nienadające się do powtórzenia, stłumione obelgi. Sama gospoda jednak wydawała mu się być przytulna. Wtem, ktoś złapał go za kołnierz. Przerażony uciekinier nie krzyczał, aby nie wywołać salwy śmiechu, lecz ostrożnie obejrzał się za siebie. Ujrzał wysokiego, szczupłego mężczyznę, przyodzianego w czarny aksamitny płaszcz. Miał na oko około trzydzieści lat.  Zlękniony kowal ostrożnie zapytał:

- Czy to ty mnie zawołałeś?

- A myślisz, że ktoś inny przejąłby się twoim nieszczęsnym losem? – odpowiedział nieznajomy z wyraźną ironią w głosie.

- Dlaczego mi pomogłeś? – spytał Trevor.

- Choć ze mną. – odparł po chwili milczenia obcy.

Zaczęli wspinać się po schodach. John szybko dostał zadyszki, lecz nieznajomy z wdziękiem piął się coraz wyżej. W końcu dotarli na piąte piętro. Mężczyzna otworzył drzwi do pokoju nr 47 i wszedł do środka. Kowal z niepokojem rozglądnął się po pokoju. Było tam okno, łóżko, stół i dwa krzesła. Klasyczny wystrój pokoju gościnnego w zajeździe, lecz coś sprawiało, że Trevor czuł się nieswojo. Nagle mężczyzna zdjął płaszcz. Kryła się pod nim wspaniała czarna zbroja i matowa srebrna katana. Nieznajomy nagle zaczął mówić:

- Czy wiesz, dlaczego cię ścigano? Pozwól, iż zaspokoję twoją ciekawość. Dwa tygodnie temu, w południe, przed sklepem niejakiego Sewerusa Spritcha, potrącił cię zaprzęg. Nie wiem, jakim cudem, ale przeżyłeś. Powinieneś był zginąć. Osoby, które cię ścigają, uznały, że oszukałeś ich boga śmierci i za karę musisz zginąć. Najlepiej jak najszybciej. Miałeś szczęście, gdyż goniły cię największe niedojdy w dziejach kasty tych wojowników. Podejrzewam, że już jutro zostaną złożeni w ofierze, aby darowano im niedopilnowanie swoich obowiązków. Mimo wszystko, wciąż masz problem.

- Jaki? – zapytał John.

Nieznajomy nagle przysunął się do niego. Spojrzawszy mu w oczy, wyszeptał:

- Jestem od nich znacznie lepszy.

W ułamku sekundy wyciągnął katanę i przebił biedaka na wylot. Kowal jeszcze tylko raz spojrzał na niego ze zdumieniem, a potem skonał. Mężczyzna wypowiedział nad jego ciałem bezgłośną modlitwę. Zadanie zostało wykonane. Uratował honor swych towarzyszy z kasty. Z czystym sumieniem podszedł do okna, otworzył je, skrzyżował ręce na piersi i wyskoczył.

Ballycaste, Irlandia, 18 lipca 2006

- Kochanie, pośpiesz się! Nie zdążymy na samolot!

Ann Denver coraz głośniej krzyczała na swojego męża, Richarda. Rude włosy idealnie odzwierciedlały wybuchowy charakter tejże drobnej kobiety. Jej współmałżonek, znacznie wyższy i słuszniejszej budowy ciała, właśnie wyszedł z domu taszcząc cztery walizki: trzy z garderobą jego żony, jedną tylko przeznaczył na przewóz swoich dóbr. Zdaniem Ann, poruszał się o wiele za wolno. Zaczęła jeszcze bardziej poganiać męża przypominając mu, że ich lot nie jest ubezpieczony. Richard w końcu odpowiedział na docinki żony:

- Przypominam ci, że kobiety kiedyś walczyły o bycie na równi z mężczyznami. Jak widać, emancypacja się kończy, gdy trzeba taszczyć walizy. Gdyby nasi przodkowie od razu na to wpadli...

- Natomiast ja ci przypominam, że jestem w ciąży i nie mogę dźwigać- odrzekła jego ukochana z uśmiechem na ustach

Mąż również się uśmiechnął i z wysiłkiem wrzucił walizki do bagażnika. Razem wsiedli do starego garbusa i ruszyli w kierunku Belfastu. Wspominali razem spędzone trzy lata, snuli plany na przyszłość, zastanawiali się, czy odnajdą się w roli dwójki młodych rodziców. Mimo, iż ciąża była zaplanowana, oblewały ich zimne poty na myśl, że będą musieli wychować potomka. Szybko jednak przestali sobie zaprzątać głowę problemami. Skupili się na teraźniejszości. W Belfaście czekał już na nich samolot, który miał lecieć do słonecznej Hiszpanii.  Mieli tam spędzić najbliższy miesiąc, z dala od wszelkich trosk.

Mniej więcej w połowie od obrzeży miasta do lotniska, utknęli w korku.

- Miałem nadzieję, że dotrzemy bez problemów- powiedział Richard.

- Mamy jeszcze dużo czasu- stwierdziła Ann, spoglądając na zegarek.

Tkwili już w korku od piętnastu minut. Wściekła Ann zaapelowała do męża:

- Aaaargh! Nie mam zamiaru dłużej czekać! Idę!

- Dokąd?- zapytał zdziwiony mężczyzna.

- Pogonić tych patałachów!- wrzasnęła.

To było do niej podobne. Richard domyślał się, że wyniknie z tego jakaś paskudna awantura, która przedłuży postój, lecz nie zdążył jej powstrzymać. Ann w oka mgnieniu znalazła się na początku zatoru drogowego. Z furią ryknęła na kierującego pojazdem łysego Azjatę:

- RUSZ SIĘ! PRZEZ CIEBIE SPÓŹNIĘ SIĘ NA SAMOLOT!

Azjata, w normalnych warunkach, prawdopodobnie zląkłby się, słysząc  niespodziewany, głośny krzyk. On jednak tylko spojrzał na rudowłosą swymi przekrwionymi oczyma i nagle wyciągnął nóż. Ann krzyknęła głośno:

- Richaaaaard!

Później upadła na asfalt, kiedy nieznajomy dźgnął ją w brzuch.

Richard, słysząc krzyki żony, bez wahania pobiegł w jej kierunku. Był znakomitym sprinterem. Kiedy ujrzał swoją umiłowaną w kałuży krwi, ryknął niczym byk i  rzucił się w kierunku napastnika. Zaskoczony Azjata nie zdążył zareagować. Wściekły nieznajomy kopnął go z całej siły w dłoń, wytrącając mu puginał, następnie uderzył go w szczękę. Skośnooki padł nieprzytomny. Ktoś wysiadł z samochodu i zadzwonił po pogotowie. Richard pojechał karetką z ranną żoną, zapominając o swoim prześlicznym niebieskim garbusie i wakacjach w Hiszpanii.

Richard oczekiwał w szpitalu w Belfaście na informacje o swojej żonie. Nie martwił się o dziecko: wiedział, że nie przeżyło. Ogarnęła go rozpacz. Pomyślał, że ich życie nie będzie już takie samo, że ten uraz pozostanie w jego głowie aż po kres dni. Z głębokiej zadumy uwolnił go lekarz:

- Czy to pańska żona została dźgnięta przez odurzonego kokainą Azjatę?- zapytał.

Richard potwierdził. Medyk spojrzał na niego w uśmiechem na ustach:

- Jej stan jest stabilny, nic nie zagraża jej życiu.

Mężczyzna odetchnął z ulgą w duchu, jednak z jego twarzy nie zszedł grymas. Zauważył, że lekarz cały czas się uśmiecha. „Coś jeszcze musi być na rzeczy, skoro ten typek cały czas się szczerzy" – pomyślał. Doktor zaczął mówić:

- Pańskie dziecko...- nagle przerwał, zauważywszy niespokojną reakcję męża rudej awanturniczki.

- Posłuchaj mnie. Nie toleruję masochistów. Jeśli masz się śmiać ze śmierci mojego dziecka, to daj upust psychopatycznym skłonnościom tam, gdzie cię nikt nie widzi- wycedził przez zęby Richard. Lekarza jednak nie zraziła furia małżonka pacjentki:

- Dziecko przeżyło. Nóż zatrzymał się tuż przed płodem- oświadczył medyk.

Normalny człowiek rozpłakałby się ze szczęścia i nie ukrywając łez, dziękował Bogu i lekarzom. Ale nie Richard. Nie uwierzył w słowa chirurga. Musiał sprawdzić, czy to prawda. „Czy to w ogóle możliwe?"- myślał. Pobiegł do pokoju żony. Zanim został wyproszony przez policjantów, spytał Ann:

- Co z naszym dzieckiem?

Ukochana nic nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się i zaczęła płakać ze szczęścia. Dopiero wtedy uwierzył, że jednak zostanie ojcem. Usiadł przed salą żony i zaczął śpiewać „What a Wonderfull World". Znał ten utwór na pamięć pomimo, iż ostatni raz wykonywał go dla żony, gdy dowiedział się, że będzie tatą.

Richard, za radą pielęgniarki, wynajął pokój w hotelu. Przeczekał tam noc. Nic nie mogło zepsuć jego humoru, nawet telefon, w którym poinformowano go, że jego auto wywieziono na lawecie, a koszty przewozu będzie musiał ponieść on, najszczęśliwszy człowiek, jakiego nosiła Matka Ziemia. Nagle przypomniał sobie, z jakiego powodu znalazł się w garbusie razem z żoną, ponad 100 kilometrów od domu. Myśląc o wycieczce, zasnął.

O piątej nad ranem zbudził go telefon. Półprzytomny mężczyzna bezwiednie wziął komórkę w dłoń i odebrał. To dzwoniła jego żona. Uśmiechając się, nacisnął zieloną słuchawkę i usłyszał:

- Kochanie, przyjedź natychmiast. To bardzo pilne- w głosie Ann słychać było niepokój.

- Już pędzę- odpowiedział.

Hotel znajdował się pół kilometra od szpitala. Po chwili Richard był już przy swej miłości.

- Co się stało?- zapytał.

- Ktoś tu był. Próbował wejść do pokoju. Policja mówiła, że był uzbrojony- odpowiedziała Ann ze łzami w oczach.

- Na szczęście nic ci nie jest. A co z tym człowiekiem?

- Policjanci zastrzelili go, gdy próbował się tu dostać-odrzekła kobieta. –Na szyi miał bliznę w kształcie jakiegoś ptaka, chyba sępa.

- Czego on mógł od ciebie chcieć?- zapytał coraz bardziej niepokojący się Richard.

- Nie wiem!- nagle wybuchła jego żona. –Może to jakiś wspólnik tego naćpanego Azjaty, może jakiś przestępca...    O Boże, kochanie, wracajmy jak najprędzej do Ballycaste.

- Pani Denver, śledczy chciałby zadać pani kilka pytań- usłyszało młode małżeństwo.

- Poczekam na korytarzu- zapewnił małżonek Ann.

Przesłuchanie trwało godzinę. Richard zdążył skrócić długość swoich paznokci o połowę za pomocą zębów. Po tym czasie, śledczy wyszedł z sali.  Richard usłyszał ciche łkanie narzeczonej. Zlękniony, objął ją i zapytał, co ją tak zasmuciło. Usłyszał coś, co zbiło go z nóg:

- Richard... On...  To jakaś sekta... Będą chcieli...- Ann co chwilę dostawała ataki spazmatycznego płaczu.

- Co? Co będą chcieli?- zapytał spokojnym głosem jej mąż,  aby trochę ją uciszyć.

- Zabić nasze dziecko...- wyszeptała i zaczęła głośno szlochać.

Richard zaniemówił. Spojrzał przez okno i utkwił wzrok na matce z niemowlęciem, spacerującą pobliskim parkiem. Nie mógł dopuścić do śmierci swojego dziecka. Postanowił, że zrobi wszystko, aby je ocalić, niezależnie od konsekwencji. Przytulił Ann i uspokajał ją całe popołudnie, aż ta, wyczerpana, usnęła. Wrócił na korytarz, usiadł na krzesło i zasnął.

Rankiem zbudził go policjant, mówiąc:

- Panie Denver! Ktoś do pana i pańskiej żony!

Szybko wstał i ruszył na spotkanie osobnikowi w czarnej sukni. Widok ten był zaskakujący, ponieważ nikt nie wiedział, czego ksiądz szuka w szpitalu.

- Witam pana- podjął dialog nieznajomy w habicie. –Nazywam się Jose Rylski. Jestem parapsychologiem, zajmującym się badaniem śladów okultyzmu i różnych sekt.  Wysłano mnie, abym Państwu pomógł. Mamy pewne podejrzenia, że w przyszłości Państwa dziecko może paść ofiarą jakiejś kasty.

- Pewnie, moje dziecko chcą zabić Illuminati- burknął Richard.

- Aż tak źle nie jest- odparł niezrażony Jose.

-Ma pan ciekawe nazwisko, ojcze Rylski- zauważyła Ann.

- Jestem z pochodzenia Polakiem- stwierdził ksiądz. –Nie o tym jednak przyszedłem porozmawiać. Chcę uświadomić wam, co grozi dziecku. Dwa dni temu do sali próbował się dostać jakiś mężczyzna z blizną w kształcie sępa. Był to auditor zakonu Insensibiliter, co po łacińsku znaczy tyle, co „Niedostrzegalni". Ugrupowanie to powstało w XII w. Kasta ta wierzy w dwóch bogów: bóstwo życia Raula i bóstwo śmierci Mora. Jeśli człowiek w jakiś niewytłumaczalny sposób oszuka śmierć, ich zadaniem jest dokończenie dzieła Mory. Według ich religii, oszukiwanie boga jest zbrodnią. Nie można ich powstrzymać. Wasze dziecko będzie musiało się ukrywać do końca życia.

- Czy nie ma jakiegoś sposobu na uratowanie maleństwa?- zapytała Ann.

- Możliwe, że jest rozwiązanie. Niejaki Izaak Burton, w XV w. opublikował „Dziennik Zabójcy". Był on Insensibiliter, lecz postanowił od nich odejść. Przed śmiercią spisał wszystkie informacje o kaście w dzienniku. Jedyny egzemplarz znajduję się w Brytyjskiej Bibliotece, w Londynie.

- W takim razie jadę tam- oznajmił od razu Richard.

- To nie takie proste- zaoponował Jose. –W Londynie znajduje się siedziba tych sekciarzy. Nawet w komisariacie nie mógłbyś czuć się bezpiecznie. Oni dopadną cię wszędzie: poczynając od publicznej toalety, kończąc na opancerzonym bunkrze rodem z ZSRR. Lecz jeśli jesteś zdecydowany, zabierzemy się tam razem.

- Ksiądz zostaje- powiedział spokojnym głosem Richard. –Ktoś musi pilnować Ann.

- Dam sobie radę!- nagle wybuchła Ann. –Nie jestem dzieckiem!

- Ale... - zaczął jej mąż.

Nie było jednak dane mu skończyć. Żona posłała mu mordercze spojrzenie, ucinając dalszą dyskusję. Tacy już byli: Ann, choć drobna, potrafiła wystraszyć krzykiem niejednego, a Richard, choć muskularny i wysoki, nie miał nic do dodania, gdy jego ukochana wrzeszczała na niego.

- Jak chcesz wrócić do domu?- zapytał.

- Odbiorę garbusa z parkingu- odparła, wciąż nieco rozjuszona.

Richard niepewnie spojrzał na księdza, ten jednak kiwnął tylko głową. Zrezygnowany, przystał na warunki żony i księdza.

Następnego dnia byli już w Londynie. Ponieważ trzeba było działać szybko, dostali się tam samolotem. Bez trudu znaleźli bibliotekę. Niestety, była zamknięta z powodu renowacji. Zdesperowany Richard nie chciał czekać dwóch tygodni na otwarcie. Postanowił, że włamie się do biblioteki w nocy.

- To zły pomysł, dziecko- Jose próbował mu przemówić do rozsądku.

Richard, nie chcąc angażować księdza w przestępstwo, nocą, samotnie wszedł szybem wentylacyjnym do biblioteki. Można ją najtrafniej opisać jednym słowem: potężna. Niemożliwością było znalezienie tam poszukiwanej książki, zwłaszcza że istniał tylko jeden egzemplarz. Lecz „Dziennik Zabójcy" był bardzo charakterystyczny. Okładka była czarna, litery grawerowane kolorem srebrnym, czerwone ornamenty przy rogach okładki. W trakcie jego poszukiwań, nagle do biblioteki wszedł strażnik, zaniepokojony tajemniczymi dźwiękami. Zobaczywszy Richarda, zapytał:

- Kim ty jesteś?

- Nie sypnij mnie, to moje dziecko może nie umrze- odpowiedział tajemniczy nieznajomy buszujący po książkach.

Strażnik nie rozumiał, o co chodzi, lecz chwilę później uśmiechnął się i wyciągnął srebrną katanę. Ruszył biegiem w kierunku Richarda. Ten, zaskoczony przebiegiem wydarzeń, spadł z drabiny, na której szukał książki. Wylądował na podłodze, łamiąc lewą rękę, lecz strażnik był w gorszej sytuacji. Drabina spadła wprost na niego, uśmiercając biedaka na miejscu. Obolały Richard wstał i zauważył, że za pasem niedoszłego napastnika jest książka, której szukał. Nagle ogarnął go strach. Musiał coś sprawdzić. Przewrócił prawą ręką drabinę i obrócił trupa na plecy. Ujrzał bliznę w kształcie sępa. To był Insensibiliter.  A on, Richard Denver, zabił go. Przerażony, wyszedł głównym, niepilnowanym już wyjściem.

Udał się do noclegowni, w której czekał zaniepokojony Rylski. Po krótkiej konfrontacji słownej przejrzeli dziennik. W ciągu jednej nocy poznali wszystkie tajemnice Niedostrzegalnych. Ofiary zabijali za pomocą srebrnej katany, choć gustowali również w broni palnej, w czasie pełni księżyca wysyłali tzw. venatores, którzy polowali na najgroźniejsze cele, takie jak prezydenci, czy weterani wojenni. Mieli swe siedziby w każdym kraju, ich główną siedzibą był Corfe Castle. Aby odnaleźć ich siedzibę, należało poszukać fresku przedstawiającego sępa, a następnie kierować się na zachód. Znaleźli również to, czego szukali. Istniały cztery sposoby na uratowanie celu: musiał on zostać Insensibiliter, zabić przywódcę kasty, udowodnić, że nie oszukał śmierci lub poświecić czyjeś  życie za swoje własne. Pierwsze dwa były oczywiście niemożliwe do spełnienia przez płód mający osiem miesięcy, odnalezienie dobrowolnego męczennika było równie nierealne, jednak przekonanie zabójców, że się mylą, było możliwe, choć szalone.

Jose wydawał się być niepocieszony, podobnie jak Richard. Jednak ten pierwszy nie miał dzieci ani żony. Jednak Denver postanowił, że najpierw wyleczy złamaną rękę. Po trzech tygodniach ruszył do miejsca, gdzie swą siedzibę mieli Insensibiliter: do Corfe Castle. Z pozoru romantyczne ruiny skrywały morderców szkolonych z pokolenia na pokolenie. Po długich poszukiwaniach, na jednej z najgorzej zachowanych ścian, znaleźli wymalowaną podobiznę sępa. Biorąc za kompas pień porośnięty mchem, bez trudu określili kierunek zachodni i tam też się udali. Natrafili na jaskinię. Wyglądała tak, jakby ktoś usilnie chciał ją ukryć przed innymi, lecz zrobił to wyjątkowo nieudolnie. Weszli tam, oświetlając drogę latarką. Na szczęście, jaskinia nie rozdzielała się na żadne odnogi. Po około pięciu minut dotarli do końca tunelu. Zaczęli się rozglądać, aż nagle podłoga się osunęła, a oni spadli w dół do podziemnego jeziorka.  Było ono dość głębokie. Jose nie umiał pływać, lecz dzięki interwencji Richarda, nic mu się nie stało. Gdy wyszli z wody, natychmiast otoczyła ich szóstka auditore. Nie fatygowali się oni nawet wyciągnąć katany. Spojrzeli na nich z kpiącym uśmiechem i zaczęli błyskawicznie się wspinać po ścianach jaskini. Nagle Ryski zauważył, że jaskinia, w której się znaleźli, wyglądem przypomina arenę rodem z czasów gladiatorów. Złudzenie to przywodził również fakt, że ponad nimi  były wydrążone długie tunele, które jednak bardziej przypominały widownię. Klimatu dopełnili również widzowie, którymi byli Insensibiliter, skandujący dwa słowa: Mortem i Jaaqub.

- Co to Mortem? I o jakiego Jakuba chodzi?- spytał się Rylskiego Richard.

- Mortem po łacińsku oznacza śmierć. Jaaqub po hebrajsku znaczy tyle, co „ten, którego Bóg ochrania"- odparł zlękniony ksiądz.

- Dla mojego dziecka zrobię wszystko- odparł Richard z determinacją w głosie. –Jose, zapytaj się ich, proszę, kim jest ich Jakub- szepnął księdzu do ucha.

- Quis Jaaqub?- krzyknął Rylski.

- Hic est Jaaqub- usłyszeli zza pleców.

Gdy się obrócili, ujrzeli dwumetrowego człowieka o aparycji zapaśnika z tą różnicą, że dzierżył w dłoniach potężną srebrną katanę i nosił czarną, bogato grawerowaną i wysadzaną klejnotami zbroję. Nie nosił hełmu i cały czas się szczerzył, ukazując liczne braki w swym uzębieniu. Miał długie, tłuste, posklejane włosy, które sięgały mu do ramion. Wtem, z widowni, ktoś zakrzyknął:

- Incipe!

- Zaczyna się- bąknął Rylski

Z widowni zrzucono dwa nagie miecze,  na wzór ostrzy, którymi posługiwali się europejscy rycerze: niegodnym byłby fakt, że osoby poza kastą dzierżą katany. Wyglądały bardzo oryginalnie: pokrywała je rdza i wydawało się, że wystarczy tylko jedno uderzenie w zbroję, aby pękły. Zirytowani Richard i Jose zaczęli krzyczeć na sekciarzy, aby ci dali im chociaż broń, która nadaje się do użytku. Ci jednak zignorowali dezaprobatę początkujących gladiatorów. Zaczęli zagrzewać swojego zawodnika do walki, bezustannie skandując jego imię. Zrezygnowany Richard chwycił miecze w dłonie.

- Odsuń się - powiedział do księdza.

Jose nie mógł uwierzyć w taką przemianę wewnętrzną tego człowieka. Ann opowiadała mu, że jest on osobą rozsądną, stroniącą od kłopotów. Teraz przed Rylskim stał zdeterminowany wojownik, walczący o życie swojego  dziecka. Człowiek, który bez wahania jest w stanie poświęcić swoje życie.

- To venatores- zauważył ksiądz.

- Odsuniesz się w końcu?!- krzyknął Richard.

Jose, który wyczuł w jego głosie determinację, odsunął się. Wyciągnął z kieszeni przemoknięty różaniec i zaczął się modlić w duchu.

Tymczasem Jaaqub zaatakował przeciwnika, wyskakując w niebo i próbując zabić go już w pierwszym starciu. Tak jak myślał Richard, nie miał do czynienia z osobą inteligentną. Szybkim ruchem odsunął się na bok, pozwalając broni spokojnie opaść. Potężny Insensibiliter próbował zaskoczyć przeciwnika, lecz ten stał obok jego miecza, kpiąco się uśmiechając. Nie potrzebna mu była większa zachęta. Z głośnym wrzaskiem na ustach zakręcił młyńca w powietrzu i ciął przeciwnika na wysokości pasa. Zabiłby go, gdyby ten nie stał dwa kroki dalej i nie śmiał się do rozpuku. W rzeczywistości robak strachu wiercił mu potężną dziurę w brzuchu, lecz chciał rozjuszyć zabójcę, aby ten podejmował zbyt pochopne działania. Jak na razie jego plan sprawdzał się w stu procentach. Po każdym nieudanym ciosie Jaaqub był coraz bardziej wściekły. Jego uderzenia stawały się szybsze, lecz mniej finezyjne. Teraz Richard niemalże tańczył, unikając ciosów, przy okazji drwiąc z pokaźnej tuszy rywala. Mniejsza z tym, że łacinnik nie rozumiał nic z siarczystych przekleństw. Drażnił go jedynie ton, w jakim je wypowiadał. Postanowił, że szybko zakończy tę walkę. Unikając ciosów, Richard zbliżał się do ściany. Jaaqub, zauważywszy ten fakt, uderzał coraz szybciej. Richard zauważył to samo dopiero, gdy dotknął plecami muru. Potężny venatores stał nad nim, śmiejąc się głośno. Wzniósł miecz do ostatecznego ciosu. Gdy broń opadała, Jose zasłonił oczy. Richard podjął wtedy próbę ratowania swojego życia. Przeturlał się pod nogami napastnika, błyskawicznie obrócił i zanim szabla jego rywala do końca opadł na ziemię, wskoczył mu na plecy. Pochwycił lewą ręką jego szyję. Jaaqub znajdował się w dramatycznej sytuacji, ponieważ jego katana złamała się przy uderzeniu w ścianę. Wyrzucił ją i postanowił, że zrzuci natrętnego wroga ze swoich pleców. Na tym jednak się skończyło. Richard, rycząc głośno, wbił miecz w kolczugę na plecach wroga. Jego zbroja z tyłu była mniej chroniona, aby dawać swobodę ruchów. Zszokowany Jaaqub krzyknął z bólu, lecz sekundę później Denver dokończył swoje dzieło, przebijając łacinnikowi kark. Martwe ciało najlepszego venatores, Insensibiliter Jaaquba Ar'Khasha, upadło na ziemię z hukiem. Jose przecierał oczy ze zdumienia, lecz w duchu dziękował Bogu za tak fortunne dla niego zakończenie pojedynku. Richard wyciągnął miecze z trupa i spojrzał na tłum, uśmiechając się. Był to naprawdę straszny widok: umięśniony mężczyzna z zakrwawioną twarzą, trzyma dwa nagie miecze ubroczone osoką i na dodatek się szczerzy. Nagle, z widowni zeskoczył szczupły mężczyzna z kapturem na głowie. Podszedł do Richarda i powiedział:

- Wypadało by ci pogratulować, ale straciłem swojego najlepszego człowieka. Cóż, ja coś straciłem, ty coś zyskałeś- oświadczył nieznajomy.

- Ty znasz ang... Przepraszam, to dość głupie pytanie- wtrącił Jose, lecz jak słusznie zauważył, niepotrzebnie.

- Przeżyłeś walkę z jednym z najlepszych szermierzy na całym świecie, pomijając nasze dziesięcioletnie szkolenie. Jestem pod dużym wrażeniem- powiedział mężczyzna.

- Tak, ale kim jesteś?- zapytał Richard.

- Jestem Maxime Insensibiliter, George Taurus. Ale wydaje mi się, że mnie znasz- rzekł, odsłaniając kaptur.

Richard nie dowierzał własnym oczom. Przed nim stał strażnik Brytyjskiej Biblioteki. Ten, na którego spadła drabina. Co prawda, gdy ostatni raz go widział, jego twarz oświetlał jedynie blask księżyca, lecz to z całą pewnością był on.

- Jakim cudem przeżyłeś?- zapytał się Richard.

- Potrzeba czegoś więcej, abym opuścił ten świat- zauważył George.

- Dlaczego twoi ludzie nie próbowali cię zabić?- zauważył Jose.

- Cóż, szczerze mówiąc, próbowali. Dwudziestu z nich rozkoszuje się zapachem kwiatów nagrobnych- odpowiedział George, pozwalając sobie na kpiący uśmieszek.

- Jak zapewne się domyślasz, nie przyszedłem tu w celach towarzyskich- szybko uciął rozwijającą się konwersację  Richard.

- Racja. Jako zwycięzca możesz sobie życzyć co tylko zechcesz- uznał mistrz Niedostrzegalnych.

- Daj spokój mojemu dziecku- wycedził chłodno triumfator.

George niespokojnie zaczął przechadzać się po arenie. Był wyraźnie podminowany. Z jednej strony, Richard swą walecznością zapewnił dziecku „odkupienie". Z drugiej zaś, po śmierci Raul i Mora rozliczą go z dobrych i złych uczynków. Za oszczędzenie celu, który oszukał śmierć, kara była nieznana, lecz z pewnością niewyobrażalnie okrutna, zwłaszcza, jeśli takiego zaniedbania dopuścił się sam Maxime Insensibiliter. Poza tym, George również żył tylko dzięki temu, że oszukał śmierć. Ten argument przeważył. Podjął decyzję. Obrócił się w stronę dwójki „gości" i przez chwilę milczał. Chwilę później powiedział:

- Dobrze. Oczyścimy twojego potomka. Możesz odejść.

- Jaką mam pewność, że mnie nie okłamiesz?- zapytał Richard.

- Przysięgam na istnienie Raula i Mory- odrzekł George, krzyżując ręce na piersi.

- Dobrze. Jak stąd wyjść?- spytał Jose.

- Moi ludzie zaprowadzą was do wyjścia.

Przybysze powoli ruszyli w kierunku bramy, jednak zatrzymał ich maxime.

- Nie dam rady poinformować ludzi, których wysłałem do pozbycia się dziecka. Będziesz musiał ich zabić.

- Ilu ich posłałeś?- zapytał Jose.

- Pięciu, z czego jednego zabiła policja.

- W takim razie pozwól, że zachowam miecze, którymi zabiłem Jaaquba- odrzekł Richard.

- Tak się stanie- zgodził się George.

Prowadzeni przez dwójkę auditore Richard i Jose w milczeniu kierowali się w stronę wyjścia. Co jakiś czas uśmiechali się do siebie na myśl o niedawnych przygodach. W końcu dostrzegli wyjście. Insensibiliter opuścili ich i wrócili do swej bazy głównej. Richard zakrzyknął radośnie. Udało mu się ocalić dziecko. Jednocześnie sobie uświadomił, że czwórka Insensibiliter wciąż zagraża życiu maleństwa. Szybko udali się do Londynu, następnie do Londynu i samolotem do Belfastu, dalej stopem aż do Ballycaste. Jose postanowił, że nie opuści przyjaciela i pojedzie z nim do rodzinnego domu. Zauważywszy Insensibiliter, ukryli się w krzakach. Dwójka z nich wyciągnęła Ann z domu, jeden z nich szlifował sztylet a ostatni rozpalał świece i ułożył je na rogach figury usypanej z popiołu przypominającej pentagram. Richard chciał od razu rzucić się na nich, lecz uznał, że warto było zaczekać na odpowiednią chwilę. Przywiązali oni Ann do dziwnej konstrukcji przypominającej średniowieczne narzędzie tortur do rozciągania kończyn. Trójka z nich zaczęła żałośnie zawodzić. Dzierżący sztylet auditor zaczął mówić:

- Moro! Poświęcamy ci oto człowieka, który oszukał cię!  W zaistniałej sytuacji niezbędna będzie również druga ofiara z dorosłej kobiety, która nosi w łonie zbrodniarza! Przyjmij ich tedy, Pani!

Richard wpadł na genialny plan. Jose wszedł na dach i zakrzyknął:

- Sprzeciwiam się!

Zdezorientowani zabójcy zaczęli się rozglądać. Jeden z nich zakrzyknął:

- Kimże ty jesteś, ażeby przerywać nasze najświętsze rytuały?

- Jam jest Raul! Wypuście tą niewiastę!

Insensibiliter nie byli przygotowani na taką informację.  Nie mógł być to nikt obcy, ponieważ tylko wtajemniczeni znali imiona bóstw. Żaden z ich towarzyszy nie ośmieliłby się naśladować boga. Uznali zatem, że to najprawdziwszy bóg życia  Raul. Jednak Ann rozpoznała głos ojca Rylskiego i uśmiechnęła się.

Richard wyczuł swój moment. Wiedział, że Jose nie będzie w stanie trzymać długo zabójców w szachu. Zresztą mąż rudej nie miał ochoty na pokojowe zakończenie. Pragnął krwi tych osób. Wyskoczył z krzaków i kopnął najbliżej znajdującego się auditore w plecy. Ten, poleciał na towarzysza z nożem, który niepotrzebnie obrócił się, słysząc hałas. Jego przyjaciel nadział się na nóż rytualny, ginąc na miejscu. Wściekły nożownik ruszył w kierunku napastnika, jednak sztyletu używał tylko do zabójstw, nie do walki, dzięki czemu Richard zyskał znaczącą przewagę. Ciął go najpierw w nadgarstek, wytrącając mu broń, a następnie pchnął do w brzuch oboma klingami. Trzeci próbował zajść Richarda zza pleców, jednak Ann ostrzegła męża o napastniku. Ten, zaalarmowany, wykonał pchnięcie przez ramię za plecy, godząc Niedostrzegalnego w klatką piersiową. Czwarty, uznawszy, że nie ma szans, zaczął uciekać. Udałoby mu się, gdyby nie pewien drobny szczegół. Potknął się o rękę martwego przyjaciela i upadł na ziemię, lecz nie dane było mu podnieść się. Richard z prędkością atakującego męża doskoczył do uciekiniera i wbił mu oba miecze w plecy, aż po samą rękojeść. Szybko wyciągnął je i rozciął więzy, którymi przywiązano Ann. Ta, ze łzami w oczach, rzuciła się na niego. Richard Również płakał, tyle że ze szczęścia. Tak niewiele brakowało, a wróciłby do domu i zastałby martwą żonę i dziecko. Już nic nie mogło im zagrozić. Ksiądz Jose Rylski zszedł z dachu. Zobaczywszy małżonków, uśmiechnął się. Nagle wpadł na szalony pomysł:

- Czy Bóg związał wasz los do śmierci?- zapytał.

- Nie?- odrzekli zaskoczeni.

- Mam bardzo ambitny pomysł- powiedział, uśmiechając się.

Ann Denver I Richard Denver zostali połączeni węzłem małżeńskim 1 sierpnia 2006 roku, w Ballycaste. Nie było żadnych gości. Sceneria do ślubu była wprost idealna: brak ludzi, jedzenia, cztery trupy przed domem i zakrwawiony małżonek. Jose zakupił działkę przy ich domu, porzucając Belfast. Tydzień później Denverowie zostali rodzicami  Georga, nazwanego, choć to może wydać się dziwne, ku czci Taurusa, Maxime Insensibiliter, który „oczyścił" ich dziecko. Cała czwórka żyła długo i szczęśliwie, bez kontaktu z kastą Niedostrzegalnych.

Czego chcieć więcej?


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
czwartek, 30 kwiecień 2015 11:51

Annie R. Nocturne - Mindbreak

Biel. Wszędzie przenikająca biel i sterylność. Białe ściany, biały sufit, białe podłogi, białe okna. Białe stoły, na których stawia się posiłek i tabletki. Białe łóżka, na których się śpi, przykryte białą pościelą.

W tej bieli zwykły dziewiętnastolatek o kruczoczarnych, przydługawych włosach i  ciemnoszarych oczach w ogóle się nie wyróżniał. A przynajmniej zdawał się nie wyróżniać. Ale tak naprawdę kompletnie nie pasował do tego dziwnego miejsca. Nawet jeśli był ubrany na biało.

- Witaj, skarbie – powiedziała miłym uśmiechem dziewczyna w jego wieku, patrząc mu w oczy i próbując coś z nich wyczytać. Bezskutecznie. Chłopak był jakby martwy. Tylko spokojny, miarowy oddech i ruch źrenic były w stanie udowodnić jej, że jeszcze żyje. - Podejrzewam, że ta biel już ci się znudziła. Nazywam się Kyoko. Nie chciałbyś się może stąd wyrwać?

- Tu jest dobrze – odparł obojętnie. Chociaż od początku jej celem było przebadanie go, gdy na nią spojrzał, poczuła się, jak gdyby tym spojrzeniem przewiercał ją na wylot, poznając każdą najmniejszą myśl, jaka pojawiła się w jej głowie.

- I masz zamiar spędzić tu resztę swoich dni? Może każą ci łykać więcej tego świństwa – wskazała na lekarstwa – albo wsadzą w kaftan i zamkną w izolatce. Naprawdę ci się tu podoba?

Nie odparł i nie poruszył się, a z jego spojrzenia nie zdołała wyczytać prawdziwej odpowiedzi.

- Czemu chcesz tu zostać?

- Czemu starasz się mnie zrozumieć?

- Co w tym złego?! - wybuchnęła. Pielęgniarki spojrzały na nią karcąco. - Po prostu chcę ci pomóc.

- Nie jesteś bezinteresowna.

- Skąd wiesz? - prychnęła.

- Chcesz mnie wykorzystać. Dlatego wolę zostać tutaj.

Umilkła. Słowo „wykorzystać" zabrzmiało nieco dziwnie. Ujął to w sposób, który wcale jej się nie spodobał. Nawet, jeśli po części był prawdziwy.

- I co z tego? - spytała po chwili, teatralnie spowijając wzrokiem pomieszczenie jadalni. - Czy nie warto poświęcić się trochę dla wolności?

- Nie mam zamiaru być twoim psem – powiedział chłodnym tonem, który sprawił, że dziewczyna natychmiast się zlękła.

Zapanowała chwila milczenia. Chłopak nie patrzył już na nią, wracając do obserwacji specyficznych zachowań innych pacjentów.

- Nie moim – stwierdziła po chwili. - Dagury. Tęskni za tobą.

- Nie obchodzi mnie Dagura.

- A powinna. Wiesz, jaka ona jest. Zrówna to miejsce z ziemią, a ciebie wyciągnie spod gruzów, jeśli jej się sprzeciwisz. Nic nie wskórasz. Jesteś silny, ale to Dagura trzyma w rękach prawdziwą potęgę.

- Nie potrzebuję twojej troski.

Kyoko znowu prychnęła

- Jak chcesz. W takim razie powodzenia w dalszym życiu. O ile w ogóle sobie pożyjesz.

Wstała i odwróciła się z zamiarem jak najszybszego opuszczenia budynku.

...:::X:::...

Dziwny symbol na ścianie budynku zaczynał się już rozmazywać po długim czasie od jego namalowania. To nawet lepiej, bo można go było teraz zastąpić czymś ładniejszym. Symbol był naprawdę niepokojący. Limitria sfotografowała go telefonem, a potem wyciągnęła z torby kolorowe spraye, czarną farbę i maskę przeciwgazową.

Było już późno, więc nikt jej nie zauważy, a jednocześnie światła uliczne oświetlały punkt tak dobrze widoczny z wielkiej, wielopasmowej drogi. Wkrótce znajdzie się tutaj coś, co o wiele ulepszy wizerunek okolicy.

Pierwszym krokiem było sięgnięcie po przygotowaną wcześniej farbę. Na spraye przyjdzie czas później. Farba będzie podkładem.

Pomalowanie nią całej bocznej ściany garażu zajęło niemalże godzinę. Jeśli użyje sprayu, zanim farba wyschnie, lepiej do niej przylgnie i będzie wyglądał porządniej. Jeśli jednak użyje go za wcześnie, wzór rozpłynie się. Farba schła dość szybko, więc około pół godziny później Limitria potrząsnęła puszką sprayu i zaczęła sztukę.

Cała ściana miała być czarna, jednak z prawego dolnego rogu miały wychodzić z niej wzory przypominające wijącą się roślinność. Kolorowe, pokręcone gałązki pozbawione listków, idealnie gładkie. Tworzenie czegoś takiego sprayem nie jest łatwe, bo spray się rozprasza. Trzeba to zrobić z wielkim wyczuciem i dokładnością, a na końcu poprawić brzegi czarną farbą. Najpiękniejszym akcentem w całym dziele będzie bielutki kwiatuszek gdzieś przy brzegu, pomiędzy gałęziami. Mimo, iż taki malutki, będzie się rzucał w oczy, jako jedyny element nie pasujący do tej gładkości i płynności, zakłócający ją, a jednocześnie dodający jej doskonałości.

Parę godzin później było już po wszystkim, a Limitria odetchnęła z ulgą, zdejmując maskę. Zbliżał się ranek. Jak ona to przetrwała?

Farba już dawno się skończyła, ale w puszkach zostało jeszcze trochę sprayu. Usiadła na trawniku przed ścianą garażu, wpatrując się w swoje dzieło.

Wyszło całkiem nieźle. No, lepiej niż nieźle. Wyszło bardzo dobrze. Chociaż nie idealnie. Czegoś brakowało, chociaż nie bardzo wiedziała czego. E tam, jest dobrze. Kiedyś to poprawi.

- Ładne – stwierdził jakiś mężczyzna z teczką akurat przechodzący chodnikiem za plecami dziewczyny. Limitria uśmiechnęła się lekko, a potem objęła dłońmi kolana, przymykając oczy. Była bardzo zmęczona.

Chwilkę później otworzyła oczy.  Nie, spanie w takim miejscu to nie najlepszy pomysł. Trzeba wrócić do domu. Już się robi jasno, za niedługo więcej ludzi zacznie tędy przechodzić, a wtedy nie powinna spać na trawie. To by wyglądało dziwnie. Chociaż, w sumie... Spraye już się kończyły, nie miała przy sobie nic wartościowego oprócz dziewictwa, więc...

Po paru minutach rozważań spakowała rzeczy do czarnego plecaka, a puszkę po farbie wrzuciła do kosza przy drodze i ruszyła powoli w stronę domu.

Wschód słońca był o wiele ciekawszym zjawiskiem niż zachód. Niebo robiło się jasne, niemalże białe. Gdy niebo nie było zachmurzone, w oddali, gdzieś, gdzie dalszy ciąg autostrady, widać było niewielkie, jasne słońce, świecące tak słabo, że można na nie było patrzeć tak po prostu. Na ulicy w dole po prawej wzrastał ruch, a w fabrykach tuż po lewej maszyny na chwilę przestawały pracować przy porannej zmianie pracowników. W oddali majaczyło skrzyżowanie i wielki most biegnący nad autostradą. Wschód był najwspanialszą chwilą całego dnia. Najpiękniejszą pod każdym względem.

Pomiędzy fabrykami było kilka bloków pełnych jednoosobowych mieszkanek z jedną łazienką na każde piętro. Mieszkali tam pracownicy fabryk i ludzie, którzy zbyt mało zarabiali, by wynająć coś lepszego. Limitria miała już ukończone szesnaście lat i jako oficjalna  sierota (jej rodziców nigdy nie znano) o pełnej zdolności prawnej, mogła sobie takowe mieszkanko wynajmować.

Lokum składało się z malutkiego pokoiku z rozklekotanym, ale bardzo miękkim łóżkiem, drewnianym stolikiem bez obrusu, dwoma krzesłami i czymś w rodzaju kredensu z częścią na ubrania oraz sprzętem do malowania. W części kuchennej (czyli po prostu w rogu pomieszczenia) znajdowały się niska lodówka, zlew i szafka na różne rzeczy. Było całkiem sporo wolnego miejsca, które kiedyś może zajmą inne meble. Na parapecie stał koszyk z owocami, z którego Limitria wzięła jedno jabłko.

Pośród różnego rodzaju sprzętów i rupieci znajdowało się tam dość duże, brudne lustro oparte o ścianę. Dziewczyna nie musiała go  nawet podnosić, żeby zobaczyć w nim całą siebie. Nie była zbyt pokaźnego wzrostu, więc nie sprawiało to trudności. Miała ciemne włosy o wiśniowym połysku, długie do pasa i zawsze spięte w luźny warkocz oraz zielone oczy. Nigdy się nie malowała, bo nie lubiła marnować na to czasu i pieniędzy. Ubierała się jak każda przeciętna nastolatka. Nie, nie chodziła do szkoły. Dla niej było to marnotrawstwo czasu i pieniędzy. W dzień pracowała, roznosząc ulotki, a w nocy lubiła się wymykać. Spała popołudniami lub w ogóle. O ile wstała, było dobrze, ale jeśli już się położyła, to obudzenie się było naprawdę trudne.

O tej porze łazienka była wolna, bo był to czas zmiany pracowników, czyli niektórzy już wyszli, a niektórzy jeszcze nie wrócili. Mogła się spokojnie wykąpać przed pracą.

Przetarła oczy, z trudem powstrzymując pokusę położenia się na łóżku i zapadnięcia w głęboki sen. Ubrała czarną koszulkę, rurki i bluzę, w których nie rzucała się w oczy i sięgnęła po torbę z żółtym symbolem poczty. Parę chwil później opuściła mieszkanie, zamykając drzwi na klucz i wyprowadziła z piwnicy swój stary rower.

Praca jako roznosiciel czegokolwiek nie była łatwa. Trzeba było wiedzieć, gdzie się jest i gdzie się idzie, w dodatku było sporo chodzenia. Istniała jednak ta motywacja, że im szybciej się poroznosi, tym szybciej będzie można pójść spać. To był jedyny powód, dla którego Limitria wkładała w swoją pracę tyle życia.

O szóstej zaczynała się jej zmiana. Stawiła się jak zwykle w miarę punktualnie na poczcie, gdzie pan Souir podarował jej kilkaset, jeśli nie kilka tysięcy egzemplarzy trzech różnych ulotek. Jej zadaniem było okrążenie całego terenu poczty i wrzucenie do każdej skrzynki pocztowej po trzy ulotki. Jeśli się skończą, będzie musiała wrócić. No, to do roboty.

Praca jest najgorsza, gdy jest gorąco. Rower zostawiła na poczcie, bo i tak musiałaby co chwilę zmieniać miejsce parkowania. Poczta była jednak dość daleko od jej mieszkania, znajdowała się w miejscu dość zaludnionym i pełnym domów. Tyle dobra, że nie trzeba ludziom podstawiać ulotek pod drzwi, a skrzynki są na parterach. Chociaż nie wszyscy reagują na „poczta, proszę otworzyć" w domofonie wypowiedziane tak dziewczęcym głosikiem. Limitria wydawała się być o wiele młodsza niż w rzeczywistości.

Parę godzin później było już po wszystkim. Dziewczyna dwa razy musiała się wracać po ulotki, czyli było całkiem przeciętnie jak na trzy ich rodzaje. Większej torby chybaby nie uniosła.

