kwiecień 30, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: Polowanie

środa, 17 luty 2016 01:04

Dark elements. Tom 1

Tom 1 bestsellerowej serii "Dark Elements". Premiera już 9 marca!

Pierwszy pocałunek może być tym ostatnim. 

Dział: Patronaty
niedziela, 17 styczeń 2016 05:07

Antologia Opowiadań - Labirynt

Opowiadanie I

Joanna Pokrywka

Labirynt szaleńca

O tym, czym jest labirynt, wie niemal każdy człowiek na naszym kontynencie. Jeśli zaś jakimś cudem takiej wiedzy nie posiadł, łatwo może ten brak nadrobić, korzystając chociażby z powszechnie dostępnego źródła wiedzy, zwanego Wikipedią.
Mirek jednakowoż nie tylko nie wiedział, czymże ów labirynt jest, ale w ogóle nie znał takiego słowa, a gdyby nawet je znał – nie mógłby sprawdzić jego znaczenia. Nie bądźmy jednak zanadto surowi dla niego. Jego straszna niewiedza nie utrudniała mu wcale życia, a żył, jak się zapewne domyśliliście, w labiryncie. Dodajmy, że był to żywot całkiem wygodny.
Mirek urodził się, dorastał i wiele wskazuje na to, że również przyjdzie mu dokonać żywota w labiryncie, który przed wieloma laty zaprojektował jego nie do końca zrównoważony psychicznie dziadek. Dziadek ten miał córkę piękną jak marzenie, dorodną i pozytywnie nastawioną do świata Eulalię. Jedyną jej wadą było to, że w całej swojej dobroci była strasznie naiwna, o czym zresztą wkrótce się przekonacie. Matka Eulalii miała naturę lekkoducha (lekkoduszki?), wciąż pragnęła nowych wrażeń i nigdzie nie potrafiła zatrzymać się na dłużej. Gdy na swojej drodze spotkała przystojnego cieślę Albrechta, rozkochała go w sobie tak, że biedak stracił dla niej rozum. Owocem tego związku była właśnie cudna Eulalia. Jej matce szybko jednak znudziła się rodzinna sielanka i pewnego dnia zniknęła bez śladu. Albrecht oszalał z rozpaczy, do tego osiwiał, a jakby tego było mało, schudł tak, że niejedna anorektyczka pozazdrościłaby mu figury. Jedynym skarbem, jaki mu pozostał, była jego ukochana córeczka. Niemal jej nie odstępował, z obawy, że i ona kiedyś go zostawi. Dziewczynka oczywiście śmiała się z tego, twierdząc, że gdy będzie duża, zostanie jego żoną. Chyba wszystkie małe kobietki przechodzą przez taki etap miłości do tatusia, czyż nie?
Lata mijały, Eulalia powoli dorastała, i co tu dużo mówić, coraz bardziej zwracała uwagę okolicznych kawalerów (a i żonaci się oglądali). Początkowo tylko ją to zawstydzało, ale przychodzi taki moment w życiu każdej kobiety, gdy dają o sobie znać hormony. Dziewczyna nie rozbijała się może po wiejskich dyskotekach, ale nie żyła też w próżni, nadszedł więc w końcu czas, gdy po raz pierwszy się zakochała. A że urody była nieprzeciętnej, to nie dziwota, że uczucie było odwzajemnione. Otumaniona tą miłością, ze swojego szczęścia nieopatrznie zwierzyła się ojcu. Ten momentalnie sposępniał i kategorycznie zabronił dalszych spotkań z „tym plugawym pomiotem szatana", jak raczył się wyrazić. Dziewczę zalało się łzami, ale że posłuszne z niej było stworzenie, ze złamanym sercem postanowiła po raz ostatni spotkać się z ukochanym. Nocą potajemnie się wymknęła i wywabiła swego chłopca z domu. Opowiedziała mu o wszystkim, co się wydarzyło. I tu właśnie objawia się jej naiwność, bo uwierzyła w zapewnienia ukochanego, że jest sposób, by ojciec go zaakceptował. Nie opiszę tu szczegółowo, co nastąpiło tej nocy, ale co bystrzejsi domyślą się związku między tymi wydarzeniami a rosnącym brzuchem Eulalii.
Gdy po kilku miesiącach ojciec dziewczyny zorientował się w sytuacji, wpadł w szał, jakiego nie widzieli najstarsi mieszkańcy Ziemi. Gdy przeszła mu furia, sprzedał dom i razem z córką (choć raczej nie pytał jej o zdanie) wyruszył do miejsca, o którym śmiało można powiedzieć, że sam Bóg dawno o nim zapomniał. Kraina z wszystkich stron otoczona była lasami i wydawało się, że w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nigdy nie stanęła ludzka stopa. Tam, z dala od cywilizacji, własnymi rękami wybudował drewniany dom, w którym planował spędzić resztę życia. Oczywiście w towarzystwie Eulalii. Dziewczyna, wiedziona tęsknotą za ukochanym, kilkakrotnie podejmowała próbę ucieczki, za każdym razem jednak ojcu udawało się ją udaremnić. Bał się jednak, że w końcu plan córki się powiedzie. Wiedziony rozpaczliwą potrzebą zatrzymania jej przy sobie, wyłupił jej oczy, by nie potrafiła odnaleźć drogi. Nie powstrzymało to jednak Eulalii, która bojąc się własnego rodzica, wolała już zginąć w lesie, a w pewnym momencie wręcz zaczęła marzyć o śmierci. Wtedy Albrecht przypomniał sobie słyszany w dzieciństwie mit o labiryncie Minotaura. Poświęcił kilka kolejnych dni i nocy, by zaprojektować skomplikowany system korytarzy, a następnie przez długie tygodnie wcielał plan w życie. Był człowiekiem bardzo pracowitym, a przy tym znał się na obróbce drewna, jako materiału użył więc tego, czego wokół było pod dostatkiem. I tak Eulalię od ukochanego dzieliły długie kilometry, ściana lasu i skomplikowany labirynt.
Albrecht wraz z Eulalią i jej rosnącym brzuchem mieszkali więc w chatce w samym środku labiryntu. Żywili się głównie tym, co urosło w ich ogródku, ale że Albrecht znał doskonale drogę na zewnątrz, czasami zdarzało mu się wychodzić na polowanie do lasu. Można ironicznie powiedzieć, że niczego im nie brakowało.
Po jakimś czasie urodził się owoc zakazanej miłości, Mirek (choć trudno powiedzieć, po co w ogóle trudzili się z nadawaniem mu imienia, bo życie w tej dziwnej osadzie upływało im właściwie w milczeniu).
Minęło kilkanaście lat, dziś Mirek jest nastolatkiem. Jednak mimo jego niewątpliwej urody, żadna z współczesnych dziewcząt nie wyraziłaby nim zainteresowania. Określenie go mrukiem byłoby sporym niedopowiedzeniem. Mając do towarzystwa zaciętą w swoim milczeniu, na wpół oszalałą matkę i dość gadatliwego, całkowicie szalonego dziadka, większość dzieciństwa spędził na zabawie z zającami, które jakimś sposobem znalazły drogę do ich chatki. Prawdziwym cudem jest, że opanował kilka podstawowych zwrotów, które zdawały się zadowalać Albrechta, ale z pewnością nie zadowoliłyby żadnej dziewczyny.
Prawdziwa szkoda, że od tygodnia Mirek nie ma kogo poinformować, że „pora jeść". Jakiś czas temu dziadek udał się na jedno ze swoich polowań, jednak najwyraźniej niemłodemu już przecież mężczyźnie zabrakło sił i z myśliwego sam stał się zwierzyną. Co stało się z matką – tego Mirek nie wie. Pozostaje mieć nadzieję, że zanim trafi do zakątka, w którym Eulalia w końcu uskuteczniła marzenie o samobójstwie, do tej pory zawsze udaremniane przez Albrechta, jej kości obrócą się w proch.
Nie wątpię, miły Czytelniku, że serce masz dobre i żal ci biednego chłopaka skazanego na samotne życie. Radzę ci jednak szczerze – nie próbuj odnaleźć Mirka, bo to może się skończyć tylko tragedią. Ma on co prawda za jedynych kompanów stado strachliwych zajęcy, ale nie wie przecież, że za murem żyją ludzie tacy (no dobra, mniej więcej tacy) jak on. Nie tęskni wcale za naszym towarzystwem, bo i nie wie, że mógłby je mieć. Nagłe spotkanie z cywilizacją mogłoby być dla niego prawdziwym szokiem, którego skutków nie sposób dziś przewidzieć. Miej też proszę na uwadze genetyczne uwarunkowania. Kto wie, czy nie odziedziczył po dziadku skłonności do szaleństwa? Najlepsze co w tej sytuacji można zrobić, to modlić się, by Mirek nigdy nie odnalazł wyjścia z labiryntu, bo to z pewnością dla kogoś skończy się tragicznie.

