Rezultaty wyszukiwania dla: Nowe Strony
Klub Detektywów
Jestem zapaloną czytelniczką powieści kryminalnych, ale zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę nie wiem zbyt wiele o autorach, którzy założyli ten gatunek. Ba, nie czytałam większości pozycji uznawanych za podwaliny kryminału! Z tego powodu szczególnie doceniłam komiks Klub Detektywów, w którym poza ciekawą fabułą zawiera krótkie biografie każdego z bohaterów komiksu. Kidey na zaproszenie ekscentrycznego bogacza grupka pisarzy - naprawdę znane nazwiska! - udaje się na wyspę, by poznać zupełne inne podejście do dedukcji i analizy. Oto Mr Roderick Ghyll, właściciel bogatej, urządzonej nowocześnie posiadłości przedstawia zebranym jego pomysł na rozwikłanie każdej detektywistycznej zagadki. Będzie on nie tylko sposobem na dowiedzenie kto w jakimkolwiek utworze literackim zabił czy zrabował, ale także pomoc policji. Tyle że zaraz po pokazie miliarder w niewyjaśnionych okolicznościach znika. Tu pojawia się już prawdziwe śledztwo.
A któż taki pojawi się na kartach powieści? Wzorowani na prawdziwych członkach nie mniej prawdziwego Klubu Detektywów pisarze gatunku mystery fiction. Będą to m.in. Agatha Christie, Dorothy L. Sayers, Ronald Knox, „Baronowa” Emma Orczy czy pierwszy przewodniczący kluby był G. K. Chesterton. To ich przybyła na miejsce śledztwa policja prosi o pomoc. Skoro już zebrały się takie tęgie głowy, to aż żal ich nie wykorzystać, czyż nie? Każdy na swój sposób, próbuje dociec co stało się z panem Ghyllem. Podczas tych prób obserwujemy nie tylko proces dedukcji każdego z autorów, ale także poznajemy ich przyzwyczajenia (drzemki „Baronowej”, wieczorne czytanie „biblii” Knoxa, zamiłowanie do broni Dorothy), charaktery (cięte rozmowy Agathy z Chestertonem, animozje pomiędzy Knoxem a Majorem) czy manie (plany sytuacyjne i miłość do map czy schematów Carra).
Pośród tych wszystkich historycznych odniesień i wyobrażeń o autorach powieści kryminalnych nie tkwi sama tajemnica: co stało się z Ghyllem i kto zawinił jego zniknięciu? Jaki był udział Erica, a jaki lokaja? A może to żaden z nich? Ostatecznie odpowiedzi na te pytania prawdopodobnie nie są tak skomplikowane, ale ważniejsze dla pisarzy i nas, czytelników, jest przecież gonienie króliczka, niż złapanie go, nad czym ubolewa nadal pozostająca w kropce policja.
Skoro mamy do czynienia z powieścią graficzną, trzeba i słowo rzec o kresce. Jean Harambat rysuje w dość prosty sposób, używa wyraźnych kolorów z lekkim gradientem. Często kadry mają szczegółowe tła, z masą detali jak choćby kamyki na plaży czy potłuczone szkło z wybitego okna, co powoduje, że sami zaczynamy szukać poszlak wiodących do rozwikłania zagadki kryminalnej. Ciekawostką jest jednak dodanie po wewnętrznej stronie okładki zdjęć i karykatur bohaterów komiksu, ich własnych książek czy innych charakterystycznych dla lat 20-tych XX wieku rycin.
Czy wierzycie bardziej w doświadczenie, dedukcję czy naukę prawda jest jedna i wcale nie objawiona: komiks taki jak ten warto czytać. Bo każdy czytelnik wyniesie z niego inne ciekawe wnioski. Choć to bynajmniej nie komiks filozoficzny! Mnie najbardziej zaciekawiło poznawanie autorów powieści od ich typowo ludzkiej strony, a nie tylko artystycznej. I w dodatku przypatrując się ich głównej pracy - rozwikływaniu prawdziwej tajemnicy kryminalnej. Świetna zabawa kliszami gatunku, niezła gratka dla lubiących dobry angielski humor, błyskotliwe dialogi oraz nawiązania historyczne czy biograficzne. Ten komiks może spodobać się tym, którzy lubią Złoty Wiek Powieści Detektywistycznych. Historia detektywistyczna bardziej do pośmiania się niż dedukcji i rozwiązywaniu zagadek.
Rozpocznij przygodę z uniwersum DC Comics!
DC Comics to jeden z gigantów branży komiksowej w Stanach Zjednoczonych, a superbohaterowie DC to prawdziwe ikony popkultury. Pojawiają się w filmach, serialach i grach, jednak najciekawsze opowieści znajdziecie w komiksach, na których wychowały się całe generacje fanów. Dziedzictwo jest naprawdę olbrzymie, bo przecież pierwsze historie o zamaskowanych herosach pojawiły się jeszcze przed II wojną światową. To prawdziwy skarbiec dla fanów złożony z tysięcy przygód, a nowych tytułów przybywa każdego roku.
Kurczaczek i Salamandra
- Chcesz być moją przyjaciółką? Nie jestem za dobrą w tym całym przyjaźnieniu się i nigdy nie miałam przyjaciółki, ale mamą mówi, że to ważne. [...]
- Chcę. Też nie wiem jak. Ale Dora mówi, że gdy dwie osoby bardzo czegoś chcą, to już połowa sukcesu. *
Nastoletnie lata są trudne już same w sobie, a gdy dojdzie do tego magia, wszystko komplikuje się jeszcze bardziej. Trzeba zmagać się nie tylko z tym, co każdy przeciętny nastolatek, ale dodatkowo z panowaniem nad tym, by ujarzmić ogień, opanować komunikację z duchami czy też przemianę w rysia…
Kurczaczek i Salamandra to taka mała niespodzianka dla fanów Thornverse.