Gdy znalazła się z powrotem w swoim ukochanym, malutkim mieszkanku, rzuciła się na łóżko i od razu zasnęła, wykończona po kilkudziesięciu godzinach bez snu. Jak dobrze, że jutro niedziela. Wstanie, kiedy będzie chciała. Jak dobrze, że blok obok zasłania słońce i w pokoiku jest ciemno.

Jak cudownie byłoby kiedyś przespać cały dzień, a potem całą noc, a potem jeszcze jeden dzień, a potem obudzić się, zjeść pizzę i pójść spać dalej...

Niestety, tego dnia nie było to dane biednej Limitrii, którą nieco po zachodzie słońca obudziło coś dziwnego. Huknięcie, jakby zawaliło się coś w pobliżu. Wyjrzała przez okno w kuchni, ale nic nie zobaczyła. Wybiegła na klatkę schodową. Nikt inny najwyraźniej nie usłyszał huknięcia, bo z sąsiednich mieszkań nadal dochodziło donośne chrapanie sąsiadów.

Przez okienko na korytarzu też nie było nic widać, więc ubrała szarą bluzę i kapcie, i zeszła dwa piętra niżej, na sam parter, po czym opuściła budynek.

Dopiero wtedy ujrzała budynek płonący kilka ulic dalej. Była to część szpitala, ale Limitria nigdy tam nie była, więc nie bardzo wiedziała, jaki oddział dokładnie się tam znajduje.

Zawiał chłodny wiatr i dziewczyna zatrzęsła się z zimna. Widocznie sama bluza nie wystarczała, by ją ogrzać. Było naprawdę zimno.

Na pożar nic nie poradzi, jednak... to naprawdę dziwne, że to huknięcie było słyszalne z tak daleka. Na pewno ktoś już wezwał straż pożarną i za niedługo ugaszą pożar. Oby nikomu nic się nie stało...

Westchnęła, wracając do swojego mieszkania. Naprawdę zostawiła otwarte drzwi?

Gdy tylko zamknęła je za sobą, poczuła, że ktoś chwyta ją za szyję, unosi i przygważdża chwytem ręki do ściany. Uderzyła głową o twardą powierzchnię i zrobiło jej się czarno przed oczami. Jęknęła cicho i poczuła, że się dusi. Uścisk był naprawdę silny.

Z trudem uchyliła powieki i ujrzała przed sobą jakąś mizernie wyglądającą, wychudzoną sylwetkę ubraną na biało. Tym, co nie pasowało tej sylwetce, była plama czerwieni na ramieniu, którym przytrzymywała dziewczynę w górze.

Limitria dotknęła dłonią czerwieni i w tej chwili poczuła, że sylwetka wypuszcza ją z rąk. Wylądowała na podłodze w przedpokoju i straciła przytomność.

...:::X:::...

- Uciekł – oznajmiła dziewczyna o jasnych włosach z twarzą wyrażającą uczucie porażki. Kobieta stojąca przy oknie, odwróciła się do niej, przekrzywiając głowę.

- Ojej... Czyżby nie chciał, żebym go znalazła? Kyoko? Dałaś mu uciec?

- Ja... Proszę o wybaczenie... - Dziewczyna schyliła głowę jeszcze bardziej, trzęsąc się ze strachu.

- Kyoko... Jesteś mi wierna, prawda? Nie dałabyś mu uciec, gdybyś mogła, prawda?

- O-oczywiście...

- Niestety... Chyba nie jesteś taka silna, jak się wydawało. Chyba... nie będę miała z ciebie pożytku.

Podeszła do niej i pogładziła ją po głowie. Drugą położyła jej na ramieniu.

Szybki ruch sprawił, że głowa Kyoko wylądowała parę metrów dalej, a krew rozbryznęła się po ścianie. Ciało opadło bezwładnie na podłogę.

Dagura westchnęła, przeczesując palcami długie, ciemne włosy, które zabarwiły się krwią ostałą na jej dłoni.

...:::X:::...

Limitria otworzyła oczy, poczuła delikatne zawroty głowy. Przez kilka minut leżała w bezruchu, próbując się zorientować, czy nadal żyje, ale stwierdziła, że skoro czuje pod twarzą i dłońmi skołtuniony dywan z jej przedpokoju, to pewnie tak.

Podniosła powoli głowę i po chwili wszystko wokół nabrało ostrości. Zobaczyła chudą, bladą postać siedzącą na krześle i robiącą coś z apteczką wyjętą z jednej z szafek. Postać przeszyła ją spojrzeniem i otworzyła szufladę, wyjmując z niej nóż kuchenny. Potem wstała i ruszyła w kierunku dziewczyny.

Limitria natychmiast otrząsnęła się i podniosła, cofając na siedząco. Uderzyła plecami o drzwi i zaczęła dłonią szukać klamki.

W pewnym momencie przestała. Sylwetka przed nią nieco zachwiała się na nogach i zatrzymała, wyglądając, jakby w każdej chwili mogła upaść. Jej białe ubranie było brudne od krwi, która niedawno została zatamowana. Czerwień zebrała się także na podłodze.

Może było to dziwne, ale dziewczyna odruchowo wstała i podeszła, chcąc jakoś pomóc. Chłopak spojrzał jej w oczy, unosząc lekko nóż, ale nie zwróciła na to uwagi. Tak samo jak na zimne spojrzenie, które w każdym innym człowieku zmroziłoby krew w żyłach. Chciała tylko... pomóc.

Prawe ramię chłopaka było niezgrabnie owinięte bandażem z apteczki. Nie zważając na nóż, Limitria popchnęła go lekko do tyłu, dokładnie na krzesło, na którym siedział przed chwilą.

- Co ty robisz? - spytał chłopak, nadal trzymając nóż tak, że każdy normalny człowiek bałby się zbliżyć.

- Jesteś ciamajdą – stwierdziła, rozkładając rzeczy z apteczki. - Nie potrafisz sobie nawet rany opatrzyć.

- Zamierzasz mi pomóc?

- Oczywiście, że tak. Ale na twoim miejscu odłożyłabym ten nóż. Niepotrzebnie nadwyrężasz mięśnie w rannej ręce.

Poszła na drugi koniec pokoju, wzięła ze sobą drugie krzesło, a potem ustawiła je po prawej stronie chłopaka i usiadła. Delikatnie dotknęła bandaża na ramieniu chłopaka. Spojrzała na niego niepewnie, ale on tylko wpatrywał się przed siebie, zupełnie jak posąg. Odwinęła bandaż, starając się być przy tym tak delikatna, jak to tylko było możliwe. Rana była dość rozległa, ale było to tylko krwawiące cięcie, zupełnie jakby ktoś go zranił wyjątkowo dużym nożem.

- No, rozbieraj się – poleciła jak gdyby nigdy nic. Chłopak spojrzał na nią dziwnie. Westchnęła i zaczęła rozpinać guziki jego koszuli. Potem pomogła mu ją ściągnąć. Co jakiś czas zerkała na jego twarz, jednak ta – podobnie jak wcześniej – nie wyrażała najmniejszych emocji. Było to trochę upiorne, ale na niej nie wywierało praktycznie żadnego wrażenia. Chociaż, miło byłoby czasem zobaczyć, co on czuje.

Był strasznie blady i to nie tylko na twarzy. Matko, był prawie tak chudy jak ona, a to naprawdę nie lada osiągnięcie. Chociaż... był też całkiem przyzwoicie umięśniony.

Rana prawie przestała krwawić. Limitria stwierdziła zgryźliwie w myślach, że najwyraźniej już nie ma czym. Sięgnęła po kawałek czystego materiału z apteczki i polała go spirytusem. Szkoda, że gliceryna już się skończyła, ona przynajmniej była słodka. Zajęła się czyszczeniem rany z krwi i wszelkich zabrudzeń, które nabyła w międzyczasie. Chłopak nawet nie drgnął, chociaż dziewczyna z własnego doświadczenia wiedziała, jak bardzo szczypie czyszczenie rany spirytusem. Naprawdę bardzo. Gdy parę minut później skończyła, sięgnęła po igłę i cienką nić, która przez ten czas czekała zanurzona w kubku z resztą spirytusu.

- Co masz zamiar z tym zrobić? - spytał chłopak, co było pierwszym dowodem na to, że wciąż jest przytomny i nawet żyje.

- Muszę ci zaszyć ranę, bo inaczej znowu zacznie krwawić i dłużej będzie się zrastać.

- Wiesz, jak to się robi?

- Kiedyś zszywałam pluszowego misia, zaufaj mi.

Ku jej uldze, o nic więcej nie pytał. Mimo to dziwnie się czuła, gdy zanurzyła igłę w jego ciele, a on, zamiast jak normalny człowiek wzdrygnąć się i patrzeć na ranę, nawet się nie poruszył i wpatrywał się tylko w nią.

- Możesz się tak nie gapić? - spytała nagle, delikatnie się rumieniąc. - Rozpraszasz mnie.

Nie odpowiedział, tylko znowu zaczął patrzeć w jakiś punkt przed sobą.

- Dziękuję – burknęła i wróciła do swojego zajęcia.

Jeszcze nigdy nie była taka skupiona. Musiała dokładnie panować nad ruchami ręki, zupełnie jak wtedy, gdy malowała sprayem. Właściwie jeszcze bardziej, żeby nie wbić igły za głęboko, a jednak na tyle, by nić nie rozerwała skóry.

Pół godziny później było po wszystkim. Limitria otarła twarz, sięgając po bandaż, by teraz owinąć nim ramię. Gdy skończyła, wydała z siebie głębokie westchnienie. Nawet kilkugodzinne malowanie po budynkach nigdy jej tak nie wyczerpało. Odetchnęła z niewypowiedzianą ulgą, zdejmując z parapetu koszyk z owocami. Zostały już tylko pomarańcze, a naprawdę bardzo nie chciało jej się ich obierać. Westchnęła ponownie, odkładając koszyk. Zamknęła oczy, wykończona. To zdecydowanie zbyt wiele dla jej słabego ciała.

- Wszystko w porządku? - usłyszała. Chłopak dotknął lewą dłonią jej twarzy, tak, by na niego spojrzała.

- Taak... Tylko... Spaaa... - Miała powiedzieć całe 'spać', ale nie miała już siły i dlatego straciła równowagę, lecąc do przodu, prosto na chłopaka. Jego klatka piersiowa była dziwnie zimna, ale zignorowała to. Chłopak przytrzymał ją, żeby nie poleciała na ziemię, a potem już było jej wszystko jedno.

...:::X:::...

- Kochany mój, dlaczego nie chcesz do mnie przyjść?

Dagura przekrzywiła głowę, spoglądając na blok, w którym zniknął. Był wczesny ranek, słońce dopiero wychodziło zza horyzontu. Wokół niej stało kilkanaście postaci w czarnych, zwiewnych pelerynach czekających na rozkazy. Z peleryn sypały się krucze pióra.

- Przyjaciele – zwróciła się do nich z uśmiechem. - On chyba nie chce do mnie przyjść. Chodźmy więc po niego. Zniszczmy tych, którzy staną na drodze między mną a moim ukochanym.

...:::X:::...

Chłopak otworzył oczy i wstał. Nagły ruch obudził Limitrię, która do tego czasu spała w swoim mięciutkim łóżku. Wychudzona sylwetka i czerwień na jej ubraniu przypomniały dziewczynie o wszystkim, co wydarzyło się tej nocy i uświadomiły jej, że to wcale nie był sen. Chyba była szczęśliwa z tego powodu.

- Coś się stało? - spytała, podnosząc się i przecierając sennie oczy. Chociaż jego twarz nie wyrażała absolutnie niczego, dziwny błysk w oczach kojarzył się dziewczynie z uczuciem zaniepokojenia, co najwyraźniej nie było nieuzasadnione. Chłopak podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz.

- Muszę iść – oznajmił.

- Jak to? - Wstała, nie bardzo wiedząc, co się dzieje. - Nie powinieneś się nigdzie ruszać. Jesteś ranny – stwierdziła, nieco bardziej przytomna.

Ignorując ją, poszedł w stronę drzwi. Nagle się zatrzymał i spojrzał na nią.

- Za późno.

W tej chwili powietrze zrobiło się strasznie ciężkie, a budynek zadrżał, tak, że Limitria prawie się przewróciła, podobnie jak lustro przy ścianie, które roztrzaskało się na podłodze.

- Siedem lat nieszczęścia... – jęknęła.

Podszedł i chwycił ją za ramię, prowadząc w stronę drzwi. Nie zdążyli opuścić mieszkania, gdy wokół zrobiło się strasznie ciemno. Popchnął ją na ścianę, daleko od siebie, a w  następnej chwili został otoczony przez kilkanaście postaci. Rozległ się odgłos przypominający ten, który wydają z siebie kruki, a wtedy pomiędzy postaciami pojawiła się kobieta o ciemnobrązowych, długich włosach. Kobieta spowiła wzrokiem pomieszczenie, nie zwracając uwagi na Limitrię, która siedziała nieco otępiała pod ścianą, próbując pozbierać się po uderzeniu. Gdy ujrzała postaci wokół, zaniechała tego zamiaru.

- Mój kochany... - Kobieta podeszła do chłopaka. Nawet nie drgnął, gdy zarzuciła mu ramiona na szyję. - Tak tęskniłam za tobą, mój kochany... Co tu robisz? Twoje miejsce jest na tronie, przy mnie... Jesteś... - Przekrzywiła głowę, dotykając skóry na jego szyi. - Jesteś... ciepły. Co ci się stało, mój kochany? Czyżby... coś trzymało cię na tym świecie...? - Zwróciła wzrok ku Limitrii. Dziewczyna wbiła się w ścianę, bo nagle poczuła niewyobrażalny strach. Niewytłumaczalny niepokój spowodowany obecnością kobiety. - Co jest w niej takiego, że zaprząta twe myśli?

Kobieta podeszła, kucnęła i dotknęła twarzy Limitrii.

- Jest ciepła... Jeśli chcesz, też mogę być gorąca... - Dotknęła jej włosów. - Czyż moje włosy nie są ciemniejsze? Nie są piękniejsze? Nie błyszczą się bardziej? Nie są dłuższe? Ależ oczywiście, że tak. - Przekrzywiła głowę w nieco upiorny sposób, wbijając wzrok w szmaragdowe oczy dziewczyny. - A jej oczy... Nie mają tak intensywnej barwy jak moje. Czemu więc wolisz ją ode mnie? Może... Pozbawię jej tych oczu, włosów i ciepła? - Z rękawa długiej, zwiewnej sukni kobiety wysunęło się coś na kształt lodowego kolca, jednak bardziej metalicznej barwy. - Czy wtedy... będziesz tylko mój?

Chociaż chłopak do tej pory nawet na nią nie spojrzał i stał tyłem do Limitrii, teraz w jego oczach pojawiła się wściekłość. Odwrócił się i chwycił kobietę za włosy, odciągając od dziewczyny, po czym rzucił ją na przeciwległą ścianę. Limitria spojrzała na niego z przerażeniem, a potem skierowała wzrok ku postaci leżącej pod ścianą. Kobieta wstała chwiejnie i przekrzywiła głowę; ze skroni spływały jej stróżki krwi.

- Masz tyle siły, mój kochany... Mógłbyś jej użyć... zupełnie inaczej... - Zlizała krew z warg, uśmiechając się jeszcze szerzej. Była... po prostu straszna. Jak opętana. Jej oczy były wściekle żółtej barwy, jak u jadowitej żmii. Limitria miała ochotę zamknąć oczy i to wszystko przeczekać, ale jednocześnie jakieś niesamowite uczucie kazało jej martwić się o tego chłopaka. Przecież on nie chciał być z tą kobietą.

Jakie to... głupie. Nawet nie znała jego imienia, a jego samego znała zaledwie parę godzin. Chociaż... w sumie... Chciał ją zabić, a mimo to, ona mu pomogła. Czuła jakąś dziwną, niewytłumaczalną więź.

Jednocześnie... ta kobieta wydawała się go... kochać. A on odrzucał ją, nie akceptował tego. To okrutne. Nawet, jeśli ta kobieta... była straszna. Czy to ona podpaliła szpital? Jeśli on z niego właśnie uciekł, a na to wyglądało, to niewykluczone. Tylko dlaczego? Godziła się na to, żeby cierpiał, żeby zginęło tylu ludzi... Dlaczego? Dla... swojego pragnienia?

Może to właśnie nie była miłość, a jedynie silna żądza, którą on w niej wyzwalał. Silny. Nienaturalny. Wręcz nieludzki. Może... nawet nie był człowiekiem. Tak jak ona. W ten sposób do siebie pasowali. Jakie było więc miejsce Limitrii w tej historii...?

Kobieta podeszła, chcąc go pocałować, ale chłopak chwycił ją za szyję i ścisnął mocno. Nadal nie przestała się uśmiechać. Czarne postacie wokół nawet nie drgnęły, ponieważ nadal nie otrzymały żadnego rozkazu.

- Czemu... Kochany, czemu się nade mną znęcasz? Nad swoją Dagurą? Czy sprawia ci to przyjemność, kochany? Jeśli tak... Jestem twoja... Ale... nie teraz.

Wokół zakotłowało się od czarnych smug i ptasich piór. Limitria przez chwilę nie widziała, co się dzieje, bo wszystko przysłoniła czerń. Gdy w końcu pióra opadły, dostrzegła, że chłopak stoi w bezruchu przy ścianie, a całe jego ciało skrępowane jest czymś czarnym, dziwnymi smugami wyglądającymi jak te, które powstają w wodzie, gdy delikatnie wlewa się do niej krople atramentu. Smugi jednak tylko wyglądały delikatnie, bo tak naprawdę ich siła nie pozwalała mu nawet drgnąć. Łączyły się one z postaciami, które wydawały się nad nimi panować.

Kobieta spojrzała ponownie na Limitrię.

- Najpierw, kochany... Musimy się pozbyć tego, co trzyma cię na tym świecie. Przyczyny... twojej słabości.

Stanęła przed dziewczyną z uśmiechem, który wcale nie pasował do krwi spływającej jej po twarzy. Jeszcze przed chwilą była piękna, ale teraz – wyglądała strasznie.

- Zostaw ją.

Były to pierwsze słowa zaadresowane bezpośrednio do Dagury. Kobieta zwróciła wzrok ponownie na chłopaka. Błysk w jego oczach wyrażał taką furię, taką niesamowitą nienawiść, że wystarczała najmniejsza iskra, by wydobyć ten szał na zewnątrz.

- Dlaczego? - W tej chwili kobieta już się nie uśmiechała. Spojrzała jeszcze raz na Limitrię, a potem znowu na chłopaka. Wyglądała na zasmuconą. - Więc jednak naprawdę wolisz ją ode mnie... Cóż, trudno... Widocznie... nie będę miała z was pożytku.

...:::X:::...

Otworzył oczy i wszystko wokół rozbłysnęło bielą. Niewyobrażalną bielą. Nikt nie zwrócił na niego uwagi oprócz pielęgniarki, która podeszła do niego, podając mu kolejną dawkę lekarstw. Mogliby już przestać. To nic nie da.

Białe ściany. Biały sufit, białe podłogi, białe okna. Wszystko... takie białe. Takie... czyste, sterylne. Nienaturalne.

Pielęgniarka uśmiechnęła się, a jej długie, ciemne włosy połaskotały kark chłopaka, na co nie zwrócił najmniejszej uwagi, nadal nie okazując najmniejszego przejęcia tym, co się działo.

Tymczasem słońce powoli zaczynało zachodzić, kończył się dzień na oddziale psychiatrycznym szpitala. Każdy dzień wyglądał tutaj tak samo. Trudno się dziwić, że jego myśli odbiegały od tej codzienności w zupełnie inne rejony, w zakamarki jego własnego umysłu i daleko poza mury budynku. Zamknął znowu oczy, wracając do tego lepszego świata.

...:::X:::...

- Limitrio.

Nie odpowiedziała, tylko przytuliła go mocniej. Jej włosy pachniały owocowym szamponem.

- Limitrio, dusisz mnie.

- Ou, wybacz – mruknęła, przesuwając się nieco na bok i teraz jej głowa spoczywała na jego ramieniu. Był gorący, więc, mimo braku ogrzewania i jakichkolwiek ubrań, było jej całkiem ciepło. Warkocz dziewczyny rozplótł się parę chwil wcześniej, a jej włosy łaskotały go po twarzy.

- Limitrio.

- Hm?

Objął ją mocniej.

- Kocham cię.

- Wiem. - Dała mu się przytulić, chociaż nie miała ochoty na cokolwiek innego niż sen. - Wiem. Przecież mnie stworzyłeś.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
czwartek, 30 kwiecień 2015 11:43

Bożena Tomaszek - Morgan

Codziennie zakładam maskę, staje się nikim, by przeżyć. Dlaczego? Bo mam moc. Czuję ją. Zwłaszcza, gdy patrzę na ogień. Coś mnie wzywa, przyciąga do niego, zupełnie jakby i coś we mnie płonęło. Za każdym razem, gdy siedzę przy ognisku, zapalam pochodnię czy świecę, czuję to dziwne mrowienie w palcach i kłucie pod mostkiem. Teraz także.

Zajadam pieczeń i popijam piwo, siedząc z kompanami przy ognisku. Słońce dawno zaszło. Robota skończona, teraz czas na odpoczynek przed kolejnym pracowitym dniem, ale mnie jutro już tu nie będzie. Odbiorę zapłatę i ruszam dalej. I tak zabawiłem z tymi drwalami dłużej niż planowałem, a cel jest już blisko.

Rozglądam się w około. Wszyscy śmieją się i żartują. Nikt nie ma pojęcia, kim jestem. Umiem wtopić się w otoczenie. Zawsze umiałem.

Ktoś dorzuca drewna do ogniska. Ogień bucha. Iskry tańczą w powietrzu. Jeden płomień i spaliłbym ich wszystkich razem z całym lasem... ale wtedy sam bym zginął. Zdradziłbym się. Łowcy wytropiliby mnie i dopadli. Magowie nie mają łatwego życia, o ile w ogóle je mają. A wszystko przez te pospolite fioletowe kwiatuszki. Nawet tu mam ich pełno pod stopami. Wcześniej nosiły jakąś banalną, niewiele znaczącą nazwę, ale gdy się okazało jak wywar z nich działa na magów, zaczęto je nazywać Zielem Prawdy. Ziele to ujawnia i zniewala magów i tylko ich. Mag traci zmysły, jest jak zaklęty i ślepo wykonuje polecenia pana. Niszczy i zabija bez sprzeciwu. To najniebezpieczniejsza broń, jaką można zdobyć. Kto ma maga ma władzę, a mag nie ma nic. Okratowaną celę, łańcuchy i kajdany. Nicość i zniewolenie. Takie życie obdziera nawet z godności.

Dlatego magowie żyją w ukryciu i ja też tak żyję. Nie ujawniamy się. Nie zostawiamy śladów i tropów, które mogą do nas prowadzić. Przynajmniej ja nie zostawiam. Nigdy nie zwracam na siebie uwagi i nie daję powodów do podejrzeń. Nauczyłem się jak być nikim, jak być niewidzialnym...

— Hej Morgan, dzisiaj ty pilnujesz ognia.

— Pamiętam Bruno — posłałem kompanowi wymuszony uśmiech.

Nie cierpię nocnych wart. Gdy wszyscy śpią, jesteśmy sami, ja, ogień i pokusa. Pokusa, która rośnie z każdą chwilą i wzmaga głód. Głód mocy.

Patrzę na płomienie, na wirujące w mroku iskry i ta chęć aż pali mnie w środku, każe mi nimi zawładnąć. Podporządkować swej woli, ukazać swoją potęgę i zaspokoić głód... ale nie zrobię tego. Umiem trzymać swoje pragnienia na wodzy. Dziś już tak. Za takie błędy słono się płaci.

Moja historia jest prosta. Wszyscy moi bliscy nie żyją. Rodzice zginęli broniąc mnie i mojej siostry przed łowcami magów. Ja cudem ocalałem, ale moja rodzina nie. Od tamtej pory jestem sam i mam jeden cel.

Moją rodzinę zabiła magia i magia ich pomści i moje ręce. Tak, moje ręce.

Migoczący blask ogniska pełza po moich dłoniach. Gdyby tak skraść jeden płomień... Wszyscy śpią... Jest noc... Jeden płomień, jedna iskra...

Nie!

Świat jest pogrążony w mroku, ale to nie znaczy, że nikt nie patrzy. Kto wie, co czai się w ciemności? Nie mogę ryzykować. Zawsze unikałem zagrożenia lub eliminowałem je. Teraz też muszę być ostrożny. Zwłaszcza, że jestem tak blisko celu. Nie mogę pozwolić sobie na błędy. Najważniejsza zasada: nie rób nic pochopnie. Dzięki temu przetrwałem. Ukrywałem się przez wiele lat, czekałem na możliwość pomszczenia bliskich, aż w końcu rozpocząłem łowy.

Znalazłem wszystkich, którzy choćby w najmniejszym stopniu przyczynili się do tragedii mojej rodziny i zabiłem ich. Spaliłem na popiół, obróciłem w proch... w nicość. Nie mogę powstrzymać uśmiechu, gdy o tym myślę. Tak, jestem mordercą, ale dałem im to, na co się im należało. Nie mam wyrzutów sumienia, bo oni nie zasłużyli na żal. Wszyscy otrzymali właściwą karę. Został tylko jeden. Ten, który to zlecił. Jego zostawiłem na koniec. Nie wie, że jutro się spotkamy i że to będzie ostatni dzień jego nędznego życia. Niczego się nie spodziewa, nie wie, że idę po niego. Szkoda... Gdyby wiedział, jego strach dałby mi większą satysfakcję, ale wystarczy mi, że go dorwę. Pewnie nawet mnie nie pozna, tak jak inni. Minęło wiele czasu, stałem się mężczyzną. Trudno doszukać się we mnie tego przestraszonego chłopca sprzed lat, który patrzył na śmierć rodziców.

Zimny dreszcz przeszył moje ciało na wspomnienie tego straszliwego dnia. Coś wtedy we mnie umarło i coś się narodziło. Moim sercem zawładnęła nienawiść, chęć zemsty i... mrok. Ukształtowały mnie, uczyniły tym, kim jestem i pozwoliły przetrwać po to, bym ukarał winowajców. Jutro wszystko się zakończy. Zabiję ostatniego.

Pamiętam go dobrze. Przyjechał na siwym koniu. Dostojnik w zbroi i błękitnym płaszczu. Mówili na niego Grom. Wtedy był kimś, ale skończył, jako żebrak i włóczęga. Dlatego tyle czasu zajęło mi wytropienie go, lecz jutro o tej porze będę panem jego losu i moje dzieło dopełni się.

*

Widziałem już różne dzielnice biedoty, ale ta była wyjątkowo parszywa. Pełno żebraków i szemranego elementu, do tego wszechpanujący brud i odór w dużo intensywniejsze formie, niż ta, do której przywykłem. Okryłem się szczelniej płaszczem, by nie przesiąknąć tym wszystkim. Zapewne za dnia wygląda to stokroć gorzej. Na szczęście zmierzchało. Ciekawe, że Grom skończył w tak nieciekawym miejscu.

Znalazłem go chyba w najgorszej norze, jaką widziałem w życiu. Stary magazyn nad rzeką, cuchnący wilgocią i wszelkimi ludzkimi wydzielinami, pełen nędzarzy.

Okazało się, że Grom nie ma już nic w sobie z dostojnego rycerza. Teraz był brudny, śmierdzący, na twarzy i dłoniach miał pełno czyraków. Zapewne miał je na całym, skrytym pod łachmanami ciele. Aż bałem się pomyśleć ile robactwa żyje w tych splątanych włosach. Tylko jego oczy pozostały niezmienione. Obdarzył mnie wzrokiem pełnym pogardy. Nie pozostałem mu dłużny.

— Wstawaj Grom. Idziemy na przechadzkę.

Mężczyzna nie poruszył się. Nadal siedział skulony w kącie, a ja wbijałem w niego świdrujące spojrzenie.

— Wstawaj powiedziałem! — Kopnąłem go w udo. Jęknął boleśnie i poparzył na mnie ze wściekłością, ale dalej nie zamierzał mnie posłuchać. Przykucnąłem i dobyłem sztyletu, który przycisnąłem do jego boku. Czułem jak ostrze wbija się między żebra, może trochę zbyt mocno, ale nie obchodziło mnie to.

— Wyjdziemy i porozmawiamy — wycedziłem przez zaciśnięte zęby. — I może cię oszczędzę, albo zakończę twój marny żywot teraz. Mnie to bez różnicy jak zginiesz.

Oczywiście był to stek kłamstw. Nie było takiej rzeczy, która sprawiłaby, że darowałbym mu życie. Grom musiał zginąć. Mógłbym zabić go tu, jednym pchnięciem, ale wolałbym, żeby spłonął.

— Ja już jestem martwy — syknął włóczęga ze złością. — Spójrz na mnie! Jestem nikim i nie mam nic... Straciłem wszystko...

— Nie powiem, że boli mnie twoja krzywda. Wstawaj. Straciłem cierpliwość.

Chwyciłem mężczyznę za ramię i powlokłem w stronę wyjścia. Żaden z żebraków nawet na nas nie spojrzał, a suche i w miarę czyste miejsce Groma szybko znalazło nowego właściciela.

Pośpiesznie oddaliliśmy się od zabudowań. Tej nocy, tonący w mroku las, będzie świadkiem mojej zemsty.

Przykułem jeńca do drzewa kajdanami, z rękami wzniesionymi nad głową. Nie stawiał oporu. Dziwiło mnie też jego milczenie. Zacząłem się zastanawiać czy śmierć naprawdę będzie dla niego karą. Zapaliłem pochodnię. Blask rozdarł noc, a mnie znowu wypełniło znajome, przyjemne uczucie.

— Trudno było cię znaleźć — rzekłem nie odrywając oczu od hipnotyzujących płomieni. — Dobrze się ukryłeś...

— Nie tak dobrze jak ty — przerwał mi Grom. — Myślisz, że nie wiem, kim jesteś? Poznałem cię od razu, Morganie.

— Przynajmniej nie muszę się przedstawiać. Miła odmiana — uśmiechnąłem się ironicznie, starając się ukryć zdziwienie. — Wiesz, kim jestem, więc zapewne domyślasz się po co tu jestem.

— Możesz mnie zabić, nie dbam o to. Twoja rodzina i tak odebrała mi wszystko.

— Nie udawaj ofiary! — krzyknąłem, nie mogąc powstrzymać złości.

— Ja byłem tylko głupim żołdakiem, który wykonywał rozkazy i słono zapłaciłem za swoją porażkę, uwierz mi.

Spojrzałem na więźnia z niedowierzaniem, nagle ten zaśmiał się nerwowo.

— Myślałeś, że chciałem maga dla siebie? Nie mów mi, że jesteś aż taki głupi?

Moje ręce same powędrowały do jego wychudzonej, brudnej szyi. Dusiłem go coraz mocniej patrząc w jego wystraszone oczy.

— Jeśli mnie zabijesz, nie dowiesz się kto stał za tym zleceniem — wychrypiał Grom.

Niechętnie cofnąłem dłonie.

— Znalazłem każdą osobę odpowiedzialną za śmierć moich bliskich i wszyscy wskazywali na ciebie.

— Słusznie, wynająłem ich, ale ja sam też zostałem wynajęty. Nikt nie wiedział przez kogo. To była tajemnica.

— Męczy mnie twoje gadanie — westchnąłem znudzony. — Wymyślasz to wszystko, żeby odwlec swój koniec?

— Już mówiłem, możesz mnie zabić, nie dbam o to, ale nie nazywaj mnie kłamcą! — Grom był wyraźnie rozzłoszczony, co w jego sytuacji wydało mi się nawet zabawne.

— Skoro nie zależy ci na własnym życiu, dlaczego mówisz mi to wszystko?

— Chcę tego, co ty: zemsty. Jeśli chcesz pomścić rodzinę, on bardziej niż ktokolwiek zasługuje na śmierć.

— On czyli kto?

— Wtedy był jeszcze nikim, szlachetnie urodzony, z królewskiej rodziny, ale bez możliwości objęcia tronu i do tego marna partia. Jednak znał sposób by podnieść swoją wartość w oczach innych. Musiał zdobyć potężnego maga. Kto ma maga, ten ma władzę — włóczęga uśmiechnął się krzywo.

— Do rzeczy — ponagliłem go.

— Znajdziesz go w stolicy, jego siedzibę łatwo poznasz.

— Imię Grom, podaj mi jego imię!

— Varlett I, król.

Godzinę później zgasiłem pochodnię i ruszyłem w stronę osady. Smród palonego ciała zawsze mnie drażnił. Tym razem nie było inaczej. Oddaliłem się pośpiesznie. Teraz potrzebowałem spokoju. Musiałem wszystko dokładnie przemyśleć i zaplanować. Zabicie kilku wieśniaków, paru strażników i zniedołężniałego żebraka, to nie to samo, co zabicie króla.

*

Stolica. Dawno mnie tu nie było, ale niewiele się zmieniło. Przybyło trochę mieszkańców. To dobrze. Łatwiej ukryć się w tłumie. Może ten tłum pomoże mi dostać się do zamku. Trochę obserwacji, podsłuchanych rozmów, kilka wiarygodnie brzmiących kłamstw i znalazłem się za zamkowymi murami.

Umiem wzbudzać zaufanie. Jestem w tym dobry, ale mam wrażenie, że poszło zbyt gładko. Czy powinienem się martwić? Nie wiem, ale na pewno nie mogę tracić czujności. Niebawem ruszam na łowy. Ostatnie polowanie. Nie będzie łatwo, ale każdą zwierzynę da się upolować, jeśli ma się odpowiednią przynętę, a ja mam idealną przynętę.

Kolejne kłamstwo pozwoliło mi dostać się na audiencję u króla. Poszło jeszcze łatwiej niż przedostanie się do zamku. Staję się coraz bardziej podejrzliwy, co do mojego szczęścia, a może jestem aż tak dobry w tym, co robię? Zbyt wielka pewność siebie przeważnie przynosi zgubę. Muszę być ostrożny.

Drzwi komnaty otworzyły się i strażnik przywołał mnie gestem. Ruszyłem pewnie przed siebie. Duża sala. Za plecami mam główne wejście i dwóch strażników. Po obu stronach drzwi boczne i kolejnych czterech strażników, a przy tronie dwóch magów. Niedobrze. Oby król był tak żądny władzy jak zakładam, bo inaczej nie uda mi się go dopaść. Król... Dopiero teraz zwróciłem na niego uwagę. Niezbyt wysoki, otyły człowieczek o nieprzyjemnej twarzy. Nie było w nim niczego z dawnych królów. Bębnił palcami w poręcz tronu – znudzony, a usta zaciskał tak mocno, że tworzyły wąską linię – i rozzłoszczony, zapewne przeze mnie.

— Panie — skłoniłem się nisko oprawcy mojej rodziny, z trudem kryjąc obrzydzenie. — Mam ważne wieści.

Król nonszalancko skinął głową dając mi znak, że mam mówić.

— Musimy porozmawiać bez świadków.

Władca zaśmiał się na moje słowa.

— Te informacje są cenne. Nie mogę pozwolić, by ktoś niepowołany je usłyszał. — Nie dawałem za wygraną.

— Ciekawe — odezwał się w końcu król. — Powiedziałeś strażnikowi, że masz informację o magu.

— Tak to prawda, ale nie powiem nic więcej przy tych wszystkich ludziach.

— Mam całą armię magów. Dlaczego miałoby mi aż tak zależeć na kolejnym?

Przez chwilę mierzyłem króla wymownym spojrzeniem, aż w końcu pojął, co chcę mu przekazać. Wyraz jego twarzy zmienił się nie do poznania.

— Zostawcie nas — powiedział do strażników. Ci opuścili komnatę, ale magowie nie ruszyli się z miejsca. Chyba wyczerpałem już ilość szczęścia na ten dzień.

— Mów — rzekł srogo król.

— Czy tu jest bezpiecznie? Nikt nas nie podsłucha? Z całym szacunkiem panie, masz wielu przyjaciół, ale jeszcze więcej wrogów i na pewno mają tu swoich szpiegów...

Umilkłem zdziwiony, ponieważ król wstał i podszedł do mnie. Zbliżył się tak bardzo, że mógłbym go zabić jednym pchnięciem, a on nawet by się nie zorientował. Jaka szkoda, że strażnicy zabrali mi sztylet. Varlett przyłożył usta do mojego ucha i ledwo dostrzegalnym szeptem zadał pytanie.

— Czy ten mag jest magiem ognia?

Skinąłem głową twierdząco. Władca jęknął cicho z podniecenia.

— Chodź za mną — nakazał król.

Poskutkowało. Pozwoliłem sobie na skryty uśmiech. Radość nie trwała zbyt długo. Magowie ruszyli naszym śladem. Nie lubię niepotrzebnych ofiar, ale jeśli staną mi na drodze, nie będę mieć wyboru.

Szliśmy tak dość długi czas, aż w końcu Varlett wskazał jedną z komnat. Gdy wślizgnęliśmy się do środka, zamknął drzwi na klucz. Ja zasunąłem zasłony. To dobry ruch w konspiracji, ale tak naprawdę liczyłem na to, że mrok, który zalał pomieszczenie, zmusi króla do zapalenia świec. Nie pomyliłem się. Moc wypełniła mnie. Teraz musiałem jeszcze poznać prawdę.

— Mów — rozkazał król.

— Pamiętasz Asaruma i jego rodzinę? To stara sprawa sprzed dekady. On i jego żona, również obdarzona mocą, mieli dwójkę dzieci, a jak wiesz, panie, dzieci zrodzone z magów mają wielką moc.

— Dlaczego o tym wspominasz? Wszyscy zginęli w czasie zasadzki, o ile dobrze pamiętam. — Król był szczerze zdziwiony.

— Nie wszyscy zginęli. Chłopak uciekł.

— Morgan uciekł? Naprawdę?

— Pamiętasz jego imię? — tym razem to ja byłem zdumiony.

— Już w młodym wieku miał wielką moc. Och, przydałby mi się wtedy, ale teraz też mi się przyda — Król uśmiechnął się przebiegle.

Grom jednak mówił prawdę. To wszystko wina tego żądnego władzy parszywca. Chciał zdobyć koronę kosztem mojej rodziny. Nie udało się mu, za to skutecznie zniszczył mi życie. Jak widać znalazł inną rodzinę, która mu pomogła, a po niej masę innych. Wiele magów będzie mi wdzięcznych, gdy go zabiję. No, może poza tymi dwoma. Oni niestety muszą zginąć w imię wyższych racji.

Niepostrzeżenie zagarnąłem w dłoń jeden płomień świecy. Król nic nie zauważył, magowie jednak drgnęli nieco. Pewnie wyczuli zagrożenie. Nie zareagowali, bo nie chcę zaatakować króla. Gdyby było inaczej, już byłbym martwy.

Trzymałem płomień za plecami i czułem jak moc się kumuluje. Nie odrywałem wzroku od króla, który najwyraźniej pogrążył się w marzeniach. Chyba najwyższy czas się przedstawić.

— Tak, Morgan jest magiem ognia.

— I ty wiesz, gdzie on jest — stwierdził wyrwany z zadumy władca.

— Jest bliżej niż myślisz. — Zacząłem się zbliżać powoli, jak drapieżnik gotowy do ataku. — Tak się składa, że Morgan to ja.

Dwa słupy ognia buchnęły z moich dłoni. Żaden z magów nie zdążył nawet krzyknąć. Ich spopielone ciała upadły na posadzkę, a między nimi stał zatrwożony Varlett. Przeraziła go moja moc, czy bestia, która we mnie drzemie? Pewnie ani jedno, ani drugie. Nic tak nie przeraża człowieka, jak widmo śmierci.

Król rzucił się do drzwi, ale w panice zapomniał, że są zamknięte. Z rozbawieniem patrzyłem, jak bezskutecznie szarpie klamkę.

Ogłuszyłem go jednym ciosem i spętałem szybko. Nie miałem kajdan i musiałem się posłużyć tym, co znalazłem w komnacie. Najważniejsze, że Varlett już mi się nie wymknie. Zaczął pojękiwać cicho, a w końcu otworzył oczy. Sytuacja, w której się znalazł nie spodobała mu się ani trochę. Teraz, gdy wił się na posadzce, próbując oswobodzić się z więzów, przypominał mi wielkiego pędraka.

— Jestem królem. Nie możesz mnie zabić — Varlett starał się mówić stanowczo, ale jego głos drżał.

— Doprawdy? Mam ci udowodnić, że mogę? — Uśmiechnąłem się złowrogo, pokazując mu płomień w mej dłoni.

— Nie! Nie! Zaczekaj! Dam ci, co zechcesz! Złoto! Tytuły! Mów, czego chcesz, jest twoje!

— Na twoje nieszczęście, chcę jedynie twojej głowy.

— Jeśli mnie zabijesz, nie wyjdziesz z zamku żywy!

Najpierw błagania, teraz groźby, ciekawe.

— To możliwe — przytaknąłem spokojnie. — A nawet wysoce prawdopodobne, ale chyba nie sądzisz, że nie wiedziałem o tym wcześniej? Mój plan zakładał złapanie cię i zabicie. Ucieczce nie poświęciłem zbyt wiele uwagi.

Król przywarł twarzą do podłogi i zadrżał spazmatycznie. Wreszcie dotarło do niego, że niczym mnie nie przekupi, że na nic zdadzą się jego groźby, że nic mnie nie powstrzyma. Myślałem, że będzie krzyczał, wzywał pomocy i przeklinał mnie, ale nie. W tej ostatniej chwili umilkł, pogodzony ze swoim losem.

Ogień pulsował na mych dłoniach i w moich żyłach. Jedno zaklęcie i wszystko się zakończy. Ostatni potwór zostanie zabity przez bestię, którą sam stworzył.

*

Wraz z tłumem stałem na dziedzińcu i patrzyłem na płonącą zamkową wieżę. Powinienem uciekać, ale nie mogłem się oprzeć pokusie zobaczenia swojego własnego dzieła. Zwłaszcza, gdy zostało ukończone. Patrzyłem na płomienie ze łzami w oczach i pierwszy raz w życiu czułem ulgę, jakbym uwolnił się od wielkiego ciężaru.

Dokonało się. Teraz wszystko się zmieni. Teraz mogę zacząć żyć naprawdę.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
piątek, 24 kwiecień 2015 11:53

Jadwiga Zięba - Buntownik

Wschód słońca w Zatoce Albatrosów był tego dnia niesamowicie piękny. Czerwony dysk powoli wyłaniał się zza jaśniejącego horyzontu i wspinał na tonący w odcieniach różu i pomarańczu nieboskłon. Wraz z lekką poranną bryzą zrywały się do lotu mewy, których krzyk budził z snu uśpiony port Bruzmer, stolicę Zjednoczonego Królestwa Vintrii.

Felris Kilson[1] energicznym krokiem maszerował pustą jeszcze keją[2], uważnie przyglądając się mijanym statkom. Z powodu wypowiedzianej zaledwie dwa tygodnie wcześniej wojny Republice Kruanu, wszystkie doki[3] były zajęte przez okręty vintryjskiej marynarki wojennej. Tak imponujący czas mobilizacji morskich sił zbrojnych, jeszcze kilka dekad temu był nieosiągalny. Jednakże napięcie od dawna rosnące między dwoma potęgami – Królestwem i Republiką sprawiło, że nikogo nie zaskoczył wybuch otwartego konfliktu między tymi krajami. Oba państwa rywalizowały o dominację na oceanach i jak największy udział w niezwykle dochodowym, światowym handlu morskim. Potrzebny był tylko pretekst, którym stał się „przypadkowy" atak kruańskiego galeonu[4] na królewski statek handlowy, wzięty „omyłkowo" za piracką galerę[5] Cesarstwa Warreńskiego. Na szczęście, mało kto wierzył w te naiwne i bezczelne tłumaczenia.

Felris gwałtownie się zatrzymał przerywając rozmyślania. Miotały nim sprzeczne uczucia. Widok okrętu HMS „Buntownik" sprawiał, że serce biło mu szaleńczo z podniecenia. Ostatnie kilka lat śnił tylko o tym, aby zostać kapitanem i oto jego marzenie się ziściło! W głębi serca czuł jednak rozczarowanie – jednostka w porównaniu do żaglowców, którymi młody mężczyzna do tej pory pływał jako pierwszy oficer, wydawała się śmiesznie mała. Od razu widać było też, że trójmasztowy szkuner[6] służył niegdyś jako statek handlowy, gdyż jego wygląd daleko odbiegał od surowej prezencji typowych okrętów wojennych. Piękny, smukły i wykończony drogim drewnem sosnowym, z kształtnym, kliprowym[7] dziobem miał najwyraźniej pecha, należeć kiedyś do zamożnego armatora z obsesją na punkcie zdobyczy postępu. Widocznie, na krótko przed wcieleniem trójmasztowca do floty, ów człowiek postanowił zmienić typ ożaglowania szkunera z „przestarzałego", tradycyjnego, rejowego[8] na „nowoczesny", „wydajniejszy" – gaflowy[9]. Został on stworzony przez kilku mieszkańców wyspy Lirmo, którzy zachwalali go pod niebiosa,  że uczyni on statki zwrotnymi i zrewolucjonizuje morską żeglugę. Ku rozczarowaniu pseudo wynalazców tak się nie stało. Mniejsza powierzchnia żagli sprawiała, że takie jednostki nie osiągały zbyt wielkich prędkości. Twórcy zrzucali wprawdzie całą winę na nieprzystosowanie kadłubów współczesnych statków do ich innowacji, ale żaden żeglarz nie był do tego przekonany.