***

Opowiadanie II

Aleksandra Olender

Pewien czas temu zginął mąż Anki. Wcześniej, czy później, każdego to czeka- powiedzielibyście. Jednak ona tracąc go straciła cząstkę siebie, więc takie bezduszne stwierdzenie nic by jej nie pomogło. Każdy kogoś traci w przeróżny sposób, ale nie tak. Nie przez te pieprzone góry.
Wyjechał, ostatnio jak zwykle, po ostrej awanturze i złożeniu setek obietnic, że to już ostatni taki wypad. Nawet zadzwonił, gdy dojechał na miejsce, nadał cholerną pocztówkę do niej. Dalej: lawina, akcja ratunkowa, kondolencje, tysiące organizacyjnych spraw związanych ze sprowadzeniem ciała i pogrzebem i cisza. Cisza, której dotąd nie było. Okrutna, dusząca cisza.
Dlaczego pojechał? Dlaczego jej nie posłuchał? Egoistyczny dupek. Zawsze tylko góry i góry. Nawet głupią sesję ślubną mieli na jakimś szczycie. Nienawidziła gór tak bardzo, jak bardzo go kochała. Ta zazdrość zabijała ją. On nie widział jej cierpienia. Ciągle organizował wyprawy i wyjeżdżał. Niby za każdym razem tęsknił do bólu. To po co jechał?! Czy zawsze musiała być na drugim miejscu?! Może robił to na złość? Nienawidziła go wtedy szczerze.
Siedząc z kubkiem gorącej herbaty samotnie we wspólnym łóżku dużo myślała o Nim, o ich relacji. Nagle ukazał jej się dziwny obraz: łagodne zbocze góry, a w dolinie gęsty ciemny, miejscami kolorowy las. Niebo nad lasem przybrało kolor atramentu. Padał śnieg, padał deszcz, błyskały błyskawice. Wszystko to, wbrew pozorom, wydawało się nader spokojne.
Wzięła ze sobą swój bagaż i ruszyła w dół zbocza. Przedarła się przez ścianę lasu. I, choć ręce krwawiły jej od cierni, włosy skołtuniły się do niemożności, to nie było to tak trudne, jak wydawało się ze wzgórza. Przeszła parę kroków i spojrzała za siebie, a tam czerń liści, gałęzi, cierni. Czy to możliwe, że zrobiła zaledwie kilka metrów? Nie miała wyjścia- musiała ruszyć przed siebie.
Szła i szła, wytyczając ścieżkę. Raz po raz dostawała w twarz jakąś gałęzią, a kolce jeżyn szarpały nogawki jej spodni. Nie zatrzymywała się- wiedziała skądś, że musi iść- inaczej jak miałaby znaleźć wyjście? Gdy jej oddech odrobinę się uspokoił, zaczęła dostrzegać miękką fakturę liści na drzewach, piękne barwy małych kwiatuszków rosnących w cieniu pni, a także słyszeć bajeczny śpiew ptaków- gdzieś ponad konarami.
Wsłuchując się w te nieziemskie trele ruszyła, by znaleźć ich źródło. Nagle wzbił się wiatr, temperatura otoczenia gwałtownie spadła, ale ona nie przestawała iść w wyznaczonym przez siebie kierunku. Ujrzała pole różnokolorowych poziomek, a gdzieś pod nimi jakiś złoty błysk. Zwróciło to jej uwagę, postanowiła sprawdzić, co tak pięknie migocze. Nie zrobiła nawet jednego kroku, a zza drzewa wyskoczył wielki dzik. Anka nigdy żadnego w swoim życiu nie widziała, ale była święcie przekonana, że to jakiś monstrualny okaz. Ułamek spojrzenia w jego ogromne, czerwonawe ślepia wystarczył jej do co najmniej zbliżenia się do rekordu świata Usaina Bolta.
Po dłuższym czasie ucieczki sprintem, padła na ziemię bez tchu. Już jej było wszystko jedno- czy to zwierzę goni ją, czy nie. Minęło trochę czasu, a ona wciąż żyła niezjedzona przez żadnego potwora. Fakt ten wystarczył jej, by podnieść się i ruszyć ponownie szukać wyjścia z tego gęstego lasu.
Tym razem nie było to łatwe. Chyba skręciła sobie kostkę w trakcie lądowania na twardej ziemi pełnej mniejszych i większych kamieni. Była w nieciekawej sytuacji, nie mogła zrobić nic, jak tylko solidnie utykając starać się zakończyć tę męczącą wędrówkę. Ostrożniej stawiając kroki eksplorowała okolicę. Powoli przemieszczała się na przód. Wtem, zaskoczona, zderzyła się z grubą ścianą utkaną z cierni, gałęzi, kamieni i mchu. Z oddali wydawała jej się zwykłą gęstwiną, którą da się pokonać paroma kopniakami. Za tą ścianą, w prześwitach, była w stanie ujrzeć polankę z jeziorkiem oraz bliżej niezidentyfikowanym źródłem złotego blasku. Swoimi dłońmi starała się więc wymacać jakieś słabsze miejsce, którym mogłaby się prześlizgnąć na drugą stronę. W efekcie jedynie rozorała sobie wcześniejsze rany. Wzięła kamień leżący w pobliżu i zaczęła rzucać nim w przeszkodę, ale na nic zdały się jej wysiłki. Zmarnowana odeszła, raz po raz oglądając się za siebie.
Gdy nie widziała już za sobą niczego poza czarną gęstwiną, usiadła na omszałym głazie, wzięła głęboki wdech i głęboki wydech, i postanowiła znaleźć rozwiązanie. Dwukrotne pojawienie się złotego blasku w trakcie jej wędrówki wydawało się nie być przypadkowe. Nabrała przeświadczenia, że koniecznie musi poznać jego źródło- bez względu na dziki i ciernie. Nie wiedziała, jak to zrobi, ale miała pewność, że to jedyne słuszne rozwiązanie jej patowej sytuacji. Zabrała się więc po raz kolejny do spaceru. Szła wyjątkowo długo nie widząc nic szczególnego. Mogłaby uznać, że nadeszła już noc, gdyby tylko widziała niebo między konarami nad sobą. Zaczęło dopadać ją znużenie, ale nie mogła przestać iść. Nagle spośród drzew wyłonił się rwący potok, a po jego przeciwnej stronie to, czego szukała- maleńkie, słabo widoczne z jej odległości źródełko blasku. Zebrała parę gałęzi, aby stworzyć kładkę, lecz prąd wody był zbyt wartki i pociągnął ze sobą wszystkie mizerne twory. Anka w tym momencie zrozumiała, że nie ma wyjścia- nie może już uciekać przed tymi wszystkimi przeszkodami. Cokolwiek by się nie działo musi stawić im czoła. I tak wzięła solidny rozbieg i skoczyła. Lecąc zdała sobie sprawę, że poważnie przeceniła swoje umiejętności. Wpadła jak kamień w lodowatą wodę. Zaczęła się kotłować z prądem rzeki, ale nie poddała się. Po dłuższym czasie udało jej się wydostać na brzeg. Potok poniósł ją znacznie dalej od jej miejsca docelowego. Wyczerpana, ale szczęśliwa, że jest już tak blisko celu, ruszyła.
W końcu udało jej się! Znalazła błyszczącą złotą szkatułkę leżącą pod wielkim muchomorem. Dookoła było pełno robaków i jadowitych węży (a przynajmniej tak jej się wydawało, bo na zoologii nie bardzo się znała). Uznała, że i tak zaszła daleko, więc może uda się jej wyjąć ten przedmiot nie doznawszy śmiertelnego ukąszenia. Wyciągnęła rękę i... Tak! Nareszcie trzymała bezpiecznie to, czego szukała. Otwarła wieczko, po czym jej twarz zalała się łzami. Płakała z całego wnętrza siebie widząc co ono zawiera.
Anka otworzyła oczy i siedziała znów na swoim małżeńskim łożu. Już nie płakała. Była szczęśliwa, że w tym labiryncie myśli znalazła tę jedną najważniejszą informację. Cieszyła się, że wyruszając z bagażem swoich doświadczeń w tę dziwaczną podróż w głąb swego umysłu nie zlękła się. Labirynt jej myśli był zwodniczy. Omal w natłoku tych złych, niepotrzebnych cierni- uraz żywionych w kierunku męża, nie zgubiła złotej szkatułki zawierającej świadomość, że była całym światem swojego męża. Teraz wiedziała, że kochał ją ponad wszystko, a idąc w ostatnią wyprawę wywiązywał się jedynie ze swych zobowiązań wobec sponsorów. W jednej chwili wybaczyła mu jego domniemany egoizm, zrozumiała wszystko.
Pokonując labirynt samej siebie odnalazła szczęście, spokój i ukojenie, a znajdując jego serce znalazła przyzwolenie na rozpoczęcie nowej wędrówki- swojego nowego- równie szczęśliwego życia, choć tym razem już bez męża.
Ukojona poszła spać. Wiedziała, że to będzie już tylko dobry sen.

***

Opowiadanie III

Dagmara Koytko

Siedzieli wszyscy razem, jak zawsze w piątkowe wieczory. Tata Dave'a zawsze był temu przeciwny, ale jego słowa często były ignorowane przez syna. Czasami Dave mocno przez to obrywał, ale nigdy się nie skarżył. Dla niego, spotkania były warte wszystkich krzywd, kar i nadprogramowych obowiązków, którymi obarczał go ojciec, za każdym razem po takim spotkaniu. Zdarzało się, że zamykał chłopaka w izolatce, żeby tylko przestał zadawać się z plebsem, jednak nawet to nie hamowało Dave, aby wymykać się wieczorami spotkać z PRZYJACIÓŁMI, tymi prawdziwymi, nie tymi których, przedstawiał mu ojciec, snobistycznych arogantów. Dave z trudem znosił wszystkie spotkania w których musiał towarzyszyć tacie. Całym sobą tego nienawidził, nienawidził być błękitnokrwistym, szlachcicem. Z rozmyślań wyrwali go przyjaciele, a w zasadzie ich milczenie. Chłopak rozejrzał się po wszystkich i zobaczył załamane twarze.
Co się stało? Przepraszam, znowu odleciałem...- powiedział niepewnie
Pruliczerwilak - Steff odpowiedziała przygnębiona - Za późne stadium. Został mi rok przy dobrych wiatrach, jak będę żyła w ciepłym miejscu z opieką, ale jak wszyscy dobrze wiemy, jest to niemożliwe.
Życie Dave'a właśnie się rozpadło. Popatrzył po zgromadzonych niezdecydowanie, jakby właśnie się przesłyszał, mając nadzieję, jednak ich miny mówiły mu co innego. Steff, jego Steff jest chora... Nagle uderzył go taki ból, że nie mógł oddychać. Zaczęło mu robić się słabo. Jego Steffani jest chora, ta która opiekowała się nim, ta, która w trudnych momentach zawsze była dla niego oparciem, dzięki której nie spadał na samo dno przy byle porażce, tą, która była całym jego światem, tą którą kochał.
Spotkali się, kiedy Dave miał 5 lat. Było ciepłe wiosenne popołudnie, jego ojciec zorganizował piknik dla szlachty na terenie swojej posiadłości. Jak zawsze, Dave był potwornie znudzony nie umiał się bawić z innymi dziećmi. Wydawały mu się takie odległe i zimne. Postanowił wyjść poza obszar świętowania. Poszedł w głąb lasku. Nie wiedział jak długo idzie, już miał zawrócić, gdy ją zobaczył. Biegała i śmiała się promiennie. Chłopak nigdy nie widział tak prawdziwego śmiechu. Przez jakiś czas nie mógł oderwać oczu od małej dziewczynki w niebieskiej, ubłoconej i lekko podartej sukience. Po chwili zauważył przyczynę jej ucieczki. Chłopak, trochę starszy od Dave'a, w równie ubłoconych ubraniach co dziewczynka gonił ją wraz z małym psem.
Uważaj, zaraz cię złapiemy!
Ani mi się śni! Nigdy mnie nie złapiecie!
A właśnie, że tak! Na tym polega zabawa w kotka i myszkę! A w zasadzie w pieska i kotka. - W pewnej chwili blondwłosa nagle stanęła i zaczęła mu się przyglądać.
Hej, co się stało? - spytał chłopak i po chwili zauważył przyczynę przerwanej zabawy- Zgubiłeś się mały?
Nie, już sobie idę, przepraszam, że wam przeszkodziłem- odpowiedział zmieszany Dave
Pobaw się z nami- Dave usłyszał ciche słowa.
Steff nie zatrzymuj go, pewnie się śpieszy- Czarnowłosy chłopak popatrzył na ubrania Dave'a ozięble i prychnął- Nie nasze progi, a może przyszedł tu pośmiać się z nas?
Nagle dziewczynka podbiegła do Dave'a i pociągnęła go na małą polankę. Od tego się zaczęło. Spotykali się tam, jak tylko Dave mógł uciec z domu i bawili się całymi dniami. Rodzeństwo zawsze z uśmiechem przyjmowało go do swoich zabaw. To były najlepsze chwile w jego życiu. Gdy miał około 10 lat, Kali i Steff przyszli z nowymi osobami. Livia była w wieku Kali'ego, czyli miała 12 lat, a Bran miał 11. Od tamtej pory stworzyli swój mały klub. A teraz miało się to skończyć. Dave nie mógł sobie poradzić z tą myślą. Pruliczerwilak był chorobą nieuleczalną, na którą kilka lat temu zaczęli chorować mieszczanie. Nie wiadomo było, skąd ona się bierze, ale nie była zaraźliwa przez zwykły kontakt. Objawem początkowym były czerwone swędzące plamy, później całe płaty skóry odchodziły, dochodziło do infekcji i się umierało.
Wrócił do domu jak we śnie. Tata nie zauważył jego zniknięcia, ale teraz było mu już wszystko jedno. Przechodząc obok jego gabinetu usłyszał urywek rozmowy i gdyby nie to jedno słowo, wcale by się nie zatrzymał, a jego losy potoczyłyby się zupełnie inaczej. Pruliczerwilak.
-... Masz rację, ale jak temu zapobiec? Nie odnaleziono dotąd lekarstwa- Henryk, ojciec Dave'a podniósł głos
- Słyszałeś kiedyś o piórze gryfa? To wcale nie był mit. Wiem kto je ma. Wiedźma. Ona wcale nie jest tym, za kogo się podaje. Jedna z największych czarownic starego pokolenia, pilnująca skarbu w takiej dziurze jak Dea, kto by mógł na to wpaść, że potężna wiedźma będzie udawała z taką wprawą swoją niekompetencję? Plan prawie idealny i ... - Dave już nie słuchał. Miał rozwiązanie. Ocali Steff.

~~~~~
Zostaw to chłopcze! Tylko ci to zgubę przyniesie! - Hermina krzyczała ile sił, ale chłopak biegł dalej, nie chciał słuchać. Była już za stara, nie dogoni go, a na magii już nie mogła polegać. Próbowała ich tylko chronić. To pióro przyniosło na tym świecie tylko nieszczęście, już dawno powinno być zniszczone. Patrzyła bezradnie jak niebo zaszło ciemnymi chmurami, porywisty wiatr zrywał liście z drzew. Usłyszała huk. "Zaczęło się, zawiodłam" pomyślała i z niepokojem obserwowała oddalającego się chłopaka. Piorun uderzył. Znowu została sama w tym pustkowiu, bez śladu młodzieńca.