Trzy opowiadania, w których spotykamy Dorę Wilk, Witkacego oraz Nikitę. Tylko tym razem nie oni grają pierwsze skrzypce, a ich… mali podopieczni. Salomea próbuje odnaleźć się w nowej sytuacji. Trudno jej uwierzyć, że ktoś może ją pokochać i wybrać, nawet gdy sprawia tyle kłopotów i nie panuje nad swoją mocą. Wiktoria musi uważać na to, co robi, bo złamanie warunkowych zakazów będzie straszne w skutkach. Tylko jak nie wpaść w kłopoty, kiedy one same ją znajdują? Jest jeszcze Michaś i jego pierwsza przemiana w rysia. To nic, że plączą mu się łapki i kusi go ganianie za swoim ogonem. Musi zrobić psikusa Nikicie, a czy będzie coś lepszego niż zakopanie tajemniczych paczek pozostawionych przez kogoś pod jej domem i przygotowanie mamy, by sama je odnalazła?
Kiedy tylko książka Kurczaczek i Salamandra pojawiła się w zapowiedziach, od razu wiedziałam, że nie będę mogła przejść obok niej obojętnie. Uwielbiam uniwersum stworzone przez Anetę Jadowską i zawsze chętnie do niego wracam. Jak ten zbiór opowiadań wypadł w moich oczach?
Tak już z opowiadaniami bywa…
Opowiadania mają to do siebie, że ich poziom jest zróżnicowany. I chociaż Anecie Jadowskiej zbiór Kurczaczek i Salamandra wyszedł bardzo fajnie, to jednak nie da się nie zauważyć, że ze wszystkich trzech najbardziej dopracowane i rozbudowane jest Igranie z ogniem. To opowiadanie zajmuje większą część książki, zawiera w sobie wiele wątków i emocji. Autorka pomimo krótkiej formy świetnie sobie poradziła z poprowadzeniem, rozbudowaniem i zakończeniem fabuły. Można odczuć, że to nie koniec drogi tych postaci, ale ten rozdział się skończył.
Z kolei przy opowiadaniu Duma i ciągłość poczułam lekki zawód. I nie dlatego, że jest złe, bo tego powiedzieć nie mogę. Historia Wiktoria ma duży potencjał, czytało mi się ją dobrze i z zaciekawieniem. Brakuje jej jednak takiego dopracowania jak w przypadku opisu przygód Salci. Wiktoria opisuje, że przeżyła dramatyczne chwile, które odebrały jej możliwość bycia dzieckiem jeszcze przez chwilę. Jednak ja tego napięcia, strachu i żalu nie poczułam. Zginęło to gdzieś pomiędzy śledztwem, rozwiązaniem sprawy i innymi wątkami. Szkoda, bo to było naprawdę dobrze pomyślane.
Przygody małego drapieżnika to nawet nie opowiadanie, a bardziej anegdotka. Zabawna, urocza i wywołująca ciepło na sercu historyjka o Michasiu. Chłopiec cieszy się ze swojej pierwszej przemiany i chce się tym podzielić z kimś, kogo bardzo lubi. Tutaj nie mam nic do zarzucenia treści, jest krótko, ale idealnie.
Słówko o bohaterach.
Charakterystyka postaci wyszła za to autorce rewelacyjnie. Od razu wiadomo, kto jest kim. Ci, co znają je już z poprzednich spotkań wiedzą co, jak i dlaczego, ale nawet dla kogoś, kto pierwszy raz sięga po książki Anety, bez problemu poradzi sobie z rozpoznaniem i powiązaniem poszczególnych postaci ze sobą. Bohaterowie są sobą, ze swoimi wadami i zaletami, wybuchowymi charakterami, lękami, nadziejami, wpadaniem w kłopoty i niespodziewanymi przyjaźniami.
Podsumowując
W moim odczuciu Kurczaczek i Salamandra jest czymś obowiązkowym dla fanów Thornverse. Chociaż każde z opowiadań jest inne i przy środkowym miałam parę uwag, to tak naprawdę świetnie się bawiłam w trakcie czytania. Historia Salci bardzo mnie poruszyła i nawet wywołała łzy. Dało się też przy niej pośmiać, jak i przy pozostałych dwóch opowiadaniach. Aneta Jadowska ponownie w swoim lekkim stylu zagwarantowała mi pobyt w swoim świecie, dobrą zabawę, ale również skłoniła do refleksji na poruszone tematy. Szkoda tylko, że tak szybko dotarłam do ostatniej strony, bo żal mi było rozstawać się z tą całą zgrają.
Zjawa
Wiele stuleci temu ludzie wierzyli, że fotografie odbierają im dusze; starali się ukrywać twarze, aby po śmierci trafić do Niebios, a nie do bezdennej pustki, wypełnionej ciszą i oczekiwaniem. Dziś robienie zdjęć jest czynnością powszechną, wręcz nieodłączną od ludzkiej codzienności. W ten sposób chwytamy ulotne chwile, mogąc wrócić do czasów młodości, wypraw czy innego rodzaju wydarzeń. Niestety, fotografie mogą służyć nam zarówno w dobry, jak i bardzo zły sposób...
Ten policjant miał nadzieję, że roznoszące się po okolicy rozpaczliwe krzyki niemowlęcia to tylko prostest małego człowieczka na chwilowy brak uwagi matki. Przecież dzieci bardzo często płaczą, prawda? Wchodząc do zaniedbanego budynku powoli wspinał się po kolejnych schodach, idąc za dźwiękiem narastającego płaczu. Uchylając drzwi mieszkania, z którego wydobywały się podejrzane odgłosy, początkowo nie zauważył nic dziwnego. Może tylko to, że nikt nie zareagował na jego wezwania. Udając się w głąb pomieszczenia ze zdzwieniem zauważył, iż płacz niemowlęcia nie wydobywa się z dziecięcej piersi, lecz... sprzętu stereo. A później, tuż za rogiem, czaił się już koszmar.