Z samym HMS „Buntownikiem" nie byłoby jeszcze tak źle, gdyby nie to, iż „genialny" armator doszedłszy do wniosku, że jego szkuner jest za wolny, zaczął eksperymentować. Zamiast spróbować zmniejszyć tonaż[10] i ciężar żaglowca, zdecydował się zostawić przednie żagle jak były, a resztę wymienić. Tak więc okręt finalnie wyposażony był w: bezana[11] i bezantopsela[12] na bezanmaszcie[13]; grota[14] i grottopsela[15] na grotmaszcie[16] oraz fokbramsela[17] i fokmarsela[18] na fokmaszcie[19]. Oprócz tego między bukszprytem[20], a pierwszym masztem od dziobu obecne były sztagi[21], na których rozpinano latacza[22], sztafoka[23] i kliwra[24]. Baczny obserwator mógł zauważyć również dodatkowe grotstensztag[25] oraz grotsztag[26], które umożliwiały obecność grotsztaksli[27].

- W czym mogę pomóc, sir?

Felris wyrwał się z zamyślenia i spojrzał na schodzącego ku niemu po trapie brodatego mężczyznę. Był wysoki, z włosami przyprószonymi siwizną. Po ochrypłym głosie i przenikliwym spojrzeniu znać było doświadczonego wilka morskiego.

- Nazywam się Felris Kilson i ...

- A więc to pan jest nowym kapitanem HMS „Buntownika"? W takim razie witam na pokładzie, kapitanie Kilson. Bosman Stian melduje się na służbę , sir. Oprowadzę pana.

Felris uśmiechnął się w odpowiedzi i ruszył za zejmanem[28]. Doskonale wiedział, że warto mieć u boku znającego się na swoim fachu żeglarza. Sam miał 25 lat i mimo, że ponad piętnaście lat spędził na morzu, to wciąż nie stronił od słuchania rad bardziej doświadczonych. Ocean nauczył go pokory.

Młody mężczyzna, czuł jednak w głębi serca lekkie zdziwienie. Obecna załoga szkunera służyła kiedyś na HMS „Szponie", gdzie pierwszym po Bogu na okręcie był kapitan Linder. Po zatonięciu brygu[29] ocalałych marynarzy po prostu przeniesiono na HMS „Buntownika", więc mimo przejścia dotychczasowego kapitana na emeryturę, nadane przez niego stopnie pozostały i brakujące stanowiska wciąż czekały na obsadzenie. Stian doskonale sprawdziłby się w roli pierwszego oficera. W końcu ze świecą szukać takiego żeglarza z krwi i kości, jak bosman. Pozostawało pytanie: Komu w takim razie powierzono tę ważną funkcję?

Tymczasem jego przewodnik, jakby czytając mu w myślach, rzekł:

- Nie spodziewaliśmy się pana tak wcześnie. Pierwszy oficer osobiście nadzoruje sztauowanie[30]beczek z prochem i amunicji w ładowniach, więc poznasz go później, sir.

Przeszli przez pokład główny, wspięli się na kasztel rufowy[31], po czym stanęli tyłem do bezanmasztu. Umiejscowienie tu koła sterowego było przemyślane – sternik mógł obserwować co się dzieje zarówno na statku, jak i przed jego dziobem.

- HMS „Buntownik" posiada trzy dolne pokłady – zaczął opowiadać zejman. – Ma 45 dział na burtę, czyli w sumie 90 dział w tym 64 karonad[32], 8 kolubryn[33]na górnym pokładzie oraz 18 falkonetów[34] na kasztelu rufowym. Wymiary całego okrętu to 116 stóp wysokości, 20 stóp zanurzenia, 40 stóp szerokości i 198 stóp długości łącznie z bukszprytem. Sądzę, że otrzymał pan już informacje na temat ożaglowania, sir?

Nowy kapitan potwierdzająco kiwnął głową i zadał standardowe pytanie:

- Jaki jest ogólny stan techniczny takielunku[35]?

- Wczoraj skończyliśmy taklowanie topenant i fałów, sir. Wszystko jest w doskonałym stanie, oprócz jufersów[36] sterburty[37] mocujących drabliny[38] want[39] grotmasztu. Są nieco zużyte i spróchniałe, ale swoje wytrzymają.

Felris znów kiwnął głową. W zadumaniu niezbyt uważnie słuchał bosmana. Podszedł do relingu[40] na końcu rufy[41] i z westchnieniem oparł się o niego. Spojrzał w kierunku redy[42]. Kotwiczyły tam olbrzymie jednostki niemieszczące się w dokach, min. koronny, sześciomasztowy galeon floty HMS „Gryf". W jego pobliżu stał też zapewne HMS „Lewiatan", mający ponad 150 dział na jednej burcie, którego kapitanem był jego ojciec...

- Pierwszy oficer, Lexia Striper[43] , melduje się, sir. – wysoki głos, który rozległ się za jego plecami wyrwał go z rozmyślań i sprowadził na ziemię.

Felris odwrócił się... i zamrugał z niedowierzania. Przed nim stała młoda kobieta w mundurze oficerskim Marynarki Wojennej Zjednoczonego Królestwa Vintrii. Przez pierwsze kilka sekund łudził się, że to żart, pomyłka. Chwilę później rzeczywistość zwaliła się na niego z ciężarem dorosłego walenia. Jasnowłosy kapitan wziął głęboki oddech, usiłując powstrzymać wzburzenie i nie zaszczyciwszy pierwszego oficera spojrzeniem, ruszył szybkim krokiem w kierunku trapu. Dziewczyna nawet nie drgnęła, mimo jawnego braku szacunku okazanego jej przez pierwszego po Bogu na okręcie. Jej stalowo-szare oczy przez moment utkwione były w oddalającej się biegiem postaci. Nie spodziewała się wprawdzie, że kapitan Kilson od razu ją zaakceptuje. Kapitan Linder też potrzebował sporo czasu, aby pozbyć się uprzedzeń wobec kobiety na pokładzie. Intuicja podpowiadała jej jednak, iż młody mężczyzna będzie twardym orzechem do zgryzienia.

Tymczasem bosman Stian stanął za nią, ojcowskim gestem położył rękę na jej ramieniu i z troską w głosie powiedział:

- Moim zdaniem całkiem dobrze to przyjął. Szczerze mówiąc, spodziewałem się po nim o wiele gorszej reakcji...

*  *  *

- JAK TO NIC NIE DA SIĘ ZROBIĆ!? – wykrzyczał Felris, zrywając się gwałtownie z krzesła. Stołek z impetem uderzył o podłogę.

Kapitan HMS „Buntownika" trząsł się ze złości i wręcz z nienawiścią wpatrywał się w siedzącego przed nim wysokiego, niemłodego już mężczyznę. Tymczasem jego rozmówca rzucił mu spojrzenie pełne współczucia i zrozumienia, po czym spokojnie pochylił się i oparł o biurko.

– Felrisie, uspokój się. Usiądź, proszę.

Młody Kilson, wciąż wzburzony, postawił krzesło  i z zaciśniętą szczęką usiadł.

– Posłuchaj mnie uważnie – rzekł gospodarz. -  Na twoim miejscu zareagowałbym identycznie.                  Gdybym tylko mógł, pozbyłbym się Lexii Striper już dawno albo przynajmniej uniemożliwiłbym jej awanse. Niestety, mam związane ręce.

- Przecież jesteś, zdaje się, admirałem!

- Tak, ale wciąż podlegam królowi. Ponoć ona uratowała kiedyś królową Erizę, która objęła ją swoim patronatem. Aby umożliwić pannie Striper służbę w marynarce, uciekły się do podstępu. Otóż ta dziewczyna pod przebraniem mężczyzny, pływała przez kilka miesięcy na HMS „Wulkanie", gdzie otrzymała stopień drugiego oficera. Tak więc, kiedy cały fortel wyszedł na jaw i została, rzecz jasna, usunięta z szeregów floty, Jej Wysokość Eriza wniosła sprzeciw. Król przyznał jej rację, stwierdzając, że pozbywanie się dobrego żeglarza z tak błahego powodu jak płeć jest karygodne. Oprócz tego wydał rozporządzenie – w skrócie oficer Striper nie może zostać zdjęta z pełnionego stanowiska bez zaakceptowanego przez parę królewską uzasadnienia.

- A gdyby mój ojciec...

- Twój ojciec jest komodorem[44] Elitarnej Eskadry Koronnej oraz wielkim przyjacielem moim i naszego monarchy, ale obawiam się, że skoro ja nie mogłem nic wskórać, on także.

*  *  *

Felris z westchnieniem usiadł na beczce obok ćmiącego fajkę bosmana Stiana. Zakończył właśnie obchód statku. Tak jak jego ojciec, cenił sobie dobre stosunki z załogą, więc mimo braku swojej akceptacji dla pierwszego oficera, postarał się z każdym marynarzem HMS „Buntownika" zamienić choć słowo. Teraz przypatrywał się z niechęcią Lexii, nadzorującej  załadunek zapasów żywności.

- Dlaczego jej tak bardzo zależy na żeglowaniu? – mruknął kapitan, bardziej do siebie, niż do Stiana. – Dlaczego nie mogła po prostu zostać dwórką królowej Erizy?

- Zapewne dlatego, że morze to jej cały świat. – odparł cicho bosman, pykając fajkę. Felris spojrzał na niego ze zdziwieniem. – Wychował ją samotnie dziadek, rybak. Nie miał wyboru – musiał brać ją do pomocy przy połowach, bo sam nie zarobiłby na chleb dla siebie i dla niej. Kiedy miała 12 lat została porwana przez piracką galerę Cesarstwa. Nie została sprzedana w Warrenie, tylko dlatego, że udawała chłopca. Korsarze zawsze chętnie zatrzymują takich, jako galerników, czy majtków. Nie miała lekko, ale zobaczyła z nimi całkiem spory kawał świata.

- Raz, piraci zaatakowali pewien statek handlowy w celu złupienia go. Lexia miała wtedy 19 lat i dostrzegła szansę odzyskania wolności. Wraz z kilkoma innymi niewolnikami zbuntowała się i wspomogła w walce, broniącą się załogę żaglowca. Uratowała wtedy podróżującą incognito monarchinię. Królowa chciała odwdzięczyć się swemu wybawicielowi i pozwolić mu na służbę w Królewskiej Gwardii Vintrii, ale Lexia z oczywistych względów odmówiła. Zaintrygowana Jej Wysokość Eriza swoimi sposobami odkryła jej prawdziwą tożsamość. Resztę tej historii na pewno znasz. – zejman wyjął z ust fajkę i niemal błagalnie spojrzał na pierwszego po Bogu na okręcie z niemą prośbą w oczach.  – Kapitan Linder też potrzebował trochę czasu, żeby się do niej przekonać. Gdy wreszcie się dogadali, stanowili zgrany zespół.

Felris puścił te słowa mimo uszu i nic nie odpowiedział.

*  *  *

Lexia Striper stała u steru HMS „Buntownika" i lekko korygowała kurs. Płynęli prawym halsem[45], baksztagiem[46], z prędkością ponad 4 węzłów[47]. Mimo niewielkiej szybkości okrętu, pęd rozwiewał delikatnie jej czarne włosy. Odetchnąwszy głęboko morskim powietrzem, poczuła w ustach słony smak. Słoneczne promienie odbijały się na grzbietach fal, a błękit nieba, wręcz raził swoją intensywnością. Wolność. Uwielbiała to uczucie. Mogłaby bez oporów nazwać się najszczęśliwszym człowiekiem w całym wszechświecie, gdyby nie...

- Ster trzy rumby[48] na prawo... Nie, nie tyle, zaraz spadniemy do półwiatru[49]! – warknął na nią kapitan Kilson, którego oddech czuła na karku od wypłynięcia z portu.

- Trzy rumby to trzy rumby, sir. – odparowała mu bez zastanowienia, nawet się nie odwracając.

Felris posłał jej mordercze spojrzenie, czego nie zauważyła i cedząc powoli słowa rozkazał:

- Odpaść o 2 rumby!

- Tak jest, sir!

Wrócili do wcześniejszego kursu. Po chwili podbiegł do nich jeden z marynarzy obsługujących log[50] z informacją, że szkuner zwolnił do mniej niż 4 węzłów. Lexia zagryzła wargę z irytacji. Była to ogromna strata prędkości, jeśli wziąć pod uwagę, że poniesiona w wyniku zwykłej utarczki słownej. Wręcz czuła palący, oskarżycielski wzrok kapitana na swoich plecach.

Okręt był w samym środku manewrów organizowanych dla króla, jako dowód gotowości floty do działań wojennych. Były one także swoistym sprawdzianem dla statków, kapitanów i załóg. Polegały one na wykazaniu się zmysłem taktycznym w inscenizowanej bitwie morskiej i uzyskaniu jak najkorzystniejszych pozycji względem „nieprzyjacielskich" statków. Flota była podzielona na drużyny, które „walczyły" przeciwko sobie. Z oczywistych powodów nie używano dział.

- Fregata[51] HMS „Rekin" na trawersie[52]! – rozległ się okrzyk z bocianiego gniazda.

Felris i Lexia w tej samej chwili spojrzeli w stronę szybko nadpływającego pięciomasztowca. Z daleka widać było powiewającą banderę wrogiej drużyny. Pierwszy oficer odetchnęła głęboko i powiedziała:

- Wyostrzmy kurs do półwiatru i zwabmy go w pobliże HMS „Wulkanu" i HMS „Burzy"...

- Zrobimy zwrot przez rufę. – wszedł jej w słowo kapitan. Usta rozciągnęły mu się w złośliwym uśmieszku. – Proszę wydać rozkaz.

- Ale wtedy znajdziemy na kontrkursie[53] do HMS „Rekina" – zaprotestowała dziewczyna. – Przecież on załatwiłby nas jedną salwą! Po za tym...

- Czyżbym słyszał sprzeciw wobec kapitana? – znów jej przerwał. – Przypominam pani, panno Striper, że bunt na pokładzie może być karany śmiercią, a już na pewno wydaleniem z szeregów marynarki.

Perfidny ton jakim wypowiedział te słowa oraz jego triumfalne spojrzenie doprowadziły pierwszego oficera nieomal do furii. W ostatniej chwili ugryzła się w język i zgrzytając zębami z tłumionej wściekłości, ryknęła:

- Do zwrotu przez rufę!

W ten sposób przebiegały całe manewry na pokładzie HMS „Buntownika". Każda rada Lexii była ostentacyjnie ignorowana przez Felrisa, który wydawał rozkaz zupełnie odwrotny do jej sugestii. Pod wieczór, gdy schodzili na ląd, dziewczyna maszerowała po trapie z żyłą pulsującą na skroni i miną mówiącą, że ktokolwiek ją teraz zaczepi, nie stanie o własnych siłach przez następny miesiąc. Za to zadowolony uśmiech młodego kapitana wyrażał jedynie mściwą satysfakcję.

*  *  *

- Jeśli mam być szczery, twój statek na manewrach wypadł beznadziejnie, synu.

Felris, komodor Kilson, admirał Nirt oraz sędziwy Ranson, kapitan HMS „Gryfa" i Główny Strateg przechadzali się wzdłuż burt HMS „Buntownika" w świetle wschodzącego słońca. Do wypłynięcia floty z portu Bruzmer zostało zaledwie kilka godzin, więc na wszystkich okrętach wokół panowały gorączkowe przygotowania. Młody kapitan z ociąganiem oderwał wzrok od pracy swojej załogi i spróbował wyjaśnić:

- To nie moja wina, ojcze. To wszystko przez...

Przerwało mu nadejście ciemnowłosej dziewczyny.

- Wzywał mnie pan, sir – ponuro zameldowała się Lexia, łypiąc wściekle na Felrisa. Była pewna, że niechybnie zamierzał zrzucić na nią całą odpowiedzialność za niepowodzenie szkunera.

- To jest zapewne oficer Striper. To zaszczyt móc poznać jedyną kobietę w szeregach armii. – z fałszywym entuzjazmem przywitał się z nią admirał, uśmiechając się przy tym zimno.

Dziewczyna udała, że nie usłyszała sarkazmu w jego głosie. Uścisnęła ręce niechętnych jej mężczyzn, starając się nie zwracać na wredny uśmieszek błąkający się po wargach jej kapitana.

Tymczasem komodor Kilson odchrząknął znacząco i rzekł:

- Obawiam się, że panna Striper musi już nas opuścić. Nie chcemy przecież odciągać pierwszego oficera od JEGO obowiązków, choćby na chwilę.

Lexia odetchnęła i z ulgą zaczęła się wycofywać, jednak wtedy odezwał się milczący do tej pory kapitan Ranson:

- Niech zostanie, to przecież dotyczy w znacznym stopniu jej.

Felris mógł tylko zacisnąć zęby w bezsilnej złości, a zrezygnowana Lexia – ruszyć kilka kroków za goszczącymi na pokładzie członkami sztabu.

- W takim razie przejdźmy do rzeczy. Nasze szpiegowskie awiza[54] oraz agenci w Kruanie donoszą, że wroga flota gromadzi się na Morzu Białym w połowie drogi między Vintrią, a wyspami Republiki. Tam też zaatakujemy, nie dopuszczając do mobilizacji wszystkich sił nieprzyjaciela. Główną grupą szturmową będzie dowodził komodor Kilson – admirał Nirt skłonił głowę w stronę ojca Felrisa. – Resztą floty oskrzydlimy przeciwnika. To najprawdopodobniej będzie pierwsza i ostatnia bitwa tej wojny. Rejs na przewidywane miejsce starcia zajmie przy sprzyjającym wietrze 10 dni, dlatego...

- Rozumiem, ale wolałbym, zanim poznam szczegóły, dowiedzieć się, gdzie został przydzielony HMS „Buntownik".

Zapadło kłopotliwe milczenie. Kapitan Ranson nagle zainteresował się siedzącą na rei[55] sąsiedniego żaglowca mewą. Komodor i admirał patrzyli na siebie, nie  mogąc zdobyć się na powiedzenie nieprzyjemnej prawdy. „To będzie jakaś bardzo bolesna wiadomość" – pomyślała Lexia. Intuicja jak zwykle jej nie zawiodła.

- Rzecz w tym, synu, że nigdzie. HMS „Buntownik" z powodu niekompletnej załogi ma wraz z dziewięcioma innymi okrętami patrolować Zatokę Albatrosów.

Osłupiały Felris zatrzymał się i znieruchomiał. Tak samo zareagowała zresztą pierwszy oficer. Oboje otworzyli usta, aby wyrazić swój sprzeciw, ale oburzenie i niedowierzanie odebrało im mowę.

- Wybaczcie, ale od tej decyzji nie ma odwołania – nie patrząc im w oczy, powiedział admirał, po czym troje mężczyzn szybko się oddaliło.

Młody  kapitan z rozpaczą spojrzał na Lexię. Ona również była zdruzgotana. Pierwsza prawdziwa wojna Vintrii od dobrych kilku wieków, a oni będą na zesłaniu!? To był dla nich cios zwłaszcza, że wiązali duże nadzieje z możliwością wykazania się w bitwie. Kiedy tak wciąż nie mogąc uwierzyć, że to się dzieje naprawdę i świat może być tak bezduszny, tkwili w tym samym miejscu, dodatkowo uderzył ich absurd sytuacji. Po raz pierwszy w czymś się zgadzali.

*  *  *

Lexia stała na tylnym relingu rufy i trzymała się achtersztagu[56]. Mlecznobiała mgła ograniczała widoczność do połowy kabla[57], przez co dziewczyna z trudem mogła dostrzec nok[58] bukszprytu. Dała więc sobie spokój z próbami obserwowania, co się dzieje przed dziobem i zapatrzyła się w szary kilwater[59] znaczący drogę okrętu. Cisza na morzu byłaby zupełna, gdyby nie delikatny chlupot fal i lekki szum bryzy. Lexia powinna już dawno, twardo spać, gdyż wkrótce czekała ją wachta[60].  Zastąpić miała zmęczonego kapitana, jednak wciąż czuła silne rozczarowanie i wzburzenie przeganiające sen. Patrol Zatoki Albatrosów! Do tego niewdzięcznego obowiązku oddelegowano zaledwie dziesięć z dwustu okrętów floty. To i tak był dość spory zapas ostrożności ze strony dowództwa. Do zatoki prowadziły tylko dwie drogi: jedna między półwyspem Lun, a wyspą Serfyn oraz druga, która wiodła poprzez cieśninę Frond. Przy czym, na przerzucenie swojej floty cieśniną, Republika potrzebowałaby kilku tygodni ze względu na dłuższą drogę do przebycia, celem ukrycia swoich statków. Takie manewry z pewnością nie umknęłyby uwadze vintryjskim agentom. Tak więc w sytuacji, gdy mobilizacja sił wroga na Morzu Białym była faktem, patrol Zatoki Albatrosów był wręcz zesłaniem, uniemożliwiającym wzięcie udziału w zbliżającej się bitwie.

Pierwszy oficer, była już w podłym humorze, ale nastrój dodatkowo pogarszał jej chłód. Oprócz tego od kilku chwil dochodziło do niej irytujące buczenie od strony dziobu. Mgła jakby zgęstniała, przez co dziewczyna rozejrzała się z niepokojem.  Nie dostrzegłszy żadnego niebezpieczeństwa, znów zapatrzyła się na kilwater. Nagle dotarło do niej co ją tak zaniepokoiło. Ślad na wodzie zakręcał.

- Dlaczego zmieniliśmy kurs?  – głośno zapytała Lexia.

- ...

Brak odpowiedzi rozsierdził ją. Kapitan Kilson nie stał dalej, jak kilkanaście stóp od niej i choć ukryty za bezanmasztem musiał ja słyszeć. Sprawnym ruchem zeskoczyła z relingu i ruszyła w stronę mężczyzny.

Gdy stanęła obok niego od razu zorientowała się, że coś jest nie tak. Pomijając fakt, iż Felris wpatrywał się rozanielonym wzrokiem w mgłę przed dziobem, zachowanie reszty załogi również było, zgoła mówiąc, niecodzienne. Otóż wszyscy, jak jeden mąż porzuciwszy swoje posterunki stali na pokładzie z wyrazami otępienia na twarzach, z zachwytem zasłuchani w coraz głośniejsze buczenie.

- Syreny... - wyszeptała Lexia.

To tłumaczyło dziwny dźwięk, hipnotyczny stan załogi, przenikliwy chłód, a nawet nienaturalną mgłę. O tych magicznych stworzeniach z legend nie wiele było wiadomo. Nikt nigdy ich nie widział na własne oczy, choć krążyły pogłoski, że parę lat temu, u brzegów Kruanu rybakom udało się złapać kilka sztuk. Dziewczyna szczerze w to wątpiła. Opowieści mówiły, że żyją w stadach, często zmieniając siedliska, którymi są ostre skały i mielizny. Umieją czarami przywołać mgłę, a następnie zwabić w tę pułapkę statki. Lexia słyszała też niegdyś, że ich śpiew nie działa na kobiety.

Świadoma niebezpieczeństwa spojrzała w stronę bukszprytu usiłując wzrokiem przebić mgłę. Ku jej przerażeniu dostrzegła wyłaniający się w zastraszającym tempie zarys skały. Bez zastanowienia odepchnęła pierwszego po Bogu na okręcie i naparła całym swoim ciałem na koło sterowe. Okręt drgnął i opornie zaczął skręcać. W wyniku ostrego zwrotu i nagłej zmiany halsu niekontrolowane przez nikogo bomy[61] i gafle[62] z impetem przewaliły się na sterburtę. Statkiem zatrzęsło, a grotmaszt niebezpiecznie się wygiął, jednak Lexia nie przerwała manewru. Ogromny, pionowy drzewiec zadrżał i zaczął niepokojąco trzeszczeć. Dźwięk ten musiał częściowo zagłuszyć śpiew syren, bo wyrwany z transu kapitan ruszył z pomocą pierwszemu oficerowi i razem z nią naparł na ster. Tymczasem reszta załogi, powoli otrząsając  się z otępienia, widząc zagrożenie złamania grotmasztu, rzuciła się, aby opanować talię szotów[63] głównego żagla oraz wzmocnić drzewiec. W samą porę, gdyż w tym momencie stare jufersy  na sterburcie pękły. W ostatniej chwili lecące drabliny want chwyciło kilkunastu żeglarzy , co uchroniło HMS „Buntownika" przed katastrofą. Rafa, o którą mało co się nie rozbili, znalazła się za lewą burtą. Dopiero wtedy, pierwszy oficer puściła ster, pozostawiając kontr kapitanowi. Szkuner wrócił do normalnej pozycji. Skała rozpłynęła się za nimi równie nagle, jak się pojawiła. Syreni śpiew był skutecznie zagłuszany przez nerwowe nawoływania załogi. Po raz pierwszy zapominając zwady i rozumiejąc się bez słów, Felris i Lexia, ramię w ramię, zaczęli wspólnie opanowywać chaos na pokładzie.

*  *  *

Po całej nocy prac naprawczych, nad ranem, na pokładzie HMS „Buntownika" nareszcie ustał ruch. Większość zmęczonej załogi udała się do swych koi[64]. Na wachcie pozostali tylko pierwszy oficer i bosman oraz kilku marynarzy krzątających się przy szotach i kontrszotach.

Nagle na deskach pokładu rozległy się ciężkie kroki. Podtrzymując się lekko poręczy, zaspany Kapitan wygramolił się z kajuty i przecierając oczy rozejrzał się wokół. Z racji tego, że stał u steru podczas feralnej mgły oraz nadzorował konieczne wieczorne prace naprawcze, pierwszy oficer zluzowała go, dzięki czemu mógł on przespać resztę nocy. Oczywiście, reperowanie okrętu po ciemku nie było zbyt wygodne, lecz uszkodzenia głównego masztu, oraz jak się później okazało także kilku wręg[65] kadłuba wymagały natychmiastowej naprawy. Inaczej szkuner zatonąłby przed wschodem słońca.

Ferlis ziewnął potężnie i dopiero wtedy zauważył Lexię tkwiąca na grotmaszcie dobrych kilka stóp nad pokładem nogami. Opierając się o segarsy[66], z wysuniętym językiem zszywała bryty[67] grota. O wiele prościej było wprawdzie reperować zdjęte żagle niż tylko opuszczone, ale po intensywnej nocy nikt nie miał siły na klarowanie okrętu. Pierwszy oficer nareszcie go spostrzegła i zręcznie zeskoczywszy wylądowała obok niego.

- Jak tam drzemka sir? – z rozbawieniem zapytała dziewczyna, będąca najwyraźniej w wyśmienitym nastroju.

Felris spojrzał na nią spode łba. Stłumił kolejne ziewnięcie i zapytał:

- Czy coś mnie ominęło?

- Kiedy minęliśmy przylądek Glant złapaliśmy sprzyjający półwiatr. Nigdzie się nam nie spieszy więc zrzuciliśmy grota, grottopsela, bezana, bezantopsela. Płyniemy na samych bryfokach[68], sir. – zameldowała wciąż z uśmiechem pierwszy oficer.

- Tak się składa, że to akurat można zauważyć na pierwszy rzut oka, nieprawdaż? – kapitan za wszelką cenę chciał zachować powagę, choć kąciki ust niebezpiecznie mu drgnęły.

Lexia parsknęła śmiechem, ale wziąwszy głęboki oddech, uspokoiła się i odpowiedziała:

- Obecnie wachtę u steru pełni od kilku godzin bosman Stian. Zapewne byłby wdzięczny, gdybyśmy go zluzowali.

Ruszyli wzdłuż burty w kierunku rufy. Słońce ledwo przebijało się przez zasłonę chmur oświetlając dryfujące kawałki drewna. To przypomniało o czymś Felrisowi.

- Czy wiadomo już co z resztą eskadry? – zapytał cicho.

- Tak. – zdawkowo odpowiedziała pierwszy oficer. Czując jednak na sobie ciężki wzrok kapitana dodała – Z dziesięciu okrętów, które miały patrolować zatokę, ostały się tylko trzy. HMS „Motyl", który wyszedł bez szwanku, popłynął na Morze Białe, dołączyć do floty i poinformować o zaistniałej sytuacji admirała, a HMS „Sokół" wrócił do Bruzmer ze względu na poważne uszkodzenia. Zostaliśmy sami „na froncie".

Kapitan w końcu uśmiechnął się, słysząc żart i drążył dalej:

- Jak udało im się uniknąć rozbicia o skały?

- Na HMS „Sokole" zdecydowali się nie czekać na zwycięstwo z otwarciem beczek z rumem. Ich pijackie piosenki skutecznie zagłuszyły śpiew syren. Jednakże ich stan doprowadził do, delikatnie mówiąc, błędnego manewru i zahaczyli o rafę, przez co uszkodzili kadłub. A na HMS „Motylu" mają głuchego sternika, więc po prostu minęli je jak gdyby nigdy nic. To ich kapitan skontaktował się z nami. Natomiast HMS „Buntownika" uratowała... - tu Lexia zawiesiła głos, spojrzała na pierwszego po Bogu na okręcie i odchrząknąwszy znacząco, zakończyła - ...moja zbawienna obecność na pokładzie.

Felris przewrócił oczami i zainteresował się nagle głównym masztem. Nie odrywając wzroku od grotmarsu[69], mruknął:

- Jako kapitan, w imieniu załogi HMS „Buntownika", dziękuję ci za ocalenie okrętu.

- Przepraszam, ale nie usłyszałam. Czy możesz powtórzyć głośniej, sir? – odrzekła pierwszy oficer, ostentacyjnie, nachylając ucho do rozmówcy.

Felris już miał jej celnie zripostować, gdy nagle się zatrzymał tak, że idąca za nim Lexia wpadła na niego. Wspięli się właśnie na kasztel rufowy. Ich oczom ukazał się zielony na twarzy bosman. Jedną ręką trzymał ster, a druga kurczowo przyciskał sobie do oka lunetę. Zaniepokojony kapitan pokonał w kilku krokach dzielącą ich odległość, przyglądając się z troską Stianowi. Zejman bez słowa podał mu przyrząd optyczny. Felris, lekko zdziwiony, odebrał lunetę i spojrzał przez nią w stronę, w którą przed chwilą patrzył bosman. To co zobaczył sprawiło, że z kolei zbladł jak ściana.

Lexia nie czekając na zaproszenie odebrała lunetę od oniemiałego kapitana.

- To przecież okręt kruańskiej floty.  – rzekła, nie wierząc własnym oczom. – Przecież to niemożliwe. ... Co tu robi pojedynczy galeon?

- To na pewno nie jest samotna jednostka. W cieśninie musi zbierać się cała flota. Czyżby nasi agenci nas zdradzili?

W miarę jak wypływali zza Srebrnego Cypla, przypuszczenie kapitana sprawdzało się.  Wszystko działo się jak w sennym koszmarze. Oto właśnie na ich oczach najbardziej nierealny scenariusz okazywał się rzeczywistością. Pierwszy z szoku otrząsnął się Felris:

- Musimy  odzyskać pełną sterowność. Vintryjska flota musi natychmiast zawrócić. Ta wiadomość musi, jak najszybciej dotrzeć do sztabu. Stian - budź załogę, wszystkie ręce na pokład. Lexia -  hisować żagle.

Dziewczyna błyskawicznie zareagowała. Biegnąc, rzucała komendy zdziwionym marynarzom. Wszyscy bez wahania rzucili się za pierwszym oficerem, która już zwinnie wspinała się na maszty.

Bosman również nie czekał na powtórny rozkaz, tylko obrócił się na pięcie i chwilę później był już na dolnych pokładach, zrywając z koi nieświadomych niebezpieczeństwa marynarzy oraz kanonierów. Tymczasem kapitan z coraz większym strachem obserwował wrogie okręty. Liczył na to, że uda im się w porę zrobić zwrot i ujść niezauważonym, będąc jeszcze częściowo osłoniętym przez Srebrny Cypel.

Nagle od strony cieśniny zabrzmiał huk wystrzału. To dla Felrisa był sygnał, że ktoś spostrzegł HMS „Buntownika" i ostrzegał innych. Pierwszy po Bogu na okręcie, nie zwlekając dłużej, ryknął:

- Luzować szoty!

Szkuner powoli i opornie zawracał. Gdy złapali półwiatr, nieznacznie przyspieszył. Dziesięć minut później płynęli już pełnym wiatrem. Kapitan skupił się na utrzymaniu kursu na zachód.

- Wszystkie żagle postawione, sir – zameldowała Lexia, zjawiając się niespodziewanie za jego plecami.

Po chwili dołączył do nich bosman.

- Nie jest dobrze. W pościg udały się dwa kruańskie okręty – powiedział, wskazując morze za rufą. – Mamy nad nimi 30 mil przewagi, ale jesteśmy dużo wolniejsi. Obawiam się, że dopadną nas na środku zatoki.

Zafrasowany Felris spojrzał w stronę wrogich fregat, później na zachód, gdzie vintryjska flota prawdopodobnie mijała już półwysep Lun. Wedle jego rachunków, siły Republiki potrzebowały jeszcze kilku dni na mobilizację. Czas kurczył się niemiłosiernie. Już teraz mieli niewielkie szanse dogonić statki Królestwa. Jakiekolwiek manewry zmylające, tylko obniżyłyby prawdopodobieństwo powodzenia ich misji. Z drugiej strony, jeśli zostaną zatopieni po drodze, też na wiele się nie przydadzą marynarce. Spojrzał na Lexię. Wiedział, że ich myśli biegną podobnym torem.

- Myślę, że powinniśmy chociaż podjąć próbę ostrzeżenia na czas sztabu. To nasz obowiązek. – rzekła dziewczyna z zaciętą miną.

Zejman przytaknął jej słowom.

- W takim razie kurs na półwysep.

*  *  *

Pięć godzin późnij kapitan, pierwszy oficer oraz bosman zebrali się ponownie na naradę. Ścigające ich okręty zmniejszyły dzielący ich dystans o prawie połowę. Słońce stało już w zenicie i oświetlało swoimi promieniami pokład HMS „Buntownika". Miejsce przy sterze było na szczęście osłonięte przez wypełniony wiatrem grotżagiel.

- Musimy jakoś zwiększyć prędkość szkunera – odezwał się Stian. – Płyniemy z prędkością niespełna 4 węzłów. Oni – wskazał za rufę. – płyną co najmniej 7 węzłami.

- Nic już nie możemy zrobić – mruknęła zrezygnowana Lexia.

Zapadło milczenie. Dziewczyna trafiła w sedno.

- Niekoniecznie – rzekł znienacka Felris. – Nigdy nie byłem przywiązany do tych kolubryn na dole, a wy?

Pierwszy oficer podniosła zaskoczony wzrok na kapitana. Dopiero po chwili dotarło do niej, co proponował.

- Wyrzucić działa za burtę?!

- Tylko kolubryny i kule do nich. I tak są za ciężkie jak na szkuner tej wielkości...

- Dobrze tylko co to da? – przerwał mu bosman. – Dopadną nas i tak, i tak przez to feralne ożaglowanie. Wolałbym mieć się czym bronić, jak świsną nam koło uszu ich salwy.

- Zyskamy czas. Po za tym z kolubryn zdążylibyśmy wystrzelić najwyżej raz.

- Zgadzam się z kapitanem – rzekła nieoczekiwanie Lexia.

Bosman podniósł oczy ku górze i westchnął.

*  *  *

Pod wieczór odległość między uciekinierami, a fregatami Republiki wynosiła... 5 kabli. Było jeszcze całkiem jasno, więc przy dobrych chęciach można było odczytać nazwy goniących ich statków; ten bliższy – KRS „Niszczyciel" i ten dalszy - KRS „Hydra". Oczywistość stanowił zatem fakt, iż jednostki te, mając ich na wyciągnięcie ręki  podejmą próbę unicestwienia HMS „Buntownika" przed zmrokiem.

- Mam pewien plan.

Pierwszy oficer stała przed zejmanem i Felrisem, patrząc na nich poważnie.

- A gdybyśmy zrobili zwrot przez rufę, później ostrym bajdewindem[70] podeszli KRS „Niszczyciela" od bakburty[71]. Jedną salwą nie zniszczymy go, ale może trochę uszkodzimy...

Tym razem to kapitan patrzył się na nią, jakby oszalała.

- Ostry bajdewind. – powiedział powoli. -  Czy ty siebie słyszysz? Przecież to okręt wojenny, a nie jakiś rybacki kuter!

- Kiedyś widziałam, jak statek handlowy z ożaglowaniem gaflowym szedł tak ostro na wiatr, że wręcz nie wierzyłam. Musimy tylko zrzucić bryfoki. Później jednoczesny wystrzał z 41 dział i tyle. Wtedy będą mieli Kruańczycy przynajmniej jeden okręt do naprawy. – pozwoliła sobie zażartować.

Tymczasem Felris nie patrzył na nią, tylko stał zamyślony z oczami utkwionymi w rejach. Nagle drgnął, oświecony jakąś myślą. Na jego twarz wypełzł uśmiech, a oczy rozjaśniły się.

- Mam dużo lepszy pomysł.

*  *  *

Kapitan Cragg wpatrywał się z uwagą w uciekający szkuner HMS „Buntownik". Od 20 lat dowodził KRS „Hydrą" i widział wszystkie możliwe manewry albo raczej tak mu się do tej pory zdawało. Załoga vintryjskiego okrętu nic sobie nie robiła z utartych schematów. Właśnie zrzucała przednie żagle. Nie potrafił tego zrozumieć. Z której strony by nie patrzeć było to po prostu nieopłacalne. Mógł wprawdzie to zignorować, ale lata doświadczeń podpowiadały mu, że cokolwiek robią, mają coś na celu.

- Przygotować wszystkie działa – rozkazał pierwszemu oficerowi.

Z dezaprobatą spojrzał na KRS „Niszczyciela", którą dowodził kapitan Irian. Otwarte furty działowe jedynie sterburty wskazywały, że fregata jest przygotowana na salwę tylko z jednej strony. Taki był wprawdzie plan – statek kapitana Iriana i płynąca za nim KRS „Hydra" miały kolejno wystrzelić w kierunku HMS „Buntownika". Jednak kapitan Cragg cenił sobie zapobiegliwość, choć był przekonany, że tym razem wynik starcia jest przesądzony.

Dziób żaglowca przed nimi, zrównał się z rufą vintryjskiego trójmasztowca. Jednostka ta nie miała już żadnych szans. Mężczyzna właśnie gratulował sobie w duchu kolejnego zwycięstwa, gdy wydarzyło się coś nieoczekiwanego. HMS „Buntownik" zamiast próbować ucieczki, co w jego wypadku było najbardziej rozsądne, tylko... zrobił zwrot przez rufę, przez co znalazł się centralnie na kursie KRS „Niszczyciela". Przez krótką chwilę kapitan Cragg był przekonane, że ogromna, pędząca fregata staranuje szkuner, który stracił wiatr w żaglach. Tak się nie stało, gdyż wrogi okręt siłą rozpędu przepłynął kilkadziesiąt stóp przed dziobem kruańskiej jednostki i złapał półwiatr. Jego rufa minęła zaledwie o parę stóp nok bukszprytu.

Kapitan KRS „Hydry" uświadomił sobie dwie rzeczy; po pierwsze - vintryjski żaglowiec nie zatrzymując się, szedł ostro pod wiatr - wcale nie miał zamiaru uciekać; po drugie – znalazł się równolegle do bakburty KRS „Niszczyciela", która... nie była przygotowana na oddanie salwy.

Przeklinając w duchu arogancję kapitana Iriana, skinął na oficera. Jego załoga wiedziała, co robić w nieprzewidzianych sytuacjach, w przeciwieństwie do marynarzy na pokładzie statku przed nimi. Patrząc, jak kanonierzy przygotowują się do wystrzelenia kul z lewej burty, przez chwilę zastanowił się, dlaczego HMS „Buntownik" nie oddał salwy na drugi kruański okręt. Odpędził się od takich wątpliwości. Obiecał sobie za to w sercu, że następnym razem dokładnie przyjrzy się ożaglowaniu przeciwnika i jego możliwościom. Nie przypuszczał, że nigdy więcej nie będzie miał okazji wypróbować tej wspaniałej myśli.

Kapitan Cragg uspokoiwszy się trochę, czekał w napięciu na odpowiednią chwilę do odpalenia dział, gdy jego intuicja zawiodła go po raz kolejny. HMS „ Buntownik" niespodziewanie zrobił zwrot przez sztag. Szkuner wykonał tak szybko i sprawnie, że wręcz zmaterializował się przed dziobem KRS „Hydry". Później wszystko potoczyło się bardzo szybko.

Obie burty vintryjskiej jednostki wystrzeliły salwy -  jedną w rufę KRS „Niszczyciela", a drugą w dziób fregaty kapitana Cragga. Mężczyzna zdążył zobaczyć tylko, jak okręt błyskawicznie się oddala.

Potem rozległ się niewyobrażalny huk i na pokład spadły palące się fragmenty kadłuba statku.

*  *  *

Łuna wybuchu rozjaśniła wieczorne niebo, pomarańczową poświatą. HMS „Buntonik" był na szczęście na tyle daleko, że huk ich nie ogłuszył. Lexia stała i wpatrywała się w szczątki stopniowo podnoszone przez podnoszący się dym.

- Skąd wiedziałeś, że ładownie z prochem znajdują się akurat z tyłu fregat?

- Jak miałem osiem lat, pływałem na identycznej – uśmiechnął się z dumą Felris. – Konstruktorzy mieli ogromne problemy z trymem[72] tego typu statków w stronę dziobu, dlatego zadecydowano o umiejscowieniu na rufie amunicji oraz prochu.

- Służyłeś na okręcie w wieku ośmiu lat?!

- Ojciec chciał, żebym jak najwcześniej zaczął się wdrażać do marynarki. Miałem lepiej niż ty – byłem wolnym majtkiem, nie niewolnikiem.

Pierwszy oficer pokręciła ze smutkiem głową.

- Są różne rodzaje niewolnictwa – powiedziała cicho. – Wybacz, że źle cię oceniłam na początku.

Nie czekając na jego reakcje, zostawiła go samego ze swoimi myślami.

*  *  *

HMS „Buntownik" bez trudu zdążył dogonić flotę, którą jak się okazało wstrzymał sztorm szalejący na Morzu Białym. Na wieść o tym, że siły nieprzyjaciela są w Zatoce Albatrosów, admirał Nirt zarządził całkowity odwrót. W ciągu trzech dni udało się osaczyć większość okrętów Republiki. Kruan zdecydował się podpisać kapitulację Ponieważ nie doszło do żadnej wielkiej bitwy, bohaterem obwołano kapitana Kilsona, za brawurowe zwycięstwo na dwoma wrogimi fregatami i dostarczenie informacji sztabowi.  Otrzymał oczywiście wymarzony awans na kapitana jednego z okrętów Elitarnej Eskadry Koronnej. W związku z licznymi przyjęciami wydawanymi na swoją cześć, nie miał zbyt wiele czasu. Dlatego też, jakże wielkie było zaskoczenie załogi HMS „Buntownika", gdy Felris zjawił się pewnego dnia na pokładzie.

- Przyszedłeś się pożegnać? – zgryźliwie zapytała pierwszy oficer.

- Chciałabyś, co? – z wyraźnym rozbawieniem obserwował zaskoczenie na jej twarzy. – Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz. Odrzuciłem awans. Mój ojciec jakoś będzie musiał to znieść.

Lexia nic nie musiała mówić. Jej uśmiech wystarczył za odpowiedź.


[1] kilson (in. nadstępka) - element szkieletu żaglowca.

[2] keja - nabrzeże w porcie.

[3] dok - basen portowy, który zapewnia utrzymanie położenia statku w pionie i na stałym poziomie.

[4] galeon - żaglowy okręt wojenny cechujący się wysokim, zwężającym się ku górze kasztelem rufowym oraz obecnością galionu (figura na dziobie okrętu).

[5] galera - okręt o napędzie wiosłowym, często wspomaganym przez żagle.

[6] szkuner – żaglowiec o dwóch lub więcej masztach z ożaglowaniem skośnym. HMS „Buntownik" jest w rzeczywistości barkentyną (przedni maszt z ożaglowaniem rejowym).

[7] dziób kliprowy - dziób statku mocno wychylony do przodu.

[8] ożaglowanie rejowe -  prostokątne żagle rozpięte pomiędzy poziomymi drzewcami zwanymi rejami.

[9] ożaglowanie gaflowe - czworokątny żagiel rozpięty pomiędzy masztem, biegnącym skośnie drzewcem - gaflem i bomem.

[10] tonaż - pojęcie określające wielkość statku w jednostkach objętościowych (pojemność).

[11] bezan – nazwa tylnego żagla na żaglowcu.

[12] bezantopsel – trójkątny żagiel rozpinany nad bezanem w ożaglowaniu gaflowym.

[13] bezanmaszt – ostatni maszt od dziobu.

[14] grot – nazwa głównego żagla, zwykle największego.

[15] grottopsel - trójkątny żagiel rozpinany nad grotem w ożaglowaniu gaflowym.

[16] grotmaszt – główny maszt

[17] fokbramsel – większy żagiel rozpinany na fokmaszcie w ożaglowaniu rejowym.

[18] fokmarsel - mniejszy żagiel rozpinany na fokmaszcie w ożaglowaniu rejowym.

[19] fokmaszt – pierwszy maszt od dziobu.

[20] bukszpryt  – drzewce wystające do przodu z dziobu.

[21] sztagi - liny olinowania stałego stabilizujące omasztowanie równolegle do osi statku.

[22] latacz - trójkątny żagiel podnoszony przy stałej pogodzie na sztagu dziobowym.

[23] sztafok - trójkątny żagiel, ostatni od strony dziobu, położony najbliżej fokmasztu.

[24] kliwer - żagiel trójkątnym, podnoszonym na całej długości sztagu.

[25] grostensztag – lina łącząca górną część grotmasztu z fokmasztem.

[26] grotsztag – lina łącząca grotmaszt z fokmasztem.

[27] grotsztaksle – trójkątne żagle rozpinane między grotmasztem, a fokmasztem.

[28] zejman - popularne określenie doświadczonego żeglarza lub marynarza.