~~~~~
Tak, był tutaj niedawno chłopak, podobny do waszego opisu, ale już go nie ma. - Hermina spokojnie popijała herbatę.
Jak to go nie ma? To gdzie poszedł? Proszę nam powiedzieć! - Steff wykrzyczała.
Już powiedziałam. Nie ma go. Tu nie chodzi o to, że gdzieś poszedł. Jego już nie ma na tym świecie. - powiedziała spokojnie wiedźma obserwując, jak zmieniają się ekspresje przyjaciół. Nadzieja, strach, niedowierzenie, mieszały się ze sobą.
G..Gdzie?? - głos Livi drżał
Teraz? W labiryncie. A później? Pewnie w zaświatach.- powiedziała lekkim tonem, jednak na jej twarzy była powaga - przy wielkim szczęściu uda mu się wyjść stamtąd żywym, ale zostanie w krainie nazwanej Nivevi, cóż, ale nawet tam, nie dawałabym mu dużych szans na przeżycie. Wiecie coś o Elfach? Tak? No to świetnie, to teraz wyobraźcie sobie ich wzmocnione, złe wersje. Nivevi jest ich domem, a także różnych stworzeń począwszy od gryfów i smoków, na jednorożcach i skrzatach skończywszy.
To.. chyba dobrze no nie? - zapytał Brandon. - Przecież jednorożce i skrzaty są raczej dobre??
Powiedział dziewiętnastolatek - skomentowała Steff - Przecież oni nawet nie istnieją! Owszem, magia istnieje, Elfy też, ale skrzaty, gnomy smoki i jednorożce? Przecież to zawsze rodzice opowiadali nam bajki na dobranoc o nich, w dodatku zawsze byli uosobieniem dobroci! - histeryzowała Steff - Jak to Dave trafił do labiryntu ?
Uspokój się dziewucho! jak mówię, że trafił do miejsca, gdzie istnieją, to na pewno nie kłamię! To nie jest temat do żartów. A wracając do ciebie chłopcze, te stworzenia nie są, nigdy nie były i nie będą dobre. To są najgorsze kreatury jakie można było spotkać we wszechświecie. Kiedyś próbowali wywołać wojnę, ale, na szczęście, znaleźli się bohaterowie, którzy im to udaremnili. Stworzyli świat gdzie wysłali wszystkie złe stwory i zabezpieczyli tajemnymi przejściami. Niestety, kiedyś pióro gryfa przeniknęło do naszego świata. Stanowiło ono łączność do Nivvi, ten kto trzymał pióro w momencie uderzenia błyskawicy został wysyłany do labiryntu. Krąg wiedźm powierzyło mi ochronę pióra, ale zawiodłam.
Jest jakieś inne przejście do labiryntu?! Niech nam je pani pokaże! musimy tam iść- Brandon i Steff niemal w tym samym czasie powiedzieli to samo zdanie.
Ogłupieliście?! To pewna śmierć! Nie pozwolę wam!
Niech się wiedźma o nas nie martwi, poradzimy sobie. My zawsze sobie radzimy- Kali po praz pierwszy dzisiejszego dnia się odezwał. Hermina popatrzyła na twarz każdego, po czym niechętnie skinęła głową.

~~~~~
Nie wiedział gdzie jest. Rozglądał się, szukając jakiegoś znajomego obrazu. Nie było nic, pustka. Ostatnie co pamiętał, to uciekał przed wiedźmą, z piórem gryfa. Później nagle niebo się zachmurzyło i nastała ciemność.
Nagle, ukazała się postać. Kobieta, cała ze złotego pyłu. Ubrana w wielką suknię balową, z falbanami, włosy spływały jej kaskadą po lewym ramieniu sięgając pasa. Oczy... Dave nie umiał oderwać wzroku od oczu kobiety. Był jak zahipnotyzowany przez lodowate spojrzenie.
Witaj, u nas, w świecie Nivevi, w labiryncie - powiedziała kobieta słodkim głosem - Oczekujemy cię. Przyjdź do nas, przyjdź do mnie, królowej, a zostaniesz sowicie nagrodzony.
Cały pył tworzący kobietę eksplodował, rozpierzchnął się we wszystkich kierunkach. Młodzieniec zamknął oczy, a gdy je otworzył ujrzał kamienne ściany otaczające go zewsząd, trzy rozgałęzienia. Dave popatrzył na siebie, schował trzymane pióro pod kaftan i ruszył przed siebie.
Od kilku dni jadł zabite przez siebie potwory. Miał już dość. Udało mu się już ujść z życiem trzy razy walcząc i trzy używając umysłu. Pokonał chimerę lwa, zająca, jaszczurki i nie wiadomo co jeszcze, Minotaura i jednorożca, zawsze tylko o włos zachowywał swoje życie. W zagadkach Dave usłyszał pytanie "Jakie stworzenie ma rano cztery nogi, w południe dwie a wieczorem trzy" ? "Dlaczego człowiek im ma więcej nóg, to się gorzej porusza" "„Są dwie siostry – jedna rodzi drugą a druga pierwszą."* <*zagadki sfinksa>Z trudem odpowiedział na pytania, ale przeżył i to jest najważniejsze. W pierwszej zagadce zdobył miecz, dzięki któremu udało mu się zabić kreatury. Szedł naprzód włócząc nogami po ziemi . Stanął przed kolejnym rozgałęzieniem. Wtem usłyszał niepokojące dźwięki. Szybko wbiegł w tunel przed sobą, ale było już za późno. Wielki centaur biegł rozpędzony na Dave'a trzymając w ręku włócznie. Dave szybko uskoczył w bok i próbował ciąć potwora w tylną nogę, lecz chybił o kilka centymetrów. Szybko obrócił się na pięcie biorąc szeroki zamach mieczem, udało mu się rozciąć końską skórę na zadzie, dobrze wiedział, że to tylko rozwścieczy potwora. Biegł z impetem na mieszańca, który właśnie się odwracał. Potwór ryknął głośno i zaczął szarżę. Dave uchylił się lekko pod jego pachę i wbił mocno miecz w żebra szybko odskakując. Centaur próbował go jeszcze dosięgnąć swoją włócznią, ale chłopak był za zwinny. Potwór padł martwy. Dave'owi znowu się udało. Podszedł i wyjął miecz z żeber. Wytarł go o sierść potwora. Poszedł dalej, gdzieś musi być koniec. Idąc przed siebie zatracał się w ciszy. Już nie pamiętał, po co zdecydował się ukraść pióro wiedźmie. W głowie miał tylko jedno. Jak najszybciej zobaczyć kobietę którą zobaczył po raz pierwszy na granicy snu i jawy w labiryncie. Doszedł do kolejnego rozstaju dróg, gdzie jedna z nich prowadziła schodami w dół, którymi zdecydował się pójść. Po kilku schodach zaczęło się przejaśniać. Ciemność towarzysząca mu przez te wszystkie dni odeszła w niepamięć i zaczął szybciej zbiegać w dół. Po chwili pojawił się przed nim krajobraz, polany rozciągające się aż po widnokrąg. Soczysta, mocno zielona trawa przyciągała wzrok, w oddali pasające się dzikie konie ze skrzydłami, pegazy. Po niebie latają ptaki we wszystkich kolorach tęczy. To był pierwszy raz kiedy Dave zobaczył coś tak niesamowitego. Chciał na zawsze zapamiętać tą chwilę, więc stał jak słup soli i wpatrywał się we wszystko co było dla niego nowe.
Panie, z jakiej rasy pan podchodzisz ?
Jak to z jakiej rasy?- Dave rozglądał się ale nie mógł zidentyfikować skąd ten głos pochodzi.
Tutaj na dole. Jak widzisz ja jestem gnomem, a moje imię to Karol
Jestem Dave. Człowiek.
Żartujesz? Masz niesamowite poczucie humoru. Toż to powszechnie wiadomo że ludzie nie występują w tej krainie. Wybierasz się na dwór?
Tak. Idę w kierunku dworu
To postanowione. Idziemy razem. Może przejdziemy przez Drere? Tam chyba najspokojniej będzie.
Tak zaczęła się wspólna podróż. Gnom był bardzo rozmowny. Dave szybko się dowiedział ważniejszych informacji o nowym świecie. Okazało się, że obecna królowa, która jest elfem, doszła do władzy przez obalenie poprzedniego władcy. Od tamtej pory nie było żadnych przewrotów, a panuje od 80 lat, co według Dave było bardzo dziwne, gdyż kobieta, która mu się ukazała, nie miała więcej niż 25 lat. Na tym świecie żyją tysiące ras, o których chłopak nie miał pojęcia. O jednorożcach, smokach, krasnoludach i wszystkich innych młodzieniec tylko słyszał opowieści, które niania opowiadała mu do snu. Dave słuchał gnoma, który tak narzekał na inne rasy, że bardzo szybko dowiedział się o tutejszych rasach. Podróżowali razem przez kilka dni, zachowując jak największą ostrożność. Z każdym dniem Dave czuł coraz bardziej nieodpartą chęć zobaczenia elfiej królowej, wszystko mógłby zrobić, aby tylko ją zobaczyć. Gdyby ktoś mu powiedział, że jest na dnie wulkanu wypełnionego lawą, skoczyłby bez wahania. To już była obsesja. Podróż przebiegała bezproblemowo, dlatego Dave bardzo zachwycał się nowo poznaną krainą.
Kiedy wreszcie dotarli do stolicy, Dave'owi zaparło dech w piersi. Na lekkim wzniesieniu górował wielki zamek. Był on zbudowany z czarnego materiału, którego nie rozpoznawał. Nie był on taki, jak widział w swoim świecie, kiedy podróżował z ojcem. Zamki wtedy były bardzo zwyczajne. Otoczone grubym solidnym kwadratowym murem, masywny zamek z kamienia, który bardzo dobrze nadawał się na wojny, ale z pewnością nie dopełniał piękna krajobrazu, tak jak robił to ten. Wysokie strzeliste wieże, były nie tylko na kantach konstrukcji, ale tworzyły całkiem osobne budowle połączone ze sobą tylko tunelami, które znajdowały się w powietrzu, na różnych poziomach konstrukcji. Dave nie mógł zrozumieć, dlaczego te tunele się nie zawalają, kiedy wiszą w powietrzu. Budowle były okrągłe, nie licząc głównej części, służącej za pałac. Okna były wysokie i delikatne. W górnej części wszystkie zakręcały, tworząc łuki. Szybki tworzyły kolorowy obraz, kiedy słońce w nie przyświeciło, Dave pomyślał, że doznał mistycznego olśnienia. Kolory dopełniały się jak jeszcze nigdy nawet sobie tego nie wyobrażał.Poniżej znajdowało się miasto. Tworzyły je różne chaty z drewna i kamienia, niektóre na obrzeżach miały jeszcze słomę zamiast drewnianego dachu, jednak bardzo wkomponowały się w cały krajobraz.
Pięknie co? - Gnom odezwał się cicho, patrząc na zachwyt młodzieńca- Chodźmy, królowa nas oczekuje.
Przeszli przez całe miasto, nie widząc w nim żywej duszy. Dave to trochę zdziwiło, no bo w końcu to stolica i powinna być najżywszym miejscem w całym królestwie, handlowym,
i miejscem spotkań, ale wcale na to nie wyglądało. Po chwili porzucił te myśli, zdecydował, że to jest inne królestwo i pewnie panują tu inne zasady. Posłusznie szedł za gnomem.Przechodząc przez bramy wielkiego dworu królowej, Dave miał poczucie, że nareszcie dotarł do miejsca mu przeznaczonego. Nic innego się nie liczyło.
~~~~~~~~
Nareszcie dotarłeś mój bohaterze! Nie mogłam się ciebie doczekać!- Uradowana królowa podeszłą do Dave go przywitać.
Witam - Dave skłonił się do pasa - Płacę szacunek Waszej Królewskiej Mości
Rozgość się na moim dworze. Jesteś naszym specjalnym gościem. Karolu dziękuję za przyprowadzenie go przed moje oblicze, zostaniesz sowicie za to nagrodzony. - Królowa miała na twarzy promienny uśmiech - A ciebie Dave zapraszam do komnat. Mam nadzieję, że długo u nas zostaniesz.
Tak, pani - odpowiedział szybko Dave, nie zauważając zimnego spojrzenia kobiety
Tak rozpoczął się kilkunastodniowy pobyt Dave na zamku elfiej Królowej. Przez cały ten czas Dave'm zajmowali się słudzy Jej Królewskiej Mości, chyba że, kobieta chciała, żeby Dave jej towarzyszył. Chłopak chodził jak posłuszna lalka. O nic nie pytał, niczym się nie interesował. Szczęście Elfki było najważniejsze. Do czasu...
Był ranek Dave jak zwykle wraz z Karolem poszli na obchód ogrodów królowej. Jednak dzisiaj Dave czuł się inaczej. Miał wrażenie ze nastąpi coś innego, coś co zniszczy jego rutynę.