Tamara Haler, niczym wierna córka, codziennie spędza czas przy szpitalnym łóżku komisarza Eryka Deryło- mężczyzna zapadł w śpiączkę po jednym ze śledztw, w którym to własnym ciałem uchronił ofiarę przed wychłodzeniem na śmierć. Teraz, leżąc w szpitalu, Deryło wciąż przeżywa koszmar związany z tragicznym wypadkiem jego żony, Ewy. Ale Tamara tego nie wie... i zwierza się mężczyźnie ze szczegółów sprawy, która właśnie trafiła na jej biurko. Fotograf –tak określili mordercę- zakatował niemowlę, umieszczając w jego zwłokach zdjęcie matki. Haler podskórnie już wie, że nie będzie to odosobniony przypadek. Szkopuł w tym, że sprawca nie kieruje się żadnymi wytycznymi: jego ofiarą może stać się zarówno nastolatka, jak i starszy mężczyzna. Policjanci błądzą jak we mgle, a kolejne wskazówki Fotografa przynoszą jedynie więcej ciał. A może to właśnie wysyłane przez niego zdjęcia będą tym, co ostatecznie go pogrąży... ?
Kiedyś zastanawiałam się, na czym polega fenomen książek pana Maxa Czornyja. Wiecie, z każdej strony byłam zalewana pochlebnymi opiniami na ich temat, a do tego dochodziła także bardzo rozbudowana promocja. Nierzadko zdarza się, iż intensywnie promowana lektura tak naprawdę nie ma w sobie nic „wielkiego”. W końcu sama postanowiłam się przekonać, o co z tym chodzi. I przepadłam, a na kolejne pozycje czekam jak nałogowy palacz na przerwę na papierosa.
Tamara Haler niejednokrotnie spotykała na swej zawodowej drodze psychopatów, budzących strach. Grzebała w ich życiorysach, przesłuchiwała świadków, pragnąć odkryć ich motywację. Teraz ma przed sobą matkę w katatonii i zwłoki niemowlęcia w kostnicy. A do tego zdjęcie z podpisem Tak wygląda cierpienie. Może i przesłanie Fotografa jest dość jasne, ale czym kieruje się przy doborze ofiar? Tego Haler nie wie, ale musi jak najszybciej się dowiedzieć- na szali leży życie kolejnych ludzi.
To, co najbardziej podoba mi się w książkach naszego polskiego autora, to brak cenzury. Zwłoki dziecka i późniejsze badanie sekcyjne opisał tak dokładnie, że kilka razy zrobiło mi się naprawdę niedobrze. Wyobrażając sobie to, co przeszło to niewinne niemowlę, nie byłam w stanie uwierzyć, iż mógł do tego doprowadzić człowiek. A może raczej bestia w ludzkiej skórze. Śledztwo pędzi przed siebie pełną parą, nie ma tu miejsca na nudę. Tym razem w historii nie gra pierwszych skrzypiec komisarz Eryk Deryło, ale i tak pozostaje gdzieś w tle; zresztą, autor i o to zadbał. Przenosi nas do koszmarów sennych bohatera, który dzięki nim stara się poznać prawdę o wypadku żony. W każdym wątku jest niezwykle ciekawie. Wszystko, co stworzył pan Czornyj, jest niewątpliwie warte naszej uwagi- od bohaterów, poprzez wydarzenia, aż na sylwetkach kolejnych sprawców kończąc.
Już nie mogę się doczekać kontynuacji cyklu, albo chociaż nowej książki polskiego autora. Pan Max Czornyj zdecydowanie znajduje się na pierwszym miejscu mojej prywatnej listy najlepszych pisarzy z Polski. Was także zachęcam do zapoznania się z jego książkami, jeżeli oczywiście jeszcze ich nie znacie.
Narzeczona
Bardzo lubię Rywalki (chociaż jak dla mnie część czwarta i piąta nie powinny ujrzeć światła dziennego) więc wiedziałam, że Narzeczoną przeczytam. Nie jestem wybrednym czytelnikiem, przy lekturze chcę się dobrze bawić i zapomnieć o świecie, jaki mnie otacza. Chcę przenieść się do miejsca opisanego w powieści i razem z bohaterami przeżywać wszystkie przygody i zawirowania. Taka historia musi być ciekawa, dobrze napisana, z postaciami, które czymś się wyróżniają. I dodatkowo, taka książka musi mieć iskrę, dzięki której się od niej nie oderwę i długo o niej nie zapomnę. Nie pogardzę też ciekawym romansem. Ale czy to wszystko ma Narzeczona?
Hollis jest najszczęśliwszą dziewczyną na świecie. Przyciągnęła zainteresowanie młodego, przystojnego króla Jamesona. Niedługo ma zostać królową, być panią na zamku i wieść dostatnie życie u boku władcy. Oboje wydają się parą idealną. Hollis tak jak inne wysoko urodzone panny marzyła o tym, aby król zwrócił na nią uwagę. Jednak gdy pojawia się Soren, który potrafi zajrzeć w głąb duszy dziewczyny i zobaczyć, jaka jest naprawdę, młoda narzeczona zaczyna wątpić, że poślubienie króla będzie dobrym wyborem.
Ciężko napisać opis fabuły tak, aby nie zdradzić wam za dużo. Jedno słowo więcej i odebrałabym wam te wszystkie emocje, którymi autorka postanowiła zaskoczyć swoich czytelników, wprowadzając na scenę nowego bohatera czy mieszając w relacjach między nimi. Kiera Cass znowu przenosi nas do wspaniałego świata pałaców, pięknych sukien, balów i przystojnych książąt. Od pierwszej strony zapadamy się w ten wspaniały świat, jednak to, co jest pomiędzy Hollis a królem nie satysfakcjonuje – te wszystkie emocje są sztywne i zaplanowane. Czekałam z ekscytacją na to, co wydarzy się na kolejnej stronie, bo Kiera Cass kilka razy pozytywnie mnie zaskoczyła. Wiadomo, że Narzeczona to opowieść dość schematyczna, ale autorka wszystko podała w ciekawej odsłonie, dodała trochę od siebie, a zakończeniem mnie zaskoczyła tak bardzo, że czytałam je kilka razy. Nie mam pojęcia, co może wydarzyć się dalej, ale chcę się tego dowiedzieć. Narzeczona to opowieść, która jest wprowadzeniem do dokładniejszej historii. Mam wrażenie, że autorka bardzo mnie zaskoczy w kolejnym tomie.