[29] bryg – statek o wszystkich masztach z ożaglowaniem rejowym, mniejszy od fregaty.

[30] sztauowanie - czynność wykonywana na jednostkach pływających przed opuszczeniem portu polegająca na dokładnym rozmieszczeniu ładunku i umocowaniu wszystkich ruchomych przedmiotów.

[31] kasztel rufowy - wysoka, często kilkupokładowa nadbudówka na żaglowcach.

[32] karonada - działo o niewielkiej masie i niewielkiej celności, za to dużym kalibrze.

[33] kolubryna - ogólna nazwa ciężkich dział artyleryjskich.

[34] falkonet - działo o małym kalibrze.

[35] takielunek - olinowanie żaglowca.

[36] jufers - sposób zamocowaninia i wzmocnienia liny.

[37] sterburta - prawa burta.

[38] drablina - wanty powiązane w rodzaj drabiny sznurowej.

[39] wanta - lina stabilizująca omasztowanie prostopadle do osi okrętu.

[40] reling - listwa biegnąca wzdłuż krawędzi pokładu i wystająca np. 1 m ponad pokład.

[41] rufa - tylna część statku.

[42] reda - obszar znajdujący się przed wejściem do portu.

[43] striper - członek załogi statku rybackiego wyspecjalizowany w patroszeniu ryb.

[44] komodor - dowódca grupy okrętów.

[45] hals - usytuowanie jednostki żaglowej względem wiatru, np. prawy hals oznacza, że jednostka ma wiatr od prawej burty.

[46] baksztag - kurs, w którym wiatr wieje ukośnie od strony rufy.

[47] węzeł - jednostka prędkości, równa 1 mili morskiej na godzinę.

[48] rumb - pomocnicza miara kąta, oznacz 1/32 kąta pełnego.

[49] półwiatr - kurs , w którym wiatr wieje prostopadle do osi statku.

[50] log - przyrząd pomiarowy służący do określania prędkości statku.

[51] fregata - żaglowiec przynajmniej trzymasztowy, ze wszystkimi żaglami rejowymi.

[52] trawers - kierunek prostopadły do osi żaglowca.

[53] kontrkurs - kurs przeciwny do kursu statku.

[54] awizo - niewielki okręt, zwykle szpigowski.

[55] reja - poziomy drzewiec umiejscowiony na maszcie w ożaglowaniu rejowym.

[56] achtersztag - sztag łączący górną część masztu z rufą.

[57] kabel - odległość równa 1/10 mili morskiej.

[58] nok - końcówka drzewca poziomego.

[59] kilwater - ślad torowy znaczący drogę przebytą przez statek.

[60] wachta - okres, podczas którego służbę pełni jedna zmiana załogi.

[61] bom - drzewiec ruchomy służący do manewrowania żaglami.

[62] gafel - drzewiec ruchomy pełniący taką samą funkcję jak bom, ale zamocowany wyżej od niego.

[63] szoty - liny służące do ustawiania bomu i gafla w odpowiedniej pozycji.

[64] koja - łóżko na jednostce pływającej.

[65] wręga - podstawowy poprzeczny element szkieletu statku.

[66] segarsy - pierścienie lub liny opasujące maszt, do których mocowany jest żagiel.

[67] bryty - pasy płótna zszytych w żagiel.

[68] bryfok - pierwszy żagiel od dziobu.

[69] grotmars - platforma umieszczona na grotmaszcie jako punkt obserwacyjny.

[70] bajdewind - kurs, w którym wiatr wieje od dziobu.

[71] bakburta - lewa burta.

[72] trym - pochylenie statku w stronę dziobu lub rufy.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
czwartek, 23 kwiecień 2015 15:41

Anna Maria Przybyło - Biały Kruk

Wróciłem. Przez lata starałem się jak najdalej omijać to miejsce. Tym razem nie mogę uciekać. Muszę pożegnać ostatniego bliskiego mi człowieka. Bliskiego jeszcze z tamtych, dawnych lat. Kilkanaście lat spokoju. Kilkanaście lat samooszukiwania się. Nic się nie stało, nic się nie wydarzyło. Nie ma do czego wracać... Nie ma do czego...

Edgar umył twarz. Woda sączyła się wąskim strumieniem. Spękania szkliwa na zlewie, przywiodły mu na myśl złamane życie wuja. Umarł nieszczęśnik, nie dowiedziawszy się prawdy. Na komodzie w salonie od niepamiętnych czasów stało zdjęcie Amandy. Śliczna, roześmiana blondyneczka ściska urodzinowy prezent, pluszową małpkę. Oczy dziecka iskrzą, by wkrótce zgasnąć. To jej ostatnia fotografia. Dzień później Amanda ginie, przepada bezpowrotnie. Zaczyna się rodzinna gehenna. Trwają poszukiwania. Życie w miasteczku zamiera na chwilę. Wszyscy szukają Amandy, jeden dzień, drugi, trzeci... Amanda nie wraca.

W domu wuja od lat nie nic się zmienia. Edgar jednak nie czuje się swobodnie, z trudem zasypia. Sny ma ciężkie, czarnobiałe. Łóżko wuja skrzypi złośliwe, jak dobrze że umarł w szpitalu. Gałęzie zdziczałej jabłoni tłuką o szyby okien. Wiatr wzmaga się i mężczyzna czuje jego powiew. Szczeliny okna przepuszczają zimno, a deszcz przybiera na sile. Edgar czuje lęk, to absurdalne, ale on się boi. Zaraz ukarze się mała duszyczka roześmianej Amandy, albo jeszcze gorzej - duch starego wuja. Nad ranem deszcz ustaje, a Edgar czuje ulgę. Prócz paru pająków, tej nocy nie nawiedził go nikt więcej.

Ludzie nabożnie milczeli. Ciało wuja spoczęło w ziemi, obok jego przedwcześnie zmarłej żony. Rok po zaginięciu Amandy, jej matka postanowiła zakończyć życie. Powiesiła się w stajni obok domu, znalazł ją mały.... Edgar lubił stare domostwo. Często tam bywał i tego dnia również postanowił się tam pobawić. Przyjechał na rowerze i począł szukać wuja. Ciotka go nie interesowała. Zazwyczaj siedziała w domu otępiała z bólu. Odkąd Amanda zaginęła, ciotka pogrążyła się w świecie ciszy. Wuj nie przeszkadzał żonie w nostalgii. Dzielnie znosił trudy dnia codziennego, zajmował się domem i gospodarstwem, wszystkiego doglądał. Czasami pomagał mu Edgar. Właściwie to się pętał po nogami, ale wuj to tolerował. Stracił jedyne dziecko, a obecność siostrzeńca dawała mu pociechę. I właśnie tego ranka, Edgar zajrzał do stajni. Trwali tam razem, oboje nieruchomi – ciotka w objęciach śmierci a Edgar sparaliżowany strachem. Jaka straszna jest twarz trupa - nienaturalna i diaboliczna. Wuj wyszedł z domostwa na chwilę, miał sprawę do załatwienia obok u sąsiada. Wiedziony złym przeczuciem, po chwili wrócił do domu. Zauważył rower i wszedł do stajni. Chwycił chłopca, chciał zakryć mu oczy, ale było za późno. Edgar zdążył już poznać oblicze śmierci. Wdzierała się w każdy zakątek jego dziecięcej duszy. Jak demon oplotła jego ciało, trzymała w mocnym uścisku, wessała przerażony umysł, na zawsze obiła swoje piętno. Od tego dnia Edgar nie spał spokojnie i miewał tylko czarnobiałe sny.

Wrócił wyczerpany i położył się na łózko. Ten dom, to miasteczko, ta aura wokół tego miejsca ciążyły mu już bardzo. Chciałby czym prędzej wyjechać. Niestety wuj go uraczył spadkiem i ma tu jeszcze wiele do załatwienia. Edgar wpatruje się w okno. Musi przyciąć te cholerne gałęzie, nie będą drugą noc tłukły mu w szyby. Mężczyzna uspokoił myśli i wreszcie mógł się wyciszyć. Jednak na krótko. Do okna zaczął dobijać się ptak.  Wyglądał dziwnie, nienaturalnie. Edgar przysiągł by, że to kruk, tyle że biały. Ptaszydło waliło dziobem w szybę jak oszalałe. Mężczyzna zerwał się by je przepłoszyć. Ptak poderwał się i zniknął w gałęziach jabłoni. Edgar nie wiedział czy to kolejny ze złych snów, nazbyt przemęczony, czuł jak dusze zmarłych ciążyły mu aż nadto. Bez względu na to czy to jawa czy sen - Edgar wiedział,  biały kruk to zły znak.

Notariusz wymownie kręcił głową. Sprawa spadku nie jest taka oczywista. Wuj wskazał na Edgara, jako jedynego spadkobiercę, jednak sprawa Amandy dotąd nie miała swego finału i rzekoma śmierć dziewczyny pozostaje w sferze domysłów. Brak aktu zgonu stoi na przeszkodzenie nabycia spadku, co utrudnia dalsze działania mężczyzny. Zresztą, Edgarowi odkąd tylko tu przyjechał, wszystko idzie jak krew z nosa. Minoł zaledwie tydzień, a ten jest wyczerpany jakby spędził tu co najmniej rok. Edgar czuł jakby te przeklęte miejsce, wsysało go i nie chciało już wypuścić. Mimowolnie, czterdziestolatek powracał do wspomnień, migawek dawnych, koszmarnych chwil. Pragnął się stąd wyrwać. Powrócić do  swego bezpiecznego domu, gdzie czekają na niego dwa stęsknione psy i ona. To właśnie dzięki niej Edgar jeszcze nie zatracił się całkowicie w mroku. Dzwonił do niej codziennie, czasem nie odbierała, oddana swojej pracy realizowała swój sen o karierze.

Edgar trząsnął ze wściekłości drzwiami. To go kochany wujaszek urządził. Co ma teraz z tym wszystkim zrobić? Zostać? Walczyć o spadek czy porzucić stary dom na pastwę losu. Nie chciał tu dużej być. Pragnął wyjechać z tego obłąkanego miejsca pełnego martwych i żywych dusz. Postanowił przeszukać dom, zabrać co wartościowsze rzeczy i zamknąć chałupę na cztery spusty. Grzebał w szafach, komodach, szufladach, unikał przy tym wzroku Amandy. Zdjęcie pozostawił nietknięte, tego na pewno życzył by sobie wuj. Sterty dokumentów, papierów, listów - od rodziny, przyjaciół. Tomy pożółkłych książek, jakieś bibeloty, nic wartego uwagi. Tylko przeszłość do jakiej Edgar nie chciał wracać. Zostały jeszcze albumy, mężczyzna otworzył tylko jeden z nich. Pamiętał złotą okładkę albumu jeszcze z dzieciństwa. Wiedział że na zdjęciach będzie on sam. Ojciec Edgara był zapalonym fotografem i często fotografował syna razem z Amandą. Edgar w skupieniu przeglądał kolejne zdjęcia, na nich oprócz niego i ciotecznej siostry widniała jeszcze jedna osoba - Zoja. Zapomniał ją, czy może wyparł z świadomości? Drobne, niepozorne dziecko o przenikliwych oczach. Nawet z tych zdjęć można wyczytać coś nienaturalnego, coś co Edgar wychwytywał będąc w pobliżu Zoji - jakąś złowrogą energię, zagadkową aurę. Jako mały chłopiec czuł się przy niej nieswojo. Ona sama nie garnęła się do zabawy, zostawała biernym obserwatorem zdarzeń. Edgar wzdrygnął się na wspomnienie pewnego wrześniowego popołudnia. Jak nagłe olśnienie, powróciło naraz do jego pamięci. Klika tygodni po zaginięciu Amandy, miał nadzieje zastać siostrę w miejscu ich częstych zabaw. Skupisko suchych topoli było tym szczególnym, magicznym miejscem. Nierzadko wbrew woli rodziców, palili tam ogniska. Grzebali patykami w popiele, drażnili ogień, wdychali woń pieczonych jabłek i ziemniaków. Edgar na nowo poczuł więź jaka łączyła go z Amandą.

- Jestem twoją starszą siostrą – śmiała się. – Zawsze musisz się mnie słuchać – powtarzała.

Tego dnia wiedziony tęsknotą chłopiec, zbliżył się do ukrytego wśród obumarłych drzew pogorzeliska. Nie spodziewał się zastać tam Zoji. Siedziała na piasku i bawiła się maskotką. To co zobaczył Edgar, uderzyło go. Zoja bawiła się małpką – urodzinową zabawką Amandy. Skąd ją miała? Edgar patrzył krótko, Zoja zaraz wbiła w niego wzrok i w milczeniu wydała mu rozkaz milczenia. Dzieciak poczuł ten sam strach jaki czuł, widząc martwą ciotkę. Stał się uczestnikiem jakiegoś upiornego paktu, jakieś niezwykłej zmowy. Po raz drugi poczuł siłę gotową go zmiażdżyć. - Musisz milczeć – słyszał. – Musisz milczeć. Chłopiec uciekł z miejsca zabaw by więcej do niego nie powrócić. Zapomniał o pluszowej małpce, o przerażającej go Zoji, zapomniał o ukochanej siostrzyczce, zapomniał o tragedii ciotki i wuja, a nawet o  rodzinnym domu - zapomniał o dawnym życiu...

Edgar gorliwie szukał w garażu sekatora. Nieco już pordzewiały, nadawał się jeszcze do pracy. Zbliżał się wieczór, więc miał niewiele czasu. Poprzysiągł jednak sobie, że pościna te cholerne gałęzie. Jabłoń z jakąś zaciekłością się broiła. Edgar mocował się z nią dłuższy czas. Wiedział jak wuj dbał o posesję i nie chciał zostawić po sobie bałaganu. Schylił się by pozbierać opadłe na ziemię gałęzie i wtedy je dostrzegł. Wraz z konarami pozbierał białe pióra.

Co się stało z Zoją? Ona również jak większość kobiet w jego rodzinie przedwcześnie umarła. Jakaś dziwna choroba, najpierw anemia a potem przewlekłe otępienie. Jakieś tam problemy  z psychiką. Tyle wiedział. Przez lata reszta go nie interesowała. Rodzice wyjechali z miasta i nie musiał tu wracać. Miał wyrzuty sumienia wobec wuja, że go nie odwiedzał. Na dowód pamięci, przysyłał czasem drobne upominki, listy. Oboje konsekwentnie pomijali temat Amandy. Tylko jeden raz wuj napisał: - Amanda nie żyje. Czuję to. – Edgar nie dopytywał wuja skąd te przypuszczenie. Nie chciał odkryć tej zagadki. Teraz jednak, pod dachem wuja pokutuje za zdradę Amandy. Wyrzekł się jej ze swej pamięci. Wyrzekł się jej bo chciał żyć normalnie. Tak mu wstyd. Jednak jak żyć ze świadomością, że na świecie dzieją się rzeczy złe, straszliwe, niewytłumaczalne? Jak wyjaśnić zniknięcie słodkiej, radosnej dziewczynki? Jak wyjaśnić niezwykłą naturę Zoji? Dlaczego o niej teraz pomyślał, dlaczego właśnie o niej? Zoja...te imię budzi w nim lęk. Osierocone dziecko przybranych rodziców z sąsiedztwa. Pragnęli mieć dziecko i wreszcie po latach nadarzyła się okazja. Ktoś w środku nocy porzucił dziecko. Dziecko bez historii, bez imienia. Niemowlak zawinięty w lnianej chuście. Sąsiedzi decydują się przygarnąć dziecko. Początkowa radość ustępuje trosce i zmęczeniu. Dziewczynka nie chce jeść, nie je prawie wcale. Nie płacze, niczego się nie domaga. Praktycznie na nic nie reaguje. Zawsze leży spokojna wpatrzona w jeden punkt. Zoja - tak dali jej na imię, na cześć cesarzowej bizantyńskiej. Dziecko rośnie, ale czy się zmienia?

- Jest jakaś dziwna. Nie zachowuje się jak normalne dziecko. Własna matka boi się z nią zostawać – ojciec Edgara zjada się zupą. Chłopak bawi się niedaleko, chciwie wyłapuje słowa ojca.

- Własna? – Matka dolewa ojcu zupy. – Bóg jeden raczy wiedzieć jaką to dziecko ma matkę i ojca. Nie wiem czy powinna tu przychodzić. Może wpłynąć na Edgara, nawet doktor nie wie co jej jest.

- Nie możemy zabronić jej tu przychodzić. Nie mogę zrobić tego dla Artura. Pomyśli, że ich odtrącamy – oponuje ojciec.

- Martwię się o Edgara, może to jakaś choroba – Matka siada do stołu.

- Jest nieszkodliwa, tyle że milczy. Zawsze milczy i mało je. Jest z nimi Amanda. Co może im się stać? To tylko dzieci – uspokaja matkę ojciec.

Edgar wie jednak, że Zoja to coś – ktoś więcej jak dziecko. Zoja ma moc. Zoja nie musi mówić by móc coś powiedzieć, bezgłośnie stwierdza i pyta. Świdruje umysł, pokonuje korytarze myśli. Zoja nie musi jeść, ona karmi się czymś innym. Jest zagadkowa, jest inna. Nie odnajdzie się nigdy wśród świata żywych bo ona sama jest jak półżywa. Zoja widzi inne światy, słyszy inną muzykę, inaczej widzi. Widzi dużo, słyszy więcej, ale milczy. Ona nie musi z niczego się tłumaczyć, to inni tłumaczą się jej. Wbrew ich woli, efemeryczna Zoja wnika w ich umysły, jest ponad.

Losy Zoji nie potoczyły się pomyślnie. Nie mogąc nawiązać więzi z przybranymi rodzicami, Zoja wyrasta na młodą dziewczynę. Trafia od jednej szkoły do drugiej, w żadnej się nie odnajduje. Tajemnicza choroba zaczyna toczyć jej ciało. Początkowo lekarze wskazują na ciągły brak apetytu. Zoja miewa przewlekłe stany apatii. Liczne pobyty w szpitalu kończą się powrotem do domu. Tam Zoja młodo umiera. Lekarze głowią się co wpisać w akt zgonu. Na co właściwie cierpiała Zoja? Edgar jako jeszcze jako student odbiera list, krótka wiadomość: Zoja nie żyje. Edgar nie pojedzie jednak na pogrzeb, on woli pozostać w świecie żywych.

Czeka na telefon i bawi się białym piórkiem. Ona nie dzwoni już drugi dzień. Pewnie zajęta jest wernisażem tego przystojniaka. Czuje złość. Pobyt tutaj jest totalnie bez sensu. U notariusza nie wiele da się wskórać, praw do majątku trzeba będzie dochodzić w sądzie. Sprzedałby to wszystko by mieć tylko święty spokój, by zrzucić z siebie ten ciężar. Kolejna noc również była ciężka. Tym razem nie obyło się bez duchów przodków. Edgarowi śniła się ciotka, siedziała w swoim fotelu i na kolanach trzymała bawiącą się kłębkiem włóczki Amandę.

- Czy wiesz gdzie jest moja małpka? – zapytała dziewczyna.

Edgar stoi i nie wie jaką ma dać odpowiedź. Nie jest małym chłopcem, jest dużym Edgarem. Pytanie Amandy go zawstydza. Nie dopilnował siostry, ona była starsza ale on się nią opiekował.

- Znajdę ją. Znajdę małpkę – obiecuje Edgar i sen się kończy.

Grób Zoji nie jest zaniedbany, widać ktoś tu przychodzi, ktoś o to dba. Edgar zostaje chwile w zadumie, kładzie białe róże. Kolor kwiatów przywodzi mu na myśl białego ptaka, gościa z jego już teraz ogrodu. Jaka była Zoja? – zamyśla się.

- Znał pan ją? – Edgara z zadumy wyrywa męski, ochrypły głos.

- Znałem w dzieciństwie – pada szybka odpowiedź.

- Biedna dziewczyna – starzec oparł się na grabiach. Ma okazję zrobić sobie chwilę przerwy. Zaprzestaje sprzątać cmentarz i wyciąga papierosy. Edgar jakiś czas temu rzucił nałóg, ale mimo to zgadza się zapalić.

- Takie to już ma człowiek przeklęte szczęście, czasem przesrane ma od urodzenia – starzec zaciąga się i kontynuuje. – Dziewczyna całe życie chorowała i to krótko żyła. Nie wdzieli co jej jest. Gadali że anemia, zawsze taka blada, chuda. Pamiętam ją z kościoła. Ale i z główką nie było wszystko w porządku...

- Co ma Pan na myśli? – Edgar poczuł pieczenie gardła, nikotyna wyraźnie mu nie służyła.

- A no była jakaś dziwna. Dogadać się z nią nie można było. Nie ta psychika...

Edgar opuścił pospiesznie cmentarz. Przypomniało mu się jak Amanda kiedyś mu mówiła:

- Wiesz, że Zoja widzi umarłych? – jeszcze wtedy tego nie rozumiał.

- Skąd wiesz?

- Piesek wujka nie żyje od dwóch dni, ale Zoja go widzi.

Edgar czuł, że odcięcie od przeszłości to jakieś pomieszane świata.  Nie chciał być dłużej tym zlęknionym chłopcem, naocznym świadkiem rodzinnych tragedii. Opuścił to miejsce w nadziei, że będzie normalnie żyć. A teraz to od czego uciekał, dopadło go i ze zdwojoną siłą przytłacza. Dlaczego myśląc o Amandzie, przychodzi mu zaraz na myśl Zoja? Jaką to tajemnicę powierzyło to małomówne dziecko jego siostrze. Czego był świadkiem w dniu zniknięcia Zoji? Czy oby to wydarzyło się na pewno? Czy faktycznie widział jak Zoja krzyczy do Amandy:

- To być sekret! Dlaczego mu powiedziałaś? – Po czym Zoja ucieka, a Amanda usiłuje ją dogonić. Czym takim siostra uraziła tego i tak poranionego ptaka? Rzadko kiedy coś mówi, ale kiedy już dzieli się czymś osobistym, intymnym, przyjaciółka ją dotkliwie zawodzi.

Edgar czeka na telefon. Niech przerwie tą ciągłą ciszę. Niech jej glos rozerwie te wszechobecne mgły, niech przegoni deszczowe chmury i ukoi jego duszę. Wyciąga ze zbiorów wuja, album przyrodniczy. Zbiór setek ptaków przyprawia go o zawrót głowy, w końcu znajduje opis: biały kruk. A jednak istnieje, to nie mara.

Białe kruki nie mają szansy przetrwać w przyrodzie. Ich własne matki, pożerają je jak te wyklują się z jaja. Co sprawia, że krucze matki nie tolerują własnych dzieci? Ta inność. Inność dzieląca białego kruka od tych „normalnych", czarnych kruków. Ta różnica, która kuje w oczy. Musimy mieścić się w pewne ramy, wszyscy mamy ten sam program. Ta partia odstaje, ona się różni, jest inna. Biały kruk, jeśli już przeżyje, z czasem zostanie odrzucony, pozbawiony praw czarnych kruków, nie znajdzie wśród nich dla siebie miejsca. Te dwa światy nigdy się nie porozumieją, świat  wyrzutka jest biały, świat „normalnych" jest czarny. Te dwa kolory się nie łączą. Edgar myśli o Zoji. I ona była białym krukiem. Porzucona przez „swoich", przybyła znikąd, bez prawa do dziedziczenia swojej historii. I Zoja jak białe kruki, była na zawsze skazana na samotność, w końcu gdzie by miała znaleźć drugiego, białego kruka? Edgar bał się, że biały ptak jest tylko ułudą, zjawą, omamem. Ale nie, białe kruki takie „nierealne", faktycznie istnieją. Kto ma „szczęście" je spotykać, doświadcza kaprysu - ironii gorzkiego losu.

Rozmowa z nią jest krótka – wszystko w porządku, udany wernisaż. Tak była z nim na drinku, ale to wszytko. Edgar zanurza się między jawą a snem. Scena druga. Amanda dogania Zoję. Kłócą się. Edgar pierwszy raz słyszy jak Zoja krzyczy, ma taki cienki glos.

- Miałaś mu nie mówić! Zabroni mi tu przychodzić! – Zoja trzęsie się. - Po co mu mówiłaś! Nie uwierzy mi! Karze mi się stąd wynosić. Wiem co o mnie myślicie, co wszyscy myślicie!

Amanda usiłuje uspokoić Zoję. Ta w złości chwyta małpkę przyjaciółki i ją wyszarpuje. Dziewczynka traci równowagę i po chwili słychać plusk wody i krzyk. Zoja przerażona tkwi w bezruchu. Dopiero teraz Edgar widzi, że dziewczynki stały na kładce. Nie powinny tam być. Zakazano im się tu zbliżać. Kładka była niezabezpieczona a woda wkoło to głębokie i muliste bagno. W nim znika Amanda i scena kończy się. Edgar budzi się zlany potem. Milczenie jest zmową – strach i milczenie. Śmierć nakazuje milczeć, nie lubi rozgłosu, śmierć zawsze skrywa tajemnice: gdzie, po co, kto i dlaczego?  Mijają miesiące i mały Edgar rośnie, wzbiera się w nim odwaga. Znajduje wuja w stajni, ten pociesza się trunkiem. Wujaszek po alkoholu robi się gadatliwy, Edgar chce to wykorzystać.

- O jakiej tajemnicy Zoji, powiedziała ci Amanda?

Stary człowiek zamyśla się. Wpatruje się jakby w głąb siebie, poszukując właściwej odpowiedzi.

- Chcesz wiedzieć co mówiła Zoja? – smutno się zaśmiał. – Ta mała wariatka mówiła, że widzi Helenę. Moją Helenę... Helena chciała z nią rozmawiać... - w głosie wuja zabrzmiała ironia. - Może Amandę też widziała... - Edgar zostaje z wujem jakiś czas choć nienawidzi tego miejsca. To tutaj udręczona ciotka Helena wyrzekła się życia. Z kolei wujek to twarda sztuka, on nie boi się śmierci, duchów, boi się tylko niewiedzy i wątpliwości, które ogłuszą bardziej jak alkohol.

Edgar myśli o białych krukach. Czy to dobrze, że matki je pożerają? Czy jest w tym jakaś mądrość, jakiś ukryty sens, a może tylko okrucieństwo ziemskiego życia? Deszcz tego dnia daje za wygraną i niebo się wypogadza. Edgar kieruje się ku starym topolom. Nie wiele z nich zostało. Czas nadgryzł to miejsce, ale nie oddał go jeszcze w ręce człowieka. Nadal pozostawało dzikie, nietknięte. Edgar znalazł ten szczególny punkt między drzewami gdzie nie wdzierały się chaszcze, a piasek miał kolor złota. Mężczyzna rozpoznaje jedną topolę, suchy pomnik jego traumatycznego dzieciństwa. Jak to możliwe, że to miejsce się uchowało?  Tyle lat, a Edgar przysypuje w palcach ten sam piasek, ma nad głową to samo wielkie niebo. Tylko jego dłoń jest dużo większa, z trudem przeciska się przez korę drzewa. Wnętrze dziupli jest nieco wilgotne, a jama głęboka. Co może kryć w sobie zmurszały drapak? Edgar chwyta ręką szczątki tego co zostało, bada palcami i po chwili wyjmuje. Jest już tego tylko odrobinka - para plastikowych oczek, strzępy nitek jakie zostały z brązowego futerka. Stara topola dzielnie strzegła swego skarbu, skrywając przez lata urodzinowy prezent Amandy – pluszową małpkę. Dopiero teraz Edgar może odejść z tego miejsca, opuścić dom wuja i mglistą przeszłość.

W drodze powrotnej, Edgar zastanawia się - czy krucze matki dobrze robią, eliminując swoje „inne" dzieci? Czy te odmieńce zaburzają naturalny rytm, porządek świata? Stają się przyczyną anomalii i nieszczęść? Czy ptasie dzieciobójczynie wiedzą, rozumieją coś więcej? A może właśnie odrzucenie, izolacja odmieńców, kaleczy ich samych i wszystko inne wokół? Zaś wyrok śmieci wydany na pisklętach przez kruczą matkę jest aktem łaski, wyzwolenia. W końcu nie ma okrutniejszego więzienia jak samotność.

Dzwonił i ona będzie tam czekać, a wraz nią utęskniona normalność. Biały kruk Edgara, został, wśród tamtejszych dusz znalazł schronienie w ogrodzie wuja.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
czwartek, 23 kwiecień 2015 14:36

Artur Patalas - Księga Hoba

B                       B                     B

Sferyczny podmuch wygładził jego długie platynowe wąsy. Międzywymiarowy potężny byt zmaterializował się w centrum wszechrzeczy. Zbłąkana myśl całkowicie przyćmiła wszystkie inne, bijąc na alarm. Zmarszczki i cienie wyostrzyły sie, a on już znał przyczynę. Korytarze czasu zostały nagięte. Przyszłość w Hercerlionie została zachwiana, a pierwsze żniwo zmian miało napiętnować jednego z jego najwierniejszych wyznawców. Staruch zbliżył się do ołtarza i wydobył niebiesko-zieloną bryłę, po czym rozpuścił ją w zwierciadle. Zła myśl w jego głowie dopiero pączkowała. Nadal był jeszcze czas.

Odnalazł wyznawcę pośród tego, czym go obdarował i sprawił by jemu służyło. Sam nie mógł ostrzec Hoba, byłoby to wbrew zawartemu z ludźmi paktu.

>Wy, istoty żyjące, decydujecie i ponosicie konsekwencje swoich wyborów. Sami to wybraliście. Ja wiedziałbym najlepiej, co jest dla was dobre, bo wiem wszystko. Chciałem dać wam życie bez cierpienia, lecz nie odpowiadało to wam. Chcieliście mieć pełną kontrolę. Zawsze byliście dumni, pełni pychy i łakomi władzy. Dzięki mnie nigdy nie musielibyście dokonywać dramatycznych i trudnych decyzji lub ulęgać wątpliwościom. Lecz wybraliście inną ścieżkę. Ścieżkę cudownej niedoskonałości, ulotnych bajecznych chwil oraz życia kruchego i krótkiego jak wasz jesienny liść. Według was wszystko lepiej smakuje, gdy może się w każdej chwili skończyć. Kiedy nie możecie się w pełni nacieszyć szczęściem. Z drugiej strony, tyle razy przeklinacie mnie za brak działania i bezduszność, ale to przez was nie mogę nic uczynić. Przez pakt, który nas wiąże, a którego już żaden z was nie pamięta.
Oto jest cena. Cena niezależności, wolnej woli i własnej duszy.

> A zatem Hobie! Opuść własne morgi, pozostaw swe sługi. Niechaj zaraza spadnie
na twe ciało. Wyrusz skoro świt. Poradź się wiedzącego i wylecz swą skórę. Rany zabliźnią się a życie twe będzie ocalone.

H                       H                     H

Farmer zwany Hobem zarządzał najzacniejszym połaciem ziemi na zachodnim wybrzeżu. Dumny był bardzo ze swych włości, gdyż uprawy zawsze były obfite a bydło parzyło się i rosło na potęgę. Ów farmer, gorliwy wyznawca wszechojca od niepamiętnych czasów słał modlitwy i składał ofiary stając się jego najwierniejszym sługą.

Jak każdego ranka jasnowłosa Aliet pędziła z czystą, złożoną odzieżą do komnat swego pana. Znajdująca się w łaźni balia byłą już do połowy pełna. Najwyższy czas zbudzić majordomusa. Cicho przeszła przez świetlicę, przyglądając się wspaniałym obrazom. Omal nie upuściła pachnących ubrań, gdy para psów Axon i Hess przebiegły tuż obok niej. Potężne wyżły były ulubieńcami Tesy, żony właściciela. Byli to najlepsi i najwierniejsi strażnicy rodziny, niezrównani na polowaniach.

- Gathe! Przywiąż psy przed domem. Pani nie lubi jak biegają po komnatach.- oznajmiła dziewczyna.

Młody chłopak wychylił się zza winkla. Poprawił potargane włosy i puścił oczko do służącej. Ali westchnęła ceremonialnie i ruszyła po schodach na górę. Gathe od dawna podkochiwał się w niej. Wiedziała o tym i odpowiadało jej to. Biedny chłopiec bez szemrania wykonywał za nią wszystkie niewygodne i siłowe zadania. W podzięce otrzymywał przesłodki uśmiech okraszony trzepotaniem rzęs. Jednak Gathe był stanowczo za młody by być brany pod uwagę, jako potencjalny konkubent.

Gathe chwycił oba wyżły i podciągnął je pod kuchenne drzwi. Oparł się plecami i spróbował otworzyć tylne wyjście, lecz rdzawe zawiasy ani drgnęły. Przypomniał sobie, że już wczoraj miał naprawić uszkodzony skobel. Biedne kucharki już od tygodnia skarżyły się, że nie mogą wydostać się na podwórze. Gathe przysiągł sobie, że jutro z samego rana naprawi niewygodną usterkę.

Aliet stanęła tuż przed komnatą Hoba. Przycisnęła ubrania do piersi i powoli uwolniła lewą rękę. Z wyczuciem zapukała.

- Wejść. – zaspany głos chrypnął ze środka.

Dopiero, gdy uzyskała pozwolenie chwyciła za klamkę i weszła do komnaty. Starannie odłożyła wyprasowane odzienie.

- Panie, kąpiel już czeka.

- Doskonale! Możesz odejść.- Powiedział Hob, wynurzył się spod pierzyny i zaczesał łysinę.  Obok niego nadal drzemała Tesa. Domina szczyciła się nieprzeciętnym biustem oraz szlachetnymi rysami, które odziedziczyło jej potomstwo. Gdy tylko jej mąż opuścił łoże, zajęła całą powierzchnię miękkiego posłania i obie poduszki.

Ali już miała opuścić dormitorium, gdy kantem okaz zauważyła coś niepokojącego.

- Z całym szacunkiem mój panie. Na twym ciele pojawiły się dziwne znamiona.
Nasz znachor powinien to zobaczyć.

- Wiara jest moim jedynym wybawieniem. To boska ręka mnie uleczy, nie ludzka.

- Ależ panie...

- Cisza! Już zdecydowałem. A ty niewierna owieczko. Jak wszechojciec ma uleczyć ciebie i twoją duszę skoro nie wierzysz w jego moc?

Potężny grzmot potrzasnął nielicznymi chmurami nad włościami Hoba.

G                       G                     G

Dwa masywne topory rytmicznie furkotały zagłuszając kukułcze zaloty. Wymachujący nimi długobrody kafar zatrzymał się nagle i zwrócił w stronę leżącego pod drzewem bladego mężczyzny.

- Jak tam szefie? Boli cię jeszcze?

- Gdyby nie bolało już dawno byśmy ruszyli! – Wrzasnął w kółko golony
brunet i zamoczył kilka szmat w niewielkim cebrzyku. Schłodzone w wodzie kompresy ułożył na żołądku.

- Mówiłem ci Gomez zebyś nie jadł tego swinstwa. Ale oczywiscie nikt mnie nie słucha. To teraz mass. – Zaseplenił przystojny, długowłosy blondyn o błękitnych oczach. Piękno jego twarzy kończyło się jednak wewnątrz ust. Czubek jego języka było całkowicie drętwy, przez co wadom wymowy nie było końca. Dla Karamby litera „r" mogłaby nie istnieć.

- Zamknij jadaczkę i daj mi spokój!

Nastała cisza. Ptasie radio zdominowało leśną przestrzeń. Posiadało najbardziej zażartych słowiczych komentatorów, którym nie straszny był byle kot, doskonałych sikorzych solistów zachwycających barwą i brzmieniem. No i ambitną leśną filharmonię, ćwiczącą dzień w dzień po kilkanaście godzin. Audycja wystartowała. Soliści od razu wypełnili lukę ciszy. Gdy tym brakło tchu komentator przekazał głos dalej i dalej. Las zatracił się w upojnym śpiewie o tak delikatnej barwie, że aż sójka zniosła jajko. Nie trwało to jednak długo.

- Do kroćseeeeet!- Zawył dowódca, zwijając się w kłębek z bólu. Spłoszone ptactwo odfrunęło, prawdopodobnie w poszukiwaniu słuchaczy, którzy docenią ich kunszt.

- Nieźle potargało mu bebechy, co? – Zachichotał olbrzym, zasłaniając usta ogromną dłonią.

- Słyszałem to! – Gomez chwycił pokaźny kamień i zamachnął się. Niestety koszmarne zatrucie odebrało mu większość sił i skalny pocisk nie przefrunął nawet dwóch metrów. Ponownie zanurzył kompres w wodzie i rozejrzał się po okolicy.  - A gdzie znowu posiało Berta i moją siostrę?

- Chyba poszli na grzyby? Albo na jagody? Kto ich tam wie? – Longbard z Karambą spojrzeli po sobie z uśmiechem.

- Urwę mu łeb, jeśli choćby dotknie mojej siostry!

*

Ciemny żołnierski but od niechcenia trącił rosłego prawdziwka. Brązowy kapelusz oderwał się od trzonu i upadł obok ukazując gąbczasty spód. Bert bardziej zajęty był obserwowaniem pięknej czarnowłosej dziewczyny, niż zbieraniem grzybów. Wpatrywał się w nią nieustannie, na każdym kroku. Wszystko robiła idealnie. Poruszała się elegancko, ale zdecydowanie. Jej ciało było napięte i umiarkowanie muskularne. Gotowe do nagłego, niespodziewanego ataku. Atrakcyjnie niebezpiecznego.

Brunetka pochyliła się by zerwać kolejnego borowika. Widok tak jędrnie wypiętych pośladków omal nie pozbawił Berta przytomności.

- Rowenta?

- Czego znowu chcesz?!

- Tak sobie od dawna myślę, ze bylibyśmy dobrą parą.

- Tylko w twoich snach! A w moich koszmarach!

- Wracałbym do naszej chaty, obładowany zwierzyną i zdobyczami z kupieckiej karawany. Głośno witany i podziwiany przez gromadkę naszych dzieci.

- Nie!

Bert rozmarzył się a na jego twarz spłynął buraczany rumieniec.

- Podałabyś mi pyszny obiad. Wymasowała obolałe mięsnie, a wieczorami w sypialni...

Czarna w dwóch sprężystych susach doskoczyła do niskiego, pulchnego mężczyzny. Jego pojedyncza, krzaczasta brew idealnie dzieliła twarz na dwie równe połówki.

Chwyciła go mocno za gardło i przyparła do starej brzozy.

- Powiedziałam nie! Odpuść sobie! Twój widok wywołuje u mnie obrzydzenie!
Im szybciej dotrze to do twojej pustej głowy tym lepiej. – odepchnęła go i szybkim krokiem zniknęła za zieloną leszczyną.

Mężczyzna zamilkł. Wiedziała, że jest to tylko chwilowy sukces i za nie dłużej niż dwie minuty Bert ponownie spróbuje szczęścia. Dla niej, był jedynie godnym pogardy obleśnym, adoratorem, tępo łudzącym się że jego miłość zostanie odwzajemniona. Potrafił godzinami narzucać się i z uporem maniaka obsypywać mdłymi komplementami.

Dotknęła mnie. Pomyślał mężczyzna a na jego twarzy wymalował się szeroki, maślany uśmieszek.

- Wesz Rowenta. Wybrałbym cię nawet jakbyś była brzydsza.

W powietrzu świsnął krótki badyl. Sękaty kij z wielką mocą trafił prosto w głowę Berta.

- Uważasz, że jestem brzydka?! Jak śmiesz tak mówić! Nie odzywaj się do mnie draniu!

Mężczyzna złapał się za czoło i jęknął pod nosem. Rozmasował rosnącego jak na drożdżach guza. Ból i pieczenie było bardzo nieprzyjemne, ale od razu jej wybaczył.

- Najbardziej ranimy tych, których kochamy! – wykrzyknął i pobiegł za nią.

*

- Gdzie się szlajacie, do kroćset?! Ja tu flaki wypluwam a wy urządzacie sobie miłosne spacerki!

- Daj spokój Gomez. Ja z nim?

- Już mi tutaj oczu nie mdlij, wystarczy mi to cholerne zatrucie!

- To wszystko wina Karamby szefie! Gdyby nie zbałamucił córki lorda Harima jedlibyśmy teraz pieczyste i popijali czerwone wino.

Przystojniak pochylił głowę i skrzyżował ręce.

- No wiem, ale miała taki zgjabny tyłeczek.

Kompania spojrzał na niego z niesmakiem.

- Niech cię diabli! Karamba, ona miała może z 7 lat!

- No, co?- Wzruszył ramionami.

- Każdy porządny obywatel powinien spuścić ci łomot! Ewentualnie powinieneś trafić do kicia i tam zgłębiać sztukę więziennej miłości.

- No właśnie!

- Dobra zostawcie go!- machnął ręką Gomez.- Najważniejsze, że trzyma ręce z dala od mojej siostry!- Spojrzał koso na jednobrwistego. – Nie muszę chyba przypominać, że kto odważy się tknąć Rowentę, ten na zawsze pożegna się z własnym nabiałem? – pogroził długim nożem poniżej pasa.

Bert głośno przełknął ślinę, a reszta męskiej brygady zasyczała równo.

- Musimy szukać gościny gdzie indziej. Zostały nam trzy dni drogi do naszej gildii. Zbierać manatki! Wyruszamy! A na ciebie gwałcicielu nakładam szczególny nadzór.

H                       H                     H

Rodzina Hoba jak każdego ranka zasiadła przy suto zastawionym stole, by odprawić modlitwę dziękczynną i posilić się po nocnej głodówce. Część jego starszych synów i córek ucztowała ubiegłej nocy w latyfundium pół staja stąd. W posiadłości pozostał młodszy syn Arion oraz kilkuletnie córki Mayil i Erira. Rodzina zasiadła na bogato rzeźbionych krzesłach. Ledwo zdążyli złożyć dłonie do modlitwy, gdy, w komnacie pojawił się posłaniec.
Sługa skłonił się pokornie. Dłuższą chwilę nerwowo memłał czapkę w dłoniach. Przywołany przez majordomusa klęknął przy siedzisku.

- Panie. Na pola uprawne napadli bandyci! Zboże podpalili a warzywa stratowali.
Twe sługi rozgonili!

Hob skrzywił się gniewnie i łupnął pięścią w stół. Spojrzał na swą żonę Tesę, która zszokowana wiadomością zasłoniła dłonią usta.

- Masz tu trzy złote monety. Idź i ratuj, co się da. Zbierz ludzi do gaszenia pól, potem odszukaj po lasach zbiegłych. - Odprawił posłańca i ponownie przystąpił do modlitwy. Wysypka na jego ciele, z minuty na minutę ogarniała coraz większą część ciała. Gdy dotarła do najdalszych części kończyn, triumfalnie odezwała się swędzącą falą. Dłonie zaczęły puchnąć. Przestały gładko i chętnie składać się do modlitwy.

- O potężny wszechojcze i miłosierna wszechmatko. Dziękujemy wam za bogactwo, dobrobyt i...

Modlitwę przerwało pojawienie się kolejnego sługi. Ten nie bacząc na gest przyzwolenia podbiegł i padł na kolana przed posiadaczem ziemskim.

- Panie! Demoniczny ogień! Twe stajnie, obory i kurniki płoną! Zwierzęta ryczą a ogień wodzie nie ustępuje!

Przerażony feudał powstał. Z wielkim zdziwieniem spojrzał gdzieś w górę. Zastygł na chwilę. Chciał za wszelką cenę poznać myśli wszechojca. Zrozumieć, czemu zesłał na niego te wszystkie nieszczęścia. Tesa chwyciła go za dłoń i przywołała z powrotem. Hob ocknął się i wręczył przybyszowi dwie monety.

- Zabierz każdego, kogo napotkasz po drodze. Pędźcie na górną polanę i ratujcie, co zdołacie.

Blady ze złości zasiadł ponownie. Drżące kłykcie ponownie zacisnęły się. Mimo iż głos mu dygotał, on prawił dalej.

- ...Dziękujemy wam za bogactwo, dobrobyt, szczęście i zdrowie, którym nas obdarowano. Oddajemy się...

- Majordomusie.- Przerwał trzeci z jego sług- Przybywam spod twego latyfundium. Twe dzieci...- Hob przerwał mu unosząc rękę w górę.

Wszyscy zamarli na chwilę. Domina zasłoniła dłońmi twarz. Nie chciała wiedzieć, jakie wieści mógł przynieść posłaniec.

- Mayil, Erira. Będziecie śniadać później. Teraz idźcie, zajmijcie się zabawą.

Uradowane przyzwoleniem ojca, chichoczące dziewczynki pobiegły do alkierza, w którym czekał na nie miniaturowy łuk oraz strzały zabezpieczone pacyną.

Dopiero, gdy w komnacie pozostali dorośli. Posiadacz przyzwalająco skinął głową z nad spleconych do modlitwy dłoni.

- Majordomusie. Latyfundium.- Poddany głośno przełknął ślinę.- Latyfundium runęło o świcie. Twoje dzieci panie... nie mogliśmy nic zrobić.

- Oddajemy się wam i podporządkowani waszej woli! Składamy tę oto modlitwę na dowód wiary i oddania! - wykrzyczał Hob, a nowo powstające bąble na ciele zapiekły niemiłosiernie. Szybko chwycił posłańca za kaftan. W drugiej ręce błysnął nóż.

- Łaskawy panie! – Stęknął przerażony podwładny, a jego dzwoniące zęby słychać było po drugiej stronie stołu.

Ostrze wypadło z drżącej dłoni, a ręka poluźniła chwyt. Posłaniec upadł na plecy. Przez chwilę drobił na czworaka, lecz szybko podniósł się i pobiegł w stronę kuchni. Nikt nie lubi tych, co przynoszą złe wiadomości. Tym razem ocalił skórę, ale Hob w każdej chwili mógł zmienić zdanie. Włodarz pobladł, wraz z żoną i synem utonęli w łzawym żalu i boleści. Ojciec chwycił ich za karki i przyciągnął do siebie. Razem połączyli się we własnym nieszczęściu.