Poczekaj na chwilę. Wydaje mi się że coś widziałem. - powiedział Karol i szybko pobiegł na wschód.
Dave chwilę popatrzył za nim i chciał pójść dalej ale coś go uderzyło w głowę i stracił przytomność.
Ej trzeba było tak mocno nie walić - powiedział zniesmaczony Bran
Ta i ciekawe niby jakbyśmy zabrali stąd tą wywłoke - powiedziała wkurzona Steff - Dobrze wiesz, że on w tym miejscu jak zaczarowany chodził.
Brandon, Steffanie ma rację. A teraz chodu bo jak nas ten gnomek nakryje to bankowo będziemy siedzieć w lochach a gwarantuję, że nie są one przyjemne.- odezwał się towarzysz przyjaciół, Romuald. Centaur.
Bran położył Dave'a na tułowiu centaura, a Steff przywiązała go liną. Po czym cała trójka uciekła z ogrodów wraz z Dave'm.
~~~~
Ugh gdzie ja jestem? - spytał młodzian.
No mówiłem ze za mocno go walłaś.
Cicho bądźcie. A ty wypij ten specyfik. - krasnolud podał Dave'owi dziwnie wyglądający napój. Chłopak nie chciał go wypić, dlatego krasnolud na sile wlał mu go do ust.
Co to było? Ohyda.
No to sobie jeszcze pośpij - powiedziawszy to krasnolud uderzył Dave'a w głowę.
Dla Steff i przyjaciół, czas kiedy Dave leżał nieprzytomny, ciągnął się niemiłosiernie. Nie wiedzieli czy mikstura przez nich sporządzona zadziała i zniweluje czar elfiej królowej ale mieli taką nadzieję.
Cholera. Głowa mi pęka. O gdzie ja do *** jestem??
Dave??
Nie, biedronka, Kali. Gdzie my jesteśmy?
Bardzo śmieszne.
Jesteśmy w kryjówce rebeliantów. Wiedźma cię zaczarowała, a oni pomogli nam cię odbić i wyleczyli Steff.
Ta wiem. Zorientowałem się, ale nic nie mogłem zrobić. Coś jakby druga osoba wytworzyła się w moim ciele i nie mogłem nic zrobić oprócz przypatrywania się. Naprawdę? To niesamowite!
Cieszymy się ze do nas wróciłeś. Stef wyzdrowiała i wszystko jest świetnie. A teraz chodźmy do domu.
Tak. Wracajmy. Przepraszam was. - Dave miał łzy w oczach patrząc na czwórkę przyjaciół, którzy nawet poszli za nim do obcej krainy.
Dziękujemy za gościnę przyjaciele.
To my wam dziękujemy za towarzystwo i racje żywieniowe. Zawsze jesteście u nas mile widziani.

***

Opowiadanie IV

Tylko jedno wyjście

Piotr Wójcik


Dzisiejszy dzień nie jest dla mnie niczym nowym. Znowu szpital i ten zapach medycyny, który tylko daje pozór, że tutaj próbują pomóc ludziom. Niestety, leżę na oddziale stworzonym specjalnie dla nieuleczalnych chorób. Nie mogą nam już pomóc, więc zbierają w jednym miejscu, żeby tylko psychicznie jeszcze dobić. 
 Po otwarciu oczu od razu zauważyłem duży bukiet kolorowych tulipanów w wazonie, stojącym na stoliku przed łóżkiem. Jeszcze nie umarłem, ale ktoś i tak to przynosi. Nie mogę nawet podejść i powąchać. 
 Szybko ogarnąłem wzrokiem sytuację w pokoju. Po prawej biała ściana, a po lewej stara, zleżała szafka z moimi rzeczami. Okno było zamknięte, więc chyba jeszcze nikt tu nie przyszedł z rana, a mogli przewietrzyć trochę przed moją pobudką. 
 Nagle usłyszałem głośne, a zarazem bezsensowne pukanie do drzwi. Po chwili ktoś wszedł do pomieszczenia. To pielęgniarka przyszła na nasz poranny rytuał, czyli mycie, zmianę ubrań oraz kolejne lekarstwa. 
 - Dzień dobry, panie Rickson! – powiedziała na przywitanie. – Jak się dzisiaj czujemy?
 Pomyślałem, że piękna z niej dziewczyna. Długie nogi, zgrabna sylwetka, a nawet śliczna twarzyczka. Mężczyźni na pewno od razu reagowali, gdy widzieli jej kruczoczarne włosy. Niestety, ja tak nie mogłem, ale z drugiej strony cieszyłem się, bo za mądra to ona nie była. Na dodatek, irytowała mnie do bólu. 
 - Nic pan dzisiaj nie powie? – zapytała, chwytając jednocześnie za moją kartę pacjenta. – Przecież nerwy w okolicach szczęki nie zostały uszkodzone, więc nie widzę tu problemu.
 Ja jednak odbierałem to inaczej. Wolałem nic nie mówić. Uznałem, że mogę tak już do śmierci. Ograniczę się w ten sposób do jednej ścieżki, która może dokądś mnie w końcu zaprowadzi.
 Gdy ta młoda i urodziwa panienka zaczęła mnie myć, pomyślałem o czymś ciekawym. Ona swoim zachowaniem próbowała utrudnić sobie życie. Kiedyś też taki byłem, ale teraz mam na to inny pogląd. Dlatego też nie popieram jej. Uważam, że każda inicjacja rozmowy już zmusza cię do podejmowania decyzji, czyli wybierania ścieżki, którą chcemy się udać, nie wiedząc w dodatku, czy jest w pełni prawidłowa.
 - Jutro pan ma urodziny – oznajmiła pielęgniarka przed wyjściem. – Pańska żona powiadomiła mnie, że przyjdzie więcej osób w odwiedziny.
 Następne godziny przeleżałem w samotności, patrząc na sufit. Dużo myślałem przede wszystkim. Doszedłem do wniosku, że to wypadek sprzed kilku miesięcy mnie zmienił. Zostałem potrącony przez samochód, jadący z bardzo dużą prędkością. Po prostu nie spojrzałem i to moja wina. Tyle decyzji zdążyłem już podjąć. Więcej prostych, ale były też te trudniejsze. W tej sytuacji miałem do wyboru kilka ścieżek. Mogłem iść dalej i spróbować przejść na innych pasach, mogłem też dokładnie się rozejrzeć, albo nawet nie wychodzić z domu. Trafiłem jednak na najprostszą, ale też najszybszą trasę, która ograniczyła w znaczny sposób moje następne rozwidlenia w labiryncie. 
 Tak oto jestem teraz tutaj. Chyba na tym właśnie polega ludzkie życie. Najpierw się rodzimy i wtedy mamy najłatwiej. W końcu to tylko długa droga naprzód. Wszystko robią za nas inni, a pierwsze poważniejsze wybory trafiają się dopiero, gdy zaczynamy chodzić o własnych siłach i wiemy o tym, co nam wolno, a co nie. Na przykład, idziemy albo w lewą stronę i skaczemy po łóżku, albo w prawo i bawimy się grzecznie na podłodze. 
 Dopiero w szkole zaczyna się podejmowanie trudniejszych decyzji. Na sprawdzianach i kartkówkach mamy wiele możliwości, ale tylko jedna jest poprawna. To sprawia, że potem mamy mniej ścieżek lub nawet jeszcze więcej. 
 Jednym z kluczowych jest wybór kolejnych szkół. W ten sposób zawęża się pole zawodów, które znajdują się w którymś miejscu naszej plątaniny dróg.
 Najważniejszymi jednak są ślub oraz dzieci. Mówią nawet, że wtedy labirynty mogą się połączyć i oddziaływać nawzajem na siebie. Dochodzi do jeszcze większych komplikacji. Zmiany kierunków pojawiają się cały czas, a tych prawidłowych jest coraz mniej. 
 Leżenie w łóżku zaczyna być już nudne. Przez paraliż nawet nie mogę się podrapać w swędzącą mnie nogę. Na dodatek, ostatnio dobrze nie sypiam, ponieważ dokucza mi duży ból w okolicach klatki piersiowej. Czuję, że stoję w miejscu i nie idę do przodu. Nie mogę w ten sposób zobaczyć, co przygotował dla mnie los.
 Następne kilka tygodni spędziłem identycznie. Przyjęcie urodzinowe odbyło się tutaj, ale nawet nie odzywałem się. Męczyły mnie te same problemy i dolegliwości. Cały ten czas poświęciłem nad rozmyślaniem. Nie wiedziałem, czy jest jakieś wyjście z tego labiryntu zwanego życiem, czy tylko plączemy się po nim bezsensownie. 
 Odpowiedź otrzymałem szybko. Pewnego razu po prostu usłyszałem głos maszyny stojącej obok. To był jasny znak, że moje serce się zatrzymało, ale w tej chwili zdałem sobie w końcu sprawę. Jest tylko jedno wyjście, za którym każdego czeka to samo...

***

Opowiadanie V

Michał Bała 

- Zrozumiano? -  Profesor powiódł surowym wzrokiem po swojej ekipie ochotników. - Naszym zadaniem jest udowodnienie, że to krytycznie ważny dla świata ekosystem i jako taki powinien być chroniony prawem, a wstęp doń absolutnie zakazany. Zwłaszcza dla samozwańczych bohaterów, łowców skarbów i innego tałatajstwa, które tylko by zabijało zagrożone gatunki!

- Zrozumiano. - Odpowiedzieli znudzonym głosem.

Profesor westchnął ciężko, nie dostał grantu więc musiał zdać się na wolontariuszy. Labirynty fascynowały go od dnia Zjednoczenia, ale najwyraźniej tylko jego, bo już dziesiąty rok nie zdołał pozyskać inwestorów ani rządowego wsparcia na swój Plan Ochrony Ekosystemów Naturalnych Podziemnych Labiryntów. W odróżnieniu od wszystkich tych, którzy skrzykiwali ekipę, wchodzili do labiryntów, strzelali do wszystkiego co się rusza, w tym do siebie nawzajem, i wychodzili z kieszeniami pełnymi klejnotów, lub taczkami wywozili zapomniane przed wiekami złote i srebrne monety.

Profesor jeszcze raz spojrzał na ochotników, prowadził do labiryntu już liczne grupy, ale pierwszy raz trafiła mu się taka bryndza.

- Ty tam! - Wrzasnął do grubego, łysego, czarnobrodego, bawiącego się smartfonem kurdupla. - Wiesz cokolwiek o labiryntach?

- Wszystko szefuńciu! Przeszedłem wszystkie trzy części Lighting Warrior Raidy, znam tam każdy zakręt, każdego labiryntu! Widziałem całą serię "Is it wrong to pick up girls in dungeons?" i "Magi the labyrinth of magic" i...

- POSZEDŁ WON!!!

Kurdupel spojrzał na niego bardziej złowrogo niż do tej pory. Profesor odwzajemnił spojrzenie, ba! Nawet prychnął z pogardą! Brodacz odwrócił się na pięcie i odszedł burcząc coś pod nosem.

Jeden półgłówek mniej. Piwne spojrzenie profesora omiotło pozostałą trójkę ochotników. Waligóra z kostropatą gębą nawet nie krył że jest uzbrojony. Przy pasie miał sześć noży, bardziej przypominających maczety, cztery beretty i, nie wiedzieć po co, paczkę mentosów.  Zza pleców wystawała mu lufa strzelby, a pierś ukośnie przecinał pas granatów.

- Te! Rambo! Mówiłem wyraźnie, że idziemy z misją badawczą! Nie będziemy zabijać!

- Ale to wszystko na ślepaki lub pociski usypiające panie profesorze. Na wszelki wypadek. Gdyby coś nie dało się odstraszyć samym hałasem. No bo gdybyśmy tak, dla przykładu, spotkali jakiegoś minotaura...

- Minotaur mieszkający w labiryncie to tylko Grecki mit! Zresztą nawet gdyby jakimś niewytłumaczalnym cudem byłby tu minotaur, to głowę dam że byłby inteligentnym facetem, a nie bezmyślną maszyną do zabijania!

- Toć to był jeno przykład...

- Odłóż to wszystko... nie dobra, te na naboje usypiające zostaw, ale resztę odłóż. Hałas nam pod ziemią nie potrzebny.

Waligóra może i by został w ekipie, gdyby nie to, że zapomniał zabezpieczyć jednego z pistoletów. Podczas odpinania kabury huknęło a pocisk kaliber 9mm niemal trafił posiadacza broni w duży paluch.

Mina profesora wyraźnie sugerowała co myśli o broni z ostrą amunicją w pobliżu jego obiektu badań, toteż waligóra tylko wzruszył ramionami, pozbierał z ziemi to, co zdążył już odłożyć i poszedł sobie.

Profesor poskrobał się za uchem, wiązał z tym olbrzymem pewne nadzieje, doświadczenie podpowiadało, że w starych labiryntach czasami potrzeba przestawić coś naprawdę ciężkiego. Mówi się trudno, przynajmniej pozostała dwójka chyba się nadawała.