Muszę wspomnieć o wątku romantycznym. Jakie to było piękne! Kupiłam to od razu, od pierwszego spojrzenia i pierwszej wymiany zdań. Nie chcę więcej zdradzać, bo musicie sami się przekonać, że warto. Cass kilkakrotnie odwróciła karty i pokazała prawdziwą twarz niektórych bohaterów, po których się tego nie spodziewałam. Takie smaczki budują klimat tej historii i sprawiają, że chcę się więcej i więcej. Hollis jest bohaterką, która potrafi wzbudzić pozytywne, jak i negatywne emocje. Co mi się najbardziej w niej podobało? To, że dorasta. Z kolejnym zdaniem, stroną widać, jaką przemianę przechodzi i jak wydarzenia, w których uczestniczy, na nią wpływają.
Narzeczona to historia, która wciąga, fascynuje i jest zdecydowanie za krótka. Gdy już zaczniecie lekturę, nie będziecie się mogli od niej oderwać. Kiera Cass złamała moje czytelnicze serducho i mam nadzieję, że w kolejnej części, szybko je naprawi.
Jedyne wyjście
Szamotuły pod Poznaniem, 2012 rok. Nastoletni syn lokalnego biznesmena zostaje porwany. Ojciec chłopaka, mimo zakazu ze strony porywaczy, natychmiast kontaktuje się z miejscową policją. Jednocześnie jednak postanawia załatwić sprawę na swój własny sposób, wykorzystując dawne kontakty z czasów niezbyt legalnych interesów robionych po upadku PRL. Na trop porywaczy przypadkowo wpada młoda policjantka, Aneta Nowak, która ma nadzieję, że dzięki temu raz na zawsze skończy z parzeniem kawy dla kolegów z komisariatu i zajmie się policyjną robotą. W tym samym czasie w okolicy znika kolejna młoda kobieta, mama rocznego chłopca. Mówi się, że uciekła z domu, choć nawet plotkarzom trudno uwierzyć, że byłaby w stanie porzucić maleńkie dziecko.
Ryszard Ćwirlej rozpoznawalność zawdzięcza cyklowi powieści neomilicyjnych, których akcja osadzona jest w schyłkowych latach istnienia Polski Ludowej. Jedyne wyjście to jego pierwsza literacka wyprawa we współczesność, nosząca jednak ewidentne ślady sentymentu do dawnej tematyki. Pisarz kreśli bowiem obraz polskiej policji, która mimo ćwierćwiecza wolności, mentalnie, a niekiedy i technologicznie, tkwi w słusznie minionym ustroju komunistycznym. Komisariaty wyposażone w meble pamiętające rządy Gierka, zamiłowanie do nadużywania alkoholu nie tylko po godzinach pracy, skostniały system zależności służbowych, a przede wszystkim pejoratywne podejście do kobiet w szeregach stróżów prawa – oto polska rzeczywistość policyjna Anno Domini 2012, barwnie i wiarygodnie opisana przez autora Jedynego wyjścia.
Czego potrzebuje pisarz do stworzenia dobrej i wiarygodnej powieści feministycznej? Przymiotów całkowicie od płci niezależnych, czyli wrażliwości, otwartości, zdolności obserwacji i bezstronności w wyciąganiu wniosków. Ryszardowi Ćwirlejowi żadnej z tych cech nie brakuje, co potwierdza wznowiona po pięciu latach powieść Jedyne wyjście, słusznie określana przez wydawcę mianem kryminału feministycznego. Autor pozostał w tematyce policyjnej, i słusznie, bo widać, słychać i czuć, że odnajduje się w niej doskonale – przyjął jednak nową, nieco zaskakującą perspektywę. Narrację nadal prowadzi trzecioosobowo, czytelnik nie ma jednak wątpliwości, że całą intrygę przedstawia z kobiecego punktu widzenia. W powieści Ćwirleja kobiety wciąż postrzegane są jako laleczki mające cieszyć oko lub kelnerki zapewniające kolegom z komisariatu stałą dostawę świeżych drożdżówek, przede wszystkim zaś jako obiekty seksualne – łatwo dostępne dla każdego faceta, zwłaszcza stojącego wyżej w hierarchii służbowej. Przykry obraz, wciąż niestety aktualny, o którym w literaturze kryminalnej mówi się zdecydowanie zbyt rzadko. Plusem Jedynego wyjścia są mocne postacie kobiece, może nieco stereotypowe, z pewnością jednak wyraziste i ciekawe, co w polskich kryminałach męskiego autorstwa nie jest wcale oczywistością. Tak, kobiecych bohaterek jest relatywnie mało, zwłaszcza w porównaniu z męskimi postaciami, wynika to jednak raczej z polskich realiów niż złej woli autora.