W drzwiach stanęła Aliet, młoda i piękna służka. Wstydliwie zacisnęła dłoń na nadgarstku. Odezwała się pomimo napiętej atmosfery.

- Panie masz gości.

B                       B                     B

> Mój wyznawco. Wystawiony ponad innych. Opuść swe domostwo! Jest jeszcze czas. Jeszcze możesz uratować własne życie. Jeśli zaraza nie sprawiła, że opuściłeś zagrożone miejsce, niechaj sprawi to nieszczęście. Ogień zdławi bydło i zwierzęta juczne. Jeśli nadal
nie usłuchasz rozgromię twoje sługi. A gdy nie będę miał już wyboru, odbiorę ci potomstwo. Usłuchaj mnie Hobie, sam stworzyciel pragnie byś dalej mu służył.

G                       G                     G

Złociste żyto muskane delikatnym wiatrem przyjemnie szeleściło. Robactwo przekrzykiwało się w monotonnych pieśniach godowych. Wiadomym było, że tylko najwspanialszy pieśniarz przywoła sobie samicę i podtrzyma skomplikowaną ciągłość ekosystemu.

Wąską dróżką, po środku pola raźno maszerowała kompania Gomeza. Na czele tuż obok dowódcy szedł, charakteryzujący się soczystą mową Karamba.
Za nimi długobrody gigant i otyły lowelas. Kolumnę zamykała zabójcza piękność, siostra Gomeza.

- Bert?- Odezwał się Longobrad.- Czemu nie zgolisz tej pojedynczej brwi?

- Co wszechojciec złączył, niechaj człowiek nie rozdziela.

- No, ale wtedy, może miałbyś większe szanse u Czarnej?

- Nie tknęłabym go nawet, gdyby był ostatnim facetem na tej płaskiej ziemi! – ryknęła za ich plecami Rowenta.

- Dobrze gadasz siostra! A ty Bert, chyba naprawdę chce stracić swoje klejnoty rodowe?

Szybko uniesiona ręka Karamby przerwała kłótnię.

- Gomez. Psed nami dwój.

- Co powiedziałeś?

- Znacy posadłosc. Kujwa! Ktos bogaty tu mieska.

- Dobra, dobra! Zrozumiałem. – Odpowiedział Gomez i odwrócił się do reszty.- Słuchać mnie! Idziemy do tego dworu uzupełnić zapasy. Nie ma, co liczyć na gościnę, ale warto spróbować. Bez mojego sygnału niech was klinga nie świerzbi. Jasne? – z całej zgrai tylko Longbard pokiwał głową. – Broń w pogotowiu, ale tak żeby nie było jej widać. No i za mną. A ty gwałcicielu masz nie odstępować mnie ani na krok!

Blondas spochmurniał, ale to Gomez wydawał tutaj rozkazy. Przez, jego zdaniem, niewielką wpadkę z córką władyki, stracił zaufanie grupy. Przysiągł sobie, że gdy tylko nadarzy się okazja odkupi swoje winy.

Lekkie skurzane pancerze powoli nasiąkały potem. Niejednorodne uzbrojenie kompani postukiwało w rytmie marszu. Pozostał im tylko najcenniejszy i konieczny ekwipunek. Wszystko inne sprzedali lub wymienili na jedzenie. Tym razem musieli liczyć na łaskę możnowładcy. Szli wolno. Starali się być jak najbardziej widoczni, aby nie przestraszyć właściciela i dać mu czas na przygotowanie. Daleko za południową i północną stroną posiadłości unosiły się kłęby dymu. Czarne tumany brudziły idealne bezchmurny błękit.

- Właściciel może być nie w humorze. Pożar trawi jego ziemie. – Powiedział Gomez. W jego brzuchu coś nagle zabulgotało. Kurczowo złapał się za trzewia i padł na kolana.

- Szefie nic ci nie jest? – Łypnął olbrzym.

- A jak sądzisz baranie?!

- Bo szefie. Moja babka na takie bule to mieliła w zębach różne zioła, potem wypluwała i nakładała na bolące miejsce. Jak szef chce to nazbieram i przeżuję trochę ziół.

- Błagam, niech ten tłumok już nic nie mówi!- Zastękał dowódca. Ból stawał się nie do zniesienia, podnosił temperaturę ciał i odbierał siły witalne. Towarzyszyło temu groźne poburkiwanie. Gomez oddychał ciężko. Po chwili przełamał ból i podniósł się na równe nogi. Kompania wolno ruszyła w dalszą drogę.

Powitało ich głośne szczekanie ogromnych psów przypiętych łańcuchem do misternie wykonanej budy. Brama wejściowa stała lekko uchylona. Posiadłość sprawiała wrażenie zadbanej, lecz opuszczonej. Marmurowe kolumny podtrzymywały okazały portyk przyozdobiony skomplikowanymi płaskorzeźbami. Doskonale przystrzyżone jałowce, ustawione wzdłuż brukowanego dziedzińca, strzegły szmaragdowego trawnika. Jednak poza gęsto usiana florą, nie było tam nikogo poza parą hałasujących wyżłów. Gomez zrobił się blady jak wapienna skała. Dygotał z zimna i słaniał się na nogach. Rowenta wsparła go na ramieniu i razem podeszli do kamiennej studni, znajdującej się w centrum placu.

- Oj braciszku! Masz wysoką gorączkę. Potrzebujesz odpoczynku.

- Nie teraz, siostra.- Odwrócił się do reszty towarzyszy. – Błagam uciszcie te psy.

- Na rozkaz, szefie! Ukręcę im głowy.

Olbrzym podszedł pod masywną budę obudowaną kolorowymi kaflami. Właściciele psów musieli być niesłuchanie majętni. Niejeden człowiek z chęcią zamieszkałby w takiej budzie. Long porzucił tę myśl, tym razem skupiony był na wykonaniu zadania. Gdy dostał jasny cel, nic nie mogło go powstrzymać. Chwilę zastanawiał się nad sposobem wykonaniem misji. Spojrzał na dwa szarpiące się demony. Wyszczerzone kły i zjeżona sierść dawały jasno do zrozumienia, że nie życzą sobie obcych na ich terenie. Ogromne paszcze złowrogo klapnęły, gdy tylko zbliżył się o cal.  Rozłożył szeroko niedźwiedzie łapska.

- Stój! Ja to zjobię. – krzyknął Karamba.

- Nie! To moja misja!

- To nie jest zadanie dla wojownika twojego pokjoju. Jesteś stwozony do więksych, powazniejsych zadań.

- Nie! To moja misja! Gomez mi ją zlecił.

- Chciał zeby ktokolwiek się tym zajął. A teraz, przez ciebie zycie Gomeza jest zagrozone!

- Ale...

- Najlepsy z nasych wojowników, zamiast bjonić jannego dowódcy, zajmuje dujnymi psami. Nie widzis ze to pułapka?

Long wzdrygnął się, zacisnął pięści i nerwowo rozejrzał się po całej posiadłości.  Szybko podbiegł do Gomeza osłaniając go szeroką klatą, na wypadek ostrzału z lewej strony dworzyszcza. Bert zrobił podobnie pod drugiej stronie studni. Nie wiadomo czy spowodowały to wymogi bezpieczeństwa, czy raczej stojąca obok Rowenta. Jednobrwisty przerzucił na bok ciemną pelerynę i wysunął krótki, refleksyjny łuk z sajdaka. Wolno, nie zwracając niczyjej uwagi nałożył strzałę na cięciwę. Wypiął klatkę piersiową, która za nic w świecie nie chciała zrównać
się z wystającym brzuszyskiem. Spojrzał na Czarną podtrzymującą swego brata i zrobił poważną minę.

- Wiesz skarbie, że nie opuściłbym cię w chorobie czy w biedzie?

- Jeszcze raz tak do mnie powiesz, to ci tak trzepnę w kichawę, że się nogami nakryjesz!

Karamba ukląkł tuż przed ujadającą parą psów. Wolno wyciągnął otwarte dłonie tuż przed ogromne, spienione śliną pyski. Łańcuchy szczękały i napinały się. Wydawało się, że za chwilę ogniwa rozejdą się i ogromne wyżły rozerwą ich kompana na strzępy. Wszyscy byli pewni, że po raz ostatni widzą swego kompana, że pedofil zaraz zostanie pokarany przez wszech ojca za swe niemoralne występki. Tymczasem jeden z psów przestał szczekać i zaczął obwąchiwać dłoń blondyna. Spod długich blond włosów świeciły niebieskie, wyłupiaste oczy. Stopniowo wwiercały się spojrzeniem i zniewalały groźne zwierze. W końcu drugi wyżeł przestał szczekać. Warkot dobiegający z ogromnych gardeł zagłuszył nawet burczenie kiszek Gomeza. Psy spuściły głowy i ułożyły je na łapach. Karamba nie przerywał kontaktu wzrokowego. Niebezpiecznie przesunął ręce za masywne karki i zaczął drapać, nadal zjeżoną sierść. Bestie pozwoliły na małą pieszczotę. Następnie przesunął dłonie tuż pod ogromne pyski. Ciepłe języki ośliniły wewnętrzną powierzchnię dłoni. Teraz były już na jego łasce. Powoli chwycił je za skórzane obroże. Podniósł psy do góry tak, by uniemożliwić im jakikolwiek atak. Przyciągnął i bez większych przeszkód wprowadził je do budy. Na koniec zamknął drzwiczki i zagiął haczyk, by bestie nie wydostały się bez jego zgody.

- Nie wierzę własnym oczom! Jak to zrobiłeś?! – z podziwem krzyknęła Czarna.

Bertowi nie spodobało się, że jego ukochana obdarzyła Karambe tak wielkim uznaniem. Był zazdrosny, lecz sam czuł lekki podziw. Nigdy nie odważyłby się na takie zuchwalstwo.

- Odzyskuję wiarę w ludzi. – podniósł się Gomez i poklepał kompana po plecach.

Zrobił kilka kroków w stronę hebanowych drzwi wejściowych, znajdujących się w centralnym punkcie budynku. Cały trząsł się z zimna, kości bolały jakby od wewnątrz dziurawiło je stado korników. Gorączka mąciła umysł, a samo uniesienie ręki wyczerpało wszystkie jego siły. Przełamując cierpienie stanął najdumniej jak potrafił i rzekł donośnie.

- Majętny panie tych ziem. Jesteśmy biednymi wędrowcami. Przyszliśmy prosić cię o schronienie i zapasy na dalszą drogę. Nie mamy złych zamiarów.

Nagle jeden z toporów Longa odczepił się skórzanego pasa i głośno upadł na ziemię tuż pod stopami draba. Brodacz szybko kucnął i podniósł zgubę. Czarna na widok wielkiego ciamajdy, klepnęła się w czoło i pokręciła głową.

H                       H                     H

Jeszcze wczoraj Hob posiadał wszystko. Jego gospodarstwo nie miało sobie równych. Jego rodzina była liczna i szczęśliwa. On sam cieszył się zdrowiem i bogactwem.

- Wszechojcze! Czemu odbierasz mi to, co dałeś wiele lat temu? Czyż nie przykładnie tobie służyłem? – Majordomus wstał i zakołysał się. Jego źrenice rozszerzyły się a w uszach zadzwonił monotonny dźwięk. – To jest próba.- szepnął pod nosem. - Wszechojciec chce poddać mnie próbie! Jeśli przetrzymamy, wszystko zostanie nam zwrócone! Słyszysz mnie Tesa? – zapłakana kobieta pokręciła głową.

W jadalni pojawiło się kilkunastu służących uzbrojonych w żelazne siekiery, widły i inne gospodarcze oporządzenie. Wśród nich stanął młody Gathe. Zdecydowanie niegotowy do swej pierwszej bitwy. Za wszelką cenę starał się powstrzymać drgawki i kołatanie serca.  Hob spojrzał na przybyłych mężczyzn a następnie na żytowłosą Ali.

- Goście? – Zrobił długą pauzę. Widać było, że zmaga się z własnymi myślami. Jak według wszechojca powinienem postąpić? – Udzielam im gościny.

Arion, ostatni syn majordomusa przetarł słoną od łez twarz i wstał. Minął stojącą w przejściu blondynkę. Przywarł długim nosem do okiennicy i lekko uchylił zasłonę.

- Ojcze! Ci ludzie wyglądają jak bandyci! Nie roztropnie jest ich przyjmować.

Ojciec spojrzał na jedynego ocalałego syna.

- Jeśli są spragnieni, otrzymają wodę. Jeśli są głodni, dostaną strawę. Jeśli są biedni, obdaruję ich złotem. Pan dał mi wszystko, choć nie miałem niczego. Mnie nie brakuje, niechaj i innym nie zabraknie.

- Ojcze! Nie widzę Axona i Hesa. Najwyższy z nich przed chwilą wypuścił topór. Pewnie to oni zabili na polach nasze sługi, przed dworem psy a w środku zabiją nas!

- Dostaną, czego zechcą a potem ruszą w dalszą drogę. Wszechojciec ochroni nas przed ich złymi zamiarami.

- Wszechojciec opuścił cię ty głupcze! – Gorzko wycedziła żona Hoba. Jej oczy płonęły po stracie potomstwa.

- Nie będę słuchał tych bluźnierstw! Otworzyć wrota i wpuścić podróżnych. – powstał i wskazał Gathego.

Arion kipiał ze złości. Nie wierzył w dobre intencje przybyłej bandy. Zdjął ze ściany wspaniały paradny miecz i nie bacząc na zakazy ojca zatoczył kilka młynków.

- Nie pozwolę skrzywdzić mojej rodziny! Możesz do końca swych dni nadstawiać dugi policzek, jeśli taka twoja wola.

Gathe minął Aliet. Delikatnie otarł się o jej biodro. Niepozorny dotyk wywołał euforię. Rozgrzana dziewczyna obejrzała się za chłopakiem. W jej życiu od zawsze brakowało ciepła, pieszczot, czy choćby miłego dotyku. Młody mężczyzna posłusznie przesunął zasuwy przy głównym wejściu. Równo z finalnym stuknięciem ostatniego zamka spojrzał na Ali.

G                       G                     G

Wewnątrz posiadłości coś się poruszyło. W oknach mignęły cienie. Coś wisiało w powietrzu. Przeszywająca cisza drażniła nerwy i wyczulała wszystkie zmysły. Przeciągająca się gotowość do walki męczyła. Dłonie robiły się mokre a gardła suche. Po środku tego wszystkiego Gomez kontynuował przemówienie. Cierpliwie powtarzał każde słowo. Pomimo tego wrota ciągle stały zamknięte.

- Jesteśmy tylko podróżnikami. Uzupełnimy zapasy i ruszymy dalej.

Karamba rozejrzał się nerwowo po całym placu.

- Cemu nas nie wpuscają? Jus dawno powinni otwozyc dzwi.

Coś nagle stuknęło głucho o dachówkę. Serca stanęły w gardłach. Cała banda lekko przysiadł na nogach. Oczy szaleńczo, szukały najmniejszego ruchu. Niebieskooki spostrzegł stojącą postać w oknie, z mocno napiętym łukiem. Dziwny grot wycelowany był prosto
w Gomeza.

- Kryc się! Stselają z okien! – Krzyknął Kajamba i wystartował w stronę dowódcy. Szanse były nikłe, lecz wyścig trwał. Rozpaczliwie wspomagał bieg obszernymi wymachami ramion. Dłonie otwierały się i zaciskały jakby próbował chwycić powietrze. Wydawało mu się, że jego nogi są z ołowiu, a biec przyszło mu po ruchomych piaskach. Gomez stał jak zaklęty. Był blady i coraz bardziej tracił kontakt z rzeczywistością.

Blondyn w szaleńczym pędzie wpadł na dowódcę, okręcił się z nim. Własnymi plecami osłonił przed wycelowanym pociskiem. Padli razem na ziemię tuż pod niewielkim zadaszeniem, przy wejściu do willi.

- Gomez! Stselają z okien! Co jobimy? –  Sparaliżowany bólem dowódca zaczął dopiero odzyskiwać świadomość. Rozejrzał się wokół jakby kompletnie stracił orientację.

Rowenta i Longbard rozbiegli się po posesji, nerwowo szukając schronienia. Ukryty za studnią Bert wysunął łuk spod peleryny. Strzała już od dłuższej chwili siedziała na łuczysku. Napiął cięciwę lekko wychylił się z nad podmurówki. Namierzył cel i wypuścił strzałę, która zniknęła w mroku pomieszczenia. Nie wiedział czy trafił, lecz nie mógł dłużej ukrywać się w tym miejscu. Podbiegł zygzakiem w miejsce gdzie już zebrała się cała grupa.

Gomez podniósł się z wielkim trudem. Ogołocił klingę i oparł się o drewnianą kolumnę zadaszenia.

- Nie mamy wyjścia, do kroćset!- stęknął z wysiłku. – Nie możemy się teraz wycofać. Wystrzelają nas jak kaczki! Musimy oczyścić dom. Albo oni albo my!

Brodaty poważnie kiwnął głową. Stanął przed masywnymi drzwiami. Okrężnymi ruchami barków rozgrzał łopatki. Całą siłą i masą wpadł w ogromne wrota.

H                       H                     H

Drewniany konik napędzany chudziutką rączką Mail, ochoczo brykał po drewnianej poręczy.  Oczami wyobraźni Mail, ten wspaniały, kary wierzchowiec gnał teraz przez zielone wzgórza i doliny. Jego piaskowa grzywa powiewała w galopie, smagając mokrym od potu włosiem, po obu stronach szyi. Ogon płonął żółcią w nieoczekiwanych podmuchach wiatru. Nagle coś niepokojąco skrzypnęło. Wspaniały rumak wrócił do swego drewnianego wcielenia.

Ciekawe co to było? Pomyślała Mail, rozglądając się na wszystkie strony. Objęła dłonią konika w pasie i powoli, z największą delikatnością postawiła stopę na pierwszym stopniu. Wolno przeniosła ciężar ciała i wyciągnęła drugą nogę. Musiała być bardzo ostrożna, drewniane deski w każdej chwili mogły zdemaskować jej pozycje.

Schody zmieniły się nagle w trzy drapiące niebo szczyty. Otoczenie zarosło ciemnym borem. W niewyjaśnionych okolicznościach została sama. Jedyne, co mogła robić to kontynuować wspinaczkę. Nerwowo wypatrywała dzikich zwierząt, które w ciemnościach czaiły się na nią. Do obrony miała jedynie jej zawsze wierny czekan. Doskonale sprawdzający się zarówno w boju, jak i w kuchennych rewolucjach.

Męcząca podróż ciągnęła się godzinami. Wycieńczone mięśnie nóg odmawiały posłuszeństwa. Duża pochyłość terenu spowodowała, że dalszą część drogi musiała przejść na czworaka. Rośliny i krzewy zajęły się wieczorną rosą. Przemoczona dziewczynka była coraz bardziej zrezygnowana, lecz nie mogła się poddać. Nie teraz! Chen w oddali zauważyła ciemną grubą lianę, zwisającą przy stromym podejściu. Podpełzła do niej i sprawdziła udźwig. Krytycznie spojrzała jak na samym szczycie splątane gałęzie rozchodziły się w setki cienkich pnączy. Nie było wyboru. Droga prowadziła właśnie tędy. Wspinaczka nabierała tępa. Za wszelką cenę trzeba było zdążyć przed zmierzchem. Mama zawsze powtarzała, że wtedy w lesie robi się bardzo niebezpiecznie. Ciężka wspinaczka zaczęła przepalać mięśnie rąk. Napięte do granic możliwości ścięgna odmawiały posłuszeństwa.

Wtem na pobliskiej półce skalnej pojawiła się samotna leśna bandytka. Na pewno zamierzała ograbić podróżującą Mail ze wszystkich kosztowności. Czasu było nie wiele. Przeciwniczka wystawiła lewą nogę i uniosła wspaniały jesionowy łuk. Mail miała tylko jedną szansę. Musiała mocno rozbujać się na lianie, odbić się od wystającego skalnego zęba i przeskoczyć nad urwiskiem. W locie wyjąć swą wspaniałą broń i spaść prosto na niespodziewającą się, takiego obrotu sytuacji, łuczniczkę. Jeśli zajdzie potrzeba odbić strzałę w locie, a następnie obezwładnić drapieżną amazonkę. Tylko wtedy ma szansę przeżyć w tej dziczy. - Bułka z masłem - pomyślała.

Dziewczynka mocno rozhuśtała się na gałązkowym warkoczu.

Buntowniczka powoli wyciągnęła strzałę z kołczanu.

Wysokie buty podróżniczki sprężyście wybiły się z ostrego, granitowego kolca.

Ostry grot szybko ułożył się w dołku między kłykciem a rękojeścią łuku. Bandytka napięła cięciwę po samo ucho.

Mail leciała. W dłoni błysnął czekan, jedyny kompan. Na dobre i na złe. Już prawie końcem stopy dotykała półki skalnej. Przeciwniczka była tuż na wyciągnięcie ręki. Widziała zdenerwowanie i kropelki potu na jej twarzy.

Łuczniczka puściła cięciwę, a promień strzały zarysował delikatną kobiecą skórę.

- Ala! Zabawa stop! – Krzyknęła Erira i spojrzała na zadrapanie. Zakończona Pacyną strzała upadał tuż pod jej stopami.

Mail zatrzymała się na chwilę i rozejrzała dokoła. Ciemna puszcza zniknęła.
Znów była we własnym domu. Jej wspaniały czekan, który jeszcze nigdy jej nie zawiódł, okazał się ukochanym drewnianym konikiem. Dziewczynka stanęła dumnie na ostatnim stopniu schodów i chwyciła się pod boki.

- Wygrałam!

- Nie prawda! Była zabawa stop!

- I co z tego? Nawet gdyby nie było to i tak bym wygrała! Strzała ci upadała.

- Nie prawda gdyby... - Dziecięcą sprzeczkę przerwały niepokojące dźwięki
z podwórza.

- Hej! Mail. Ktoś przyszedł. Zobaczymy, kto to?

Erira nie musiała dwa razy powtarzać. Dziewczynki bez chwili zastanowienia wparowały do pokoju i wskoczyły w butach na łóżko. W normalnych okolicznościach mama sprawiłaby im tęgie lanie za zabrudzenie czystej pościeli, jednak obecne okoliczności miały charakter łagodzący. Wychyliły małe główki lekko ponad framugę okna i cicho obserwowały tajemniczych przybyszy.

- Zobacz, jaką tamten duży ma długą brodę.

- Nooo! A tam! Popatrz. Jest z nimi dziewczyna! Na pewno to ta sławna wojownicza księżniczka, co rzuca takim ostrym kółkiem!

- Może mianuje nas swoimi strażniczkami i wyruszymy z nią w świat? Fajnie by tak było!- Podekscytowała się Mail.

- Nie ma szans. Musiałybyśmy ją zaskoczyć i sprawdzić się w boju.

Dziewczęta posmutniały. Bardzo zapragnęły zostać wygnanymi księżniczkami, które walczą ze złem i pokonują przeciwności losu. Jednak bez odpowiedniej renomy nie miały szans na spełnienie marzeń. Musiały szybko zrobić na wojowniczce dobre wrażenie.

- Wiem! Jak trafimy jednego z jej świty to na pewno się nami zainteresuje.

- Dobry pomysł! To ja pierwsza.

- Nie! Ja pierwsza!

Sprzeczka mogłaby trwać do końca dnia, lecz starsza o niecałe dwie minuty Mail zdecydowała się na kompromis.

- No dobra, ale obiecaj, że albo idziemy razem albo wcale. Dobrze?

- Zgoda. – Postanowiła Erira. Dziewczynki polizały własne dłonie i uścisnęły najmocniej jak potrafiły. Przysięga śliny. Jedna z najsilniejszych przysiąg na całym świecie.

- Wszędzie razem! Choćby nie wiem, co!- Wyszeptały jednocześnie.

Mail postawiła drewnianego konika na wąskiej framudze okna. Pyszczkiem w stronę dworu, by mógł podziwiać ich strzelecki kunszt. Erira stanęła na łóżku najpewniej jak potrafiła. Postawa w łucznictwie była niezwykle ważna. Wychyliła się przez okno. Wycelowała prosto w okrytego peleryną, dziwnie bladego mężczyzny. Stał przed wszystkimi i krzyczał coś niezrozumiale. Była gotowa. Jeszcze tylko wstrzymać oddech i powstrzymać bicie serca. Jeden celny strzał i wyruszy z siostrą we wspaniałą podróż. Oby tylko strzała nie spadła. Poprawiła chwyt, przez co niechcący szturchnęła dolnym gryfem łuku dębowego ogiera. Drewniany konik zawirował chwilę w powietrzu, i głośno stuknął o czerwone zadaszenie.

G                       H                     G

Potężna szarża wyrwała drzwi z zawiasów. Chmura pyłu i drzazg wparowała do pomieszczenia. Stojący tuż przy wejściu Gathe został zdmuchnięty z przed drzwi. Nieprzytomnie toczył się jeszcze chwilę, aż w końcu bezwładnie opadł. W przejściu stanął długobrody kolos, a zza jego pleców wyskoczyło dwóch kolejnych. Bert od razu napiął łuk i wypuścił strzałę prosto w tłum służących. Karamba z wyciągniętym mieczem zaszedł wielkoluda z boku, dając miejsce przekraczającej próg brunetce wycieńczonym mężczyzną.

Hob razem z żoną zrobili kilka kroków do tyłu. Aliet podbiegła do nieprzytomnego młodzieńca. Chwyciła go za kamizelkę i pociągnęła najdalej jak mogła. Wroga banda zbliżyła się, jakby Gathe był ich własnością a wścibska blondynka próbowała im go wykraść. Mimo młodego wieku był dla niej niesamowicie ciężki. Ali dyszała i jęczała z wysiłku.

- Na nich! – Wrzasnął Arion i ruszyło ataku. Za nim pobiegła cała gromada wiernych sług.

Longbard sparował przed głową ostrą siekierę i frontalnym kopnięciem odepchnął napastnika. Drugą ręką przepuścił draba uzbrojonego w okuty szpadel. Wytrącony z równowagi kopacz wpadł prosto na nagą klingę Gomeza. Dowódca przekręcił ostrze, przyśpieszając tym sposobem czas zgonu.

- Poradzę sobie. – wystękał do siostry. – Idź! Pomóż im, potrzebują cię.

Rowenta kiwnęła głową i ustawiła brata pod ścianą. W dzikim szale wbiegła w tłum, przełamując szyki wrogów. Niczym pantera napadała na kolejnych przeciwników. W końcu znalazła się na tyłach. Przeturlała się tuż przed rzeźbioną ławą i podcięła ścięgna kolanowe kilku niczego niespodziewającym się chłystkom. Dla doświadczonej grupy Gomeza byli teraz praktycznie nieszkodliwi.

Karamba, kantem oka, zauważył nadbiegającą odsiecz z sąsiedniego pomieszczenia. Chwycił oburącz rozłożysty, wolnostojący świecznik i energicznie wymachując zablokował wejście nadbiegającej hałastrze. Po chwili dołączył do niego Bert. Ramiona kompozytowego łuku zatrzeszczały złowrogo. Żelazne pociski ochoczo penetrowały wnętrza służby Hoba. Po kilku seriach resztka niedobitków rzuciła się do ucieczki. Karamba pobiegł za nimi.
Bał się, że przegrupowani mogą uderzyć znienacka z innej części domu.

Long z dziką rozkoszą haratał i szarpał ciała przeciwników. Topory chętnie gruchotały żebra i zagłębiały się we wnętrza przeciwników. Nawet idealnie skoordynowany atak kilku na raz, nie przyniósł żadnych efektów. Na pierwszy szereg wybił się ostatni z synów Hoba. Gniew dodawał mu sił, a odwaga zaślepiła rozsądek. Arion wyskoczył z głębokim wypadem. Jego ostrze już miało przebić podbrzusze olbrzyma, jednak Longbard w ostatniej chwili uskoczył i machnął na odlew. Zaciśnięta na mieczu dłoń poszybowała nad głowami.
Ostrze wbiło się w piękne ryty dębowego sosrębu. Cięgle zaciśnięta na rękojeści prawica wypuściła krwawe soki. Arion padł na kolana. Szok po straconej dłoni zakneblował mu usta. Olbrzym obszernym młyńcem rozpędził broń i wbił topór w plecy młodzieńca po same gardło. Łopatka pękła jak porcelanowy talerz, żebra trzasnęły jak suche gałązki wierzby, płuco porwało się na strzępy. Long przygniótł stopą konającego i z chrzęstem pociągnął
za stylisko.

- Wszechojciec nie wybaczy wam tego!- Wykrzyknął Hob.- Dostąpicie jego gniewu, a będzie on trwał w nieskończoność!

Majordomus spojrzał na przerażoną żonę klęczącą pod stołem. Czasu było mało a musiał ratować to, co było dla niego najcenniejsze. Pomógł jej wstać i podprowadził do stojącej nieopodal Aliet. Gathe ocknął się, lecz liczne złamania nie pozwoliły mu szybko podnieść się z ziemi.

- Zabierzcie moją żonę w bezpieczne miejsce. Tylko na tym mi zależy!

Młodzieniec poznał nieznający sprzeciwu ton głosu władyki. Nie tracąc czasu, pociągnął za sobą oszołomione kobiety. Tesa przebudzała się nagle, szarpnęła Gathego, po czym odwróciła się w stronę męża i wyciągnęła do niego dłoń. Chłopak z całej siły przyciągnął matronę do siebie. Zauważyła to Rowenta. Cwałem rzuciła się na uciekinierów. W dłoni błysnęła ulubiona sztaba. Pióro miecza ledwo smagnęło po plecach dominę.

Czarna zajęczała boleśnie. Posiadacz ziemski w ostatniej chwili chwycił wojowniczkę za piękne, długie włosy. Przyciągnął ją do siebie i uderzył pięścią w twarz. Rowenta okiełznała ból, podniosła się i wykręciła rękę choremu starcu. Po raz ostatni spojrzał na zasłaną trupami komnatę, splamione czerwienią ściany i bandę demonów winnych tego szaleństwa. Szybkie płaskie cięcie czarnowłosej oddzieliło głowę Hoba od reszty ciała. Światło zachodzącego słońca, po raz ostatni, oślepiło go zanim poturlał się miedzy martwe ciała sług.

Trójka zbiegów pędziła przez długi korytarz. Rana na plecach Tesy obficie krwawiła. Z trudem przebierała nogami. Ich oczom ukazały się upragnione kuchenne drzwi. Gathe wyprzedził kobiety i spróbował z nabiegu otworzyć drzwi. Wrota ani drgnęły.

No tak! Przecież są zaryglowane! To kara wszechojca za moje lenistwo i opieszałość! Pomyślał młodzian. Nagle dostrzegł inne wyjście. Uderzeniem ręki rozchylił okiennice. Oślepił ich ognisty zachód słońca tonący za żytnimi wzgórzami.

- Dalej! To jedyna droga!

Ali dobiegła pierwsza. Gathe jednym ruchem przerzucił ją na druga stronę. Odetchnęła z ulgą, gdy jej trzewiki miękko zatopiły się w zielonej trawie. Domina już nadbiegała. Gathe wyciągnął ku niej dłoń, lecz żona Hoba nagle zwolniła. Popatrzyła tępo przed siebie i sięgnęła ręką pod pachę. Po chwili bezwładnie padła na posadzkę, a z jej ramienia wystawały białe lotki. Daleko, na końcu korytarza stał niski brunet w pelerynie i spokojnie sięgał po kolejną strzałę.

Ranna domina leżała bez ruchu. Dopiero, gdy głosy bandytów ucichły, resztkami sił podpełzła pod kuchenny stół. Nakryła się brudnym prześcieradłem i starała się za wszelka cenę zatamować cieknącą z pod pachy krew. Nakrycie chętnie chłeptało ciepłą, świeżą krew.

B                       B                     B

> Szkoda mi ciebie biedny Hobie. Próbowałem ci pomóc, ale ty nie chciałeś słuchać. Byłeś moim najwierniejszym sługą. Składałeś piękne ofiary, wznosiłeś bogobojne modlitwy
i doceniałeś moje dzieło. Będę musiał znaleźć kogoś innego na twoje miejsce.

Starzec przesunął dłonią po tafli. Nagle znalazł się wiele kilometrów dalej. Na skraju lasu dostrzegł dwóch braci. Obaj mogliby być następcami Hiobowego dziedzictwa.
Bracia czując boską obecność pokłonili się i złożyli ręce do modlitwy.

> Mam prośbę Kainie, popilnuj Abla a ja zaraz wrócę.

H                     H                     H

Gathe łupnął niezgrabnie na ziemię. Zawiasy w impregnowanych okiennice pisnęły. Młodzieniec powstał i razem z Ali zerwali się do szaleńczego biegu. Czuli na sobie oddech śmierci. W każdej chwili ich plecy mogły zostać najeżone ostrymi strzałami bandytów. Co chwile wydawało im się, że ktoś mierzy do nich zza kuchennej framugi. Przeczuwali, że lada chwila, zimny kawałek żelaza zatopi się w ich plecy, a rozpędzony drewniany promień popchnie go dalej i dalej.

Bezmyślnie biegli przed siebie. Niczym para owiec na widok głodnego stada wilków. Chcieli po prostu być najdalej od przeklętej posiadłości. Od domu, który niegdyś dawał im wszystko, czego potrzebowali, a teraz chciał odebrać to, co im pozostało.

Stratowali piękne i rzadkie rośliny hodowane przez dominę. Przewrócili kosze pełne dojrzałych owoców. W końcu przeturlali się pod płotem na skraju podwórza i wpadli w wysokie żyto. Nie zwolnili ani na chwilę. Ciężkie kłosy biły ich po twarzy, a gęsty labirynt zdawał się nie mieć końca. Powoli, nieuchronnie tracili orientację. Już po chwili zabłądzili w złotej gęstwinie. Mimo iż spędzili na farmie całe życie, to w obliczu zagrożenia nie potrafili odnaleźć drogi.

- Stój Aliet! – Gathe chwycił i powstrzymał dziewczynę od dalszego ślepego biegu.

- Uciekać! Dogonią! Zabiją!

- Uspokój się! – Młodzieniec przyciągnął do siebie panikującą blondynkę. Chwycił ją w ramiona i pogładził po spoconych plecach. Ali zaczęła dygotać.
Łzy popłynęły bystrym strumieniem, który rozlał się na zakurzonym męskim ramieniu. Krople na policzkach powoli zmywały paniczny strach i żal. Drgawki ustępowały a umysł zaczynał z powrotem normalnie pracować.

- Czemu nie uciekamy? Jesteśmy jeszcze bardzo blisko od willi. – Powiedziała spokojnie i stanowczo.

Kobiety są nadzwyczajne. Pomyślał Gathe. Jeszcze przed chwilą nie byłą w stanie złożyć porządnego zdania, a kilka głupich łez postawiło ją z powrotem na nogi.

- Zgubiliśmy się. Ruszając dalej, równie dobrze możemy wyjść na wprost posiadłości. Tutaj nikt nas nie znajdzie. Musimy tylko być cicho i poczekać do rana. O świcie ruszymy dalej.

Dziewczyna pokiwała głową. Przysunęła się jeszcze bliżej młodzieńca i wtuliła się w jego kościstą pierś. Czuła jak jego serce dudni niczym katedralny dzwon. Wiedziała, że nie przez strach przed bandytami czy długi, męczący bieg. Gathe darzył ją szczególnym uczuciem. Tym pierwszym i jedynym prawdziwym. A teraz byli wreszcie sami, jedyni ocaleli. Czy to sam wszechojciec połączył ich w tę godzinę grozy?

To strach przed śmiercią i bliskość dwóch ciał, zaćmiły umysły młodej pary. Nie potrafili odnaleźć drogi pomimo wyraźnego, krwistego zachodu słońca. Nie zdziwił ich fakt, że wewnątrz pola jest podejrzanie ciepło, a ciężkie kłosy huczą zamiast szorować o siebie wąsatymi końcami ziaren.

Dostrzegli zagrożenie, gdy było już za późno. Ognista fala zatoczyła wokół nich piekielny pierścień. Nagle przypomnieli sobie pierwszego z porannych posłańców. Mówił wtedy o złych napastnikach, którzy tego ranka podpalili wielohektarowe pola Hoba.

Dym wyciskał łzy i dławił gorzko. Aliet szybko straciła przytomność. Gathe nie miał serca budzić jej. Chciałby jej koniec był bezbolesny. Pożar pochłonął ich ciała. Skóra pokryła się bąblami i szybko zwęgliła. Krew gotowała się, a żyły sklejały ze sobą. Liźnięcia płomieni przestały już parzyć, były zimne. Przestali odczuwać cokolwiek. Ich dusze wyparowały.

G                     G                     G

Cięciwa przeraźliwie zafurkotała. Przez chwile słychać było świst pocisku, a na końcu obrzydliwe chlapnięcie, gdy cel został trafiony. Kobieta bezwładnie padła na posadzkę.
W polu widzenia został tylko przerażony podlotek. Bert wyciągnął kolejną strzałę. Ramiona łuku zatrzeszczały ostrzegawczo. Przyciągnął brzechwę w okolicę prawej skroni. Namierzył osobnika. Przerażony młodzian prędko wspiął się na drewniany parapet. Jedna z jego nóg pechowo poślizgnęła się na gładkiej framudze okna. Piszczel bolesne zarył po ostrym kancie. W tej sytuacji błąd mógł kosztować bardzo wiele. Gathe nerwowo chwycił się okiennicy
i wybijając się z drugiej nogi wyskoczył przez okno. Niezadowolony z takiego obrotu sprawy Bert opuścił broń.

- Gomez! Ścigamy ich?

Osłabiony dowódca wsparł się na ramieniu Longbarda. Spróbował wykonać kilka kroków, jednak ból wnętrzności nie pozwolił mu na najmniejszy ruch.

- Szkoda czasu. Tamci są nieszkodliwi. – Odezwał się jękliwie. Przez chwilę wodził wzrokiem po zachlapanych posoką malowidłach zdobiących komnatę. W końcu zacisnął powieki i z zamkniętymi oczami wystękał. – Kompania! Za godzinę opuszczamy dwór. Brać tylko najpotrzebniejsze i najcenniejsze rzeczy. Siostra! Ubezpieczaj nas od strony drogi. – Czarna zmarszczyła brwi, lecz nie chciała złościć swego brata, zwłaszcza w obecnym ciężkim stanie. Miała nadzieję wyłowić z szuflad kilka świecidełek. Plan nie spalił do końca
na panewce, zawsze mogła liczyć na prezent od zniewolonego uczuciem Berta.

Gomez odrzucił miecz i oprał oburącz na rzeźbionym stole. Nagle jego tętno przyspieszyło, wątroba zagotowała się, a żołądek jakby uwolnił się z potężnego uścisku. Jelita wyprężyły się niczym tańcząca kobra. Wszystkie siły zaczęły powoli wracać. Choroba po raz ostatni naparła na dowódcę. Zimny pot spłynął po jego twarzy. Zaczęło brakować mu powietrza. Jego czoło płonęło. Potykając się, co chwilę, wybiegł kulawo na podwórze.

*

Drużyna rozdzieliła się. Jednobrwisty wraz z ludzką górą zaczęli przeszukiwać kolejne komnaty w poszukiwaniu kosztowności, prowiantu oraz ekwipunku przydatnego w dalszej drodze. Long spojrzał badawczo na hebanową figurkę ślicznej, półnagiej kobiety. Jej dłonie ułożone były w specyficzny skomplikowany sposób. Artysta niepodważalnie natrudził się przy tworzeniu takiego arcydzieła.

- Bert, daj już spokój tej biednej Rowencie. Powiedziała ci już tyle razy, że cie nie chce.

- Ha! Mówisz tak, bo zamiast mózgu masz mielonego kotleta! Myślisz zbyt prosto.

- Sam masz kotleta!- Rozgniewany wielkolud złapał się pod boki. Drewniana piękność wyślizgnęła się nagle z olbrzymiej dłoni i upadła na podłogę. Misternie wykonane dłonie ułamały się tuż poniżej barków. Na hebanowej podstawie widniał napisz „Wenus z M". Longbrad nie przejął się stratą i ponownie zanurzył w masywnym kufrze. Bert ciągnął dalej.

- Kiedy kobieta mówi „nie", to tak naprawdę myśli „tak".

- Ale jak to? To znaczy, że jak mówi: nie jestem głodna. To znaczy, że jest?

- Oczywiście, że tak! Zjadła kawałek udka, widzisz, że ma ochotę na drugie, ale nie! Zawsze powie, że nie jest głodna! Bo lepiej głodzić się niż zyskać kilka centymetrów w obwodzie.

- Teraz to jeszcze bardziej nie rozumiem tych bab! Jak można nie chcieć mieć więcej w obwodzie? – olbrzym cmoknął prawy biceps.- Ale wiesz, ja nadal myślę, że ona tak naprawdę cię nie chce.

- Jesteś prosty i nie znasz się na kobietach. Idę jej poszukać, niech Karamba ci pomoże.

- Szef nie będzie zadowolony. – westchnął brodacz. – Karamba! Chodź tutaj!- Odpowiedziała mu jedynie głucha cisza.- Karamba! Gdzie się znowu podział ten łajdak?

***

Gomez nie mógł już dłużej ustać. Po raz kolejny opadł z sił. Na kolanach dostał się na miękki trawnik. Próbował brnąć dalej, na skróty, w stronę studni. Wraz z gorączką pojawiły się zwidy. Gdy próbował zbliżyć się do studni, ona uciekała na grubych kamiennych racicach. Trawnik okazał się ogromnym biegnącym jeżem. Dowódca musiał mocno trzymać się kolców ogromnego zwierza, by nie spaść z jego grzbietu. Wyczerpany Gomez ułożył głowę na chłodnej ziemi. Wszystko zaczęło powoli wracać do normy. Jakby matka ziemia wyciągała z nie go przeklęte zatrucie. Wszelkie dolegliwości opuszczały najemnika i wędrowały w głąb ziemi. Upajał się powracającym zdrowiem.

Nagle kilka metrów po drugiej stronie krzaków usłyszał znajome głosy. Spróbował podnieść się lecz był jeszcze zbyt słaby. Potrzebował jeszcze paru chwil.

- Daj mi wreszcie spokój! Dostanę przez ciebie mapetów Bert!

- Jesteśmy sami. Nie wzbraniaj się przed tym uczuciem!

- Masz rację! Nie mogę dłużej trzymać tego w sobie!

Czarna zatrzymała się nagle. Wzięła głęboki zamach i posłała potężnego prostego, z pełnego skrętu bioder. Warga jednobrwistego roztrzaskała się o palisadę zębów. Uderzenie odgięło mu głowę do góry. Kolana zrobiły się wiotkie. Bert padł na plecy podnosząc tuman pyłu. Wskazującym palcem wymacał krwawą ranę.

Tak jest siostra! Moja krew!- uśmiechnął się Gomez, ciągle schowany za krzewem. Liczył, że bolesna nauczka na długo odstraszy paskudnego lowelasa.

- Nie uciekniesz od swojego przeznaczenia Rowento! – Krzyknął, a bąbelki krwi zbierały się przy rozerwanej wardze. – Zobaczysz! Wszechojciec obdarzy nas mnóstwem dzieci!

Dziewczyna biegła nie mogła już dłużej słuchać cukierkowych bajek Berta. A przepowiednia monobrwistego potomstwa jeżyła jej wszystkie włosy na plecach. Bert podniósł się obolały ze skwaszoną miną. Rozpiął długi wojskowy pas i chwycił go w połowie.

- Jeśli sama nie chcesz dać swojej miłości. Sam ją sobie wezmę.

Brunetka przyspieszyła. Szybko wskoczyła na podest tuż przed wejściem do posiadłości. W biegu otworzyła drzwi. Nagle rozbiła się o wielką włochatą klatę Longa. Nie była pewna czy odstające włosy pochodzą z brody, czy to już sweter klatki piersiowej. Mięśniak złapał się pod boki zastawiając drogę ucieczki. Rowenta odwróciła się i rozejrzała w poszukiwaniu innego wyjścia. Niestety Bert stał tuż za nią.

- Trzymaj ją Long! Zaraz pokaże jej potęgę mojej miłości!

Rowenta spojrzała prosto w oczy wielkoluda, wiedziała, że ma tylko jedną szansę. Chwyciła oburącz za szyję Longbarda. Sprężyście wybiła się obunóż i podciągnęła na jego głowie. Zaskoczony olbrzym nie zdążył zareagować. Pomimo pędu, pocałunek Rowenty miękko wyładował na ustach Longa. Oplotła go w pasie jędrnymi łydkami i z jeszcze większą pasją przystąpiła do miłosnej gry. Bert nie wierzył własnym oczom. Rozdziawił szczękę, jakby chciał dać ujście gorzkiemu uczuciu wypływającemu prosto z serca. Dłonie rozluźniły się a metalowa sprzączka paska brzdęknęła o ziemię. Czarna zsunęła się po ludzkiej górze i stanęła u jego boku. Władczo położyła dłoń na muskularnej męskiej klacie. Gdy tylko olbrzymia ręka objęła ją z boku, szyderczym uśmiechem spojrzała na Berta.

- A więc to tak. – Kiwnął zrośniętą brwią, lecz dalej stał sparaliżowany.

Long zadziornie wysunął kwadratowy podbródek, jego serce waliło jak kowalski młot. Rowenta triumfowała.

- Zapewniam ci pełną kastrację w prezencie przedślubnym i obiecuję, że będzie bolało!– Zza rozłożystego iglaka wychylił się bordowy jak zachód słońca Gomez.
– Co tu się do kroćset wyprawia?! Zostawiłem was tylko na chwilę, a wy już próbowaliście zhańbić moją siostrę!

- Ale szefie, ja nie chciałem...

- Walcz o mnie ty durniu!- Ryknęła Czarna powstrzymując śmiech i zadowolenie
z figla, którego sprawiła całej kompanii.