Spojrzał z uśmiechem na czarnoskórą dziewczynę, która chyba faktycznie próbowała przygotować się do prowadzenia badań, aczkolwiek nie wiedziała do końca jak. Zabrała trzy małe, przenośne terraria, takie jak do łapania owadów, rękawice, kilka pustych słojów, które wstępnie oznaczyła karteczkami z takimi napisami jak "gleba", "woda", "pleśnie" i podobnymi. A także przenośny, atestowany zestaw laboratoryjny, dzięki któremu można było na miejscu wstępnie zidentyfikować skład niektórych próbek.

- Studentka? - Zapytał ciepło profesor, po trosze z grzeczności, ale przede wszystkim nie chciał przestraszyć najbardziej obiecującego członka ekipy. - Geologia? Mykologia?

- Nie studiuję. Ale spodziewam się znaleźć tu trochę interesujących okazów, porosty, pleśnie, może jakieś rzadkie gatunki wijów, pająków albo skorpionów.

- Tak! Świetnie! O takie podejście mi chodzi! Im więcej rzadkich okazów tu znajdziemy tym łatwiej będzie założyć tu rezerwat przyrody.

- No. - Dziewczyna wyszczerzyła ząbki. - A jak złapiemy ich dość dużo to będzie można wydestylować z nich jad, albo chociaż jakieś fajne alkaloidy. Meskalinę, ergotaminę, salwinorynę, mirystycynę, ibogainę...

- Czy ty chcesz zrobić to, o czym teraz myślę? - Profesor ze stoickim spokojem przerwał litanię psychodelików.

- Oczywiście, za zieloną kartę do Pańskiego rezerwatu dam specjalną zniżkę dla Pana i Pańskich studentów.

- Masz akurat tyle czasu, ile mi zajmie wykręcenie numeru na policję.

Domorosła dealerka, aptekarka, farmaceutka, czy jak to tam teraz nazywają, czmychnęła tak szybko, że zgubiła kilka słoików. Profesor przekazał policji co miał do przekazania, w tym kierunek ucieczki przedsiębiorczej czarnulki. Profesor przekrwionymi już ze złości oczyma spojrzał na ostatniego z chętnych.

- A ty? Coś za jeden? - Złość zaślepiła go na tyle, że nie zwrócił uwagi, że to też dziewczyna. W dodatku blada jak śmierć. - Zabójca zagrożonych gatunków? Geek, nerd, otaku albo jakiś inny maniak-cwaniak? Ćpun na odwyku?

- Eeee... Ja tylko chciałam... - Głos nastolatki łamał się ze strachu. - Ja tylko chciałam się chłopakom pochwalić, że byłam w środku... No bo tak straszyli, że jak się do labiryntu wejdzie, to już koniec. Umarł w butach. A jak usłyszałam że Pan od dziesięciu lat wchodzi do labiryntów... No to sobie pomyślałam... - Teraz już prawie płakała - Pomyślałam, że na pewno będzie Pan dobrze przygotowoany.  Że będzie szkolenieeee i sprzęęęt iii jakaś ochronaaaaaa! Ja nie chcę tam wchodzić saaaamaaaaaaaa!!!

Profesor nieco zmiękł, odprowadził rozpłakaną na przystanek, a nawet zadzwonił po taksówkę i zapłacił z góry za bezpieczne odstawienie do domu.

Choć zmęczony i totalnie zniechęcony wrócił pod wejście do labiryntu. Nie pierwszy raz będzie musiał wejść sam. Nie pierwszy raz sam pobierze próbki, opisze znalezione gatunki, i wypełni właściwe protokoły.

Pal diabli - Pomyślał oblizując nos tak mocno, że aż się kolczyk zakołysał. - Pal diabli tą zapłakaną banshee.

Pal diabli - Pomyślał ogonem odpędzając muchy. - Te ćpającą czarną elfkę.

Pal diabli - Pomyślał grzebiąc kopytem w piasku przed wejściem. - Tego oderwanego od normalności krasnoluda.

Pal diabli - Pomyślał bacząc by zakładany kask z latarką nie wadził mu o rogi. - Tego zmilitaryzowanego waligórę.

Pal diabli - Pomyślał przeżuwając śniadanie po raz drugi. - Wszelką pomoc. Nie pierwszy raz minotaur będzie musiał wejść do labiryntu sam!

***

Opowiadanie VI

Co tam było?

Robert Kasztelan

 

Nazwa karczmy "Pic na wodę" nie brzmiała zbyt zachęcająco, ale starzec łatwo się nie poddawał.

„Trzeba będzie trochę pościemniać" – pomyślał z uśmiechem i wszedł wolnym krokiem do gospody. Towarzyszył mu stary pies, szarobury kundel podobny do owczarka. Co najwyżej podobny.... Marna kopia można by powiedzieć. Starzec podszedł do barmana.

- Chciałbym coś zjeść – rzekł niepewnie. Znudzeni goście spojrzeli zaciekawieni na obcego człowieka.

- To kosztuje- odparł gość za barem.

- A może zapłacę słowem?-  rzekł tajemniczo. Część gości, znudzona codzienną rutyną zbliżyła się do przybysza.

-Słowem? Oryginalna zapłata człowieku, ale damy ci szansę – odparł jeden z gości zamawiając  mu piwo.

- Miejmy tylko nadzieję, że to nie żaden blef – dodał drugi i  zaśmiał się.  Zapytał kim jest.

Tomasz Krętacz, a to mój pies. Wabi się Bujda. Towarzystwo parsknęło śmiechem.

-  No kolego na piwo już zarobiłeś rozbawiając nas. A skąd pochodzisz, z wioski Mała Lipa? – zapytał kpiąco barman. Nie, z gminy Matactwo – rzekł rozbrajająco Tomasz. Gospodarz widząc, że obcy trzyma mu klientów nałożył przybyszowi porcje kurczaka. Czas na opowieść przybyszu -  rzekł jeden z gości. Będzie strasznie, smutno czy radośnie – zapytał zamawiając kolejny kufel piwa dla starca.

- Na pewno będzie śmiesznie, zwłaszcza na końcu – Krętacz zaśmiał się popijając alkoholowy napój. Koło prawdziwego piwa to nawet nie stało ale cóż wymagać za darmo. Opowieść będzie dotyczyła labiryntu -  zaczął starzec. Tylko się nie pogub w opowieści dziadku - parsknął jeden z gości. Miejmy nadzieję ze to nie kolejna część „Drogi bez powrotu", labirynty są pełne pułapek – dodał drugi zanosząc się śmiechem. „Na was czeka na końcu labiryntu" –pomyślał Tomasz z szelmowskim uśmiechem.

- Wczoraj byłem w podobnej gospodzie, jej nazwa to „Ślepa Uliczka". Spotkałem tam dziwnego, zagubionego człowieka, mówili na niego Chaos. Cały czas coś szeptał do siebie pod nosem. O jakiejś jaskini, tajemniczym skarbie na końcu labiryntu. Dosiadłem się do niego.

- To jakaś bujda na resorach – rzekł jeden z gości popijając zimne piwo. Pies szczeknął. Bujda spokój – powiedział cicho starzec kontynuując opowieść.

- Jaka jaskinia, jaki labirynt – zapytałem zaciekawiony. Chaos nerwowo rozejrzał się dookoła, wyjął z kieszeni mapę pełną krętych uliczek, z jakimiś wskazówkami. Na końcu jednej z uliczek był znak x. Co tam jest – zapytałem. Skarb dzięki któremu najesz się do syta – rzekł tajemniczo. Goście zgromadzeni wokół Krętacza z coraz większym zainteresowaniem słuchali przybysza. Każdy podstawiał kufel piwa, barman nakładał jedzenie. Nawet Bujda dostał pełną miskę. Gdzie jest ta jaskinia – zapytałem zaciekawiony. Niedaleko stąd jest las zwany Błędnym Kołem, jest tam wielka, ciemna grota.

- Chyba wielki przekręt – skomentował barman, ale goście szybko go uciszyli czekając na dalszą część opowieści. Chaos nerwowo wepchnął mi kartę z mapą do kieszeni. Sam się boję tam iść, a Tobie bardziej się przyda zawartość skrzyni. Zdziwiony wyszedłem z knajpy i skierowałem się do opisanego lasu. Szybko znalazłem jaskinię, wszedłem do groty. W środku rzeczywiście przypominała labirynt, od razu miałem do wyboru kilka uliczek. Jednym słowem galimatias. Na szczęście gość z knajpy dał mi dobrze opisaną mapę. Skierowałem się pewnym krokiem w zaznaczoną na wskazówkach uliczkę. Z każdym wejściem do kolejnego zaułku ukazywał mi się gąszcz następnych.

- I jak znalazłeś skarb, co tam było, pieniądze , biżuteria ? – goście przekrzykiwali się nawzajem zdumieni opowieścią starca. Tak znalazłem....skarb pasuje w sumie do nazwy tego lokalu... Otworzyłem skrzynie i...

Mów szybko dziadku, złoto, klejnoty, co tam było?!

Starzec  zjadł ostatni kęs kurczaka, popijając piwem. Gwizdnął na psa, po czym skierował się do wyjścia. -  „Co tam było?!"

- „Cały ten kit który wam wciskam" -  rzekł z uśmiechem Krętacz wychodząc z gościnnej karczmy.

 

 

Dział: Opowiadania
środa, 13 styczeń 2016 12:28

Fragment: Stop prawa - B. Sanderson

W dniu dzisiejszym (13 stycznia) swoją premierę ma drugie wydanie książki Stop prawa - Brandona Sandersona i z tej okazji zapraszamy do przeczytania prologu.

Dział: Książki

Studio Paramount ujawniło, że prace nad zaplanowaną na rok 2016 kontynuacją filmu „Hansel & Gretel: Łowcy czarownic" zostały zawieszone. W zamian studio wypuści prawdopodobnie serial o przygodach rodzeństwa.

Dział: Seriale
środa, 19 sierpień 2015 17:53

Szturm i grom

Ravka, usytuowana w kraju wzorowanym na carskiej Rosji. Jest to kraina pełna czarów, magicznie uzdolnionych arystokratów zwanych Griszami  oraz straszliwej ciemności, w której czyhają potwory. Kraj otacza gęsty pas ciemności zwany Fałdą Cienia. Ciemność ta stopniowo się rozszerza, a żyjące w niej wilkory zabijają każdego śmiałka, który tam wejdzie.

Zupełnie niespodziewanie w społeczności Griszów pojawi się ktoś, kto wywróci całą tradycję do góry nogami. Sierota znikąd, bez wspomnień i świadomości, kim byli jej rodzice, odkryje że dysponuje ogromną mocą przyzywania światła, które może nie tylko rozproszyć ciemność, ale też ciąć lepiej niż najlepsza stal. W ten sposób, Alina, która kształciła się na kartografkę, z dnia na dzień trafia na królewski dwór w sam środek intryg, sprzecznych interesów i griszowskiej magii. Naiwna i łatwowierna dziewczyna bardzo szybko staje się marionetką w rękach dowódcy Drugiej Armii magnetycznego Darklinga, który ma wobec dziewczyny własne plany i szybko zaczyna je  wprowadzać w życie.
Alina bardzo późno zdaje sobie sprawę, że mężczyzna ją zmanipulował i że wcale nie miał na celu zniszczenia Fałdy Cienia, wręcz  przeciwnie, ma zamiar ją powiększyć i za jej pomocą przejąć władzę nad krajem.

Po tragicznych wydarzeniach z tomu pierwszego, Alinie z pomocą Mala udaje się uciec przed  Darklingiem. Bohaterowie stają się uciekinierami, żyją na marginesie, jak najgorsze wyrzutki, karmiąc się nadzieją, że wreszcie gdzieś znajdą swoje miejsce na ziemi. Nietrudno odmówić obojgu sprytu i zaradności, dlatego ręce same się załamują, gdy bardzo szybko ponownie wpadają w ręce Darklinga i jego ludzi. Bardzo mądrze: nie chcesz zwracać na siebie uwagi, to sprzedaj rzadką, złotą spinkę.
Zrozpaczona Alina widząc, że nie ma szans w starciu bezpośrednim, poddaje się i razem z Malem trafiają na korsarski statek osławionego pirata Stormhonda.
Szybko staje się jasne, że Darkling, po tym, jak wyszedł cało z potyczki w Fałdzie Cienia, nie tylko diametralnie się zmienił, ale też ma bardzo dalekosiężne plany. Celem wyprawy jest upolowanie legendarnego morskiego węża, którego moc, mogłaby zwiększyć umiejętności Aliny. Dziewczyna posiada już jeden wzmacniacz i jest tym zaskoczona. Już teraz jest bardzo potężna, oprócz tego uczono ją, że na jednego Griszę przypada jeden wzmacniacz. Morska wyprawa szybko każe jej zweryfikować poglądy.
Pierwszą część trylogii Cień i kość przeczytałam ponad dwa lata temu i sporo szczegółów już zatarło mi się w pamięci. Pozostała jedynie świadomość, że historia była obiecująca. Dlatego do lektury części drugiej podchodziłam z pewnymi obawami, na szczęście w trakcie czytania pewne rzeczy sobie przypomniałam i cała historia była dla mnie dość czytelna.