Poza mocno kobiecą optyką, Jedyne wyjście to powieść utrzymana całkowicie w stylu poprzednich dokonań Ryszarda Ćwirleja, co bez wątpienia stanowi dobrą informację dla fanów pisarza. W nowej książce znajdą wszystko to, do czego zdążyli już przywyknąć i co polubili w cyklu milicyjnym, z dobrze skonstruowaną kryminalną intrygą na czele. Wielowątkowa fabuła, jak zwykle, została przedstawiona z różnych punktów widzenia - Ćwirlej oddaje głos nie tylko śledczym i ściganym przez nich bandytom, ale też ofiarom, co dobrze dynamizuje sposób prowadzenia narracji. Wątków jest sporo, autor doskonale jednak nad nimi panuje, tworząc rodzaj literackiego labiryntu fabularnego: poplątanego, ale nie chaotycznego, owszem, igrającego z czytelnikiem, ale nie pozwalającego mu zagubić się w nadmiarze opowieści i postaci. Akcja Jedynego wyjścia trzyma dobre tempo, rozwiązanie zagadki jest nieoczywiste, bohaterowie skonstruowani są natomiast wiarygodnie i z dużą precyzją. To oni tworzą barwny obraz polskiej policji jako charakterologicznego patchworku – są bowiem w szeregach stróżów prawa i starzy wyjadacze, którzy nader często zapominają, że nie służą już w milicji a w policji, i nie skażeni komunistyczną przeszłością młodzi traktujący pracę jak życiowe powołanie, i tacy wreszcie, którzy do policji poszli wyłącznie ze względu na etat, niezłe pieniądze i comiesięczne dodatki do pensji, choć bardziej nadają się do pilnowania parkingu niż łapania przestępców. Autor puszcza, zresztą, oko do miłośników cyklu milicyjnego, dopisując dalsze losy jego bohaterów – na kartach Jedynego wyjścia pojawiają się więc Olkiewicz, Brodziak, i Marcinkowski szukający dla siebie miejsca w nowej rzeczywistości politycznej. Charakterystycznego dla Ryszarda Ćwirleja dowcipu jest nieco mniej, może i dobrze zresztą, mam bowiem wrażenie, że lepiej sprawdza się on przy opisywaniu absurdów Polski Ludowej niż współczesnej czytelnikowi rzeczywistości. Pozostała natomiast trafna obserwacja socjologiczna, tym razem skupiona na codzienności Polski małomiasteczkowej.
Czytać więc? Jak najbardziej – dla fanów Ryszarda Ćwirleja jest to wręcz jedyne wyjście, a i dla nowych czytelników dobra opcja na pierwsze spotkanie z jego twórczością. Wyżej oceniam powieści z cyklu milicyjnego, jeśli jednak kolejne wycieczki autora w teraźniejszość będą tak udane, jak w przypadku Jedynego wyjścia, to nie będę miała nic przeciwko ich lekturze.
Oddaj albo giń
Matylda Dominiczak jest bibliotekarką w osiedlowej wypożyczalni książek. Kocha swoją pracę i ma ciekawe pomysły dotyczące działalności placówki. Niektóre bywają kontrowersyjne, a jeden sprawia, że kobieta wpada w poważne tarapaty. Ten feralny pomysł polega na druku zakładek do książek z hasłem Oddaj albo giń skierowanym do czytelników, którzy przetrzymują książki. Pomysł nie zyskuje aprobaty dyrektora Pawlickiego. Nie to jest jednak najgorsze!
Mogłoby się wydawać, że praca bibliotekarki jest spokojna i pozbawiona emocji. Tylko cisza i półki z książkami. Czasem jednak i w bibliotece może zdarzyć się coś niezwykłego, co przewróci do góry nogami codzienną rutynę. W przypadku książki Olgi Rudnickiej jest to trup znaleziony w składziku przez wspomnianą wcześniej Matyldę. Oprócz denata w składziku leży także nieprzytomny dyrektor i to ten fakt sprawia, ze Matylda zaczyna prywatne śledztwo. Zgodnie z jej pokrętną logiką jest w kręgu podejrzanych, gdyż wszyscy znają jej zatargi z dyrektorem Pawlickim, a do tego dochodzi jeszcze zakładka w kieszeni denata.
Sam pomysł z trupem w bibliotece nie jest oczywiście nowy i odkrywczy, ale sposób prowadzenia śledztwa znacznie odbiega od standardów. Z jednej strony nieudolny policjant raczej markuje pracę niż czegokolwiek docieka, z drugiej domorosła pani detektyw wpakowuje się w coraz to nowe kłopoty.
W założeniu książka miała być zabawna. Główni bohaterowie obdarzeni zostali komicznymi cechami: Matylda rozmawia ze swoim samochodem intensywnie przy tym gestykulując, a jej słowotok jest nie do ujarzmienia. Policjant prowadzący sprawę to z kolei człowiek przed emeryturą, pamiętający dawne milicyjne metody śledcze. Niestety przerysowani bohaterowie drażnią zamiast śmieszyć, monologi Matyldy nudzą nie wywołując salw śmiechu, podobnie jak idiotyczne pytania śledczego.
Jedyną postacią, która ratuje tę powieść jest rezolutna córka Matyldy. Dziecko pomysłowe, złośliwe i inteligentne, które potrafi zapędzić w kozi róg niejednego dorosłego swoim sprytem i żelazną logiką.
„Oddaj albo giń” w założeniu jest komedią kryminalną. Jest trup, komiczne postaci i kilka sytuacji, które wywołują śmiech. Brakuje jednak pewnego polotu i tego czegoś, co sprawia, że książkę zapamiętuje się na długo. Co nie znaczy, że nie znajdzie czytelników wśród sympatyków literatury lekkiej łatwej i przyjemnej.
Powieść była moim pierwszym spotkaniem z prozą Olgi Rudnickiej i chyba nie sięgnę po inne utwory tej autorki.
Ja, inkwizytor. Przeklęte kobiety
Ruś może nie jest tak piękna dla kogoś, kto całe życie spędził w Cesarstwie, ale po jakimś czasie można się przyzwyczaić do jej twardego uroku. Zresztą, Mordimer Madderdin zrobi wszystko ku chwale Ojca Najwyższego- skoro Bóg skierował ścieżki swojego wiernego sługi w to pełne pogaństwa miejsce, to na pewno miał w tym swój cel, z którym nie można polemizować. Takie są wyroki Pana. A ponadto inkwizytor ma jeszcze jeden powód do zadowolenia z przymusowego pobytu na tych dzikich terenach- Nataszę, z którą połączyła go nie tylko magia wizji, ale również szczere przywiązanie. Księżna Ludmiła ma jednak coraz to nowsze plany odnośnie skromnej osoby Mordimera, razem ruszają w podróż przeciwko buntownikowi i choć bitwa kończy się wygraną ruskiej księżnej, to przed naszymi bohaterami kolejne problemy. Cesarstwo chce z powrotem swojego inkwizytora, a "dobre" wieści przekazuje Madderdinowi Nontle, afrykańska księżniczka, a także badaczka wszelakich anomalii, znajdujących się na świecie. Coś jednak w zachowaniu Mauretanki nie do końca świadczy o jej szczerości względem Bożego sługi... i już Mordimera w tym głowa, aby znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania.