- Nie chciałem, ale zrobiłem, tak?! Ja nie rzucam słów na wiatr! – Ośmiocalowy nóż wysunął się z jaszczura. Adoratorzy przekrzykując się w przeprosinach i celibackich zapewnieniach, rozbiegli się po posesji.

Rowenta spokojnie przycupnęła na ganku. Założyła nogę na nogę i skrzyżowała ręce
na piersiach. Z dziką rozkoszą wpatrywała się w awanturę, którą sama spowodowała.

- Dobrze jest widzieć brata z powrotem w zdrowiu.

H                     H                     H

Małe, ostre ząbki boleśnie wgryzały się w zaciśniętą dziecięcą piąstkę. Strugi łez, spływające z piekących od płaczu rogówek, przelewały się obok skrzydełek nosa. Bijąca z serca gorycz, ściskała gardło i gorzko osiadała na końcu języka. Siedziała w rogu, jedną ręką mocno objęła kolana. Słońce musiało już zajść, bo wystające z oczka Eriry brzechwy przestały rzucać cień na podłogę. Od kilku godzin obserwowała siniejącą twarzyczkę siostrzyczki. To dziwne, ale jej brzuszek zrobił się nagle taki duży, przecież nic dzisiaj nie zjadła. Może żyje?

- Erii.- Szepnęła.

- Erii. Boje się. Przyjdź do mnie.- Na twarzy Mayli zarysował się mokry grymas.- Głupia zabawa! Już się nie bawimy.- ponownie przygryzła piąstkę, aby nie wybuchnąć rykiem.

Nie wolno krzyczeć.

Nie wolno płakać.

Nie wolno odezwać się, choć na chwilę.

Dopiero, gdy źli pójdą.

Dopiero, gdy przyjdzie mama i tata.

Dopiero, gdy wypędzą złych.

Może, Erii tylko zasnęła na kilka godzin?

Może jednak żyje.

Podczołgała się i delikatnie szarpnęła za kubraczek. Głowa dziewczynki przechyliła się na bok. Promień strzały cicho uderzył o deski podłogi. Na otwartym oku usiadła mucha. Przerażona Mayl uciekał z powrotem do kąta.

- Chce do mamy! Czemu nie ma mamy?

- Błagam wszechojcze. Niech mamusia przyjdzie po mnie. Niech pojawi się w drzwiach i przytuli mnie. Niech mamusia przyjdzie...

Mayl cichutko i monotonicznie powtarzała zdania kiwając się w rytmie słów.

Nagle drzwi delikatnie się uchyliły.

Mamusia? Przyszła po mnie?

Chyba naprawdę po mnie przyszła?

Wejdź mamo! Niech to będziesz ty!

Zawiasy wulgarnie zajęczały, a w przejściu ukazała się spowita mrokiem postać
o długich włosach.

- Dobjy wieciuj moja djoga.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
czwartek, 23 kwiecień 2015 14:22

Katarzyna Poczewska - Dienaves

Pospiesznie wyruszyli z domu, zabierając ze sobą tylko latarnie. Młodzieniec szedł za ojcem, spoglądając na jego nerwowe ruchy. Mężczyzna odwracał się w stronę syna, spoglądał na niego smętnie, po czym mrucząc coś niewyraźnie pod nosem zwiększał dystans pomiędzy nimi. Ku zdziwieniu młodego prowadził ich prosto do pobliskiego lasu. Czym bardziej się w niego zagłębiali, tym świat dookoła zdawał się mroczniejszy. Nawet promienie księżyca, który świecił jasno na niebie, zdawały się nie docierać do tego miejsca.

Latarnia, którą trzymał młodzieniec zaczęła mrugać, promień stawał się wyraźny, wysoki by po chwili niemal całkowicie zniknąć. Zdziwiony przyjrzał się zbiornikowi z naftą, był w połowie pełny.

- Ojcze, gdzie zmierzamy? – zapytał po dłuższej chwili, kiedy oddalili się znacznie od miasta.

Nie było odpowiedzi.

Podniósł wyżej latarnie, próbując przegnać otaczającą ich ciemność. Rozglądał się nerwowo dookoła, a jego wzrok wychwytywał najmniejszy nawet ruch. Kilkakrotnie zdawało mu się, że coś przemknęło pomiędzy drzewami, uciekając od żółtego światła.  Przyspieszył kroku, niemal zrównując się z ojcem.

Kilka minut później weszli na niewielką polanę. Mężczyzna ogarnął teren wzrokiem, po czym ruszył przed siebie, w stronę ciemnego kształtu pośrodku przesieki. Światło jego latarni odsłoniło z ciemności postać starszego mężczyzny siedzącego na ściętym pniu drzewa. Młodzieniec zdążył zauważyć niewielkie zawahanie w krokach ojca, po czym mężczyzna ruszył szybciej w stronę nieznajomego.

- Panie Zefer – powiedział jego ojciec. – Wedle umowy przyprowadziłem mojego pierworodnego.

Latarnia ponownie zamigotała, a światło niemalże zniknęło z zamoczonego naftą knota.

- Bardzo dobrze Filipie – odezwała się postać. Jego głos był niski i silny, niepasujący do starszego mężczyzny. – Twoje życzenie zostanie spełnione.

Młodzieniec spojrzał na starca, którego oczy zalśniły krwistą czerwienią. Latarnia zgasła.

***

Słoneczne, wiosenne popołudnie. Irena stanęła przed wiekowym domem, którego lata świetności przeminęły dekady temu. Otworzyła furtkę na zawiasach trzymającą się na słowo honoru i weszła na niewielką, kamienną dróżkę prowadzącą pomiędzy zapuszczonymi rabatami, niegdyś porośniętymi dywanami kwiatów. Postawiła na ziemi dużą walizkę i transporter z kotem, po czym przyjrzała się swojej spuściźnie.

Dom w stylu klasycystycznym, oceniła. Odnawiany po wielokrotnych pożarach. Od części frontowej portyk zachował się w stanie zadawalającym, czego nie można było powiedzieć o samych ścianach, elewacja przeżyła czasy drugiej wolny światowej i teraz obnażała znajdujące się pod nią lico cegieł. Irena odhaczyła, zaraz po furtce, kolejną rzecz do remontu i obawiała się, że będzie tego znacznie więcej, co w rezultacie znacznie przytnie jej i tak już skromny budżet. Okna solidne, drewniane. Bez pośpiechu będzie można je później wymienić na wszechobecne plastiki, kwestia dachu również pozostaje do dalszych wydatków. Zabrała swoje rzeczy i podeszła do drzwi wejściowych, wyciągnęła z kieszeni pęk kluczy, wybierając z nich ten największy i najcięższy. Zamek w dębowych drzwiach szczęknął i kobieta naparła bokiem na wrota, otwierając je na oścież. Do jej nozdrzy dotarł zapach pleśni i wilgoci, pomieszany z wonią antycznych mebli, na podłodze zaś zalegała gruba warstwa kurzu. Wszystko było w nienaruszonym stanie, jak za czasów, kiedy mieszkała tutaj babcia Agata.

- Potrzebny będzie gruntowny remont, ale jakoś damy radę – powiedziała w stronę kota. Za kratek w transporterze spojrzały na nią zielone oczy, po czym po korytarzu rozeszło się pełne zdegustowania miauknięcie. – Och nie marudź! Tutaj przynajmniej masz gdzie buszować, nie to, co w starym mieszkaniu.

Postawiła transporter na ziemi i otworzyła drzwiczki. Ruda kulka powoli wyszła z wnętrza, rozglądając się dookoła. Stąpając po kurzu delikatnie, jakby chodząc po śniegu, kocur przeszedł kawałek, po czym odwrócił się w stronę właścicielki i rzucił jej spojrzenie, które prawdopodobnie miało wyrażać jego pogardę do tego miejsca.

Irena nie zwracała już na niego uwagi, weszła do salonu. Rzuciła okiem na przykryte prześcieradłami antyki, podeszła do okna i mocując się z nim przez moment, otworzyła na oścież, wpuszczając do środka świeże powietrze. Przesiąknięte wilgocią firanki zafalowały na wietrze. Zadowolona kobieta wróciła na korytarz. Kot nastroszył puszysty ogon i prychnął w stronę salonu. Irena wyłapała kątem oka cień po przeciwległej stronie pokoju, kiedy się jednak odwróciła, na ścianie tańczyły jedynie promienie słońca. Zdezorientowana, wzruszyła ramionami, uznając to za przewidzenie.

***

Ściany w salonie świeciły pustką, nie było na nich ani jednego obrazu, chociaż ciemne ślady na białej farbie wskazywały, że takowe musiały kiedyś tam wisieć. Irena wspięła się po zakurzonych schodach na poddasze, miała zamiar sprawdzić, czy jej babcia nie schowała jakiś na strychu. Stanęła na niewielkim korytarzyku, mając po lewej i po prawej stronie parę drzwi. Podeszła do tych pierwszych, bliżej schodów, jednak po naciśnięciu klamki poczuła opór, zdziwiona spojrzała na zamek, w którym brakowało klucza. Stwierdziła, że później go poszuka pomiędzy pękiem różnych kluczy i kluczyków, które miała na dole. Drugie drzwi nie były zamknięte. Mieszczący się za nimi strych skrywał za sobą całą historię domu. Irena znalazła tam ułożone pod ścianą portrety rodzinne. Zalegała na nich gruba warstwa kurzu, jednak po ich oczyszczeniu, ku zdziwieniu kobiety, okazały się być w bardzo dobrym stanie. Zapakowała wybrane z nich w pudło i zniosła na dół do salonu, miała zamiar zapełnić nimi puste ściany, aby przypominały o długiej historii tego domu, o dobrych i złych chwilach spędzonych wśród jego ścian.

Czyściła któryś z kolei portret, kiedy wychwyciła ruch obok siebie, niewielki cień przemknął z korytarza do salonu. Odwróciła się w tamtą stronę, jednak nic nie zobaczyła. Stwierdzając, że tak jak poprzednio się jej przewidziało, podniosła portret swojego pradziadka i powiesiła go na ścianie. W tym samym momencie na stolik obok niej wskoczył rudy kocur, Irena aż podskoczyła niemal przewracając miskę z wodą.

- Kira! Ty paskudo, nie strasz mnie! – zawołała, jej serce zatrzymało się w okolicach krtani.

Kocur wyciągnął się prezentując swoje puszyste futro. Spojrzał na właścicielkę swoimi zielonymi oczyma, po czym naprężył się, zeskoczył ze stołu i pobiegł w przeciwną stronę. Kobieta wyciągnęła z pudła kolejny portret, z niego również spoglądała na nią ponura twarz, żadna z przedstawionych osób się nie uśmiechała, na ich twarzach gościła przesadna powaga.

Schyliła się do miski z wodą, opłukując zakurzoną ścierkę, kiedy poczuła za sobą czyjąś obecność. Włosy zjeżyły się na jej głowie, przełknęła ślinę i powoli odwróciła głowę do tyłu. Jej wzrok wychwycił ciemną sylwetkę stojącą za nią, na karku zaś poczuła jej zimny oddech. Zamarła z przerażenia.

Po dłuższej chwili, która wydawała jej się wiecznością dziwna obecność ustąpiła, a w domu rozległ się dzwonek do drzwi. Irena upuściła ścierkę z powrotem do wody i niemal biegiem udała się w stronę drzwi.

- Matko, jako paskudna pogoda! – przywitała ją ciotka Elżbieta. – Cały dzień tylko leje. Pomóż mi skarbie.

Podała jej torebkę i parasol, po czym zniknęła jej z oczu, wracając z pudłem w rękach. Położyła je na schodach w korytarzu i uściskała swoją siostrzenicę.

- Jak dobrze ciebie widzieć skarbie – powiedziała radośnie, po czym spojrzała na Irenę. – Jesteś blada jak ściana, coś się stało?

- Nie, nic ciociu. – powiedziała Irena, nie miała zamiaru mówić kobiecie o dziwnych rzeczach, które działy się w tym domu. Szczególnie, iż Elżbieta była najbardziej sceptycznie nastawioną osobą z całej rodziny do tego rodzaju zjawisk i jedyne, co by usłyszała w odpowiedzi, to coś w stylu: „Na wszystko jest racjonalne wyjaśnienie".

- Twoja matka nadal nie rozumie, dlaczego chciałaś przeprowadzić się do tej rudery, przecież mogłaś zamieszkać z nami – powiedziała ciotka, wchodząc w głąb korytarza i rozglądając się dookoła – Twój ojciec chciał ją kiedyś sprzedać, ale babka kategorycznie odmówiła, do końca swego życia mieszkała tutaj.

Przejechała palcem po okurzonej balustradzie i zmarszczyła nos ze wstrętem wycierając rękę w powieszony na poręczy ręcznik.

- Owszem potrzebuje remontu, ale to nasz rodzinny zabytek – odparła jej Irena. Spojrzała na stojące na schodach pudło. – Co w nim jest?

- Stwierdziłam, że skoro jesteś aż tak zafascynowana rodzinną historią, to się ci to przyda – stwierdziła zadowolona z siebie. – Znalazłam to podczas porządków, należało chyba do naszej prababki.

Irena podniosła karton i zaniosła do salonu, stawiając na wiekowym stole. Ciotka zdjęła płaszcz i dołączyła do niej. Sprawdziła sofę zanim na niej usiadła, po czym przyjrzała się nieskończonej pracy bratanicy. Kobieta w tym czasie zniknęła w kuchni, sąsiadującej z salonem.

- Pamiętasz Konrada Nowaka, brata Emilii? – zapytała ciotka.

- Tą czarną owce w rodzinie? Jej ojciec chciał go wydziedziczyć, prawda?- odparła, wstawiając wodę na herbatę.

- Dokładnie – potwierdziła kobieta, rozmasowując sobie stopy. – Parę dni temu jego ojciec nazywał go jeszcze zakałą rodziny, a na łożu śmierci zapisał mu cały majątek.

- Ojciec Emilii nie żyje?- zapytała zdziwiona Irena, siadając naprzeciwko ciotki.

- Zmarł dwa dni temu. Nikt niedowierzał jego ostatnim słowom, a Emilia postanowiła wytoczyć bratu sprawę sądową o sfałszowanie testamentu.

Czajnik zaczął po chwili wściekle gwizdać, Irena wstała i zalała dwa kubki mocnej, czarnej herbaty. Ojciec jej przyjaciółki wyglądał raczej na realistę twardo stąpającego po ziemi, aż wierzyć się nie chciało, że oddał majątek, na który pracował całe życie osobie, która roztrwoni go w kilka miesięcy.

Irena położyła kubek przed ciotką, dokładając jeszcze talerz z ciastkami i otworzyła pudło, sięgając do jego wnętrza. Stare albumy ze zdjęciami, medale wojskowe pradziadka, plik listów związanych niebieską wstążką i kilka rulonów z portretami przodków. Kobieta rozwinęła każdy z osobna, wpatrując się w ponure twarze jej rodziny. Jeden z nich poturlał się po stole i upadł na podłogę, podniosła go i rozwinęła. Z zakurzonego obrazu spoglądała na nią zarumieniona twarz młodego mężczyzny o bujnych brązowych włosach, falami opadających na jego ramiona. Z wyraziście miodowych oczu biła duma i pewność siebie.

- Kto to jest? – zapytała swoją ciotkę, pokazując jej portret

- Jak się nie mylę, to jeden z naszych przodków Sebastian Scultetus – zastanawiała się kobieta, przyglądając twarzy młodzieńca. – Jego historia jest znana w naszej rodzinie.

- Mianowicie? – zapytała zaciekawiona.

- Jeśli wierzyć temu, co mówiła mi kiedyś babka, to jego ojciec Filip Scultetus popadł w jakieś wielkie długi i miał stracić cały swój majątek. Sebastian udał się z ojcem na rozmowę z wierzycielem, jednak nigdy nie wrócił do domu. Kilka lat później zmarł również Filip. Z listów jego matki Urszuli wynikało, że własny rodzic w zamian za dług miał poświęcić życie swego syna. Jak było naprawdę, tego nikt nie wie. Jedno jest jednak pewne, z powodu braku męskich spadkobierców ich córka Krystyna wyszła za jakiegoś bogacza, który w spadku otrzymał cały majątek, oprócz tego domu.

- On tutaj mieszkał? – zapytała podekscytowana.

- Chyba tak – powiedziała beznamiętnie ciotka.

***

Po kilku nieprzerwanych deszczowych dniach, w końcu wyszło słońce. Kobieta odsłoniła kotary, otworzyła okno, wpuszczając do pokoju świeże powietrze. Radosny śpiew ptaków rozniósł się po pomieszczeniu. Ruda kulka podniosła łepek z posłania i nastroszyła uszy, następnie wyciągnęła się na łóżku, by chwilę później siedzieć już na parapecie i wypatrując przyszłej ofiary. Irena wciągnęła na siebie robocze ubrania z myślą, że najwyższy czas wziąć się za zaniedbany ogród. Na początku miała zamiar wypielić rabaty dookoła domu. Zabrała z szopy za domem potrzebne jej narzędzia i zabrała się do roboty w zachodniej części ogrodu, całkowicie nieświadoma, iż stała się obiektem obserwacji.

***

Mężczyzna stał przy oknie na poddaszu, skupiając wzrok na pracującej w ogródku kobiecie. Jej długie włosy w odcieniu ciemnej czekolady lekko połyskiwały w promieniach wiosennego słońca. Była młoda, na oko dwudziesto paroletnia. Zawzięcie wyrywała porastające rabaty chwasty, co jakiś czas mrucząc pod nosem przekleństwa. Mocowała się właśnie z dużym mleczem, kiedy w połowie przełamany korzeń wyskoczył z ziemi, a kobieta wylądowała na swoich czterech literach. Na twarzy mężczyzny pojawił się nieznaczny uśmiech, który zniknął równie szybko, jak się pojawił.

Promienie słoneczne umknęły przed pochłaniającą je ciemnością. Mężczyzna odwrócił się w stronę pokoju, spoglądając na zakapturzoną postać stojącą przy drzwiach. Zarys istoty rozmywał się lekko w czarnej mgle, która ją otaczała. Pod kapturem nie było nic, kompletna pustka

- Jestem tutaj dopiero od paru dni – powiedział mężczyzna ponownie odwracając się w stronę okna.

- Wiemy – odparła postać, jej głos odbił się echem, jakby jego właściciel stał daleko. – Obserwujemy ciebie.

- Ach, nie wątpię – powiedział znudzony. – W czym problem?

- Zefer przypomina o postanowieniach kontraktu – odparła postać.

- Od dwustu lat raczej nic się w jego zapisach nie zmieniło – stwierdził mężczyzna.

Postać nie skomentowała tej wypowiedzi.

- Twój nowy klient – powiedział zakapturzony. Machnął prawą ręką i skórzana księga leżąca na łóżku uniosła się w powietrzu nad mężczyzną. Po chwili otworzyła się i przekartowała na ostatnią zapisaną stronę.

- Ewa Zielińska... - przeczytał mężczyzna. – Kto to?

- A czy to ważne?

- Nie, niezbyt...

- Dzisiaj o dziewiątej ... - powiedział, po czym po prostu zniknął razem z dziwną mgłą.

Wiosna ponownie zawitała do pokoju. Mężczyzna spojrzał na kobietę, po czym westchnął głośno. Szykowała się kolejna przepracowana noc.

***

Irena wróciła z miasta trzymając w dłoni siatkę z zakupami i nowe wydanie lokalnej gazety. Przemierzając miejskie ulice, stwierdziła, że nie zaszkodziłoby zdobyć aktualne informacje, o tym, co się ostatnio działo. Wchodząc do kuchni, odłożyła na bok letnią kurtkę, po czym wypakowała na stół zawartość torby. Większość z tego stanowiły środki czystości i jedzenie dla kota, zaś niewielka część była dla niej, w tym siatka ze sklepu diecezjalnego. Spojrzała na karmę, łososia, tabliczki czekolady i butelkę wina, po czym powiedziała do siebie:

- Nie ma to jak posiłek silnej, niezależnej kobiety... - westchnęła.

Kot wskoczył na stół i zamiauczał przeciągle domagając się swojej porcji jedzenia. Kobieta otworzyła gazetę i zaczęła ją przeglądać kątem oka jednocześnie nakładając kocurowi karmę na miskę. Położyła ją na podłodze i wróciła do lektury.

Rekordowa wygrana w lotto (...) Jeden z mieszkańców naszego miasta skreślił szczęśliwą szóstkę, wygrywając 50 milionów złotych.

- Takiemu to dobrze – powiedziała kobieta w stronę kota. – Przydałyby mi się takie pieniądze na remont tego domu.

Przekartkowała dalej.

Tragedia podczas prac drogowych (...) 48 letni mężczyzna zginął pod walcem drogowym. Do tragedii doszło podczas kładzenia nowego asfaltu na ulicy Mickiewicza. Według świadków zdarzenia, mężczyzna pojawił się znikąd zaraz przed pojazdem. Kierowca maszyny nie zdążył zauważyć ofiary, policja przypuszcza samobójstwo. Zenon Z. zostawił swoją żonę i dwójkę dzieci.

Irena przejrzała pobieżnie resztę stron, na każdej była informacja o czyjejś niewyjaśnionej śmierci lub zniknięciu, wszystkie sprzed ostatniego tygodnia.

Postawiła czajnik na gazie i wtedy to zobaczyła, niski cień stojący przy wejściu do korytarza. Zdążyła mrugnąć i ciemny kształt zniknął, po chwili usłyszała kroki na schodach i radosny śmiech dziecka. Zamarła. Odkąd zamieszkała w tym starym domu, już kilka razy przydarzyło się jej coś podobnego. Przemykające cienie, dziwne rozmowy, których źródeł nie mogła zlokalizować. Z początku uznała, że ma przewidzenia, jednak z każdym kolejnym dniem, zdawała sobie sprawę, że nie jest jedynym lokatorem tego domu.

Kiedy doszła do siebie, złapała za siatkę z logo sklepu diecezjalnego i udała się w stronę głównego wejścia. Nigdy nie była zbyt religijna, jednak aktualna sytuacja w domu zaczynała ją przerastać. Zamiast od razu łapać za słuchawkę od telefonu i błagalnym głosem wzywać pomocy u lokalnego księdza, wolała dostępnymi jej środkami sama rozwiązać problem. Wyciągnęła z komody młotek i gwoździe, po czym wypakowała z siatki jeden z zakupionych krzyży. Stanęła na krześle i wbiła gwóźdź nad wejściem do domu, po czym zawiesiła na nim wizerunek ukrzyżowanego Jezusa. Czynność niby banalna, jednak Irena od razu poczuła ulgę, może podbudowała się tym na duchu lub też symbol ten miał w rzeczywistości jakieś niezwykłe właściwości obronne, wszystko miał pokazać czas.

W ten sam sposób zabezpieczyła najważniejsze pomieszczenia w domu, aż w końcu przyszedł czas na ganek przed budynkiem. Wyciągnęła z szopy niewielką drabinę i pomaszerowała z nią w stronę portyku. Wzięła w dłonie największy z krzyży i szybkimi uderzeniami przybiła gwóźdź, na którym powiesiła symbol chrześcijański.

- Szczęść Boże! – usłyszała za sobą.

Zdziwiona odwróciła się do tyłu, zauważając pulchną sąsiadkę z zakupami w ręku. Nie za bardzo wiedząc, co miałaby jej odpowiedzieć powiedziała niepewnie:

- Dzień dobry.

- Piękną mamy dzisiaj pogodę na prace domowe, prawda? – zapytała radośnie kobieta.

- Rzeczywiście pogoda dzisiaj sprzyja – potwierdziła Irena, zastanawiając się, co sąsiadka może od niej chcieć.

- Ech, miło mieć w sąsiedztwie młode małżeństwo – powiedziała po chwili kobieta. – Chociaż pani męża rzadko widać.

- Męża? – zapytała zdezorientowana Irena.

- Ano, wcześniej udało mi się go przyuważyć w oknie, kiedy pieliła pani rabaty – wskazała na poddasze. – Milusi, chociaż muszę przyznać dziwny ma styl ubioru, ale dzisiejsze pokolenie już takie jest, prawda? Muszę już lecieć, bo obiad mi się przypali. Niech pani pozdrowi ode mnie męża! – powiedziała, po czym oddaliła się w pośpiechu.

Irena spojrzała na wejście do domu, westchnęła głośno, po czym uderzyła ostatni raz w główkę od gwoździa, jakoby przypieczętowując koniec swojej pracy. Chwiejnym krokiem zeszła z drabiny i odłożyła ją na bok, po czym niepewnie weszła do środka. Dom wydawał się spokojny, rozejrzała się dokładnie dookoła, jednak nigdzie nie zauważyła niczego niepokojącego. Wzięła z komody pęk ciężkich kluczy, z niepokojem stając przed schodami.

- Kira! – zawołała.

Z kuchni wyszedł kocur, usiadł w progu i spojrzał pytającym wzrokiem na swoją właścicielkę.

- Chodź sprawdzimy poddasze – powiedziała w jego stronę, wolała mieć za towarzysza jakąś żywą duszę, kiedy będzie penetrować nieznaną część domu.

Kocur spojrzał najpierw na nią, później w górę na szczyt schodów, po czym wydał z siebie odgłos przypominający prychnięcie i zawrócił swój kuper w stronę kuchni.

- Wracaj tutaj tchórzu! – krzyknęła, po czym zdała sobie sprawę, że to właśnie ona na niego wychodzi, a jej zwierzak był chyba jedyną racjonalnie myślącą istotą w tym domu.

***

Jak przypuszczała, żaden z kluczy nie pasował do zamka. Próbowała naprzeć na drzwi ciałem, jednak po kilku minutach nabawiła się tylko bólu w ramieniu, a wejście nadal pozostawało zamknięte. Długo szukała w sobie odwagi, aż w końcu stwierdziła, że nie może odpuścić, miała dziwne przeczucie, że cokolwiek działo się w jej domu, źródło tego wszystkiego znajduje się za tą drewnianą ścianą. Po kilku minutach wróciła na górę z łomem w ręku. Włożyła końcówkę pomiędzy framugę a drzwi i całą siłą naparła, powtórzyła czynność kilkakrotnie, aż zamek puścił.

Wchodząc do środka spodziewała się zagraconego pokoju, zakurzonego, jak wszystkie pomieszczenia w domu, jednakże to, co znalazła znacznie różniło się od jej wyobrażeń. Pomieszczenie było praktycznie puste, oprócz niewielkiego łóżka i krzesła stojącego przy oknie, nie było w nim nic. Na dodatek w całym pokoju nie znalazła ani grama kurzu, a w powietrzu nie wyczuwała wszechobecnej stęchlizny.

- Co do cholery... - powiedziała cicho do siebie.

W tej samej chwili zauważyła leżącą na łóżku księgę, nie myśląc za długo, podeszła do posłania. Przyjrzała się jej. Oprawiona w ciemną skórę, na okładce zaś widniał czerwony kamień, który emanował lekkim światłem. Wyciągnęła w jej stronę dłoń, szybko ją jednak cofnęła. Rozejrzą się po pomieszczeniu, upewniając się, że nikogo w nim nie ma, po czym pochwyciła ją, oglądając z każdej strony. Kiedy tylko książka znalazła się w jej rękach, na ścianach zaczęły pojawiać się i znikać cienie, do jej uszu natomiast dochodziły głosy.

- To jego własność...

- Dienaves...

- Dawca życzeń...

- Zostaw! Nie dotykaj!

- Wróci...

- Niezadowolony...

Przestraszona, przycisnęła księga do piersi i uciekła z poddasza, zbiegła po schodach na dół, zatrzymując się w salonie. Przystanęła i odwróciła się w stronę korytarza, zerkając raz na ciemność kryjącą się w przedpokoju, raz na wiszący przy wejściu krzyż. W momencie, kiedy korytarz i salon rozświetliły promienie słońca, a dziwne uczucie czyjejś obecności zniknęło, Irena uspokoiła się. Usiadła na kanapie i spojrzała na swoją zdobycz.

Zaciekawiona rozwiązała rzemyk i zajrzała do środka. Każda strona zaopatrzona była w portret wykonany tuszem, wypełniona danymi osobowymi, przy których znajdowała się krótka notka. Irena przekartowała do ostatnich wpisów i zamarła. Jej wzrok przemykał po ostatnich notatkach.

Konrad Nowak – spadek rodzinny, 11 lat.

- Co to ma być? – zapytała na głos, rozpoznając twarz brata Emilii.

Michał Kozłowski – wygrana w loterii, 10 lat.

Ewa Zielińska – zemsta na mężu, 17lat

Irena przypomniała sobie nagle artykuły z lokalnej gazety. Niewyjaśnione śmierci, wygrane na loterii, sprawa jej przyjaciółki z dzieciństwa, wszystkie te historie pokrywały się z zamieszczonymi w księdze wpisami. Jak wielki musiałby to być zbieg okoliczności? Kiedy się nad tym zastanawiała, poczuła w dłoni lekkie pulsowanie, cykliczne, co pewien okres czasu. Zamknęła księgę. Przejechała palcem po czerwonym kamieniu... tabum!, usłyszała wyraźnie. Zdziwiona podniosła książkę do ucha. Po chwili do jej uszu doszło charakterystyczne bicie, bicie czyjegoś serca, bicie, które dochodziło do niej z wnętrza kamienia. Zerwała się z kanapy, upuszczając księgę na podłogę. Ta księga żyła.

***

Na poddaszu pojawił się cień, jego zarys stawał się coraz wyraźniejszy, po czym nabrał ostrości i barw, zmieniając się w mężczyznę. W jednej chwili zauważył brak księgi, którą zostawił na posłaniu oraz wychwycił wzrokiem otwarte drzwi. Przez jego miodowe oczy przebił się czerwony poblask, a brwi niebezpiecznie się do siebie zbliżyły. Promienie słońca zostały wypchnięte na zewnątrz i w pomieszczeniu ponownie zagościł mrok. Cienie na ścianach zatańczyły niespokojnie.

- To ona...

- Zabrała...

- Ostrzegaliśmy... Nie słuchała...

- Cisza! – powiedział stanowczo mężczyzna. – Mam dosyć waszego zrzędzenia.

Po chwili poczuł piekący ból w okolicy piersi, złapał się za bok. W jednej chwili był w pomieszczeniu, w następnej jego postać rozmyła się i zniknęła.

***

Zerkający do salonu kot, wygiął nagle grzbiet, głośno prychając. Irena spojrzała zaniepokojona w jego stronę, po czym zauważyła stojącą przed sobą postać. Zamarła, po raz kolejny tego dnia. Mężczyzna nie wyglądał na ducha, a przynajmniej nie spełniał odpowiednich kryteriów, aby go tak nazwać. Nie unosił się nad ziemią, jego ciało nie było przezroczyste, a wzrokiem nie błądził po pomieszczeniu, tylko skupiony był na leżącej na ziemi księdze. Jego ubiór zdradzał jednak, że nie należy do tej epoki. Pożółkła koszula niemal zlewała się kolorystycznie z jasnobrązową kamizelką, zaś szerokie spodnie podtrzymywały na jego biodrach szelki, guzikami przypięte do odzieży.

- Kim jesteś i co robisz w moim domu? – zapytała lekko się jąkając.

Mężczyzna nie odpowiedział. Irena próbowała zapanować nad strachem, jednak za każdym razem, kiedy spoglądała w jego miodowe oczy, traciła pewność siebie. Było w nich coś mrocznego. Kiedy podniósł na nią wzrok, instynktownie zrobiła dwa kroki w tył. Po chwili doszło do niej, że zna tą twarz, że już ją widziała. Spojrzała na znajdujący się na ścianie portret młodego mężczyzny, po czym na nieznajomego. Wychwyciła uderzające podobieństwo z jedną różnicą, portret przedstawiał rumianego młodzieńca a mężczyzna przed nią miał skórę w odcieniu szarości.

- Sebastian... - powiedziała niepewnie, gdy w jej głowie wirowały gwałtowne myśli i pytania.

- Masz niedobre nawyki Ireno – powiedział po chwili.

Gdzieś głęboko w niej zapaliła się iskra odwagi, ta niebezpieczna odrobina szaleństwa, która kazała jej pochwycić znajdującą się pod jej stopami księgę. Tak też zrobiła, zdając sobie po chwili sprawę ze swojego błędu. Miodowe oczy mężczyzny zmieniły kolor na jasno wiśniowy, a zbliżone brwi i ściągnięte usta, jednoznacznie wskazywały, że był wściekły.

- Więc to ty jesteś odpowiedzialny za to wszystko? – zapytała, podnosząc księgę. – Przez ciebie brat Emilii zdobył rodzinną fortunę, a teraz ona sama musi walczyć z nim w sądzie, o to, co jej się prawnie należy? Te wszystkie zgony, to też twoja sprawka? – to było bardziej oskarżenie niż pytanie.

Buzująca w niej adrenalina napędzała potok oskarżeń, które wydobywały się z jej ust. Oczy Sebastiana wróciły po chwili do normalności, a on sam spojrzał na nią ze względnym spokojem.

- Emilia, aniołek rodziny a na sumieniu ma więcej niż setka diabelskich pomiotów – odparł lekceważąco. – Jedyne, czego się dopuściłem, to dałem doświadczonemu przez los mężczyźnie szansę do odegrania się na siostrze, a ofiarom przemocy, zaoferowałem zemstę.

- Znam Konrada, to zadufany w sobie egoista, który nie zasłużył na to, czym go obdarowałeś.

- Każdy ma prawo do szczęścia – powiedział. – Każdy czegoś pragnie i nie nam decydować, czy jest to dobre czy złe.

Jej przodek nie był już tym pełnym energii do życia młodzieńcem, spoglądającym na nią ze starego portretu. Wyglądał na znudzonego życiem, dla którego ludzki żywot nie ma wartości.

- Nie pomyślałeś czasem, że twoje „dobre" uczynki uruchomią tylko łańcuch niekończących się nieszczęść? – zapytała. – Tak po prostu się z tym zgadzasz?

- „Życiem kieruje szczęście, nie mądrość". Nie mi osądzać ludzką głupotę i wszechobecny egoizm – odparł.

- „Jest cechą głupoty dostrzegać błędy innych, a zapominać o swoich." – odparła mu.

- „Nie ma nic bardziej nieznośnego, niż głupiec, któremu się powodzi". Możemy tak przez całą noc cytować Cycerona. – powiedziała znudzony – A teraz oddaj mi księgę Ireno. – Wyciągnął dłoń w jej stronę.

Kobieta chciała mu ją podać, gdy nagle cofnęła rękę.

- Oddam ci ją, jeśli odwrócisz to, co zrobiłeś tym ludziom.

- Czasu nie da się cofnąć – odpowiedział jej – Zapłata została pobrana.

- Ty naprawdę nie masz w sobie żadnych uczuć, żadnego poczucia winy? – zapytała niedowierzając.

Odwrócił się od niej i podszedł do okrągłego, dębowego stolika, pamiątki po pradziadkach.

- Jestem istotą egzystującą gdzieś pomiędzy człowiekiem a zjawą – powiedział po chwili, delikatnie muskając palcami płatki róż stojące w wazonie. – Żyję, ponieważ odbieram ludziom lata ich życia, w sensie mego bytu nie ma czegoś takiego, jak uczucia.

- Co wydarzyło się tej nocy, kiedy wraz z ojcem udaliście się do wierzyciela? – zapytała nagle Irena. – Jakim cudem stałeś się tym, czym teraz jesteś?

Nie odpowiedział od razu. Przez dłuższą chwilę muskał w dłoniach płatki kwiatu. Kiedy wrócił pamięcią do tamtego felernej nocy, na jego twarzy pojawił się grymas wściekłości.

- Mój ojciec spotkał na swojej drodze niewłaściwą istotę i tyle – stwierdził zgniatając w dłoniach pąk kwiatu. – Jego umiłowanie w hazardzie doprowadziło naszą rodzinę do ruiny. Widziałem wszystko, co działo się po moim odejściu. Ojciec zmarł dwa lata później a matka załamała się i straciła dawny zapał i radość z życia – płatki w jego dłoniach zwiędły i rozsypały się na podłogę. Spojrzał po chwili na wiszące na ścianie portrety. – Ty i Agata jesteście tak samo uparte w kwestii tych portretów.

- Znałeś moją babkę? – zapytała zaskoczona.

- Tak, obserwowałem każdego mieszkańca tej kamienicy. Twoja babka za to była jedyną, która próbowała wmówić mi swoje rację, jak i ty teraz to robisz. Nie sprzedała tego domu, chociaż tyle razy ją o to proszono.

- Dlaczego tak bardzo nie lubisz tych portretów? Przypominają ci o przeszłości, której się wstydzisz? – za wszelką cenę chciała znaleźć powód jego postępowania.

W jednej chwili znalazł się przed nią, odbierając swoją własność.

- To portrety duszy – powiedział takim tonem, jakby tłumaczył coś małemu dziecku. – Ich lokatorzy są strasznie irytujący.

Przypomniała sobie nagle rozmowy, które słyszała w domu.

- Potrafisz rozmawiać z duchami? - zapytała podekscytowana.

- Tak podobna do babki - powiedział spoglądając prosto w jej nieskazitelnie zielone oczy. – Przychodziła do mnie codziennie wypytując o moje życie – mówił dalej przechodząc wzdłuż portretów. – Proponowałem jej zmienienie nieszczęśliwego żywota, jednak zawsze odpowiadała „Każdy jest panem swojego losu".

W pokoju nagle zrobiło się jakby mroczniej, chociaż na dworze była przepiękna wiosenna pogoda. Irena odwróciła wzrok w stronę okien i aż odskoczyła ze strachu. Przy oknach stała jakaś postać a raczej jej ciemny zarys, była zakapturzona a spod kaptura spoglądała na nią pustka, nicość, jakby nikogo tam nie było, chociaż wyraźnie czuła jak ktoś na nią spogląda. Sebastian również spojrzał w jej stronę, nie wyglądał jednak na przestraszonego, raczej na znudzonego.

- Muszę iść – powiedział nagle.

- Ale gdzie? – zapytała.

- Mam swoje obowiązki – otworzył księgę, przyjrzał się jej zawartości, po czym ją zamknął.

Zarówno on, jak i zakapturzona postać zniknęły, rozpływając się w ciemnej mgle. W pokoju ponownie zrobiło się jaśniej.

***

Dochodziła dwudziesta ciepłej majowej nocy i kawalerkę na trzecim piętrze zakryła już ciemność. Ukryta w jej ramionach, przy oknie stała Daria, przyglądając się blokowi naprzeciwko. Po chwili w jednym z mieszkań zapaliło się światło. Dziewczyna drgnęła. Wesołe głosy dochodziły do niej przez uchylone lekko okno. W salonie, w zasięgu jej wzroku pojawił się nagle wysoki blondyn, zdjął lekką kurtkę i niedbale rzucił na sofę. Daria zbliżyła się do okna a jej piwne oczy zalśniły z podekscytowania. Za nim do pomieszczenia weszła brunetka, jej okrągłych kształtów i smukłej talii pozazdrościłaby niejedna kobieta. Rzuciła się mężczyźnie na szyję, całując namiętnie w usta. Daria zrobiła krok do tyłu, wzdychając głośno, spuściła wzrok i usiadła na oparciu fotela.

- „Dopiero późną nocą, przy szczelnie zasłoniętych oknach gryziemy z bólu ręce, umieramy z miłości". – usłyszała męski głos z głębi pokoju.

Odwróciła się, zauważając ciemny zarys sylwetki, siedzącego na sofie mężczyzny. Jak na zaistniałą sytuację, zareagowała spokojem. To jego głos działał na nią dziwnie kojąco, jak morfina dla umierającego człowieka.

- Jeśli jesteś złodziejem, to niestety muszę cię zmartwić, nie mam żadnych pieniędzy – powiedziała beznamiętnie Daria.

Wstała, ponownie skupiwszy wzrok w stronę mieszkania naprzeciwko. Para przeniosła się do sypialni obok, oddając się namiętności. Daria złapała ciężkie, ciemne zasłony i jednym, szybkim ruchem odgrodziła radosną chwilę uniesienia od swojej ponurej rzeczywistości.

- Co teraz ze mną zrobisz? – zapytała po chwili – Pobijesz, zgwałcisz, a później wyniesiesz, co cenniejsze?

- Chciałem raczej zaproponować ci kontrakt – powiedział spokojnie, wstając.

Był wysoki i szczupły, a sposób, w jaki światło latarni przebijało się przez szpary pomiędzy zasłonami i padało na jego ciało sprawiał, że nieznajomy zdawał się dosięgać głową sufitu. W jego niezwykłej urodzie było coś tajemniczego, minęła chwila zanim odwróciła wzrok od jego bujnej czupryny.

- Kontrakt? – zapytała, po czym nerwowo się zaśmiała.

- Czego najbardziej pragniesz Dario? – zapytał, podchodząc bliżej.

- Skąd znasz moje... - rozsądek mówił jej, żeby nie ufała nieznajomemu, jednak jego głos był zbyt urzekający.

- Co sprawi, że będziesz szczęśliwa? – zbliżał się do niej, wabiąc ją swym głosem.

- Adam ... - wyszeptała po chwili.

- Chcesz, żeby był twój? – pytał, zrównując się z nią, jego miodowe oczy świeciły lekko w ciemności. – Chcesz być na miejscu tej powabnej brunetki?

- Chcę! – powiedziała niemal krzycząc.

- Chcesz spędzić z nim resztę swego życia? Zamieszkać w domku z ogródkiem, wychowywać jego dzieci?

W jej głowie pojawiła się nagle bajeczna wizja niewielkiej chałupki nad jeziorem, gdzie w ogórku przy pięknej wierzbie płaczącej bawiła się gromadka roześmianych dzieci. Ona wraz z mężem siedzieli na werandzie i przyglądali się swoim pociechom, przytuleni do siebie. Obraz był tak realistyczny, że Daria poczuła po chwili powiew lekkiej bryzy znad wody, promienie słońca na jej jasnej skórze i usłyszała radosny śmiech dzieci, biegających po trawie.

- Chcę! – krzyknęła oczarowana tą wizją.

- Wystarczy poprosić Dario, a spełnię twoje życzenie – odpowiedział.

- Spełnisz? To niemożliwe żebym była z Adamem, on nie zwraca na mnie nawet uwagi – powiedziała tracąc entuzjazm.

- Dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych. Wystarczy sobie zażyczyć.

- Tak od razu, bez niczego? – zapytała podejrzliwie. – A gdzie haczyk?

- Piętnaście lat – odparł.

- Lat? – zapytała nie rozumiejąc, co ma na myśli.

- Piętnaście lat, za całe życie z Adamem, tyle będzie ciebie kosztował ten kontrakt.

- Pietnaście lat to kupa czasu – odparła oburzona. – Kim ty w ogóle jesteś? Diabelskim pomiotem?

- Mów mi Dienaves – odparł, po czym uśmiechnął się do niej i mówił dalej. – Czym jest kilkanaście lat za ofertę życia z ukochaną osobą? – zapytał, spoglądając na nią swoimi nieziemskimi oczyma.

- Nawet jeśli będę z nim, to pietnaście lat ...

- To skrócenie twojej męki po jego śmierci. Mężczyźni żyją krócej niż kobiety, chcesz przez piętnaście lat czekać, aż w końcu przyjdzie po ciebie kostucha i zabierze z tego świata, a w międzyczasie opłakiwałabyś ukochanego, codziennie składając kwiaty na jego grobie? – tym razem pokazał jej ponurą wizje żałoby, po czym złapał jej dłoń, zbliżając do swoich ust. – Zastanów się Dario, piętnaście krótkich lat i do końca życia Adam będzie twój, a ty już dzisiaj zamienisz się miejscami z tą brunetką.

- Nie jestem tego pewna... Nie, to jest złe. Sama spróbuję go w sobie rozkochać – powiedziała pewna siebie.

- Jak chcesz – powiedział po chwili, puszczając jej dłoń i odwracając się w stronę ciemnego pokoju. – Powinnaś jednak przy następnej okazji złożyć mu gratulacje, dzisiaj wieczorem twój ukochany oświadczył się tej brunetce.

Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, po prostu rozpłynął się w ciemności.

- Oświadczył? Nie, to niemożliwe – powiedziała ze łzami w oczach. – Nie, nie, nie, tak nie miało być!

- Chcesz to zmienić? – zapytał nagle, pojawiając się za nią. Odsłonił zasłony, wskazując w stronę mieszkania naprzeciwko – Chcesz zająć jej miejsce? – dopytywał wskazując tym razem w stronę sypialni.

- Tak, chcę – powiedziała ze łzami w oczach.

- Zgadzasz się na kontrakt?

- Zgadzam! – odparła z zawziętością, odwracając się w jego kierunku. Otarła łzy z oczu i stanęła prosto – Oddam ci 15 lat mojego życia, jeśli tylko sprawisz, że Adam będzie mój.

Wyciągnął w jej stronę dłoń, którą bez namysłu pochwyciła. Zacisnął długie, blade dłonie na jej ciepłej skórze, w ciemności jego oczy zmieniły kolor na krwistoczerwony. Daria poczuła po chwili mrowienie w okolicy nadgarstka, wszystko jednak minęło równie szybko, jak się pojawiło.

- Kontrakt zawarty – odparł, po czym znikł.

Chwilę później z salonu naprzeciwko doszły do niej odgłosy kłótni i seksowna brunetka z płaczem opuściła mieszkanie.

***

Kilka godzin po zniknięciu mężczyzny, Irena nie opuściła salonu. Wpatrywała się w  portret, zastanawiając się, czego tak właściwie była właśnie świadkiem. Nigdy nie była sceptycznie nastawiona do spraw nadprzyrodzonych, jednak, co innego o tym dyskutować i posiadać jakieś zdanie na ten temat, a co innego przeżyć coś takiego na własnej skórze. Sebastian Scultetus, jej daleki przodek, osoba, która od 200 lat powinna nie żyć, a jednak pojawiła się w jej domu. Czym się stał? Dlaczego wrócił do tego domu? Kim była zamaskowana postać? Do jej głowy napływało coraz więcej pytań, na które nie znała odpowiedzi.