W części drugiej bohaterowie ponownie trafiają w sam środek intryg i walki o wpływy, tym razem między dwoma synami cara, Vasylem i młodszym Mikołajem. Alina postanawia podjąć walkę z Darklingiem, co będzie wymagało przejęcia dowództwa nad Drugą Armią. Czy griszowska arystokracja zechce przyjąć jej rozkazy? Czy żyjące dotąd w pewnym odosobnieniu zakony, zaczną ze sobą współpracować?
Akcja drugiej część trylogii, w moim odczuciu, toczy się dość statycznie. Właściwie spodziewałam się, że będzie się działo więcej i bardziej spektakularnie, a tymczasem po krótkiej morskiej podróży, wszystko zwalnia na większą część książki, aby pod koniec znowu przyśpieszyć.
Najwięcej zmienia się w głównej bohaterce. Oszołomiona rosnącą w niej mocą, odkrywa w sobie emocje i uczucia, których wolałaby nie znać i nie chodzi tu tylko o magnetyzm Darklinga, który nawiedza bohaterkę nie tylko w snach. Alina dochodzi do przekonania, że tylko posiadanie trzech wzmacniaczy, pozwoli jej go pokonać. Opętana tą myślą, nie potrafi jej przezwyciężyć, co sprawia, że coraz mocniej oddala się od Mala, który z kolei nie do końca potrafi zrozumieć moce, którymi posługuje się jego ukochana. Oprócz tego bohaterka będzie musiała się zmierzyć z rozprzestrzeniającą się na jej temat opinią, jakoby była świętą, mogącą zaradzić na każdą bolączkę biedoty, od głodu począwszy na chorobach i nieszczęściu skończywszy. Jest to naprawdę wielki ciężar i widać, że Alina nie umie sobie z nim radzić.

Książkę czyta się dobrze. Leigh Bardugo ma lekkie pióro, a sam pomysł na powieść ma potencjał. Należy też pamiętać o zasadzie, która często odnosi się do środkowych części trylogii - w drugim tomie dzieje się mniej, by w trzecim akcja znowu mogła przyśpieszyć. Jak będzie w tym przypadku, zobaczymy.
Przyjemnie spędziłam czas z lekturą Szturmu i Gromu i chętnie poznam zakończenie tej historii.
Polecam wielbicielom wschodnich klimatów oraz miłośnikom historii, w których bohaterowie władają różnego rodzaju żywiołami i mocami. Spodoba się Wam!

Dział: Książki
wtorek, 07 lipiec 2015 08:33

Jurassic World

Dzień przed seansem zrobiłam sobie mały maraton z dinozaurami, żeby przypomnieć sobie dotychczasową trylogię i mieć bardziej „prawidłowy" odbiór. Nigdy nie żywiłam do „Jurassic Parku" i jego kontynuacji jakiegoś szczególnego sentymentu, ani nie mogłabym go nazwać serią dla mnie w jakikolwiek sposób ważną. Nie byłam dzieckiem lat 90., które ruszał w jakikolwiek sposób pradawny świat czy dzieło Spielberga w ogóle (właściwie nawet mój stosunek do E.T. jest dość... obojętny; Mad Max, o, to co innego), przez co nie wymagałam od „Jurassic World" zbyt wiele. Nie będę kłamać – dla mnie wystarczającym powodem do obejrzenia filmu stał się Chris Pratt w skórzanej kamizelce. Czy coś oprócz tego udało się się twórcom? Czy to tylko popłuczyny po trylogii, którą kochały miliony?

Rok 2015, Kostaryka. Od wydarzeń w Parku Jurajskim minęły 22 lata. Teraz wyspa Isla Nublar działa w końcu jako park rozrywki, w którym żyją przywrócone do życia, za pomocą klonowania, dinozaury. Jednak naukowcom oraz inwestorom to nie wystarcza – aby sprowadzić większe grono odwiedzających, tworzą nowy gatunek, hybrydę wielu różnych gatunków. Ta śmiercionośna bestia jest połączeniem najgroźniejszych i największych drapieżników, jakie kiedykolwiek chodziły po naszej planecie. Jej siła i inteligencja okazują się tak potężne, że ucieka ze swojego wybiegu. A w parku znajduje się 22 tysiące ludzi, w tym siostrzeńcy pani kierownik Claire Dearing (Bryce Dallas Howard). Tylko jeden specjalista, który zna zachowanie dinozaurów od podszewki może pomóc – były wojskowy Owen Grady (Chris Pratt). Rozpoczyna się szaleńcza pogoń za stworem, który zabija wszystko, co spotka na swojej drodze.

Zaznaczę to na początku, aby nie było wątpliwości – „Jurassic World" to film na wskroś wtóry. Jednak biorąc pod uwagę, że nawet trzecią część serii można określić tym mianem, było to bardzo prawdopodobne, że produkcja Colina Trevorrowa będzie bazować na tych samych elementach. Cykl o parku z dinozaurami został stworzony na zasadzie schematu (w którym ważną rolę odgrywał Jeff Goldblum, a potem postacie naznaczone jego cechami), który powiela każdy z czterech filmów, więc mniej więcej wiadomo było, czego fabularnie można się spodziewać. Ba, nawet zwroty akcji były dość oczywiste.

Pomimo, że to obraz wtóry, nie mogę zaprzeczyć, że całkiem nieźle się na nim bawiłam. To czyste kino rozrywkowe, które sprawdza się na początek wakacji i nie można od niego wymagać niczego więcej. Seria o „Parku Jurajskim" zawsze stawiała wyłącznie na rozrywkę – na przywoływanie dziecięcych marzeń, fascynację dinozaurami, która była pewnym etapem w życiu wielu ludzi. Pierwsza część była pewnym novum – niektóre możliwości realizatorskie stały za tym, że w 1993 roku pojawiła się szansa nakręcenia widowiskowego, jak na tamte czasy, filmu o dinozaurach. Jednak teraz, gdy co tydzień możemy zobaczyć jak zostaje zniszczony Nowy Jork, czy modne od niedawna Los Angeles, jak podróżujemy po fikcyjnych planetach i alternatywnych światach, jak oglądamy film, którego cała akcja rozgrywa się w kosmosie, opowieść o pradawnych stworzeniach po prostu nie szokuje. Wręcz wydaje się być tematem zdezawuowanym.

„Jurassic World" został naszpikowany nawiązaniami do pierwszej części serii. Od tak zwykłych elementów jak koszulka, którą nosi jeden z pracowników parku z logo z pierwotnego Parku Jurajskiego, przez podróż samochodem, którym jeździł Alan Grant, po odnalezienie pamiętnego noktowizora, którym bawiły się wnuki Johna Hammonda. A to tylko fragment góry lodowej.

Z głównego znawcy dinozaurów uczyniono prawdziwego twardziela. Owen Grady przypomina nieco swoim strojem skrzyżowanie Hana Solo z Indianem Jonsem, czyli jeszcze nie siwego Harrisona Forda. Scena, w której jako samiec alfa idzie na polowanie z raptorami, aby pozbyć się tego głównego złego jest tak popkulturowa, jak tylko można sobie wyobrazić (tym bardziej, gdy gra go Chris Pratt jadący na motocyklu). Główna kobieca bohaterka, Claire, jest kobietą sukcesu, która widzi tylko statystyki odwiedzin parku i chce widzieć sumę, którą udało jej się zarobić dla właściciela parku rozrywki. Gdy rozpoczyna się szaleńcza pogoń za dinozaurem (a niekiedy przed dinozaurem) kobieta przemierza lasy, patoki i strumyki w... białym kostiumie i szpilkach. Gdzieś tak w połowie filmu zrzuca górę kostiumu, pod którą kryje się top podkreślający jej wdzięki (a jest co podkreślać), co nie umyka uwadze kamery. Jednak w szpilkach wytrzyma do końca, co sprawia, że jej obuwie stają się pewną osią produkcji. No cóż, czy się to komuś podoba, czy nie, „Jurassic World" to film dość seksistowski i rzuca się to w oczy już po kilkunastu minutach.

Wcielający się w samca alfa Chris Pratt jest bezbłędny jak zawsze, choć w tej kwestii jestem o wiele bardziej subiektywna niż w pozostałych. Jessica Chastain ma siostrę bliźniaczkę, którą okazała się być Bryce Dallas Howard, a Vincent D'Onofrio powoli staje się naczelnym czarnym charakterem Hollywood. Znalazło się i miejsce dla Jake Johnsona, którego postać ma przede wszystkim bawić, a na końcu ratuje całą sytuację (żeby nie było, że wszystko zależy od twardziela), i dla Omara Sy'a, który ma nas utwierdzać w przekonaniu, że Owen Grady to dobry chłop, a dinozaury mają uczucia.

Ścieżka dźwiękowa Johna Williamsa naprawdę zasługuje na uznanie i postawiłabym ją wyżej niż efekty specjalne. W tej sferze twórcy starali się być w miarę widowiskowi, lecz oddawać hołd poprzednim częściom serii, gdy możliwości były mocno ograniczone.

Rozumiem, że miłośnikom Spielberga, którzy „wychowali się" na pierwszej czy drugiej części serii film może się nie podobać. Jednak patrząc z perspektywy widza, który skierował swoje potrzeby wyłącznie na rozrywkę, było całkiem nieźle – tym bardziej, że twórcom udało się utrzymać odpowiedni poziom napięcia (mimo, że wiemy co się wydarzy). „Jurassic World" nie zapisze się wielkimi literami na kartach kina blockbusterowego, lecz dla niektórych okaże się niezłą rozrywką na początek lata.

Dział: Filmy
niedziela, 21 czerwiec 2015 20:19

Polowanie na prezydenta

Braciom Grimm od zawsze zarzucano, że spisane przez nich baśnie są nazbyt przepełnione brutalnością i rozlewem krwi. Nieustannie toczyła się więc bitwa dotycząca oswajania dziecka z agresywną rzeczywistością, uczenia go rozróżniania dobra i zła oraz systemu nagród i kar. Zastanawiano się również nad kwestią młodzieńczej wrażliwości – czy dzieci faktycznie patrzą na dramatyczne wydarzenia tak, jak dorośli? Zwróćmy choćby uwagę na brak cierpienia w baśniach braci Grimm. Owszem źli bohaterowie może i są rozszarpywani na kawałki, tracą głowy lub toną, ale czy cierpią? Śmierć po prostu występuje na kartach baśniowych historii, nie pociągając za sobą fizycznych odczuć. Ten zabieg niemal natychmiast skojarzył mi się z lekturą „Polowania na prezydenta" Dana Smitha, która zdecydowanie kierowana jest do czytelnika nastoletniego, a wypełniają ją liczne śmierci, ale nikt się nad nimi specjalnie nie rozwodzi.

Powieść Dana Smitha pojawiła się w Polsce w sprzężeniu z premierą filmu opartą na tej historii, więc jej okładkę stanowi filmowe zdjęcie. Samuel L. Jackson w garniturze z symbolem władzy państwowej na piersi stoi na kamiennej górze pokrytej śniegiem. W tle płonie samolot z sugestywnym napisem „America". W rękach potencjalnie tytułowego prezydenta spoczywa krótki karabinek przypominający Uzi. Zaś na tylnej części obwoluty czytelnik znajdzie uzbrojonego w łuk fińskiego nastolatka. Nieźle, prawda?

Okładka nie skrywa żadnej tajemnicy. Fabuła faktycznie traktuje o prezydencie Stanów Zjednoczonych oraz fińskim nastolatku, Oskarim. Chłopiec ma wkrótce skończyć trzynaście lat. Zgodnie z tradycją przed dniem urodzin musi udać się do lasu, dzierżąc przekazywany z pokolenia na pokolenie łuk i udać się na łowy. To, z czym wróci z lasu, określi go jako mężczyznę. Okazuje się jednak, że wyprawa Oskieriego nie będzie tak typowa, jak wymagałaby tego tradycja. W górach napotyka, bowiem człowieka w opałach. Nikogo innego, jak prezydenta Stanów Zjednoczonych właśnie. Pech chce, że głowa państwa także znajduje się na polowaniu, ale... w roli zwierzyny.