Nawet nie pomyślałabym, że moja przygoda z inkwizytorem Mordimerem Madderdinem trwa już piętnaście tomów! Co prawda nie miałam szansy przeczytać wszystkich części cyklu, ale na tyle poznałam już głównego bohatera, że potrafię zauważyć zachodzące w owej postaci zmiany. Ale o tym zaraz. Nie wiedzieć czemu, opowieści o inkwizytorach ciągle w jakimś stopniu kojarzą mi się z... Wiedźminem. Może to przez fakt, iż obaj główni bohaterowie należą raczej do milczków, dbających o własne dobro, a może też przez to, że na swojej drodze napotykają przeróżne istoty, o jakich nigdy nam się nie śniło. W każdym razie do obu -i do Geralta, i do Mordimera- mam ogromny sentyment, jako że przygodę z nimi rozpoczęłam jeszcze w liceum.
Mordimer Madderdin- inkwizytor, pokornie służący Bogu, niebojący się wyrazić jasno (choć kulturalnie) swojego zdania na dany temat. Pamiętam go jeszcze jako mężczyznę, który na uwadze miał nie tylko ścieżki wytyczone mu przez Pana, ale również wino, kobiety i śpiew (no, to ostatnie może nie do końca). Parał się zabijaniem potworów, bez skrupułów zabierając należną mu zapłatę. Choć działał w imię Boga, to nigdy nie określiłabym go jako litościwego- wróg to wróg, a jego los może być tylko jeden. Teraz, mam wrażenie, nasz główny bohater nieco złagodniał. Co prawda Ruś nie należy w jego mniemaniu do idealnych miejsc do życia, lecz dla dobra Nataszy gotowy jest na poświęcenie. No właśnie, Natasza. Kobieta, a może jeszcze dziewczyna, która skradła jego serce, mimo że inkwizytor nigdy nie przyzna się do tego ani przed nami, ani przed sobą. Ciekawe, jak dalej potoczą się losy tej zawadiackiej dwójki.
Ja, inkwizytor. Przeklęte kobiety to tom skupiający się po części na damskiej stronie całej historii. Ludmiły, księżnej Rusi, nie muszę Wam już raczej przedstawiać- każdy pamięta, w jak malowniczy sposób pozbyła się swojego męża (zresztą, pan Piekara raczy nam usłużnie o tym przypominać). Kanciasta, mało urokliwa, dbająca tylko o siebie samą, porywcza- to jedyne określenia, jakie przychodzą mi na myśl o tej władczyni. Z drugiej strony mamy słodką Nataszkę, która swoim anielskim wyglądem zwiodłaby niejednego mężczyznę. Gdyby, oczywiście, ktoś nie wiedział, iż była wychowanką wiedźmy Olgi, a jedno machnięcie jej dłoni może przyprawić człowieka o niewypowiedziane katusze. Nie mogę także zapomnieć o badaczce Nontle, niezwykle pięknej, ale i niebezpiecznej kobiecie, z którą Mordimer miał styczność po raz pierwszy podczas podróży na Ruś. Teraz spotykają się ponownie, acz inkwizytor nie wyczuwa w niej żadnych dobrych zamiarów. Te trzy kobiety mogą przyprawić niejednego o palpitacje serca, i to bynajmniej nie z powodu ich pięknych twarzy.
Przy każdej nowej części cyklu inkwizytorskiego obiecuję sobie, że w końcu cofnę się nieco w czasie i wrócę do tomów rozpoczynających przygodę inkwizytora Mordimera Madderdina. Nigdy jednak nie mam na to czasu, a poza tym... zawsze zapomnę. Teraz, z czystej ciekawości, chciałabym jeszcze wrócić do początków, aby móc dokładniej porównać sobie owego Bożego sługę wtedy oraz teraz. Dla czystej przyjemności, oczywiście. W końcu nic dziwnego, że przez piętnaście tomów główny bohater się zmienił.
Dla wszystkich fanów twórczości pana Jacka Piekary książka jest lekturą wręcz obowiązkową, choć więcej w niej potyczek słownych, niż fizycznych. Dla tych, którzy jeszcze nie poznali się na piórze naszego polskiego autora, sugeruję rozpoczęcie przygody od tomu pierwszego. Na pewno się nie zawiedziecie!
Stażystka
Kiedy miałam rozpocząć czytanie Stażystki, okazało się, że nagle wszędzie zaczęła się pojawiać. Ostatnio jestem poza wszelki stronami poświęconymi książkom, jedynym źródłem informacji stał się Instagram. Z ciekawości zajrzałam na inne strony i tak, ta książka jest na tak zwanej fali. Czy zasłużenie? O moim zdaniu dowiecie się już za chwilkę. Dopiszę tylko jeszcze, że cieszy się mój słaby dostęp do nowinek, inaczej miałabym dosyć tego tytułu, zanim wyrobiłabym własne zdanie. A tak, usiadłam i po prostu przeczytałam.
Jedna ze znanych i prężnie prosperujących firm w Oławie poszukuje stażystki. Na takie ogłoszenie trafia Klaudia, nasza główna bohaterka. Właśnie skończyła studia, niebawem będzie musiała opuścić akademik i rozpocząć życie, samodzielnie. Bo rodziny nie ma. Koleżanka z roku proponuje wspólny interes, ale do tego potrzeba nakładu finansowego, a tego nasza dziewczyna nie ma. To też, oferta, która pojawia się niczym manna z nieba, wydaje się czymś nierealnym.
Ewa zna na pamięć etap rozmów pracy, które przeprowadzi jej mąż Marek. Zdaje sobie sprawę, że przyglądanie się temu, niczego nie wniesie nowego do jej życia. Bo dla męża owszem. Zyska nową stażystkę. Na pewno będzie nią blondynka i na pewno będzie musiała ująć szefa inteligencją i czymś jeszcze. Co zdecyduje czy umowa o staż na okres sześciu miesięcy zostanie podpisana. Od tej osoby, zależy czy równowaga w małżeństwie Skalskich zostanie zachowana i wszystko nareszcie się ułoży.
Między czasie w Oławie dochodzi do odnalezienia ciała młodej dziewczyny. Jak się później okazuje, pracowała w firmie Skalskich, z dnia na dzień przestała przychodzić do pracy, nikt nie wiedział, co się stało i dlaczego. Poprzedniczka dziewczyny zginęła w wypadku samochodowych, obie zajmowało to samo stanowisko, obie były blondynkami. Czy te dwie sprawy mają powiązanie? A nowa pracownica powinna odczuwać strach?
Fabuła książki toczy się specyficznym rytmem. Nie ma nagłych zwrotów, które pędzą, a czytelnik nie nadąża w zastanowieniu, kiedy jego maleńka hipoteza nagle zostaje obalona. Tutaj autorka po prostu prowadzi sobie grę, niespiesznie, ukazując skrawek po skrawku fragmenty układanki. Jako że przyglądamy się wydarzeniom z perspektywy obu pań, Klaudii i Ewy, może mieć jako taki wgląd na to, co dzieje się zewnątrz i w małżeństwie Skalskich, a to wywiera przeróżne wrażenia. Moim pierwszym było, że są oboje porąbani. Naprawę, inaczej nie jestem w stanie ich określić. Nie mogę za wiele napisać, ponieważ w tym wypadku, o słowo za dużo i po zabawie, a tego potencjalnemu czytelnikowi odebrać nie mam prawa.
Z kolei Klaudia, och ta Klaudia. Gdyby nie świadomość czym zajmowała się podczas studiów, mogłabym ją uznać za typowo młodą i niedoświadczoną dziewczynkę. Tylko w jej przypadku jest to wręcz niemożliwe. To co, robiła, było przemyślane i świadome. Nikt jej nie zmuszał i nie namawiał. Dlatego nie potrafiłam zobaczyć w niej ewentualną ofiarę. Być może jestem okrutna, cóż poradzić.
W każdym razie nasza bohaterka, rozpoczyna pracę, a wraz z nią, dziwną relację ze swoim pracodawcą.
I właśnie w tej relacji, mogę powiedzieć, że autorka, troszkę nie przemyślała. Bo jeśli chciała stworzyć sylwetkę nieświadomej, niewinnej i głupiej ofiary, to trzeba było przemyśleć jej przeszłość i wykreować nieco inaczej. Inaczej, jej zachowanie było widziane jako bezmyślne i chwilami kretyńskie. Nie mogę tego ująć innymi słowami.
Nie umiałam polubić Klaudii, był to typ dziewczyny, której nigdy nie lubiłam i zawsze unikałam takiego towarzystwa. Z kolei Ewa, postać bardziej złożona. Tak naprawdę dopiero pod sam koniec, dowiadujemy się, co dzieje się w ich związku i dlaczego zachowuje się tak, a nie inaczej. Co nie oznacza, że możemy zrozumieć. Mnie było trudno.
Ogromnym plusem książki jest szybkie czytanie. Autorka ma lekkie pióro, dzięki czemu ma się wrażenie, że kartki same się przewracają. Ciekawość towarzyszy niemalże do końca, chociaż ja dosyć szybko domyśliłam się, kto stoi za śmiercią obu dziewczyn. Mimo to uważam, że ciekawie wyszło, bo bardzo długo podejrzewa się dosłownie każdego.
Co mnie zawiodło? Może infantylność Klaudii, naprawdę jej reakcje i zachowania były zbyt mocno spłycone. O ile na samym początku czytania można było przymknąć oko, to później po prostu drażniło.
Z kolei wyjaśnienie problemu, jaki krył się za murami domu Skalskich, nie było dla mnie wystarczające. Odniosłam wrażenie, że autorka po prostu chciała już skończyć i tak też zrobiła. Ogólnie zakończenie było słabe i zaniżyło całą moją ocenę książki. A szkoda, bo rokowała dosyć dobrze. A tak, jest średnio. Emocji Bóg wie, jakich nie było. Można przeczytać. Chociaż słaby kryminałek z tego, bo thriller żaden.
Oczywiście w żadnym razie nie odradzam. Śmiało, można przeczytać, jednak jeśli ktoś lubi o wiele bardziej mroczną i skomplikowaną fabułę. Oczekuje mrożących krew w żyłach wrażeń, powinien sobie odpuścić. Nie miałam ciarek i odczucia tych konkretnych emocji, byłam ciekawa, kto jest kim, po co i dlaczego. I właśnie dlatego czyta się tę książkę.
1632
W 1623 roku Magdeburg został zdziesiątkowany. Dokonano tu brutalnej rzezi i spalono większość miasta, ale z drugiej strony był to tylko efekt skali, bo całą wojnę trzydziestoletnią, zarzewiem której były spory o religię i dominację w europie pomiędzy katolickimi Habsburgami a protestanckimi Wazami, cechowała brutalność i taktyka spalonej ziemi. Nikt nie miał prawa się ostać po przejściu wrogiego wojska. W środku tej wielkiej wojny najwięcej zamieszania jednak zrobili… Amerykanie. Ale jak to? A owszem, jeśli weźmiemy do ręki książkę Erica Flinta pt. „1632”.
Eric Flint, przenosi nas do XVII wieku, na skutek zjawiska zwanego „Ognistym kręgiem”. To on z wesołej teraźniejszej mieściny gdzieś w Wirginii Zachodniej, w Grantville, prosto z weselnej zabawy, w której uczestniczy chyba większość mieszkańców, przenosi bohaterów i całą okolicę, z florą, fauną i rzeźbą terenu, Bóg wie raczyć jak głęboko, bo kopalnie też, na tereny XVII-wiecznej Turyngii w Niemczech. Na naszych do krwi amerykańskich protagonistów czeka wiele problemów: od tak przyziemnych jak zapewnienie bezpieczeństwa, dostaw prądu, ogrzewania, wody i wyżywienia, przez praktyczne, czyli jak porozumieć się z Niemcami, Szwedami i Szkotami, których dialekt też nie jest współcześnie władającym angielskim do rozszyfrowania, po bardziej abstrakcyjne typu „kto będzie trzymał władzę”. Ostatnie pytanie zadają też walczące po obydwu stronach konfliktu trzydziestoletniego historyczne postacie: Gustaw Adolf, Axel Oxenstiera, Richelieu, Wallenstein czy Tilly.
Fabułę widzimy oczyma bohaterów: przewodzącego Amerykanami Mike’a, prostego, ale dobrodusznego górnika, jego doradców, silnych kobiet jak uczennica i snajperka Julie, Żydówka Rebeka czy Niemka Gretchen, wreszcie postaci historycznych jak król Szwecji czy liczni generałowie po obu stronach konfliktu. I jest to fabuła nader świetnie zazębiająca obydwa światy. Raz widzimy odział Tilly’ego, który brutalnie torturuje jakiegoś wieśniaka, którego odbijają ochotnicy Mike’a, zaraz potem napotykamy proszącą o pomoc Rebekę, której grozi niebezpieczeństwo, potem żyjemy codziennym życiem górników i drobnych rzemieślników, którzy musieli przestawić się na możliwości czasów, w jakich się znaleźli, kłócimy się ramię w ramię z bohaterami obrad uchwalającą Kartę Praw pierwszego w Europie Stanu Ameryki, by wreszcie brać udział w niejednej potyczce ku chwale ojczyzny. Aż chce się rzec „God bless America!” zaraz obok „Gott mit Uns!”.
Mamy tu tez miłość. Miłość pomiędzy podziałami rasowymi, kulturowymi, religijnymi. Do tego wszystkie przedstawione kobiety to baby z jajami: zarówno waleczna Niemka Gretchen, inteligenta Żydówka Rebeka czy młodziutka cheerleaderka o najcelniejszym oku w mieście Julie. Są to drobne wątki, które dodają tylko odrobinę realizmu i emocji, bo przecież kobiety w XVI wieku niewiele mogły, miały mało praw, a do tego lepiej ratuje się właśnie je, szczególnie, jeśli są w ciąży.
Książkę czyta się naprawdę dobrze, o ile przymkniemy oko na hurra-optymizm amerykański i niezwykłe możliwości lingwistyczne właściwie każdego z mieszkańców starego i nowego świata. Bo z wszystkimi udaje się dogadać, wszystko załatwić, ba, miasteczko w trybie pilnym potraf zbudować elektrownię, naprawić radiostacje, wreszcie jest też zaopatrzone w amunicję po zęby i każdy, naprawdę każdy umie trzymać bron w rękach. Choć to ostatnie nie dziwi: Wirginia należy do stanu mocno przywiązanego do konstytucyjnego prawa do obrony, a hasło „my home is my castle” rozumie dość dosłownie i woli zbroić się, strzelać niż dawać sygnały ostrzegawcze. Tu łatwo kupić broń, nawet półautomatyczną, o ile nie posiada się kryminalnej przeszłości. Ba, pod pewnymi warunkami strzelbę może nabyć już 12-latek.
Plusem jest prowadzenie narracji. Naprawdę przyjemnie jest zanurzyć się raz w typowo amerykański styl życia i poglądy, by zaraz w kolejnym rozdziale przeskoczyć na XVII-wieczne myślenie dotyczące wychowania, bezpieczeństwa, pożywienia, szkolnictwa, medycyny, prowadzenia wojen czy pertraktacji.
Były jednak momenty, kiedy musiałam odrobinę przystopować. Jako że wczytuję się mocno w literaturę obozową nie mogłam przejść obojętnie obok niezwykle sugestywnego obrazu kąpieli nieco zaniedbanych i zawszawionych mieszkańców Niemiec, którzy chcieli pozostać w Grantville. Przypominał on bowiem bardzo mocno zabiegi, jakim poddawano podczas selekcji więźniów obozów koncentracyjnych. Żeby dolać oliwy do ognia część bohaterów rzeczywiście przypomina, że ten naród będzie kiedyś całkiem niedaleko właśnie obozy śmierci budował. Bezduszne zabijanie nacierającej kawalerii i nazywanie snajperów aniołami (!) śmierci też nie było na miejscu. Wreszcie wychodząca właściwie z każdego akapitu propaganda wyższości amerykańskich ideałów nad innymi. To było mi ciężko przetrawić.
Jeśli lubicie historię alternatywną i niestraszna byłaby wam wizja Stanów Zjednoczonych Ameryki jako sąsiada Polski, książka Erica Flinta „1632” jest wizją, którą bardzo polecam. Zadowoleni będą także znawcy historii wojny trzydziestoletniej, gdyż wiele rzeczywiście mających miejsce bitew jest w niej dość pieczołowicie opisane. To dobry pomysł, by jeszcze raz zapoznać się z nie dość omawianym choćby na lekcjach historii konfliktem. Ja pozostaję z lekkim niedosytem, bo spodziewałam się zobaczyć więcej zwyczajnych reakcji ludności niemieckiej na pojawienie się Amerykanów. Autor skupił się przede wszystkim na dzielnych Jankesach i ich misji ratowania świata, a to niekoniecznie mnie kupiło.