Nim się zorientowała, słońce zaszło za horyzont, a pokój zakryła ciemność. Krążące wokół salonu cienie umknęły na poddasze, żałośnie zawodząc. Znajdujące się przed domem zwierzęta, małe gryzonie, roślinne szkodniki oraz rudy kocur opuściły w pośpiechu teren popędzane przez wrodzony instynkt samozachowawczy. Chwilę później przed budynkiem zaczęła gromadzić się gęsta mgła. Krzyż wiszący nad wejściem upadł na ziemię, po czym pochwycony niewidzialną ręką, wylądował w pobliskich krzakach.

Irena pochłonięta rozmyśleniami, wstała z kanapy i ruszyła w stronę wyjścia. Nabrała nagle niepohamowanej ochoty zaczerpnięcia świeżego powietrza, przejścia się i przemyślenia wszystkiego na zewnątrz. Wodzona tą myślą, wyszła przed dom, udając się w stronę pobliskiego parku. Jej wzrok był nieobecny a ruchy mechaniczne. Omijała przechodzących obok ludzi, w ogóle nie zwracając na nich uwagi, oni natomiast wskazywali na nią palcami. Wyszła bowiem z domu, bez nakrycia, ubrana w spodnie od dresu i wyciągniętą bluzkę z krótkim rękawkiem.

Kilka minut później stąpała już po utwardzanej ścieżce pomiędzy drzewami. Zatrzymała się dopiero, kiedy znalazła się na niewielkim placu z kamienną fontanną po środku. Ocknęła się, podchwytując szczątki rozmowy. Zdezorientowana rozejrzała się dookoła. Na fontannie przed nią siedział chłopiec, na oko dziesięcioletni. Prowadził konwersację ze stojącym przed nim mężczyzną, przy czym to ten drugi głównie mówił, zaś chłopiec, co jakiś czas wtrącał się do monologu. Zaciekawiona, co taki malec o też porze robi w parku, podeszła bliżej. Mężczyzna obok niego nie wyglądał na jego opiekuna. Irena ruszyła do przodu z zamiarem zwrócenia chłopcu uwagi i dopiero w połowie drogi zdała sobie sprawę, że mężczyzna lekko się mu kłania, nie spoglądając na jego oblicze. Nim zdążyła się nad tym dłużej zastanowić, chłopak pochwycił jej wzrok. Jego oczy były krwistoczerwone, miejsce źrenic zajmowały szparki. Irena zdusiła w gardle krzyk. Odwróciła się z zamiarem ucieczki, stając naprzeciwko mężczyzny, który ułamek sekundy temu, znajdował się przy dziecku.

- Czekałem na ciebie Ireno – powiedział chłopiec. Jego głos był zbyt dojrzały, jak na ciało, z którego się wydobywał. – Podejdź bliżej, nie dawaj Victorowi pretekstu, żeby cię do tego zmusił.

Kobieta spojrzała na mężczyznę, jego twarz pokryta była bliznami, zaś oczy były w całości czarne, pozbawione białka. Przełknęła ślinę i chwiejnym krokiem ruszyła w stronę chłopca. Wyglądał na zadowolonego, chociaż uśmiech na jego twarzy skazywał na pogardę. Kiedy na niego spoglądała wydawał się wyższy niż w rzeczywistości był, a aura, która go otaczała, sprawiała, że na jej ciele pojawiła się gęsia skórka. Umysł mówił, jej to tylko dziecko, zaś instynkt wołał UCIEKAJ !!! Ona sama nie mogła się ruszyć, nigdy w życiu nie była tak przerażona. Chłopak się do niej uśmiechał a ona miała wrażenie, jakby stała pod ścianą, czekając na egzekucję.

- Ciekawą osobę wybrał sobie Sebastian za obiekt zainteresowań – powiedział po chwili chłopak. – Chociaż będąc szczerym, jest mi to całkowicie nie na rękę. Widzisz bowiem Ireno, osobiście preferuję, żeby ludzie nie wiedzieli o naszym istnieniu. Społeczeństwo ludzi nauki jest dla nas bardziej atrakcyjne, niż irytujące osoby broniące się modlitwami i świętymi obrazkami. Jak myślisz, których łatwiej złapać w nasze sieci?

Irena nie odpowiedziała, szczerze bała się odezwać.

- Sebastian i jemu podobni mają proste zadanie, zawarcie kontraktu, zebranie zapłaty i wymazanie z pamięci ich spotkania, nic więcej nic mniej. – skierował wzrok w stronę, z której przyszła. – Ty jednak, Sebastianie zapomniałeś o trzeciej zasadzie.

Irena spojrzała w bok. Na placu pojawił się jej przodek, spoglądał na nią i chłopca nie wykazując żadnych emocji albo też się z nimi skrzętnie ukrywał.

- Zefer – powiedział po chwili, nieznacznie się kłaniając.

- Widzisz Ireno, Sebastian jest moim najzdolniejszym pracownikiem, jednakże ostatnimi czasy wykazuje zbyt duży, jak na mój gust indywidualizm. Zawsze zaś indywidualizm był u ludzi zarzewiem buntu, a ja nie mam zamiaru do takowego dopuścić – spojrzał na mężczyznę, a w jego wzroku nie było ani grama sympatii, tylko zimna tyrania. – Ty zaś kobieto mi w tym pomożesz.

Niby jak? zapytała w myślach, w tym samym momencie, kiedy poczuła jego lodowate dłonie, które pochwyciły jej nadgarstek. Sebastian poruszył się nerwowo, jednak przystanął w momencie, kiedy pojawiła się przed nim zakapturzona postać. Irena natomiast poczuła na skórze ciepło, które narastało, po chwili krzyknęła z bólu, kiedy w okolicach nadgarstka pojawił się wypalony dziwny znak. Chłopiec puścił jej dłoń, po czym uśmiechnął się do niej, to był najbardziej diabelski uśmiech, jaki w życiu widziała.

- Będę dziś wspaniałomyślny – powiedział Zefer. – Dam ci wybór kochana, albo zostaniesz jednym z moich żeńskich Dienaves albo poprosisz swojego krewnego o spełnienie życzenia, w tym wypadku pozbycie się znamienia. Powiedzmy, że wycenimy to życzenie na... - poczuła jakby przeszywał ją wzrokiem na wylot. - ... 20 lat.

Spojrzał na Sebastiana, a jego oczy zalśniły czerwienią. Mężczyzna nie wytrzymał i zawołał w jego stronę.

- Ty sukinsynie! Diabelski pomiocie!

- Mów mi tak jeszcze – Zefer przymknął oczy z przyjemnością. – Dziewczyna decyduje, a ty się dostosujesz. Macie czas do wschodu słońca. – spojrzał ponownie na Irenę. – Radzę długo się nie zastanawiać kochana, nim wzejdzie słońce, piętno na nadgarstku doprowadzi do twojej śmierci, a wtedy na zawsze będziesz moja.

***

Mężczyzna odstawił ją do domu. Usiadła na fotelu, wpatrując się, jak Sebastian chodzi w tą i z powrotem po salonie. Na twarzy miał grymas wciekłości. Co jakiś czas przygryzał paznokcie, jak małe dziecko zastanawiając się nad jakaś błahą zagwozdką. Znamię, które otrzymała, piekło ją niemiłosiernie, próbowała jednak nie myśleć o tym bólu, zastanawiając się nad wyborem, do którego zmusił ją Zefer. W głowie kłębiło się mnóstwo pytań, a próbując rozważać każde z nich, doprowadziła do tego, że koniec końców, wróciła do początku, czyli nie wiedziała, co zrobić.

- Co według ciebie powinnam wybrać? – zapytała po chwili.

Mężczyzna zatrzymał się nagle, spoglądając na nią z niedowierzaniem.

- Nie widzisz, że on się mną bawi? – zapytał Sebastian, jakby to było tak oczywiste, jak fakt, że słońce wschodzi na wschodzie a zachodzi na zachodzie.

- Wystarczy, że wybiorę... - zaczęła.

- W tym rzecz Ireno, że to ślepa uliczka. Zostając Dienaves zaprzedajesz swoją duszę Zeferowi. On bardzo dobrze wie, że nigdy na to nie pozwolę, nie pozwolę, żeby członek mojej rodziny stał się taki, jak ja, nie pozwolę, żebyś ty się taka stała! Zostając Dienaves – Dawcą Życzeń, nie jesteś ani człowiekiem, ani demonem, tylko czymś pomiędzy. Nie należysz do żadnego świata, nikt ciebie nie akceptuje, stajesz się narzędziem w ręku takich jak Zefer.

- W takim razie zostaje mi życzenie – powiedziała pewna siebie. – Zapłacę 20 lat i zapomnę o naszym spotkaniu, tak?

- Nigdy nie wchodź w układy z demonem – powiedział posępnie. – Druga opcja to podstęp, Ireno.

Wyciągnął dłoń do przodu, jak na wezwanie pojawiła się na niej księga. Przekartowała się na aktualnego klienta, po czym Sebastian odwrócił je wnętrze w stronę kobiety. Oprócz jej portretu, były zapisane jej cechy wyglądu, typ życzenia do zrealizowania oraz na samym dole...

- Lata życia... - przeczytała i zamarła.

- Nie masz do zaoferowania tylu lat Ireno. Zefer i Dievanes przenikają swoich klientów, znają ich przyszłość i ilość lat, które im została. Oferty za życzenia są dostosowane do danej osoby. W twoim wypadku Ireno, zapłata za to życzenie, oznacza jednocześnie twoją śmierć. – powiedział poważnie. – Zefer jest demonem, słodkie słówka to tylko przykrywka dla jego prawdziwej natury. Zrobił to z premedytacją, to miała być dla mnie nauczka.

Kobieta zbladła. Kiedy doszedł do niej sens jego słów, stwierdziła, że nigdy tak bardzo nie żałowała powrotu do tego miasta, jak teraz. Myśląc, że to przeznaczenie ją tutaj sprowadziło, nie przypuszczała, że rzeczywiście ukrywała się pod nim kostucha. Zastanawiała się, czy to właśnie ten moment, kiedy człowiek widzi urywki scen ze swojego życia. Ona nie widziała nic. Zamiast radosnych, kolorowych wizji Irena miała przed oczyma czerwone ślepia z czarnymi szparkami i ten pełen pogardy uśmiech, którym demon wydał na nią wyrok. Wiedziała, że ma tylko jedno wyjście, nawet jeśli wybrałaby inaczej, Sebastian nie pozwoliłby jej na to. Zanim jednak zdecydowała się podzielić się z nim swoją decyzją, chciała znać odpowiedź na jedno pytanie.

- Powiedź mi Sebastianie, jak umrę? – zapytała po chwili.

Mężczyzna odwrócił się w jej stronę, na jego twarzy zawitała powaga.

- Rak kości... - powiedział krótko.

- Rozumiem – odpowiedziała, próbując zachować zimną krew. – Czyli mogę wybrać śmierć z twojej ręki, albo męczarnie na szpitalnym oddziale.

Mężczyzna nie odpowiedział.

- Mogę dodać własne życzenie do kontraktu?

- Mianowicie? – zapytał.

Kiedy myślała o swojej śmierci, od razu przed oczyma pojawiła się jej rodzina, która opłakiwała jej odejście. Jednocześnie również nie chciała, żeby do takiej sceny doszło. Jej ojciec zawsze powtarzał, że rodzice nie powinni chować swoich dzieci. Dlatego też jedyne wyjście, jakie jej przychodziło do głowy to...

- Możesz wymazać moje istnienie z tego świata?

- Wymazać? Jesteś tego pewna? – zapytał, Irena pierwszy raz widziała na jego twarzy wyraźne zdziwienie.

- Jeśli moja rodzina nie będzie o mnie pamiętać, nie będą opłakiwać mojej straty.

- Teoretycznie jest to możliwe... - powiedział, przygryzając paznokieć od kciuka.

- W takim razie, to moje życzenie. Wystarczy mi, że ty o mnie nie zapomnisz. – powiedziała wymuszając uśmiech.

Sebastian przez dłuższą chwilę stał w ciszy, po czym wyciągnął w jej kierunku dłoń.

- Nigdy o tobie nie zapomnę Ireno – powiedział tym zawsze poważnych tonem.

- Mógłbyś się chociaż uśmiechnąć – odparła, po czym pochwyciła jego dłoń.

***

Wschodzące słońce oświeciło opuszczony dom, na którego progu siedział samotny rudy kocur.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania

Ekskluzywna kolekcja najsłynniejszych komiksów z Uniwersum DC w eleganckiej edycji, twardej oprawie i powiększonym formacie od 22. kwietnia br. dostępna już w księgarniach. Kanoniczne, nigdy wcześniej niepublikowane w Polsce opowieści z Batmanem, Supermanem, Ligą Sprawiedliwości i wieloma innymi herosami, a także wznowienia najbardziej poszukiwanych przez fanów tytułów to gratka nie tylko dla nich.

Dział: Komiksy
poniedziałek, 13 kwiecień 2015 17:25

Isa

Zazwyczaj nie mam problemu ze zrozumieniem filmów. Oczywiście jedne wymagają większego zaangażowania intelektualnego, inne mniejszego. Dla uzyskania pełnego sensu pewnego grona produkcji muszę zaglądać do literatury specjalistycznej. Sądzę jednak, że w przypadku „Isy" na niewiele by się to zdało (o ile istnieje jakaś pozycja, która mogłaby mi przetłumaczyć brak sensu i logiki). Mam nawet pewne wątpliwości, co do tego, czy sam twórca umiałby o swoim filmowym projekcie opowiedzieć.

Isa Reyes (Jeanette Samano) jest nastolatką o ponadprzeciętnej inteligencji. Pewnego dnia zostaje potrącona przez samochód. Całe szczęście dziewczyna nie doznaje poważnego uszczerbku na zdrowiu, jednak rutynowe badania wykazują w jej mózgu bardzo nietypową zmianę – tajemniczy czip. Jednak dziewczyna nic nie wie o jego przeszłości. Do tej pory zresztą obecność elektroniki w jej głowie nie wywoływała żadnych reakcji. Wszystko zmienia się po wypadku. Isę zaczynają „dręczyć" nietypowe sny. A może to wcale nie są sny? Tymczasem inżynierowie z Meksyku obserwują nagłą aktywację uśpionego urządzenia. Dziewczyna staje się celem.

Kim są wspomniani wyżej inżynierowie? Czym jest projekt? Kim jest jego pomysłodawca? I co do tego wszystkiego mają wykresy napływu lub spadku pieniędzy i enigmatycznego przeciążenia? Dlaczego szkolny strażnik decyduje się uciec z pracy? Dlaczego wujostwo dziewczyny uparcie milczy, chociaż naraża ją to na niebezpieczeństwo? Dlaczego... Pytań pozostających bez odpowiedzi jest w filmie tak wiele, że już same znaki zapytania mogą przyprawić o ból głowy. A okrutną migrenę wywołuje z pewnością dojście do ostatecznej prawdy, które najprawdopodobniej zwyczajnie nie ma.

A przecież nie musiało być aż tak tragicznie. Pierwsze minuty filmu wydają się dość intrygujące. Senna otoczka świata przedstawionego i cichej, ale dość tajemniczej bohaterki, zachęca do śledzenie kolejnych wydarzeń. Wszystko pryska gdzieś jednak w chwili, gdy do głosu dochodzi wątek fantastyczny. Może należało zrobić z tego kino obyczajowe? Rzecz o dorastaniu, poznawaniu, poszukiwaniu własnej przeszłości i kreowaniu tożsamości?

Zazwyczaj broniłabym produkcji, która nie dość, że obciążona jest mianem debiutu, to jeszcze łatką obrazu telewizyjnego (który z natury musi być kiepski – to taki stereotyp lubiący się potwierdzać). Tutaj jednak, poza wstępem do faktycznych wydarzeń, nie ma, czego bronić. Kolejne postacie angażują się w nielogiczną fabułę bez jakiejkolwiek sensownej motywacji. Zresztą sama fabuła toczy się tak, jakby chciała, a nie mogła. I chociaż starałabym się nadinterpretować i dodawać sensów o przenikaniu jawy i snu oraz budującej mocy wyobraźni, to jestem pewna, że niewielu widzów byłoby skłonnych w to uwierzyć.

W sferze wizualnej jest dość nietypowo. Żadnego szorstkiego science fiction, a kolory i kształty wydają się rodem z najbardziej magicznych baśni. Jednak i to z czasem zaczyna szwankować. Hipnotyzujące barwy, które widać nawet na obrazie rezonansu magnetycznego bardzo szybko znikają (za mało finansów?), by pojawić się bliżej finału. Ale wtedy jest już za późno, by cokolwiek ratować. W czasie „pomiędzy" produkcja skacze raz bliżej horroru, raz horroru z elementami „brudnego" science fiction, a innym – stylu zerowego. Ciekawie prezentuje się linia melodyczna, która współgra z kreacją świata przedstawionego i zdystansowaną bohaterką produkcji.

Opis aktorstwa w przypadku „Isy" byłby niepotrzebną stratą czasu. Jedynie Jeanette Samano zdaje się unosić swoją rolę, a i to na przeciętnym poziomie. Pozostali aktorzy nie dość, że wcielają się w postępujące kompletnie nielogicznie postacie, to miotają się po planie wyraźnie zagubieni.

Obraz Jose Nestor Marquez miał w sobie potencjał i to niemały. Baśniowa otoczka, interesujący opis i, chociaż tylko początkowo, to ciekawie wykreowany nastrój. Zabrakło w nim jednak najważniejszego elementu – sensu. Bo chociaż Wielka Tajemnica to motyw chętnie wykorzystywany przez twórców i jeszcze silniej wyczekiwany przez odbiorców, to jego moc tkwi w rozsupłującej węzeł gordyjski puencie, a nie pozostawieniu go z ochłapami informacji.

Dział: Filmy
czwartek, 09 kwiecień 2015 04:42

Olaf Pajączkowski - Przypadki Thomasa Ravenwooda

– Może jednak byśmy zawrócili? – zaskamlał po raz tysięczny Azureus. Montag westchnął ciężko.

– Ile razy będziemy przerabiać te nudy? – fuknął. – Zamknij wrota i skoncentruj się lepiej na wyłapywaniu Węży, żeby nam się w tyłki nie powgryzały.
– Gdybyśmy tu nie leźli, nie musiałbym uważać...
– Ech, dalej męczysz? Przecież i tak nie możesz zawrócić. Musisz mnie słuchać.
– Taki mój parszywy los... – jęknął Azureus.
– Ja też miodu nie mam. Muszę się męczyć z takim leniwym Demonem, jak ty.
– Zawsze możesz mnie uwolnić...
Montag spojrzał na idącego przy nim mężczyznę – niskiego, grubego, o posklejanych, tłustych włosach. Śmierdział też niekiepsko. Przypominał starego pijusa albo obleśnego barmana, którego jedyny kontakt z wodą ograniczał się do chrzczenia piwa. No, ewentualnie do pędzenia bimbru. Zabawne. Montag uśmiechnął się, gratulując sobie po raz kolejny przewrotnego poczucia humoru. Nie mógł wybrać lepszej powłoki na mieszkanie dla spętanego Demona.
– Nie, przecież wiem, jak podoba ci się to ciało – zachichotał okrutnie.
Azureus westchnął ciężko, lecz nic już więcej nie powiedział. Zamiast tego rozglądnął się wokół i po raz tysięczny zadał sobie w myślach pytanie: „jakim cudem dał się temu podciepowi wstrętnemu tu przyprowadzić?" Łażenie po śmierdzących kanałach nie było jego ulubioną formą spędzania wolnego czasu. Patrzenie na płynący po jego prawicy strumień brunatnych nieczystości też nie. Nie chciał nawet wnikać, co to za ciecz tak strasznie cuchnęła.
Problem w tym, że nie miał wyboru. Azureus uważał się za osobnika elokwentnego, wykształconego, takiego, co oddaje się tylko kulturalnym rozrywkom. Podążanie za urojeniami Montaga wcale go nie cieszyło, lecz nie mógł sprzeciwić się jego woli. Po raz milionowy przeklął dzień, w którym dał się skusić niecodziennej konfiguracji energetycznej swego obecnego pana.
Nie mógł jednak nie podziwiać nadzwyczajnych umiejętności Montaga. Był z niego niski, niepozorny mężczyzna, z tą głupią, kozią bródką, zakręconą do góry jak ogór, a potrafił zmajstrować takie cudeńko, jak to dziwne, żelazne pudełeczko, które teraz trzymał w wyciągniętej dłoni. Azureus nie znał sposobu działania tego urządzenia, zdawał sobie jednak sprawę z tego, że był to pewnego rodzaju kompas, dostrojony do emanacji poszukiwanych przez nich przedmiotów. Nie, poszukiwanych przez Montaga. Demon miał to wszystko gdzieś i najchętniej wróciłby do domu, gdzie oddałby się kulturalnym rozrywkom, a nie brodził po pachy w łajnie.
Nagle znieruchomiał.
– Uważaj!
Montag zareagował błyskawicznie. Nim w mrocznym tunelu przed nimi pojawiły się pierwsze wielokolorowe błyski, rozpoczął inkantację.
Węże energetyczne, istoty z innej płaszczyzny rzeczywistości, rozświetliły ciemności, by z oszałamiającą prędkością rzucić się na dwóch mężczyzn. Azureusowi przypominały trochę żywe języki ognia, z którymi codziennie stykał się w domu.
I tak jak te języki, Węże nie zrobiły mu żadnej krzywdy.
Pomijając już fakt, że Demon mógłby się nawet kąpać w basenie wypełnionym tymi istotami, był bowiem całkowicie niepodatny na ich obcą aurę, to Montag okazał się po raz kolejny niepoślednim energomantą. Węże zniknęły tak szybko, jak się pojawiły.
– Dzięki za ostrzeżenie – rzekł człowiek, nieco głupkowato uśmiechając się do swego towarzysza. – Ale sam je zauważyłem.
Azureus westchnął.
– Naprawdę, wspaniały i samowystarczalny z ciebie człowiek – zadrwił. – Pewnie i Bramę Czasu do Akwilannii byś otworzył, gdybyś miał dość... no, gdybyś chciał. Może więc wypuścisz swego nędznego niewolnika i pozwolisz mu odejść do domu? Ja tu się na nic nie przydam...
– Ech, a ty znowu swoje... – westchnął energomanta, ponownie przenosząc wzrok na żelazne puzderko.
– Posłuchaj, wiesz dobrze, że cię nie lubię i nie próbuję cię odwieść od tego durnego zamiaru z powodu łączącej nas wspaniałej przyjaźni – zaczął po chwili milczenia Azureus. – Ale posłuchaj. To, co robisz, to najgłupsza rzecz, na jaką kiedykolwiek wpadłeś. To czyste szaleństwo. Wiesz, że za mieszanie się w sprawy Losu Kreator może...
– Zamknij się i oszczędź mi tej martyrologii. – rzekł spokojnie Montag, nie odrywając wzroku od pudełka. – Kreator ma to gdzieś. Nie trzęś gaciami.
Azureus rozejrzał się wokół z przestrachem, pewien, że zaraz piorun przebije się przez sufit tego śmierdzącego ścieku, by rozerwać jego bezczelnego towarzysza na kawałki... i jego samego przy okazji też. Na szczęście Kreator po raz kolejny postanowił nie interweniować.
Jak długo jeszcze będzie znosił wybryki Montaga?
Demon ponownie rozważył przemówienie swemu towarzyszowi do rozumu, ale zrezygnował. To nic nie da. Niektórzy mają po prostu we łbach guano nietoperza.
– No, nareszcie. – mruknął niespodziewanie energomanta. Azureus rozglądnął się wokół. Nic ciekawego nie widział. Tylko te brudne mury.
A jednak.
Gdy odrzucił wzrok nędznej, materialnej istoty, w której trzewiach był uwięziony, dojrzał, że ściana przed nimi tak naprawdę nie istniała.
– Aha! - mruknął tryumfalnie, jak gdyby to on dokonał odkrycia. Montag niezbyt się tym przejął.
– Dobra, Azureus, ty idziesz przodem. Nie przynieś mi wstydu – rzekł z szerokim uśmiechem.
– Co? Dlaczego ja?
– Bo ja będę pilnował, żeby nikt ci tyłka nie podgryzł, jasne?
Azureus wiedział, że nie ma sensu kopać się z koniem, wzruszył tylko ramionami. I tak niewiele istot mogło zrobić mu krzywdę, więc tak naprawdę było mu wszystko jedno, kto pójdzie pierwszy. Choć gdyby Montag ruszył przodem, to może jakiś Pławiec czy inne Szambojady podgryzłyby mu rzepki... Ech, marzenia.
– Tylko nie posikaj się ze strachu – rzucił energomanta. Złośliwa, wstrętna bestia.
– Kozioł jeden... – mruknął Demon, wkroczywszy w ścianę.
Świat zawirował mu przed oczami, gdy Brama przeniosła go do innego miejsca na Płaszczyźnie. Było to nieprzyjemne uczucie, lecz trwało tylko chwilkę. Nieprzyzwyczajeni do takich podróży ludzie puściliby pawia, ale Azureus miał pusty żołądek. A poza tym nie był człowiekiem.
Montag też się dobrze trzymał. Nie puścił pawia. Skurczybyk.
– Proszę, proszę, czy to nie słynny energomanta i jego nieco mniej słynny sługus?
Azureus rozglądnął się po owalnym pomieszczeniu, w którym się znaleźli. Poza dębowymi drzwiami po drugiej stronie nie było tu niczego ciekawego. Prawdę powiedziawszy, same gołe ściany. A, i jeszcze zielona mgiełka pośrodku. Inny Demon.
– Nie wiedziałem, że moja sława dotarła nawet do takich zakazanych, śmierdzących nor – odpowiedział Montag. Zielona mgiełka lekko zadrżała.
– Zabawne, naprawdę zabawne, energomanto. – zagrzmiał Demon. – Posikałbym się ze śmiechu, gdybym miał pęcherz. Dobra, koniec żartów. Bierz odbyt w troki i zabieraj stąd tego swojego ciotowatego sługusa.
– Ejże! – oburzył się Azureus. – Tylko nie sługusa! Ja...
– Zamknij się, idioto. Przynosisz hańbę całemu Rdzeniowi. Tak dać się podejść...
– To nieuczciwe... – Azureusowi było naprawdę głupio z powodu swego położenia, ale cóż miał teraz zrobić? – To... ja... on mnie oszukał...
– Zawsze byłeś fajtłapą, ale teraz to przeszedłeś samego siebie. Gdy zniknąłeś, miałem nadzieję, że w końcu dorosłeś i zdobyłeś dla siebie paru niewolników, a nie że sam stałeś się niewolnikiem. Demon niewolnikiem człowieka? To się we łbie nie mieści.
– Tak? A ty jesteś taki wspaniały, a mimo to tkwisz w tym gnoju? Odgrywasz wielkiego strażnika, tak? Czemu nie...
– Nie chcę przerywać tego wzruszającego spotkania po latach – wtrącił się Montag – ale ja naprawdę nie mam czasu. Demonie, pozwól nam iść dalej albo spotka cię los gorszy niż Azureusa – wbiję cię do słoja, a ten wsadzę starej krowie w zad!
Chmura ponownie zadrżała.
– Głupi śmiertelniku, jesteś naprawdę żałosny, jeżeli sądzisz, że zdołasz tak łatwo pokonać prawdziwego syna Rdzenia!
– Ech, Demony i te ich buńczuczne gadki... – westchnął człowiek. – Nie chcesz więc załatwić tego w pokojowy sposób?
W odpowiedzi chmura strzeliła do przodu. Zawirowała wokół energomanty niczym rój wściekłych szerszeni, a potem znikła. Sekundę później Demon opętał Montaga.
Albo tak się Demonowi wydawało.
Azureus patrzył na to wszystko obojętnie. Nie przepadał ani za jednym ani za drugim i ktokolwiek wygrałby ten pojedynek woli, on i tak nic nie zyskiwał. Spodziewał się jednak, że przedstawiciel jego rasy zniszczy aroganckiego człowieka.
Z drugiej strony z Montagiem nie można było być niczego pewnym.
Energomanta przez chwilę stał nieruchomo, z zamkniętymi oczami i lekko poruszającymi się ustami, jak gdyby szeptał coś czule do ucha niewidzialnej kochance. W końcu uniósł powieki i uśmiechnął się szeroko.
– O tak, co za wspaniałe, potężne ciało! Teraz zapanuję nad wszechświatem!
Widząc jednak, że ta przemowa nie zrobiła na Azureusie żadnego wrażenia, zaśmiał się ochryple.
– Nie dałeś się nabrać? Oj, szkoda. A taką miałem nadzieję... – to mówiąc, schował żelazne pudełko do kieszeni. – Cóż, Demon Infernus właśnie stracił posadę.
Azureusa nie zdziwiło to, że Montag znał imię eks-strażnika. Bez tej wiedzy nie mógłby go uwięzić w tym swoim... urządzeniu. Ale gdzie je poznał? Demony nie chwaliły się swymi mianami. Ba! Także imion innych Demonów – nawet wrogów - nie należało zdradzać. Taka była umowa między mieszkańcami Rdzenia. Azureus nie podał człowiekowi miana strażnika, a energomanta nawet o nie nie pytał. Skąd więc je znał? Poznanie imienia nie było prostym zadaniem. I jakim cudem Montag przewidział, że właśnie Inferus będzie stał im na drodze?
– Nie powiem, żeby mnie to obeszło – rzekł. – A tak w ogóle, to skąd wiedziałeś, jak się nazywa?
Człowiek uśmiechnął się tajemniczo.
– Chyba nie myślisz, że przylazłem tu nieprzygotowany, co? – spytał. – Trochę się natrudziłem, ale mi się udało. Nie jestem samobójcą.
– Gdybyś nie był, nie leźlibyśmy tu...
Energomanta westchnął ciężko i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Ech, nie chce mi się z tobą gadać – jęknął, idąc ku drzwiom; nagle zatrzymał się pośrodku pomieszczenia, jakby się rozmyślił.
– Nie widzisz tego? – spytał. – Nie widzisz, jak daleko dotarliśmy? Nikt inny przed nami tego nie zrobił!
– Może nikt inny nie próbował?
– Może. Ale nie zmienia to faktu, że to MY dotarliśmy tak daleko. Nie widzisz? To już koniec. Dokonaliśmy tego, na co nikt się wcześniej nie poważył. Nikt nie miał na tyle odwagi – albo mocy – by przejść przez Labirynt, pokonać Węże i Inferusa! A Kreator nie zareagował. Przestań więc nareszcie marudzić i pomóż mi otworzyć drzwi. Nasza nagroda czeka tuż za nimi.
Demon jęknął, lecz mimo to wykonał polecenie swego pana. I tak nie miał wyboru.
Na znak Montaga odrzucił ludzkie spektrum widzenia i dojrzał plątaninę energetycznych pieczęci i strumieni, znaczących powierzchnię drewna. Spojrzał na drugiego mężczyznę i dostrzegł, że jego aura się zmieniła. On też patrzył na energię.
Demon nie odezwał się do swego towarzysza – doskonale wiedział, co ma robić, a jeżeli miało to sprowadzić na nich karę Kreatora, wolał mieć to jak najszybciej za sobą. Włożył palce obu rąk w drewno. Utonęły w jego powierzchni, jakby to było masło.
Azureus przymknął oczy i skoncentrował się na osłabianiu mocy pieczęci, podczas gdy Montag zrobił krok do tyłu. Nagle, w oślepiającym błysku, człowiek zniknął; dla zwyczajnego, ludzkiego spektrum, był niewidzialny, Demon dostrzegł jednak, że zmienił swoje ciało; przekuł materię w energię. Widział go jako wijącą się, jasną błyskawicę.
Błyskawica naparła na drzwi i zniknęła, pochłonięta przez pieczęcie. Azureus poczuł szarpnięcie, gdy starły się ze sobą aury Montaga i glifów ochronnych. Jego koncentracja nie została jednak złamana. Wzmocnił swój uścisk na pieczęciach i czekał. Czuł irytującą aurę duszy swego pana; jej smak kojarzył mu się z metalem.
W końcu energomanta się zmaterializował. Po raz pierwszy podczas tej szalonej wyprawy wyglądał na wyczerpanego; był blady, a na twarzy perliły mu się kropelki potu. Jednak wysiłek się opłacił – Azureus poczuł, że pieczęcie puściły; spłynęły z drzwi jak woda.
Miał już coś powiedzieć, gdy nagle tuż przy nim pojawił się Grisus.
Demon z satysfakcją obserwował reakcję energomanty; człowiek, który nie bał się mieszkańców Rdzenia, Węży, ba, nawet Kreatora, teraz zrobił kilka kroków do tyłu, lekko drżąc. Montag bowiem lękał się szczurów. A widok dwumetrowego, antropomorficznego szczura z kosą w różowych łapach i z naciągniętym na pysk czarnym kapturem, spod którego wystawały tylko długie wąsy i wyzierały czerwone ślepia, musiał na nim zrobić nieliche wrażenie. Na Demonie zresztą też, choć nie bał się gryzoni. Ale Posłańców Kreatora – jak najbardziej.
Grisus zapiszczał coś w swym dziwnym języku – Azureus był pewien, że to przekleństwo – a potem zwrócił się do obu towarzyszy telepatycznie.
– Chyba nie myślałeś, że ci na to pozwolę, aletheia? – jego „głos" był cichy i spokojny, lecz mimo to – a może właśnie dlatego – napawał grozą. – Dotarłeś naprawdę daleko, winszuję, ale to koniec. Zawróć.
Montag przełknął głośno ślinę, a jego ręka mimowolnie powędrowała ku rękojeści miecza. Oczy Grisusa zdawały się płonąć.
– Ten zakaz także złamałeś? - jego telepatyczny „głos" dalej był spokojny. – Nic nie jest dla ciebie święte, aletheia?
– A więc miecze mogą nosić tylko spasieni możni? – spytał Montag. Zdążył już odzyskać trochę rezonu; na jego twarzy nie malowało się już przerażenie, choć dalej lekko drżał.
– Nie o sam oręż tu chodzi.
– Nie użyłem go i dobrze o tym wiesz.
– Rzeczywiście. Nie potrzebujesz do tego miecza. Masz... naturalne predyspozycje. Co z Demonem, który stał na straży drzwi... z Inferusem? Nie powiesz mi, że cię przepuścił.
– Nie – odparł spokojnie energomanta.
– Jesteś bezczelny. Złamałeś święte prawo Kreatora. Wiesz, jaka czeka cię za to kara, aletheia?
Azureus skulił się ze strachu.
– Jesteś Posłańcem – rzekł Montag. – Nic się przed tobą nie ukryje. Doskonale wiesz, jak przebiegało nasze spotkanie. To Demon uciekł się do przemocy, nie ja.
– Nie musiałby tego robić, gdybyś nie próbował otworzyć drzwi.
– To prawda, ale wiesz, że prawo Kreatora wyraźnie mówi, że używanie przemocy z jakichkolwiek pobudek jest zabronione. Inferus też o tym wiedział, tymczasem próbował mnie opętać. Nie zrobiłem nic złego. To prawda, przybyliśmy do tego pomieszczenia, lecz przecież nawet nie zbliżyliśmy się do drzwi. Inferus zaatakował nas znienacka, chociaż nie ruszyliśmy pieczęci. Jego obowiązkiem jest chronienie drzwi, a nie tego pomieszczenia. To on przekroczył swoje kompetencje. To on pierwszy zaatakował, ja miałem prawo się bronić. To jemu należy się kara.
– Spełniał swój obowiązek.
– A ty powinieneś spełniać swój, a nie naginać fakty, jak ci wygodnie. Widziałeś, jak było. Nie możesz mnie ukarać za coś, czego nie zrobiłem. Kreator na to nie pozwoli.
Wielki gryzoń przez dłuższy czas przypatrywał się energomancie w milczeniu, nie poruszywszy się ani o jotę. Azureus zrobił krok do tyłu. Łudził się, że być może Grisus o nim zapomni... albo go nawet nie zauważył. Nie, to niemożliwe. Skoro słyszy myśli Posłańca, to znaczy, że został już dostrzeżony. Cholera.
– Po co ci te przedmioty? – spytał w końcu antropomorficzny szczur. – Czego jeszcze chcesz? Nie potrafisz docenić tego, że żyjesz na Płaszczyźnie Pokoju? Kreator stworzył dla was krainę bez przemocy, gdzie jedna istota nie może podnieść ręki na drugą. Sami tego chcieliście. Inne Płaszczyzny rozdzierane są przez wojny. Okaż wdzięczność Kreatorowi i zawróć.
– Właśnie okazuję. Kreator stworzył mnie Cholerykiem i Poszukiwaczem, taką rolę każe mi odgrywać, a ja robię to, co do mnie należy. Czynię wszystko zgodnie ze swoim charakterem. Dał mi też moc, nie po to, bym jej nie używał, lecz w jakimś celu. Mam zamiar z niej skorzystać – widząc, że Grisus lekko drgnął, Montag dodał szybko: – Wiem, że możesz mnie zniszczyć, lecz robię tylko to, do czego – jak mi się wydaje – powołał mnie Kreator. Nikogo nie skrzywdziłem; pojmałem Inferusa, lecz zrobiłem to w obronie własnej. Spójrz. Dotarłem tak daleko, a Kreator do tej pory mnie nie ukarał. Może tego nie chce? Może taka jest jego wola? Może mam otworzyć te drzwi? Przybywasz z jego polecenia czy przyszedłeś tu sam? Jeżeli cię przysłał, trudno, zabij mnie. Podjąłem ryzyko, wiedziałem, w co się pakuję i jakie grożą mi konsekwencje. Zrobiłem to z własnej woli i niczego nie żałuję. Jeżeli jednak przybyłeś tu sam, to pomyśl. Chcesz sprzeciwiać się woli Kreatora?
Grisus milczał, a Azureus skulił się w sobie, czekając już tylko na śmierć. Arogancja i bezczelność Montaga przeszły wszelkie granice, Demon był pewien, że już po nich. Miał tylko nadzieję, że w życiu pośmiertnym istnieje jakaś sprawiedliwość i będzie mógł nakopać energomancie do jego – wtedy już eterycznego – tyłka.
W końcu Grisus posłał im kolejne myśli.
– Zabawny z ciebie człowiek. Wiedz, że cały czas cię obserwuję.
Azureus odetchnął z ulgą. Posłaniec zniknął! Znowu im się udało!
– Szlag! Było blisko!
– Blisko to się ma do łóżka, choć i to nie zawsze – mruknął ponuro Montag; wyglądało na to, że rozmowa z Posłańcem wyssała z niego cały optymizm. Mimo to ruszył do przodu.
– Pokonajmy te cholerne drzwi i chodźmy stąd...
– Montag, po co ty tam idziesz? - spytał Demon, gdy energomanta otworzył w końcu wrota. – Grisus miał rację. To bez sensu. Co ty chcesz osiągnąć? Po co ci to?
– Nie będę zdychał na Płaszczyźnie Pokoju – warknął człowiek. – Oni wmawiają nam, że nic nie można zmienić, ale mylą się, Azureus, mylą się. Zobaczysz.
Wkroczył do środka. Dotarli do skarbu.

* * * * *

Gdy wyszli na powierzchnię, Montag z obrzydzeniem zdał sobie sprawę z tego, jak strasznie śmierdzą. Nie to, żeby miało to jakieś większe znaczenie. Azureus to śmierdział cały czas, a i w perfumerii się przecież nie znaleźli. Slumsy cuchnęły bowiem ohydnie i pięknością też nie grzeszyły – walające się wszędzie, poskręcane kawałki metalu miejscami tworzyły góry tak wielkie, jak czterech rosłych chłopów, blokując całkowicie niektóre ulice. Tam, gdzie ich nie było, leżały inne, najprzeróżniejsze śmieci – niektóre były organicznymi odpadami rezydujących tu degeneratów. O, właśnie z jednego z kamiennych domów – albo raczej ruiny, obdrapanej, z powybijanymi oknami i wyrwanymi drzwiami – wyzierała ohydna morda, z zaciekawianiem obserwując towarzyszy. Montag był pewien, że czai się ich tu więcej, tylko poukrywali się między śmieciami albo leżą gdzieś w rowach i bełtają. Mimo to nie bał się, że ich napadną – wszyscy mieszkańcy Płaszczyzny Pokoju respektowali zakaz stosowania przemocy.
Spojrzał na niebo. Tego dnia kopuła Płaszczyzny mieniła się słabą zielenią.
– Chodźmy – rzekł do Azureusa. – Odwiedzimy Knura.
Demon o dziwo się nie odezwał. Pewnie jeszcze nie doszedł do siebie po wizycie w Labiryncie.

* * * * *

Dosyć długo przedzierali się przez góry śmieci, kręte uliczki i ruiny budynków, nim w końcu natrafili na osobnika o gębie jeszcze bardziej zakazanej niż reszta miejscowego kolorytu, ale za to nie bełkoczącego, nie idącego posuwistym krokiem i u którego skolioza nie zdążyła się jeszcze rozwinąć. I jego strój był nieco bogatszy niż łachmany miejscowych pijaczyn. Człowiek Knura.
Nie trzeba go było długo przekonywać, by zechciał zaprowadzić ich do szefa. „Dawaj w łapę, jedź na gapę", „kto smaruje, ten peregrynuje", jak to mówią mądrości ludowe. Poprowadził ich między wielkimi stertami odpadów i groźnie wyglądającymi kamratami, patrzącymi na nich wilkiem. Oczywiście żaden z nich nie mógł tknąć ich palcem, tak więc towarzysze – mimo tego, że czuli się nieco nieswojo – raźnie szli przed siebie. Nikt im nie był tu przychylny, ale nawet gdyby ta banda mogła ich zaatakować, to nie stanowiłaby większego problemu. Azureus był pewien, że dałby radę całym slumsom i nawet by się nie spocił. A Montaga musiał niestety chronić, tak więc i jemu włos by z głowy nie spadł.
W końcu wyszli na mały placyk. Tuż przed nimi, pod zadaszeniem i na stosie brudnych poduszek, leżał Knur.
Oczywiście tak się nie nazywał – naprawdę był Aleksandrem Kwarenem Nautenusem Saphorinem i nikt nigdy nie ośmielił odezwać się do niego per „Knur". Wszyscy przezywali go tak za plecami. Jasne, nic nikomu nie mógł zrobić bezpośrednio, ale sprytny Aleksander wyspecjalizował się w aranżowaniu tak zwanych nieszczęśliwych wypadków, a tych, którzy wyjątkowo mu podpadli, zamykał w ciemnej, pozbawionej okien komnacie i „gubił" klucz. Zazwyczaj „odnajdywał" go po jakichś dwóch miesiącach, gdy nieszczęśnik zmarł już w męczarniach z głodu. Bezpośredniej przemocy jednak nie używał, tak więc Kreatorowi nigdy nie podpadł.
Jednakże trudno było nie porównywać Aleksandra do knura. Pomijając już to, że był gruby jak bela, miał małe, kaprawe oczka i zdeformowane, lekko oklapłe uszka, to jeszcze lubił otaczać się świniami. Gdziekolwiek nie szedł, towarzyszyła mu cała gromada wieprzy i macior, tak samo wypasionych i wrednych, jak on sam. Wśród jego ludzi krążyły plotki, jakoby owe świnie były wytrenowane na prawdziwych zabójców, najwierniejszych strażników Aleksandra; inni powiadali, że Saphorin w istocie był knurem, który eksperymentował z magicznymi eliksirami i w wyniku nieszczęśliwego wypadku zmienił swą postać, a może nawet został pokarany przez samego Kreatora, i uwięziono go w ciele człowieka. Tak czy tak, kochał tylko te zwierzęta, tylko je szanował i tylko im nigdy w życiu krzywdy by nie zrobił, choć jego podwładni patrzyli głodnym wzrokiem na te tłuściutkie kotleciki.
– Kurza stopa. – zadudnił swym grubym, chrapliwym głosem, gdy zobaczył energomantę i Azureusa. – Montag! Ty żyjesz, skurczybyku!
– Nie wiedziałem, że tak się będziesz cieszył na mój widok... – mruknął zdezorientowany energomanta.
Knur przyglądał mu się przez chwilę, a potem wybuchnął tubalnym śmiechem.
– Wróciłeś z Labiryntu! No jasne, że się cieszę!
Widząc niepewną minę Montaga, zachichotał.
– O tak, nie dziw się, mój drogi. Stary Aleksander wie o wszystkim! Wiem, gdzie polazłeś. I cieszę się, że zawróciłeś, nim stało ci się co złego. Jesteś taką naszą miejscową maskotką, szkoda by było, gdybyś wyciągnął kopyta, kurza stopa.
– Nie zawróciłem.
Teraz to roześmiali się wszyscy – Aleksander, jego ludzie, gapie; nawet świnie głośno kwiczały.
– Och, przestań – Knurowi aż łzy do oczu napłynęły. – Przestań, mam na sobie nowe gacie!
– Nie żartuję.
Na placu momentalnie zapadła ciężka cisza.
– Stary Aleksander lubi się bawić i lubi pożartować – rzekł watażka, mrużąc groźnie oczy. – Ale nie lubi, jak się z niego nabija. Czyżby mój ulubieniec, mój drogi Montag, robił sobie ze mnie jaja?
– Nie, jakżebym śmiał – energomanta ukłonił się lekko. – Mówię prawdę. Azureus może potwierdzić. Razem pokonaliśmy Labirynt.
– O tak – Demon wyprężył się dumnie. – Trzeba przyznać, że...
– Zamknąć się! – wrzasnął Aleksander, zrywając się ze swojego legowiska; zrobił się strasznie czerwony na gębie. – Trzech rzeczy na świecie nie znoszę – rzeźników, chamstwa i ohydnych kłamców!
Świnie zakwiczały przeraźliwie. Wyglądało na to, że palą się do bitki. Azureus poczuł się trochę nieswojo, patrząc na rozwścieczoną wieprzowinę.
– Kłamców? – teraz to gęba Montaga zrobiła się czerwona; zazwyczaj robił się taki po kilku tanich winach, tym razem jednak nie był wstawiony, lecz rozeźlony nie na żarty. – No to patrz, Aleksandrze Kwarenie Nautenusie Saphorinie!
Wyciągnął spod szaty jeden z przedmiotów, które znaleźli za drzwiami. Mieszkańcy slumsów wydali z siebie okrzyk pełen zdumienia i podziwu.
Oto bowiem Montag trzymał w dłoniach prawdziwe szkło.
Konkretnie cylindryczny przedmiot, przypominający magiczną różdżkę. Nie to jednak było najważniejsze, najważniejszy był materiał, z którego go wykonano. Szkło. Prawdziwe szkło!
Świnie chrumkały, patrząc z niepokojem na ten obiekt, a Knur zrobił takie oczy, że wydawało się, iż zaraz wypadną mu z orbit i potoczą się po brudnej ziemi slumsów.
– Bogowie! – sapnął. – Niech mnie Zarządca zawiesi na murach! Toż to...! Toż to...! Skąd to masz?
– Mówiłem już – tym razem na obliczu energomanty malowała się satysfakcja i duma. –Pokonałem Labirynt. Zdobyłem Różdżkę i przyniosłem ją do ciebie nie bez powodu. Chcę ci ją podarować.
Przez długi czas nikt nie wydał ani jednego dźwięku. Nawet świnie.
– Podarować? – spytał podejrzliwie Knur, wiedząc, że na świecie nic za darmo nie ma.
Nie pomylił się.
– Oczywiście będę prosił o małą przysługę... w zamian za Różdżkę – wyjaśnił Montag.
– Aha... - rzekł ostrożnie watażka, zastanawiając się nad dalszym ruchem. – To mogę zrozumieć... Ale powiedz mi – Aleksander nagle wyprężył się jak struna – przyszedłeś tutaj jedynie z kumplem, masz w ręku rzecz, która może pozwolić mi zmienić Status i zabierze mnie z tej cholernej dzielnicy, jesteś otoczony przez moich ludzi, którzy w każdej chwili mogą skoczyć ci na kark i odebrać Różdżkę... nie muszę wcale z tobą pertraktować, mogę odebrać ci to, czego pragnę... nie boisz się?
– O nie – Montag skłonił się lekko. – Wiem wszakże, że nikt nie ośmieli się złamać zakazu Kreatora, tym bardziej, że przecież chcę ci to oddać dobrowolnie – a przysługa, której żądam w zamian, jest bardzo niską ceną.
– Dobra – zachichotał Knur, wstając z poduszek. – W takim razie stoi. Daj mi Różdżkę, znudziły mi się te przeklęte slumsy – rzekł, podchodząc do swego rozmówcy.
Montag zaśmiał się głośno.
– O nie, mój drogi Aleksandrze, taki głupi nie jestem. Najpierw proszę o spełnienie mej prośby.
Knur zawahał się, a gęba wykrzywiła mu się w grymasie gniewu. Nie przywykł do tego, by ktoś stawiał mu żądania i jeszcze odmawiał spełniania jego poleceń.
– Decyduj się szybko, Aleksandrze! – ponaglił go Montag. – Decyduj się szybko, bo Azureus i ja sobie stąd pójdziemy.
– Ciekawe jak? – zadrwił jeden ze sługusów Knura, wykorzystując okazję, by podnieść się w oczach szefa.
Montag wzruszył ramionami.
– Wiecie, że jestem energomantą. Mogę oślepić was wszystkich strumieniem fotonów, a gdy będziecie trzeć rączętami oczęta, pójdziemy sobie i już nie wrócimy.
Wódz podrapał się po głowie, intensywnie myśląc nad wyjściem z tej sytuacji. Wiedział, że jego gość nie blefował – kiedyś nawet widział go w akcji – a Różdżka była jedynym przedmiotem, który mógł mu zapewnić zmianę statusu społecznego, nie było więc co ryzykować. No trudno.
– Chamstwo i prostactwo... – mruknął do siebie, zaciskając pięści. – Kurza stopa, Montag – rzekł głośno. – Skąd mam wiedzieć, że mnie nie wykiwasz?
– Nie wykiwam. Jeżeli jednak mi nie wierzysz i to cię uspokoi, to mogę przekazać Różdżkę Azureusowi, niech on da ci słowo. Wiesz, że mój Demon nie może łamać obietnic.
– Ty kanalio wstrętna! – oburzył się Azureus, wiedział bowiem, że jeśli Montag zmusi go do złożenia obietnicy, a następnie do jej złamania, to Demon straci życie. Szlag.
Knur długo się zastanawiał, nim w końcu skinął głową.
– Dobra, niech będzie. Mów, czego chcesz.
Energomanta powiedział, a Aleksander zaczął sobie rwać włosy z głowy.