Nikt w „Polowaniu na prezydenta" ani przez sekundę nie udaje, że powieść ma dojrzałe aspiracje targetowe. Od początku wiadomo, że grupę docelową stanowi młodzież w wieku nastoletnim. Protoplasta historii, dwunastoletni (no, trzynastoletni) Oskari przechodzi przez nietypowy proces inicjacji, ale wciąż jest to proces inicjacji. Musi pokonać przeszkody, by poznać i zrozumieć siebie oraz udowodnić swoją wartość i zająć odpowiednio wysoką pozycję w społeczeństwie. Z pewnością młody czytelnik może wyciągnąć z tej opowieści kilka ważnych lekcji, dotyczących wiary w swoje możliwości.

Nie zmienia to jednak faktu, że w powieści aż roi się od trupów, psychopatów i agresji. Wszystko to przedstawione lekko i bez szczegółów, ale jednak obecne. Oskari jest kilkukrotnym świadkiem śmierci, niejeden raz znajduje również ciała zamordowanych, a nawet podbiera im buty. Śmierć przeżywa tylko pozornie i tylko w jednym przypadku. Chłopak podejmuje się także, nieudanej co prawda, ale jednak,  próby zabójstwa. Zabrakło mi w tym wszystkim jakiegoś katharsis, wniosku dotyczącego życia i umierania. Zwłaszcza, że przecież Oskari, by stać się mężczyzną, miał za zadanie zabić zwierzę, a to nieszczególnie modne ostatnimi czasy.

Napięcie towarzyszące wydarzeniom w „Polowaniu na prezydenta" nieustająco rośnie od pierwszej strony do samiutkiego finału. Jako trzynastoletni czytelnik z pewnością straciłabym wszystkie paznokcie. Co więcej, z pewnością nie oderwałabym się od lektury ani na sekundę. Nawet wyraźna powtarzalność schematu w schemacie (prezydent i Oskari naprzemiennie przechodzą załamanie i pragną się poddać; zamieniają się rolą ofiary i motywatora), której stężenie rośnie, by pod koniec zacząć już nieco męczyć, lata temu wcale by mi nie przeszkadzała.

Psychologia bohaterów została ograniczona do minimum. Osierocony przez matkę Oskari za wszelką cenę pragnie przypodobać się ojcu, wypełniając tradycję wioski. Prezydent jest jedynie baśniową wróżką, która ma pomóc brzydkiemu kaczątku wykluć się i dorosnąć, by stać się najpiękniejszym z łabędzi.

Dawno nie czytałam też czegoś równie nieskomplikowanego w warstwie językowej. Zdania są tak proste, że początkowo trudno się przyzwyczaić. Opisów praktycznie nie ma, a jeżeli już występują to ograniczając się do jednego bądź dwóch przymiotników. Historia bezrefleksyjnie mknie do nietrudnego do przewidzenia finału.

„Polowanie na prezydenta" z pewnością znajdzie swoich fanów w gronie młodzieży, ale i dorośli, którzy poszukują jedynie zajęcia na kilka godzin plażowania czy innego leżingu z pewnością także poczują się efektywnie oderwani od rzeczywistości. Wartka akcja nie pozwoli się bowiem nikomu nudzić. A niektórzy rodzice może i wyciągną wnioski, by bardziej zawierzać talentom swoich dzieci? W końcu nie wiadomo, czy podczas survivalowego biwaku nie przyjdzie im ocalić jakiegoś znanego dygnitarza.

Dział: Książki
czwartek, 04 czerwiec 2015 01:01

Fragment: "Srebrzyste wizje"

ANNE BISHOP

SREBRZYSTE WIZJE
Inni – tom trzeci

Rozdział 1

Czwartek, 10 maja
Meg Corbyn weszła do łazienki na zapleczu biura łącznika z ludźmi i starannie rozłożyła przyniesione ze sobą przedmioty. W myślach nazywała je przyborami do wieszczenia: środek antyseptyczny, bandaże i składana srebrna brzytwa z dekoracyjnie grawerowaną rączką; po jednej stronie zdobiły ją liście i kwiaty, a po drugiej, zwykłymi literami, wypisano jej oznaczenie – cs75. Przez dwadzieścia cztery lata Meg nosiła je zamiast imienia.

Dział: Książki
czwartek, 30 kwiecień 2015 11:43

Bożena Tomaszek - Morgan

Codziennie zakładam maskę, staje się nikim, by przeżyć. Dlaczego? Bo mam moc. Czuję ją. Zwłaszcza, gdy patrzę na ogień. Coś mnie wzywa, przyciąga do niego, zupełnie jakby i coś we mnie płonęło. Za każdym razem, gdy siedzę przy ognisku, zapalam pochodnię czy świecę, czuję to dziwne mrowienie w palcach i kłucie pod mostkiem. Teraz także.

Zajadam pieczeń i popijam piwo, siedząc z kompanami przy ognisku. Słońce dawno zaszło. Robota skończona, teraz czas na odpoczynek przed kolejnym pracowitym dniem, ale mnie jutro już tu nie będzie. Odbiorę zapłatę i ruszam dalej. I tak zabawiłem z tymi drwalami dłużej niż planowałem, a cel jest już blisko.

Rozglądam się w około. Wszyscy śmieją się i żartują. Nikt nie ma pojęcia, kim jestem. Umiem wtopić się w otoczenie. Zawsze umiałem.

Ktoś dorzuca drewna do ogniska. Ogień bucha. Iskry tańczą w powietrzu. Jeden płomień i spaliłbym ich wszystkich razem z całym lasem... ale wtedy sam bym zginął. Zdradziłbym się. Łowcy wytropiliby mnie i dopadli. Magowie nie mają łatwego życia, o ile w ogóle je mają. A wszystko przez te pospolite fioletowe kwiatuszki. Nawet tu mam ich pełno pod stopami. Wcześniej nosiły jakąś banalną, niewiele znaczącą nazwę, ale gdy się okazało jak wywar z nich działa na magów, zaczęto je nazywać Zielem Prawdy. Ziele to ujawnia i zniewala magów i tylko ich. Mag traci zmysły, jest jak zaklęty i ślepo wykonuje polecenia pana. Niszczy i zabija bez sprzeciwu. To najniebezpieczniejsza broń, jaką można zdobyć. Kto ma maga ma władzę, a mag nie ma nic. Okratowaną celę, łańcuchy i kajdany. Nicość i zniewolenie. Takie życie obdziera nawet z godności.

Dlatego magowie żyją w ukryciu i ja też tak żyję. Nie ujawniamy się. Nie zostawiamy śladów i tropów, które mogą do nas prowadzić. Przynajmniej ja nie zostawiam. Nigdy nie zwracam na siebie uwagi i nie daję powodów do podejrzeń. Nauczyłem się jak być nikim, jak być niewidzialnym...

— Hej Morgan, dzisiaj ty pilnujesz ognia.

— Pamiętam Bruno — posłałem kompanowi wymuszony uśmiech.

Nie cierpię nocnych wart. Gdy wszyscy śpią, jesteśmy sami, ja, ogień i pokusa. Pokusa, która rośnie z każdą chwilą i wzmaga głód. Głód mocy.

Patrzę na płomienie, na wirujące w mroku iskry i ta chęć aż pali mnie w środku, każe mi nimi zawładnąć. Podporządkować swej woli, ukazać swoją potęgę i zaspokoić głód... ale nie zrobię tego. Umiem trzymać swoje pragnienia na wodzy. Dziś już tak. Za takie błędy słono się płaci.

Moja historia jest prosta. Wszyscy moi bliscy nie żyją. Rodzice zginęli broniąc mnie i mojej siostry przed łowcami magów. Ja cudem ocalałem, ale moja rodzina nie. Od tamtej pory jestem sam i mam jeden cel.

Moją rodzinę zabiła magia i magia ich pomści i moje ręce. Tak, moje ręce.

Migoczący blask ogniska pełza po moich dłoniach. Gdyby tak skraść jeden płomień... Wszyscy śpią... Jest noc... Jeden płomień, jedna iskra...

Nie!

Świat jest pogrążony w mroku, ale to nie znaczy, że nikt nie patrzy. Kto wie, co czai się w ciemności? Nie mogę ryzykować. Zawsze unikałem zagrożenia lub eliminowałem je. Teraz też muszę być ostrożny. Zwłaszcza, że jestem tak blisko celu. Nie mogę pozwolić sobie na błędy. Najważniejsza zasada: nie rób nic pochopnie. Dzięki temu przetrwałem. Ukrywałem się przez wiele lat, czekałem na możliwość pomszczenia bliskich, aż w końcu rozpocząłem łowy.

Znalazłem wszystkich, którzy choćby w najmniejszym stopniu przyczynili się do tragedii mojej rodziny i zabiłem ich. Spaliłem na popiół, obróciłem w proch... w nicość. Nie mogę powstrzymać uśmiechu, gdy o tym myślę. Tak, jestem mordercą, ale dałem im to, na co się im należało. Nie mam wyrzutów sumienia, bo oni nie zasłużyli na żal. Wszyscy otrzymali właściwą karę. Został tylko jeden. Ten, który to zlecił. Jego zostawiłem na koniec. Nie wie, że jutro się spotkamy i że to będzie ostatni dzień jego nędznego życia. Niczego się nie spodziewa, nie wie, że idę po niego. Szkoda... Gdyby wiedział, jego strach dałby mi większą satysfakcję, ale wystarczy mi, że go dorwę. Pewnie nawet mnie nie pozna, tak jak inni. Minęło wiele czasu, stałem się mężczyzną. Trudno doszukać się we mnie tego przestraszonego chłopca sprzed lat, który patrzył na śmierć rodziców.

Zimny dreszcz przeszył moje ciało na wspomnienie tego straszliwego dnia. Coś wtedy we mnie umarło i coś się narodziło. Moim sercem zawładnęła nienawiść, chęć zemsty i... mrok. Ukształtowały mnie, uczyniły tym, kim jestem i pozwoliły przetrwać po to, bym ukarał winowajców. Jutro wszystko się zakończy. Zabiję ostatniego.

Pamiętam go dobrze. Przyjechał na siwym koniu. Dostojnik w zbroi i błękitnym płaszczu. Mówili na niego Grom. Wtedy był kimś, ale skończył, jako żebrak i włóczęga. Dlatego tyle czasu zajęło mi wytropienie go, lecz jutro o tej porze będę panem jego losu i moje dzieło dopełni się.

*

Widziałem już różne dzielnice biedoty, ale ta była wyjątkowo parszywa. Pełno żebraków i szemranego elementu, do tego wszechpanujący brud i odór w dużo intensywniejsze formie, niż ta, do której przywykłem. Okryłem się szczelniej płaszczem, by nie przesiąknąć tym wszystkim. Zapewne za dnia wygląda to stokroć gorzej. Na szczęście zmierzchało. Ciekawe, że Grom skończył w tak nieciekawym miejscu.

Znalazłem go chyba w najgorszej norze, jaką widziałem w życiu. Stary magazyn nad rzeką, cuchnący wilgocią i wszelkimi ludzkimi wydzielinami, pełen nędzarzy.

Okazało się, że Grom nie ma już nic w sobie z dostojnego rycerza. Teraz był brudny, śmierdzący, na twarzy i dłoniach miał pełno czyraków. Zapewne miał je na całym, skrytym pod łachmanami ciele. Aż bałem się pomyśleć ile robactwa żyje w tych splątanych włosach. Tylko jego oczy pozostały niezmienione. Obdarzył mnie wzrokiem pełnym pogardy. Nie pozostałem mu dłużny.

— Wstawaj Grom. Idziemy na przechadzkę.

Mężczyzna nie poruszył się. Nadal siedział skulony w kącie, a ja wbijałem w niego świdrujące spojrzenie.

— Wstawaj powiedziałem! — Kopnąłem go w udo. Jęknął boleśnie i poparzył na mnie ze wściekłością, ale dalej nie zamierzał mnie posłuchać. Przykucnąłem i dobyłem sztyletu, który przycisnąłem do jego boku. Czułem jak ostrze wbija się między żebra, może trochę zbyt mocno, ale nie obchodziło mnie to.

— Wyjdziemy i porozmawiamy — wycedziłem przez zaciśnięte zęby. — I może cię oszczędzę, albo zakończę twój marny żywot teraz. Mnie to bez różnicy jak zginiesz.

Oczywiście był to stek kłamstw. Nie było takiej rzeczy, która sprawiłaby, że darowałbym mu życie. Grom musiał zginąć. Mógłbym zabić go tu, jednym pchnięciem, ale wolałbym, żeby spłonął.

— Ja już jestem martwy — syknął włóczęga ze złością. — Spójrz na mnie! Jestem nikim i nie mam nic... Straciłem wszystko...

— Nie powiem, że boli mnie twoja krzywda. Wstawaj. Straciłem cierpliwość.

Chwyciłem mężczyznę za ramię i powlokłem w stronę wyjścia. Żaden z żebraków nawet na nas nie spojrzał, a suche i w miarę czyste miejsce Groma szybko znalazło nowego właściciela.

Pośpiesznie oddaliliśmy się od zabudowań. Tej nocy, tonący w mroku las, będzie świadkiem mojej zemsty.

Przykułem jeńca do drzewa kajdanami, z rękami wzniesionymi nad głową. Nie stawiał oporu. Dziwiło mnie też jego milczenie. Zacząłem się zastanawiać czy śmierć naprawdę będzie dla niego karą. Zapaliłem pochodnię. Blask rozdarł noc, a mnie znowu wypełniło znajome, przyjemne uczucie.

— Trudno było cię znaleźć — rzekłem nie odrywając oczu od hipnotyzujących płomieni. — Dobrze się ukryłeś...

— Nie tak dobrze jak ty — przerwał mi Grom. — Myślisz, że nie wiem, kim jesteś? Poznałem cię od razu, Morganie.

— Przynajmniej nie muszę się przedstawiać. Miła odmiana — uśmiechnąłem się ironicznie, starając się ukryć zdziwienie. — Wiesz, kim jestem, więc zapewne domyślasz się po co tu jestem.

— Możesz mnie zabić, nie dbam o to. Twoja rodzina i tak odebrała mi wszystko.

— Nie udawaj ofiary! — krzyknąłem, nie mogąc powstrzymać złości.

— Ja byłem tylko głupim żołdakiem, który wykonywał rozkazy i słono zapłaciłem za swoją porażkę, uwierz mi.

Spojrzałem na więźnia z niedowierzaniem, nagle ten zaśmiał się nerwowo.

— Myślałeś, że chciałem maga dla siebie? Nie mów mi, że jesteś aż taki głupi?

Moje ręce same powędrowały do jego wychudzonej, brudnej szyi. Dusiłem go coraz mocniej patrząc w jego wystraszone oczy.

— Jeśli mnie zabijesz, nie dowiesz się kto stał za tym zleceniem — wychrypiał Grom.

Niechętnie cofnąłem dłonie.

— Znalazłem każdą osobę odpowiedzialną za śmierć moich bliskich i wszyscy wskazywali na ciebie.

— Słusznie, wynająłem ich, ale ja sam też zostałem wynajęty. Nikt nie wiedział przez kogo. To była tajemnica.

— Męczy mnie twoje gadanie — westchnąłem znudzony. — Wymyślasz to wszystko, żeby odwlec swój koniec?

— Już mówiłem, możesz mnie zabić, nie dbam o to, ale nie nazywaj mnie kłamcą! — Grom był wyraźnie rozzłoszczony, co w jego sytuacji wydało mi się nawet zabawne.

— Skoro nie zależy ci na własnym życiu, dlaczego mówisz mi to wszystko?

— Chcę tego, co ty: zemsty. Jeśli chcesz pomścić rodzinę, on bardziej niż ktokolwiek zasługuje na śmierć.

— On czyli kto?

— Wtedy był jeszcze nikim, szlachetnie urodzony, z królewskiej rodziny, ale bez możliwości objęcia tronu i do tego marna partia. Jednak znał sposób by podnieść swoją wartość w oczach innych. Musiał zdobyć potężnego maga. Kto ma maga, ten ma władzę — włóczęga uśmiechnął się krzywo.

— Do rzeczy — ponagliłem go.

— Znajdziesz go w stolicy, jego siedzibę łatwo poznasz.

— Imię Grom, podaj mi jego imię!

— Varlett I, król.

Godzinę później zgasiłem pochodnię i ruszyłem w stronę osady. Smród palonego ciała zawsze mnie drażnił. Tym razem nie było inaczej. Oddaliłem się pośpiesznie. Teraz potrzebowałem spokoju. Musiałem wszystko dokładnie przemyśleć i zaplanować. Zabicie kilku wieśniaków, paru strażników i zniedołężniałego żebraka, to nie to samo, co zabicie króla.

*

Stolica. Dawno mnie tu nie było, ale niewiele się zmieniło. Przybyło trochę mieszkańców. To dobrze. Łatwiej ukryć się w tłumie. Może ten tłum pomoże mi dostać się do zamku. Trochę obserwacji, podsłuchanych rozmów, kilka wiarygodnie brzmiących kłamstw i znalazłem się za zamkowymi murami.

Umiem wzbudzać zaufanie. Jestem w tym dobry, ale mam wrażenie, że poszło zbyt gładko. Czy powinienem się martwić? Nie wiem, ale na pewno nie mogę tracić czujności. Niebawem ruszam na łowy. Ostatnie polowanie. Nie będzie łatwo, ale każdą zwierzynę da się upolować, jeśli ma się odpowiednią przynętę, a ja mam idealną przynętę.

Kolejne kłamstwo pozwoliło mi dostać się na audiencję u króla. Poszło jeszcze łatwiej niż przedostanie się do zamku. Staję się coraz bardziej podejrzliwy, co do mojego szczęścia, a może jestem aż tak dobry w tym, co robię? Zbyt wielka pewność siebie przeważnie przynosi zgubę. Muszę być ostrożny.

Drzwi komnaty otworzyły się i strażnik przywołał mnie gestem. Ruszyłem pewnie przed siebie. Duża sala. Za plecami mam główne wejście i dwóch strażników. Po obu stronach drzwi boczne i kolejnych czterech strażników, a przy tronie dwóch magów. Niedobrze. Oby król był tak żądny władzy jak zakładam, bo inaczej nie uda mi się go dopaść. Król... Dopiero teraz zwróciłem na niego uwagę. Niezbyt wysoki, otyły człowieczek o nieprzyjemnej twarzy. Nie było w nim niczego z dawnych królów. Bębnił palcami w poręcz tronu – znudzony, a usta zaciskał tak mocno, że tworzyły wąską linię – i rozzłoszczony, zapewne przeze mnie.

— Panie — skłoniłem się nisko oprawcy mojej rodziny, z trudem kryjąc obrzydzenie. — Mam ważne wieści.

Król nonszalancko skinął głową dając mi znak, że mam mówić.

— Musimy porozmawiać bez świadków.

Władca zaśmiał się na moje słowa.

— Te informacje są cenne. Nie mogę pozwolić, by ktoś niepowołany je usłyszał. — Nie dawałem za wygraną.

— Ciekawe — odezwał się w końcu król. — Powiedziałeś strażnikowi, że masz informację o magu.

— Tak to prawda, ale nie powiem nic więcej przy tych wszystkich ludziach.

— Mam całą armię magów. Dlaczego miałoby mi aż tak zależeć na kolejnym?

Przez chwilę mierzyłem króla wymownym spojrzeniem, aż w końcu pojął, co chcę mu przekazać. Wyraz jego twarzy zmienił się nie do poznania.

— Zostawcie nas — powiedział do strażników. Ci opuścili komnatę, ale magowie nie ruszyli się z miejsca. Chyba wyczerpałem już ilość szczęścia na ten dzień.

— Mów — rzekł srogo król.

— Czy tu jest bezpiecznie? Nikt nas nie podsłucha? Z całym szacunkiem panie, masz wielu przyjaciół, ale jeszcze więcej wrogów i na pewno mają tu swoich szpiegów...

Umilkłem zdziwiony, ponieważ król wstał i podszedł do mnie. Zbliżył się tak bardzo, że mógłbym go zabić jednym pchnięciem, a on nawet by się nie zorientował. Jaka szkoda, że strażnicy zabrali mi sztylet. Varlett przyłożył usta do mojego ucha i ledwo dostrzegalnym szeptem zadał pytanie.

— Czy ten mag jest magiem ognia?

Skinąłem głową twierdząco. Władca jęknął cicho z podniecenia.

— Chodź za mną — nakazał król.

Poskutkowało. Pozwoliłem sobie na skryty uśmiech. Radość nie trwała zbyt długo. Magowie ruszyli naszym śladem. Nie lubię niepotrzebnych ofiar, ale jeśli staną mi na drodze, nie będę mieć wyboru.

Szliśmy tak dość długi czas, aż w końcu Varlett wskazał jedną z komnat. Gdy wślizgnęliśmy się do środka, zamknął drzwi na klucz. Ja zasunąłem zasłony. To dobry ruch w konspiracji, ale tak naprawdę liczyłem na to, że mrok, który zalał pomieszczenie, zmusi króla do zapalenia świec. Nie pomyliłem się. Moc wypełniła mnie. Teraz musiałem jeszcze poznać prawdę.

— Mów — rozkazał król.

— Pamiętasz Asaruma i jego rodzinę? To stara sprawa sprzed dekady. On i jego żona, również obdarzona mocą, mieli dwójkę dzieci, a jak wiesz, panie, dzieci zrodzone z magów mają wielką moc.

— Dlaczego o tym wspominasz? Wszyscy zginęli w czasie zasadzki, o ile dobrze pamiętam. — Król był szczerze zdziwiony.

— Nie wszyscy zginęli. Chłopak uciekł.

— Morgan uciekł? Naprawdę?

— Pamiętasz jego imię? — tym razem to ja byłem zdumiony.

— Już w młodym wieku miał wielką moc. Och, przydałby mi się wtedy, ale teraz też mi się przyda — Król uśmiechnął się przebiegle.

Grom jednak mówił prawdę. To wszystko wina tego żądnego władzy parszywca. Chciał zdobyć koronę kosztem mojej rodziny. Nie udało się mu, za to skutecznie zniszczył mi życie. Jak widać znalazł inną rodzinę, która mu pomogła, a po niej masę innych. Wiele magów będzie mi wdzięcznych, gdy go zabiję. No, może poza tymi dwoma. Oni niestety muszą zginąć w imię wyższych racji.

Niepostrzeżenie zagarnąłem w dłoń jeden płomień świecy. Król nic nie zauważył, magowie jednak drgnęli nieco. Pewnie wyczuli zagrożenie. Nie zareagowali, bo nie chcę zaatakować króla. Gdyby było inaczej, już byłbym martwy.

Trzymałem płomień za plecami i czułem jak moc się kumuluje. Nie odrywałem wzroku od króla, który najwyraźniej pogrążył się w marzeniach. Chyba najwyższy czas się przedstawić.

— Tak, Morgan jest magiem ognia.

— I ty wiesz, gdzie on jest — stwierdził wyrwany z zadumy władca.

— Jest bliżej niż myślisz. — Zacząłem się zbliżać powoli, jak drapieżnik gotowy do ataku. — Tak się składa, że Morgan to ja.

Dwa słupy ognia buchnęły z moich dłoni. Żaden z magów nie zdążył nawet krzyknąć. Ich spopielone ciała upadły na posadzkę, a między nimi stał zatrwożony Varlett. Przeraziła go moja moc, czy bestia, która we mnie drzemie? Pewnie ani jedno, ani drugie. Nic tak nie przeraża człowieka, jak widmo śmierci.

Król rzucił się do drzwi, ale w panice zapomniał, że są zamknięte. Z rozbawieniem patrzyłem, jak bezskutecznie szarpie klamkę.

Ogłuszyłem go jednym ciosem i spętałem szybko. Nie miałem kajdan i musiałem się posłużyć tym, co znalazłem w komnacie. Najważniejsze, że Varlett już mi się nie wymknie. Zaczął pojękiwać cicho, a w końcu otworzył oczy. Sytuacja, w której się znalazł nie spodobała mu się ani trochę. Teraz, gdy wił się na posadzce, próbując oswobodzić się z więzów, przypominał mi wielkiego pędraka.

— Jestem królem. Nie możesz mnie zabić — Varlett starał się mówić stanowczo, ale jego głos drżał.

— Doprawdy? Mam ci udowodnić, że mogę? — Uśmiechnąłem się złowrogo, pokazując mu płomień w mej dłoni.

— Nie! Nie! Zaczekaj! Dam ci, co zechcesz! Złoto! Tytuły! Mów, czego chcesz, jest twoje!

— Na twoje nieszczęście, chcę jedynie twojej głowy.

— Jeśli mnie zabijesz, nie wyjdziesz z zamku żywy!

Najpierw błagania, teraz groźby, ciekawe.

— To możliwe — przytaknąłem spokojnie. — A nawet wysoce prawdopodobne, ale chyba nie sądzisz, że nie wiedziałem o tym wcześniej? Mój plan zakładał złapanie cię i zabicie. Ucieczce nie poświęciłem zbyt wiele uwagi.

Król przywarł twarzą do podłogi i zadrżał spazmatycznie. Wreszcie dotarło do niego, że niczym mnie nie przekupi, że na nic zdadzą się jego groźby, że nic mnie nie powstrzyma. Myślałem, że będzie krzyczał, wzywał pomocy i przeklinał mnie, ale nie. W tej ostatniej chwili umilkł, pogodzony ze swoim losem.

Ogień pulsował na mych dłoniach i w moich żyłach. Jedno zaklęcie i wszystko się zakończy. Ostatni potwór zostanie zabity przez bestię, którą sam stworzył.

*

Wraz z tłumem stałem na dziedzińcu i patrzyłem na płonącą zamkową wieżę. Powinienem uciekać, ale nie mogłem się oprzeć pokusie zobaczenia swojego własnego dzieła. Zwłaszcza, gdy zostało ukończone. Patrzyłem na płomienie ze łzami w oczach i pierwszy raz w życiu czułem ulgę, jakbym uwolnił się od wielkiego ciężaru.

Dokonało się. Teraz wszystko się zmieni. Teraz mogę zacząć żyć naprawdę.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
środa, 01 kwiecień 2015 02:52

Premiera: "Zakon Mimów"

Tom 2 "Czasu Żniw" Samanthy Shannon swoją premierę będzie miał już 22 kwietnia!

Dział: Książki