* * * * *

– Jesteś szalony – rzekł Azureus, ale bez większego entuzjazmu; prawdę powiedziawszy, znudził się już ciągłym powtarzaniem tej samej kwestii, która na dodatek nie robiła większego wrażenia na Montagu.
– Zaciąłeś się?
– Sam dobrze wiesz, że nie na tobie mi zależy, lecz na sobie. Dobra, Zarządca nic nam nie może zrobić, ale to, co zamierzasz... to już naruszenie porządku. Kreator albo Grisus mogą interweniować! A jeżeli zginiesz, to ja też umrę.
– Dlatego lepiej módl się, żeby się tak nie stało.
Szli dłuższą chwilę w milczeniu. Azureus nie miał zamiaru strzępić języka po próżnicy. Wiedział, że nie ma żadnego wyboru i prawie się już pogodził z losem. Choć z drugiej strony, to od kiedy tylko został niewolnikiem Montaga, bał się, że Kreator pokarze go za czyny jego pana. Zdążył się już nawet przyzwyczaić do myśli, że któregoś dnia Kreator wypali mu dziurę w tyłku. A do tej pory nic takiego nie nastąpiło.
– Bierzesz z sobą tego naszego przyjaciela? – spytał w końcu. – Wiesz, „Oto prawda, trzy akordy, dobrze gram, zamknąć mordy"?
Montag uśmiechnął się szeroko.
– Ale z ciebie okrutna bestia. Chcesz i jego wplątać w konflikt z Kreatorem tylko dlatego, że go nie lubisz? A to mnie krytykujesz.
– Jego rzępolenie obraża moje poczucie estetyki! – obruszył się zdegustowany Demon. – Są przecież jakieś granice...
Montag zachichotał.
– Pójdzie z nami. Potrzebujemy małej dywersji.
Azureus wzruszył ramionami.
-–A nasz drugi przyjaciel? – spytał. – Kapłan Nhu...
– Nie wymawiaj jego imienia! – syknął zdenerwowany energomanta, oglądając się przy tym na wszystkie strony. – Lepiej nie zwracać na siebie uwagi Pana Węży!
– I to mówi ten, który zadziera z samym Kreatorem!
– Tak, ale to co innego – przez plecy Montaga przeszedł dreszcz; wyglądał na naprawdę przerażonego.
– Tak? A jaka jest różnica?
– On jest kapryśny, Kreator nie. – Azureus czekał, aż jego towarzysz rozwinie ten wątek, lecz zamiast tego energomanta rzekł: – Ale tak, jego kapłan zapewne pójdzie z nami.
– Tak? Wydawało mi się, że woli się nie angażować osobiście.
– Nie wierzył, że uda nam się pokonać Labirynt. Teraz nie będzie trzymał się z boku. Teraz wie, że możemy dać radę. I damy, mówię ci!
Demon wzruszył ramionami.

* * * * *

Azureus był istotą kochającą sztukę.
Gdy jeszcze żył w Rdzeniu, oddawał się wszelkim kulturalnym rozrywkom – czytał mądre książki, słuchał pięknej muzyki i oglądał wspaniałe obrazy. Jako Demon nie starzał się i nie mógł umrzeć (chyba, że ktoś by go zniszczył, lecz do tego trzeba było niemałej mocy), tak więc nieco się nudził i jakoś musiał wypełnić ten nieskończony czas, który miał do dyspozycji. Dla innych Demonów godziwą rozrywką było dręczenie ludzi, zabijanie sferycznych zwierząt albo tworzenie własnych państewek. Azureus kiedyś próbował utworzyć własny kraj, rządzony przez radę filozofów, której był przewodniczącym, ale okazało się, że za poddanych miał same barany, tak więc sprawa rypła się z hukiem – dosłownie. Rebelia, rewolta i rycerze z długimi mieczami i zakutymi łbami. Nie chciało mu się jej tłumić i przywoływać tej bandy prostaków do porządku, tak więc wrócił do siebie. Rozsmakował się w sztuce i doszedł do wniosku, że ma nieprzeciętny gust i kulturę osobistą.
Dlatego też zdegustowany patrzył na scenę rozgrywającą się przed nim.
– I ja mu wtedy mówię - „najpierw niech przejdzie ta pierdząca krowa!"
Właśnie. Atonus, gruby jak świnia, łysy jak kolano, ciemny jak tabaka w rogu „bard" o obwisłych, tłustych wargach, który znał jedynie cztery akordy na gitarze, próbował być zabawny. Ale tylko on śmiał się ze swego dowcipu. Śmiał się tak głośno, że czerwony beret zsunął mu się na oczka. Azureus westchnął. Co on tu robi?
Rozglądnął się wokół. Stali na dachu jednego z brudnych, opuszczonych budynków Średniej dzielnicy, tej, gdzie mieszkała większość ludności Płaszczyzny Pokoju. Montag kucał na krawędzi, w skupieniu przyglądając się wielkiemu placowi przed główną bramą, prowadzącą do Dzielnicy Wyższej. Trzymał ręce na głowach dwóch wiercących się macior. O tak, Montag poprosił Knura o dwie świnie i chociaż Aleksander prawie zawału dostał, słysząc tę prośbę, w końcu uległ, skuszony Różdżką, dzięki której mógł opuścić śmierdzące slumsy i przenieść się do lepszych części Miasta. Poza tym Azureus osobiście przyrzekł, że będzie strzegł zwierząt jak oka w głowie i włos im z łbów nie spadnie. Wspaniale. Teraz był niańką dla macior. Na Kreatora, nigdy w życiu by nie przypuszczał, że zostanie świniopasem.
Obok Montaga stał osobnik w czarnym płaszczu, z kapturem naciągniętym na twarz. Był to przerażający człowiek; nawet Azureus, Demon, nie czuł się komfortowo w jego towarzystwie. Był kapłanem Pana Węży, mrocznego boga z innego wymiaru, którego okrucieństwo dobrze znano we wszystkich Sferach. Wszyscy cieszyli się, że gnębi ludność innego, nieznanego im, uniwersum i nikt nigdy nie wymawiał jego imienia, by przypadkiem nie zainteresował się Płaszczyznami Kreatora. Niestety, nawet tutaj miał swych wyznawców, czego przykładem był ten niepokojący kleryk. Na szczęście jednak na Płaszczyźnie Pokoju mieszkało tylko trzech takich osobników – widocznie kult uznawał to miejsce za mało interesujące. Ale to i tak o trzech za dużo.
– I ja mu wtedy mówię: „To nie o twoją żonę chodzi!" – Atonus dalej się śmiał, nie zauważywszy nawet, że Azureus nie zwraca na niego najmniejszej uwagi.
No dobrze, „bard" obrażał poczucie estetyki Demona, ale nawet on nie nigdy wzniósł się na takie wyżyny kiczu, jakie teraz miały miejsce na placu.
Wypełniał go tłum ludzi, zapędzonych tutaj przez gwardzistów Zarządcy, by brali udział w tej imprezie. Większość z ubrała się prosto, lecz schludnie. Między nimi dostrzec można było kilku odzianych w brudne łachmany, których Kreator z jakiegoś powodu nie władował do slumsów, oraz kilku w krzykliwe, kiczowate stroje bogaczy. Ci mieli nawet własnych służących. Wszyscy otaczali plac zwartym półkolem, czekając, aż w końcu zacznie się uroczystość.
Pomijając porozwieszane na okolicznych budynkach różowe sztandary, gromadę trębaczy, wygrywających jakieś durne fanfary, grupę gwardzistów w wypucowanych strojach i statki powietrzne, latające nad tłumem, najgorszy był chyba herold, stojący pośrodku tego całego zamieszania. Pompatyczny dureń. Nie dość, że tańczył jak małpa i wił się jak piskorz, to jeszcze na dodatek gadał pierdoły o potędze i szlachetności Zarządcy. Wszyscy wiedzieli, że Zarządca to kanalia, tak więc tego durnego ględzenia nikt nie słuchał. I jeszcze ten irytujący, modulowany głos... Herold chciał brzmieć jak człek elokwentny, a wychodził na bufona.
Za nim znajdowała się wielka brama, prowadząca do Wyższej dzielnicy. Była tak wysoka, że górowała nad murami miejskimi i tak szeroka, że stu chłopa w szeregu mogłoby przez nią przejść. Na tę okazję została przystrojona brokatem, różnokolorowymi szarfami i innym badziewiem.
Co roku jest tak samo beznadziejnie.
Oto bowiem nadszedł dzień Odnowienia przysiąg.
– Gotujcie się – rzekł nagle Montag, odwracając się do Azureusa i Atonusa. – Zaraz wylezie!
Miał dobre wyczucie czasu. Ledwo skończył mówić, a Rydwan Zarządcy pojawił się nad bramą.
Przypominał nieco otaczające go statki powietrzne – przywodził na myśl wóz przytwierdzony do wielkiego balona, ze śmigłem z tyłu i skrzydłami po bokach, które to umożliwiały manewrowanie. W przeciwieństwie jednak do standardowych jednostek tego typu, jego wnętrze wyłożone było puchowymi poduszkami, a na stojaku, przyczepionym do podłogi, znajdowała się butelka wina. Wypucowany był tak, że oczy wypływały. I oczywiście siedział w nim Zarządca.
Przy nim Knur wyglądał na chudzinkę, zabiedzonego gruźlika albo nędzarza, który nie jadł co najmniej dwa miesiące. Zarządca bowiem wydawał się zwałami tłuszczu, jedną wielką górą tłuszczu, z której wyzierała tylko mała, pulchna, łysa głowa i wystawały łapy jak bochny chleba. Ogółem wyglądał jak pulpet.
Gdy wylądował swoim lśniącym wehikułem, rozległa się kiczowata, pompatyczna melodyjka, tłum wydał mało entuzjastyczne „hura", a na placu pojawili się tancerze i kuglarze. Ktoś zaczął zawodzić operowo-patriotyczną pieśń; ktoś inny uderzył w bębny. Do powietrznego wehikułu rzuciły się dwie niewiasty, by podziękować dobrodziejowi Miasta za jego wspaniałe rządy. Tylko nieliczni wiedzieli, że były podstawione i opłacone. Nikt normalny nie chciałby się za darmo zbliżyć do tej góry mięsa.
Ten wspaniałomyślnie dał się pocałować w złoty pierścień, a potem spróbował wyjść ze swego rydwanu. Niestety, sztuka ta okazała się karkołomna; zmęczyła się, biedaczyna, i postanowiła zostać na poduszkach.
W końcu uśmiechnął się szeroko (w tym momencie skojarzył się Azureusowi z piekarzem, choć sam nie wiedział, czemu) i uniósł pulchną dłoń. W jednej chwili zamilkły wszystkie śpiewy, trąby i rozmowy. Oto Zarządca zbierał się, by przemówić.
Podbiegł do niego herold, podtykając mu pod usta wielką trąbę, służącą do wzmacniania fal akustycznych. Władca chrząknął, po czym rzekł matowym, delikatnym głosem:
– Moi drodzy Mieszkańcy! Jak sami wiecie, moje rządy były dla was czasem pokoju, podczas których żyliście dostatnio i we wzajemnym poszanowaniu. Tak właśnie było. Patrzyłem na to z wielką radością, albowiem jesteście dla mnie jak dzieci i zależy mi na tym, by być dla was dobrym ojcem. A wydaje mi się, że takim jestem. Wszakże żyje się wam spokojnie i dostatnio. Tak więc teraz, gdy oto przyszła chwila Zaprzysiężenia, staję tutaj przed wami, przed bogami i przed Kreatorem, wiedząc, że dałem z siebie wszystko dla tej Płaszczyzny i wyrażając ufność, że to wystarczy, by zostać wybranym Zarządcą na kolejną kadencję. Wtedy...
– Dobra, Me're'thul – Montag zwrócił się do wyznawcy Pana Węży – daj znak swoim ludziom, żeby zaczęli.
– Nie trzeba – rzekł kapłan głosem, który na myśl przywodził papier ścierny. – Spójrz.
Rzeczywiście, energomanta zauważył w tłumie jakieś poruszenie. Kilka grupek ludzi zaczęło wymachiwać pięściami, rzucać pomidorami pod nogi grubasa (w twarz nie mogli celować) i krzyczeć:
– Chcemy nowego Zarządcy! Chcemy nowego Zarządcy!
– Pięknie – rzekł usatysfakcjonowany Montag. – Jak to zrobiłeś?
– O, to bardzo proste – zachichotał Me're'thul. – Co prawda moi ludzie trochę ich podburzyli, ale tylko trochę. Lud Miasta ma dość tego grubego wieprza, co opycha się jak świnia i nie przejmuje prostym ludem.
– No tak, po co ma się przejmować, skoro jesteśmy na Płaszczyźnie Pokoju – rzekł z goryczą energomanta. – Może ich olewać, a oni nic mu nie zrobią, bo nie mogą używać przemocy. I nie musi nawet tłumić rozruchów.
– Ciekawe, jak poradzi sobie teraz – zachichotał Me're'thul, czerpiąc satysfakcję z pełnego niepokoju i bezsilności oblicza Zarządcy, który rozglądał się wokół, nie bardzo wiedząc, jak zareagować.
Gwardziści jednak już otaczali lekkim kołem awanturujących się ludzi, a zza jednego z budynków wychodziło trzech mężczyzn o ogolonych głowach, ubranych w błękitne szaty – psioników.
– Dobra, pora ruszać – Montag odwrócił się do Azureusa i Atonusa. – Idziemy. Me're'thul, zostań tu i obserwuj, co się dzieje.
Kapłan skinął głową, a energomanta, Demon, „bard" i dwie świnie zbiegli po schodach na dół, na ulicę.

* * * * *

– O dobrzy, dobrzy ludzie słuchajcie mnie!
Oto czas, byście o swe prawa zadbali!
O tak, tak, przypomnijcie sobie je!
I się upomnieć o nie nie bali!
– Bogowie... – mruknął Azureus, ukrywając twarz w dłoniach. – Co za wstyd, co za wstyd...
Występ Atonusa był tak beznadziejny, że nawet Demonowi było głupio, choć przecież nie miał z nim nic wspólnego. Mimo to „bard", stojący teraz na jednej ze skrzyń i wyjący swą pieśń, stał się dla zwyczajnych ludzi autorytetem, zagrzewającym do walki „artystą". A jego rzępolenie tak zdumiało sługusów Zarządcy, że wręcz usadziło w miejscu gwardzistów i psioników, którzy już się brali za odgradzanie niezadowolonych ludzi od tych spokojnych. Oni też nie mogli uwierzyć w to, co wyrabiał Atonus.
– Bo gdy nadejdzie ciemna noc
Nie spojrzycie sobie w oczy
Będziecie musieli nałożyć na łeb koc
Oto wstyd was wszystkich toczy!
Gdy trzeba było, staliście niemi
Jak manekiny, nie walcząc o swoje
Zaufajcie więc wszyscy mi
Bo moje to twoje, a twoje to moje!
Przywódca gwardzistów rozkazał trójce swoich ludzi, by zabrali gitarę bardowi. Ci nader chętnie rzucili się wykonać rozkaz.
– Jesteście jak trąd
Idę już stąd!
Zawył Atonus, po czym odwrócił się na pięcie i dał nogę. Jednakże jego występ wydał owoce. Coraz więcej ludzi burzyło się przeciwko Zarządcy, próbując go werbalnie przekonać, by ustąpił ze stanowiska. Ten nie miał takiego zamiaru; chciał utrzymać się na stołku i wykonywać swą funkcję przez kolejny rok. Musiał jednak usunąć pieniaczy, nie uciekając się do przemocy. Dlatego też jego gwardziści delikatnie, acz stanowczo, popychali protestujących do tyłu. Ci odpłacali tym samym, tak więc obie wrogie sobie strony trwały w beznadziejnym impasie i żadna z nich nie mogła zdobyć przewagi. Wszystko mogli zmienić psionicy, których subtelne psychiczne sugestie miały skłonić protestujących do uspokojenia się. Montag wiedział, że psioni są ich najgorszymi wrogami.
Jednakże zdecydowana większość ludzi, choć niezadowolona z rządów obecnego Zarządcy, nie protestowała. Stali spokojnie, przygnębieni i zrezygnowani. Nie opłacało się walczyć, nie opłacało się niczego zmieniać, nie było bowiem żadnej alternatywy. Ba! Na dobrą sprawę to nie było żadnego innego kandydata na stanowisko Zarządcy, a jeżeli był, to go nie znali. A jeśli ten następny będzie gorszy od obecnego?
Nie dało się przeprowadzić gwałtownej rewolucji na Płaszczyźnie Pokoju.
Montag uśmiechnął się paskudnie i wyciągnął zza pazuchy słój, w którym kotłowała się zielona mgiełka – rozgniewany Inferus. Energomanta zachichotał, po czym bezceremonialnie wepchnął szyjkę słoja w zad jednej ze świń. Zwierzę zakwiczało przeraźliwie; kwik urwał się jednak niespodziewanie, jak nożem uciął, a zastąpiło go gniewne chrumkanie. Inferus został zmuszony do opętania maciory i nie było mu to w smak.
– Dobra, Azureus, teraz! – rozkazał Montag, gdy grupa gwardzistów rzuciła się w pogoń za Atonusem, a protestujący zaczęli drzeć się tak głośno, że niemalże przekrzyczeli grę trąb.
– Nienawidzę cię, wiesz? – jęknął Demon, ale nie miał żadnego wyboru. Musiał wykonać jego polecenie.
– Wsadź sobie te skargi w... buty – energomanta uśmiechnął się w odpowiedzi i w jednej chwili on i Azureus odrzucili swoje materialne formy.
Montag znowu zamienił się w błyskawicę, Demon natomiast wyszedł ze swego ohydnego, śmierdzącego ciała. O, jak wspaniale! Poczuł się tak, jakby ściągał z siebie brudne, lepiące się ubranie. Już po chwili skóra grubego nizioła spadła na ziemię, jak stary płaszcz, a wyleciała z niego, niczym dym, prawdziwa forma Azureusa – lazurowa mgła.
Teraz mogli przystąpić do działania.
Iskrząca, niewidzialna dla śmiertelników, chmura energii, będąca Montagiem, uderzyła w tyłek opętanej przez Inferusa świni. Zwierzę kwiknęło, a potem wyskoczyło zza węgła, między tłum ludzi. Inferusowi nie spodobało się takie traktowanie i to było widać, bowiem oczy maciory rozbłysły zielonym, wściekłym blaskiem.
– Na Kreatora, potwór! – krzyknął ktoś. – Wściekły knur!
Już po chwili w tłumie zrobiła się wyrwa, gdy przerażeni mieszkańcy Średniej dzielnicy zaczęli uciekać przed „piekielną świnią".
Inferus wyglądał na zdumionego reakcją ludzi, nie miał jednak czasu się nad tym zastanawiać – oto w jego kierunku biegli gwardziści. Świnię mogli spętać, a nawet zawlec do rzeźni, a jako że taka perspektywa niezbyt uśmiechała się Demonowi, zrobił jedyną rzecz, jaką mógł teraz zrobić. Uciekł.
Azureus obserwował, jak opętane zwierzę znika w krętych uliczkach Miasta, a grupa strażników rzuca się za nim w pogoń. Musiał zapamiętać, gdzie Inferus pobiegł – dał słowo Knurowi, że świniom nic się nie stanie, musiał go dotrzymać.
Trzask energetyczny przywrócił go do rzeczywistości. Azureus się zagapił, a Montag się niecierpliwił. Jeżeli mieli wygrać, ich zgranie musiało być idealne.
Demon rzucił się więc między ludzi, wcześniej stając się niewidzialnym, podczas gdy energetyczny Montag usadowił się między uszami drugiej świni. Azureus zauważył, że Inferus narobił sporego zamieszania i protestujący zaczęli przedzierać się coraz dalej, chcąc zapewne osobiście zanieść skargi do Zarządcy. Gwardziści zagradzali im jednak drogę i za chwilę odetną ich od centrum placu. Na dodatek psionicy nie próżnowali i uspokajali tych co bardziej wzburzonych. Trzeba było działać natychmiast.
Demon szybko wypatrzył człowieka czynu, stojącego na tyłach strażników i wydającego rozkazy, z fajką wetkniętą w usta. Oto przywódca!
– Nie ma sensu bawić się z tymi leszczami – szepnął mu do ucha. – Oni i tak nie mogą nic zrobić Zarządcy... to przecież Płaszczyzna Pokoju. Ale ta piekielna świnia to co innego. To potwór! Może zrobić komuś krzywdę! Niepotrzebnie trzymasz tu swych ludzi – lepiej niech zapolują na tę bestię!
– Nie mogę opuszczać posterunku... – mruknął do siebie kapitan, święcie przekonany, że słowa, które usłyszał, były jego własnymi myślami. – Zarządca się wścieknie...
– E tam! Daj spokój! Jeśli będziesz działał zachowawczo, nigdzie nie zajdziesz! Tylko ludzie aktywni, z własną inicjatywą i pomysłami, wspinają się po szczeblach kariery! Wszyscy wiedzą, że Zarządca troszczy się tylko o siebie i jego nędznego wizerunku nic nie zmieni. Ale pomyśl o sobie! Jeśli teraz rzucisz się za tą świnią, ludzie cię pokochają!
– No nie wiem...
– A ja wiem! Pokochają cię i będziesz popularny! Wtedy Zarządca nie będzie mógł nic ci zrobić, nie będzie miał innego wyboru, tylko cię awansować! A w przyszłości... kto wie, może to ty zostaniesz Zarządcą?
Kapitan milczał długo, rozważając ten pomysł. W końcu jednak podjął decyzję.
– Kompania, za tą świnią!
To rzekłszy, pierwszy rzucił się w pogoń.
Gwardziści patrzyli przez chwilę za swoim przywódcą, zdumieni jego rozkazem, w końcu jednak wzruszyli ramionami i pobiegli za nim.
– Idioci! - krzyczał przerażony Zarządca. – Co wy robicie!? Co robicie? Wracać mi tutaj! Bronić mnie!
Jego piskliwy głosik nie przebił się jednak przez tumult panujący na placu. Żołnierze już rzucili się w pogoń za świnią, a protestujący – w kierunku Zarządcy. Azureus szybko ruszył na psioników, by i ich zneutralizować, oni bowiem byli teraz największym zagrożeniem.
Tymczasem Montag skierował się ku placowi, pędząc równocześnie przed sobą przestraszoną świnię. Uderzał ją w zad lekkimi wyładowaniami elektrycznymi i, mimo że ludzie nie widzieli jego energetycznej postaci, to jednak rzucali się do ucieczki – bali się, że mają do czynienia z kolejnym demonicznym zwierzem. Już po chwili maciora oczyściła Montagowi drogę do Zarządcy.
Psionicy jednak nie próżnowali i gniew protestujących zaczął wyraźnie przygasać. Wielu ludzi przestało już krzyczeć, a inni mieli mętne, rozmarzone oczy. Co gorsza, jeden z psionów musiał też wpłynąć na oddział gwardzistów, ten bowiem wracał do swego pana, gotowy do obronienia go przed potworem. A na dodatek Zarządca – choć blady jak ściana i cały spocony – pchnął dźwignię swego pojazdu, uruchamiając śmigła. Azureus nie znał zasady działania powietrznej machiny, zdawał sobie jednak sprawę, że za chwilę balon uniesie grubasa ku chmurom. Trzeba działać szybko.
Wiele nie myśląc, podleciał do psioników i zrzucił osłonę niewidzialności. Widok wyrazów ich twarzy był bezcenny.
Przestraszeni mężczyźni pisnęli jak małe dzieci i rzuciwszy się do tyłu, stracili równowagę i upadli na plecy. Ich koncentracja została złamana i gwardziści, nie słyszący już mentalnych rozkazów, zatrzymali się w miejscu, zdezorientowani. To wystarczyło świni, popędzanej przez Montaga, by przebić się do Zarządcy.
Niestety, powietrzna machina grubasa już oderwała się od ziemi.
Na mniej więcej metr.
Na więcej nie zdołała, bowiem w akompaniamencie ogłuszającego huku balon pękł, a maszyna runęła na ziemię. Zarządca jęknął, przerażony, a Azureus szybko stał się niewidzialny. Jego rola się skończyła.
Zapobiegliwie schował się za jednym z budynków, by skonfundowani psionicy zbyt szybko go nie zlokalizowali, i obserwował dalszy rozwój wydarzeń.
Świnia okrążyła uziemiony statek Zarządcy. Ten, widząc piekielne zwierzę z tak bliska, jęczał i trząsł się jak osika, na szczęście jednak dla niego maciora była tak samo przestraszona, jak on sam, i szybko pobiegła dalej. Azureus dostrzegł jeszcze jej racice, znikające w mroku jednego z zaułków, i tyle ją widział.
Wtedy do akcji wkroczył Montag. Ciągle niewidzialny, ciągle w formie błyskawicy, podpłynął ku Zarządcy i wepchnął swe energetyczne wici w grubasa. Demon dostrzegł, że jego pan odblokowuje niektóre ośrodki czuciowe swej ofiary. To była jedna ze zdolności Montaga – obok zamiany swej materialnej postaci w energetyczną – która wyróżniała go spośród innych ludzi. W ciele człowieka istniały strumienie energii, które – zależnie od charakteru – płynęły spokojnie albo były zablokowane. Montag potrafił otwierać zatory i zatykać inne kanały, zmieniając perspektywę patrzenia danej osoby na świat. Nie korzystał z tego daru często – tak naprawdę to drugi raz w życiu – bojąc się gniewu Kreatora, lecz teraz sytuacja tego wymagała.
Kreator znów nie zareagował.
Gdy Montag skończył swą robotę, odleciał za załom budynku i tu ponownie przyjął ludzką postać, podczas gdy Zarządca leżał na poduszkach, całkowicie zdezorientowany. Czuł się zapewne tak, jakby stało mu się coś niesamowitego, a on zupełnie nie wiedział, co. Każdy na jego miejscu czułby się tak samo. Niecodziennie ktoś ci przestawia kanały energetyczne.
Było to tak niezwykłe przeżycie, że nawet oblicze władcy się zmieniło; nie przypominał już grubego bufona, którym był chwilę wcześniej; nagle jego twarz stała się twarzą... poczciwca? Chyba tak. Wstał ze swego siedziska i przez plac przewalił się autentyczny, niewymuszony okrzyk zdumienia tłumu. Widok stojącego o własnych siłach Zarządcy był widokiem nietuzinkowym i zaprawdę zwiastował wielkie zmiany.
Grubas rozglądnął się wokół, zdezorientowany, jakby nie pamiętał, gdzie jest i jak się tu znalazł. Chciał coś powiedzieć, lecz wtem jego oczy dostrzegły obiekt, leżący tuż obok na ziemi, na wyciągnięcie ręki. Pochylił się, żeby go podnieść...
I oto w dłoni trzymał książkę, drugi przedmiot, który Montag i Azureus wynieśli z Labiryntu.
Potem stała się rzecz niesłychana – otworzył ją, z namaszczeniem, jak gdyby była to pierwsza książka, którą trzymał w ręku (a może tak było w istocie?), i zaczął czytać.
Tłum patrzył na niego w ciszy i skupieniu, nie poruszywszy się, albowiem widok oddającego się lekturze Zarządcy był jeszcze bardziej niesamowity niż stojącego. W niepamięć poszły niedawne rozruchy, dziwne wydarzenia z Demonami w rolach głównych i wściekłe świnie-potwory.
Czytał kilka chwil, podczas których wszyscy – tak gwardziści, jak i tłum – nie wydali ani jednego dźwięku. Przyglądali mu się tylko w skupieniu, nie bardzo wiedząc, co się dzieje i co oznaczało dziwne zachowanie władcy.
W końcu uśmiechnął się błogo, jak gdyby oto odkrył krainę wszelkiej szczęśliwości; zamknął książkę, uniósł głowę i rozejrzał się wokół. Oczy miał błyszczące od łez.
– Co za piękna rzecz! – rzekł czystym, dźwięcznym, drżącym z emocji, głosem. – Kto ją napisał? Czy ktoś wie?
Nim ktokolwiek zdążył zareagować, do przodu wystąpił jeden człowiek, uśmiechając się szeroko i prężąc dumnie.
– Ja, panie – rzekł Montag.

* * * * *

– „Przypadki Thomasa Ravenwooda"... – Azureus przeczytał tytuł książki o czarnej okładce, takiej samej, jaką kilka godzin wcześniej w rękach miał Zarządca. – Co za szajs – mruknął, kartkując powieść.
Montag oparł się o prasę drukarską i wybuchnął śmiechem.
– To bez znaczenia. Ważne jest to, że niedługo całe Miasto będzie się w tym zaczytywać.
Azureus z obrzydzeniem rzucił książką o stół.
– I coś takiego, taki szajs, stanowił część skarbu Labiryntu? – mruknął, zniesmaczony. – Przecież to grafomania w czystej postaci! Rzecz dla prostaków! Głupia fabuła, opisy przedszkolaka, papierowi bohaterowie, żadnego przesłania, to nawet nie jest literatura śmietnikowa! Tylko się tłuką i...
– Ejże, uspokój się! – chichotał energomanta. – Zaraz wpadniesz w jakiś szał bojowy, czy coś...
– Denerwuje mnie coś takiego! Szkoda papieru, na którym to zostało wydrukowane! To w ogóle nie powinno ujrzeć światła dziennego! To mnie osobiście obraża! – Azureus w końcu przerwał, bo dostał zadyszki; westchnął ciężko, a potem spytał już spokojniej: – Myślisz, że ludzie będą chcieli coś takiego czytać?
– Pytasz, jakbyś nie widział, ilu jeleni rzuciło się na mnie, prosząc, żebym im sprzedał kilka egzemplarzy.
– Hm – zadumał się Demon. – No dobra, Zarządcę to rozumiem, bo nieco mu klepki poprzestawiałeś, ale inni? O co chodzi? Ludzie lubują się w durnej rozrywce? Może sami są durni? Im głupsza książka, tym większe uznanie?
– A bo ja wiem? – wzruszył ramionami Montag. – Nie wiem jak jest w ogóle, ale w tym przypadku chodzi o coś innego.
– Tak?
– No wiesz... autorytet – energomanta zamyślił się. – Widzisz, zupełnie nie wiem, kto to napisał, po co, i dlaczego ta książka wylądowała w Labiryncie. Cholera wie. Jednego jestem jednak pewien – gdybyśmy próbowali sprzedawać kopie nawet jako powieści odnalezione w Labiryncie, nikt by ich nie chciał, nawet za darmo. Ale skoro pochwalił ją Zarządca...
Azureus westchnął ciężko.
– Smutna konstatacja – rzekł.
– Mnie to nie smuci – uśmiechnął się Montag. – Niech czytają. Możni po to, by podlizać się Zarządcy...
– Mistrzowie wazeliny. Banda lizusów.
– Tak. A ubodzy... no cóż, mogą nie lubić Zarządcy, który zupełnie nie interesuje się ich losem, który pozwala im żyć w biedzie i poniżeniu, ale to to jednak Zarządca, jedyny autorytet, jaki mają. Skoro ten gruby wieprz, który tak daleko zaszedł, poleca „Przypadki Thomasa Ravenwooda", to w tej książce coś musi być. I wypada ją znać, choćby nie wiem, jaka marna była.
Demon przez chwilę zastanawiał się nad słowami Montaga, próbując zrozumieć przedstawiony mu psychologiczno-socjologiczny mechanizm, ale zrezygnował. To nie na jego głowę.
– No dobra, ale może w końcu odpowiesz mi na zasadnicze pytanie – podjął po chwili. – Po co to zrobiliśmy? Po co ta cała szopka z powieściami, wściekłymi świniami i Demonami?
To mówiąc, rzucił pół bochna chleba na podłogę. Dwie świnie, które wyszły z wydarzeń na placu bez większego szwanku, rzuciły się na żarcie, kwicząc radośnie. Azureus uśmiechnął się, patrząc na półkę z książkami, znajdującą się za dwoma prasami drukarskimi, wypełniającymi niemalże całe niewielkie pomieszczenie. Stał tam słoik z Inferusem w środku. Demon był wściekły i zapewne snuł już plany ukatrupienia Montaga. Azureusa cieszyło, że jest ktoś, kto znalazł się w gorszym położeniu, niż on sam.
– Jak to, po co? – odparł energomanta. – Oczywiście po to, co zwykle – żeby zdobyć władzę.
– Nie nadążam.
–Zawsze byłeś nieco opóźniony.
– Ty za to jesteś lotny jak gaz z...
– Oj, jak niekulturalnie się wyrażasz! – roześmiał się Montag. – Czy przystoi to kulturalnemu Demonowi? No dobra, mój plan jest prosty. Po pierwsze, po dzisiejszym dniu miłośnikiem mego talentu został sam Zarządca.
– Dzięki twoim zdolnościom energomanty, a nie talentowi pisarskiemu.
– O tak, oczywiście, ale w ostatecznym rozrachunku to nieważne. Mam... mamy więc jego poparcie i możemy spokojnie w Mieście działać. Ale równocześnie nie jestem jego sługą; nie jestem nawet z nim kojarzony. Jestem skromnym pisarzem, którego Zarządca dostrzegł i docenił, lecz nie wziął pod swe skrzydła; najważniejsze jest to, że mnie czyta, a tym samym skłania innych ludzi, by mnie czytali.
– Tak, o tym już mówiliśmy. I...?
– Nie rozumiesz? Teraz jestem znany. Do tej pory znanymi wśród Mieszczan osobami byli ludzie z kręgu Zarządcy; ci, którzy starali się o ten tytuł, mieli zadanie bardzo utrudnione, bo obecny tak rozbudował biurokrację, że nawet złożenie swej kandydatury jest drogą przez mękę. Oczywiście nikogo to nie powstrzymało, bo być Zarządcą to największe marzenie każdego z nas, ale twarde przepisy prawne już na wstępie wyeliminowały większość chętnych – wszakże to przepisy regulują, kto w ogóle może się ubiegać o to stanowisko.
– O tak. A pozostali nie zdobyli uznania tłumów, bo byli albo za mało charyzmatyczni...
– ...albo za mało znani, tak. Tutaj też Zarządca nieźle to sobie obmyślił, delikatnie – acz stanowczo – nie pozwalając większości kandydatów się promować. A ci, którzy przez to wszystko przeszli, cóż... nie mają żadnych szans na zdobycie tego stanowiska.
– Chyba rozumiem, dlaczego. Oni po prostu wydają się tacy sami, jak obecny władca – są politykami, możnymi, znienawidzonymi przez prosty lud. A Mieszkańcy wolą zostać przy obecnym. Lepsze zło poznane, niż nowe, nieznane.
– Właśnie. Ale ja jestem kimś zupełnie innym. Nie jestem politykiem, nie chcę zdobyć władzy. Jestem pisarzem, którego książki dotrą do każdego zakątka Miasta...
Azureus w końcu zrozumiał.
– I w niedługim czasie staniesz się popularniejszy od samego Zarządcy!
– Właśnie. I wtedy być może lud poprosi mnie o opiekę nad nimi... a nawet jeżeli nie zostanę Zarządcą, wespnę się w hierarchii społecznej i tak, czy tak, zwyciężę. Zarządcy są Zarządcami – przychodzą, odchodzą, nikt ich potem nie pamięta, nikt ich nie lubi. A przede wszystkim – nikt nie chce ich znać. Mnie będą znać wszyscy i dlatego stanę się naturalnym kandydatem na tę funkcję. I w taki sposób, za pomocą książki, zmienimy zastany porządek.
Azureus dłuższą chwilę myślał nad słowami Montaga. Nie sądził, by plan energomanty wypalił. Uczynił on zbyt dużo założeń, zbyt dużo było czynników, nad którymi nie mieli żadnej kontroli, by mieć pewność powodzenia. Z drugiej jednak strony – Montagowi wszystko do tej pory wychodziło. Czemu teraz miałoby być inaczej? Tym bardziej, że jego pan podjął duże ryzyko, by zmusić Zarządcę do zainteresowania się tą nędzną powieścią – zmienił jego strukturę energetyczną. Kreator nie zareagował, tak więc największe niebezpieczeństwo było za nimi. Może nie będzie źle?
– Jeszcze jedno mnie zastanawia – rzekł, drapiąc się po głowie. – Po co zadaliśmy sobie tyle trudu, by wejść do Labiryntu? Po tę żałosną książeczkę? Sam czegoś nie mogłeś napisać?
Montag dłuższą chwilę myślał nad odpowiedzią.
– Cóż, i tak i tak potrzebna mi była Różdżka. Tej sam nie mogłem zrobić. A książka była takim dodatkiem do całości... nie szliśmy po nią, lecz po Różdżkę. I po Inferusa – dodał ze złośliwym uśmiechem.
– Więc wszystko to dla dwóch świń? - spytał zniesmaczony Azureus, patrząc na tuczniki.
Montag zachichotał.
– Widzisz, Knur nie zdołał użyć Różdżki. Świnie były nam potrzebne, ale żeby podarować taki potężny przedmiot magiczny temu grubasowi... cóż, to chyba za wiele.
– Co masz na myśli?
– No cóż, my się wywiązaliśmy z naszej części umowy. Nie nasza to wina, jeśli ktoś gwizdnie mu Różdżkę, prawda?
– Gwizdnie? Ale przecież to Różdżka, będzie jej strzegł jak oka w głowie...
– Me're'thul ma swoje sposoby.
Azureus zachichotał.
– A więc Różdżka nie była dla Knura, lecz dla niego!
– Tak, to była zapłata za pomoc. Jego ludzie dobrze się spisali i udało im się podburzyć tłum. Widzisz, ludzie nienawidzą Zarządcy, ale się go boją i żaden z nich nie chciałby przeciwko niemu wystąpić. Tym bardziej, że nie można go po prostu zabić ani obalić. To byłoby proste, tłum mógłby go zmiażdżyć. Ale skoro tutaj panuje pokój... Trzeba było odpowiednio ich zmotywować... a kult Pana Węży dobrze to zrobił – przerwał na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał. – Widzisz, Me're'thul ma też ludzi w slumsach, nawet wśród sługusów Knura. Różdżka jest już jego. A co do książki... cóż, rzeczywiście, moglibyśmy napisać coś takiego sami, ale wolę nie pozostawiać materialnych śladów mojej działalności. Sam rozumiesz, łatwiej byłoby mnie wytropić, gdyby powieść była moim dziełem. A tak autor nie jest w żaden sposób ze mną powiązany. Na dodatek nie żyje od nie wiadomo jak długiego czasu, więc jego duch też się nie będzie mścił. Żadna nić energetyczna nie łączy tej powieści z nami. Jesteśmy czyści.
Azureusowi cisnęło się jeszcze wiele pytań na usta: na przykład, co będzie dalej, jakie są następne punkty wielkiego planu Montaga, ale się nie odezwał. Prawdę powiedziawszy, był trochę zmęczony. To był ciężki dzień, tyle się działo... Poza tym wstydził się, że wszystko musi mu tłumaczyć energomanta. Czuł się jak idiota. Nie, nie będzie już pytał, do wszystkiego dojdzie sam, gdy trochę odpocznie i gdy znów będzie miał rześki umysł.
Ale dziś mają jeszcze do wydrukowania kilkanaście nowych egzemplarzy „Przypadków Thomasa Ravenwooda". A trzeci drukarz jak zwykle gdzieś polazł i się pewnie obija. Ech.
Wtem drzwi magazynu Montaga otworzyły się i stanął w nich uśmiechnięty Atonus. Obibok jednak wrócił.
– No, nareszcie – ofuknął go Azureus. – Myślisz, że będziemy tutaj za ciebie robić, pijusie jeden?
– E, dajcie spokój! – „bard" nawet nie zamknął drzwi. – Nie marudźcie, tylko chodźcie ze mną. Najpierw musimy oblać nasze dzisiejsze zwycięstwo, prawda? Praca nie zając, nie ucieknie, a nie codziennie robi się parasola z Zarządcy, nie?
Montag podrapał się po głowie, niepewny.
– No nie wiem, Azureus ma rację. Mamy dużo roboty, a mało czasu.
Atonus chwycił swoją poobijaną gitarę i wydał z niej tak nieczysty dźwięk, że Demona uszy rozbolały.
– E tam, panowie, dajcie spokój! Montag, cały czas tylko planujesz i planujesz... a nie samą robotą człowiek żyje! Jeden dzień spokoju nie pokrzyżuje twych wielkich planów! A jakby co – ja ci pomogę! Chodźmy! Panowie, dziś idziemy do karczmy i chlejemy do ranaaaa!
I zagrał swoje słynne trzy akordy, nierytmicznie, nieczysto, ale z sercem i radością. Jego śpiew był jeszcze gorszy.
– Wódka za wódką leje się
Kto się nawali, a kto nie?
I choć Montag zataczał się ze śmiechu, dla biednego Azureusa było to za dużo. Zakrył obolałe uszy i po raz milionowy zadał sobie to pytanie, które dręczyło go od tak długiego czasu:
Co on tu, do cholery, robił?
I jak zwykle wydawało mu się, że słyszy szyderczy śmiech jakiegoś okrutnego boga z wyjątkowo kiepskim poczuciem humoru.
Bogowie to jednak wredne patafiany.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania