Rezultaty wyszukiwania dla: Nowa Ba����
Christopher Judge gościem Pyrkonu 2019
Douglas Christopher Judge urodził się i dorastał w Los Angeles. Od początku wiedział, że chce zostać aktorem, by wywoływać w innych uczucia, które stały się jego udziałem za sprawą programów telewizyjnych, które oglądał. Szybko uświadomił sobie, że sport będzie odpowiednim zaczątkiem kariery aktorskiej. Obecnie jego najbardziej rozpoznawalną rolą aktorską jest postać Teal'c, którą Judge grał w serialu "Gwiezdne wrota", a także w filmach "Gwiezdne wrota: Arka Prawdy" oraz "Gwiezdne wrota: Continuum". Ze wszystkich aktorów serialu wystąpił on w największej liczbie odcinków, a w 2002 roku został nominowany do nagrody Saturn w kategorii "Najlepszy drugoplanowy aktor telewizyjny". Poza działalnością aktorską kojarzony jest także z ról głosowych w grach takich jak "World of Warcraft" i "StarCraft II: Legacy of the Void", gdzie użyczył głosu różnym postaciom, oraz "God of War" z 2018 r. jako postać Kratosa.
Na stronie Pyrkonu możecie sprawdzić, kiedy będziecie mogli spotkać się z z Pyrgościem: https://pyrkon.pl/goscie-pyrkonu/christopher-judge-202/
Marvel: Wojna domowa - zapowiedź
Już w kwietniu nakładem Wydawnictwa Insignis do polskich księgarń trafi oficjalna powieść Uniwersum Marvela – „Wojna domowa”. To pierwszy z serii entuzjastycznie przyjętych przez czytelników tytułów ze świata marvelowskich superbohaterów.
Welcome to - zapowiedź
Zaprojektuj przedmieście jak ze snów!
Wciel się w architekta z lat 50-tych i zaprojektuj najbardziej funkcjonalne miasto w całych Stanach Zjednoczonych! Wykorzystaj dostępne możliwości według własnej wizji i udowodnij, że w planowaniu przestrzennym nie masz sobie równych.
Podczas zabawy z Welcome to… każdy gracz ma te same możliwości – na stole zawsze znajduje się zestaw trzech obiektów z przypisanymi im numerami. Jednak to, jak wykorzystacie je na swoim planie miasta, zależy wyłącznie od Was! Będziecie chcieli rozgrywać partię za partią, a każda kolejna będzie okazją do wypróbowania zupełnie nowej strategii.
Ostatni jednorożec. Wydanie rozszerzone
„Ostatniego jednorożca” kojarzę z filmu animowanego obejrzanego w dzieciństwie. Nie był to film szczególnie popularny, dość powiedzieć, że kasetę VHS z nim wyłowiłam w markecie z kosza z przecenami. Nie miał też szczególnej animacji ani historii z licznymi zwrotami akcji, która zmuszałaby do oglądania w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty. Ale coś sprawiło, że ten prosty i przyjemny film pozostał w mojej głowie aż do dorosłości. A potem dowiedziałam się, że istnieje też książka, i zapragnęłam ją przeczytać. Tak trafiła w moje ręce powieść Petera S. Beagle’a.
Książka jest nieporównywalnie bardziej rozpoznawalna od filmu, o czym świadczy fakt, że wydana przez Nową Baśń edycja rozszerzona to nie pierwsze polskie wydanie „Ostatniego jednorożca”. To zawiera dodatek w postaci niepublikowanej dotąd po polsku nowel „Dwa serca”, której akcja rozgrywa się wiele lat po wydarzeniach z powieści. Dodajcie do tego piękne kolory okładki i mamy gotowy materiał na książkę, którą warto się wstępnie zainteresować. A co z treścią?
Historia opowiada o jednorogini, która dowiaduje się, że prawdopodobnie jest ostatnią istotą ze swego gatunku. Jednorogini nie wierzy w to i opuszcza spokojny las, by szukać pobratymców. Wkrótce dowiaduje się, że za zniknięciem jednorożców stoi półlegendarny Czerwony Byk i postanawia stawić mu czoła, by pomóc pozostałym jednorożcom. Po drodze spotyka wielu przyjaciół i jeszcze więcej wrogów, zakochuje się (z wzajemnością!) w człowieku, sama przybiera ludzką postać… W szalonej misji wspiera ją dwójka ludzi: czarodziej-nieudacznik Szmendryk oraz prosta i bezczelnie szczera Molly. Tylko czy to wystarczy, by pokonać Byka, którego nie pokonał dotąd żaden jednorożec?
„Ostatni jednorożec” bez wątpienia należy do klasyki współczesnej baśni, ale w pełni odkrywa tę prawdę dopiero lektura w dorosłym wieku. Tak bowiem, dorośli też mogą przeczytać tę opowieść i ujrzeć w niej wiele uroku, życiowych prawd czy odwzorowanych fragmentów rzeczywistości. Powieści Beagle’a nie brak ani filozoficznej warstwy, pozbawionej jednak nachalnego dydaktyzmu, ani sporej dozy humoru (niech wam wystarczy ta krótka próbka: „Poczuła, że ze wszystkich żywych istot obecnych w kuchni jedynie kot i cisza patrzą na nią z jakim takim zrozumieniem”). Postacie, choć nakreślone kilkoma zdaniami, są żywe i wielowymiarowe, dalekie od baśniowej typizacji. Nawet sam Czerwony Byk, jak się okazuje, nie należy do jednoznacznie czarnych charakterów.
Do tego wszystkiego dodajmy naprawdę znakomite tłumaczenie Michała Kłobukowskiego. Począwszy od zgrabnej „jednorogini”, przez imiona własne, aż po tak splecione słowa, że niespieszna narracja tej historii ujawnia się w pełnej krasie, tłumacz dokłada nie cegiełkę, lecz cały fundament do literackiego sukcesu „Ostatniego jednorożca”.
Masz dzieci, którym chcesz ukazać historię o triumfie dobra i piękna, ale bez taniego moralizatorstwa? To książka dla ciebie. Kochasz baśnie? To książka dla ciebie. Chcesz na jedno popołudnie wsiąknąć w zupełnie inny, tajemniczy i uroczy świat? To książka dla ciebie. Masz dosyć historii ponurych i smutnych? Po prostu przeczytaj „Ostatniego jednorożca”.
Diabeł i arcydzieło
Należę do tej części społeczeństwa, ponoć wcale nie tak małej, która szanuje twórczość Stanisława Lema i docenia jego wkład w rozwój zarówno fantastyki, jak i nauki (szczególnie zaś futurologii, o ile nazwać ją można nauką), lecz przy tym dotąd nie odnajdowała przyjemności w lekturze utworów tego wybitnego autora. „Szanuję, ale nie czytuję”, tak zwykłam do sprawy podchodzić. Moje pozytywne doświadczenia z czytaniem Lema istnieją jednak, a dotyczą znakomitej Fantastyki i futurologii. Uznając, że eseistyka najznamienitszego polskiego fantasty bardziej trafia w mój gust niż beletrystyka, sięgnęłam po zbiór Diabeł i arcydzieło, książkę przepięknie wydaną przez Wydawnictwo Literackie i już wizualnie będącą ozdobą każdej półki.
Tyle zachwytów estetycznych, przejdźmy jednak do najważniejszego, czyli do treści. Eseje, wybrane i zebrane przez Wojciecha Zemka, osobistego sekretarza Lema, dotyczą czterech sfer: literatury, nauki, futurologii oraz samego Lema. Zbiór otwiera tytułowy tekst, płynnie przechodzący od analizy diabła w Doktorze Faustusie ku Holocaustowi, zamyka natomiast krótki, optymistyczny i nieco humorystyczny wyimek pod tytułem 10 życzeń na nowe tysiąclecie. Pośrodku zaś znajdzie się tyle myśli i tyle poruszonych tematów, że nie sposób omówić ich wszystkich, hierarchizacja natomiast nie ma najmniejszego sensu: każdy z esejów napisanych przez Lema opowiada o czymś innym i dla któregoś z czytelników może okazać się tekstem odmieniającym życie.
Spróbujmy zatem podejść do tej pozycji z innej strony. Oczom odbiorcy ukazują się bowiem cztery wcielenia Lema: Lem-krytyk, Lem-fantasta (ponieważ jego naukowe rozważania pozostają w ścisłym związku z twórczością literacką, a omawiane koncepcje wyraźnie łączy z możliwym kontekstem literackim), Lem-futurolog (zajmujący się futurologią, nim stało się to modne, a potem bezlitośnie radykalizm futurologii wyśmiewający), wreszcie: Lem-człowiek, podsumowujący swój dorobek, przewartościowujący go, odsłaniający przed czytelnikiem swoje życie i sprawy prywatne.
Przyznać muszę, że sekcja literacka, choć teoretycznie pozostająca w zgodzie z moim wykształceniem, przyniosła mi najmniej radości. To z pewnością kwestia pisania Lema, który z ochotą wikła czytelnika w coraz bardziej skomplikowane zdania i nierzadko posługuje się wielkimi słowami dla opisu spraw prostych. Doskonale rozumiem jego zachwyt wobec naukowego i literackiego dorobku Umberta Eco, ponieważ obaj twórcy, którym zdecydowanie nie można odmówić niebywałej erudycji i wszechstronnego wykształcenia, mają skłonność do uzewnętrzniania swojej wiedzy w postaci ozdobnych konstrukcji leksykalno-logicznych, również tam, gdzie w opinii niejednego czytelnika proste zdanie nic by im nie ujęło. Te modne w drugiej połowie XX wieku zabiegi dzisiaj mogą się wydać anachroniczne, toteż jeśli o jakichkolwiek esejach Lema można powiedzieć, że się zestarzały, to właśnie o tych, a i to wyłącznie od strony językowej.
Lecz oto zaskoczenie: zaledwie przechodzimy do sekcji naukowej, maniera ulega znaczącej redukcji, natomiast w rozdziałach poświęconych futurologii i życiu osobistemu znika zupełnie. Eseje nie stają się przez to mniej wymagające i nie stawiają przed czytelnikiem mniej wyzwań (chyba że mowa o tych miejscach, gdzie Lem opisuje swoje życie w podkrakowskiej miejscowości), lecz są to już wyzwania zupełnie innego rodzaju. Wydawać by się mogło, że w tekstach poświęconych nauce i futurologii autor, mając świadomość, że czytelnik może obcować z zupełnie nieznaną sobie materią, odchodził od komplikacji na poziomie językowym, by dodatkowo nie utrudniać zrozumienia tematu. I te właśnie teksty uważam za nagrodę za przebrnięcie przez część literacką – są interesujące, otwierają nowe horyzonty mimo upływu lat, a literackość zgrabnie przeplata się w nich z naukową pasją, niekiedy hobbysty, niekiedy osoby faktycznie obeznanej w temacie. Ponadto zmuszają do intelektualnego wysiłku, gdyż nagle okazuje się, że czytelnik winien wykazywać te same przymioty, co modelowy sekretarz opisany w jednym z autobiograficznych tekstów: „byłoby nieźle, gdyby (…) miał jeszcze opanowaną teorię literatury, biologię teoretyczną, gdyby liznął nieco fizyki oraz innych fachów” (s. 506).
Warto tę książkę przeczytać nawet, jeśli się Lema nie lubi. Zwłaszcza, jeśli się go nie lubi. Warto porównać to, o czym pisał, z dzisiejszym stanem świata. Warto wreszcie zajrzeć za kulisy twórczości Lema i zobaczyć skrytego za potężną naukowo-literacką podbudową człowieka, który dorastał wraz ze swoimi utworami i zmieniał podejście do nauki, pisania oraz do samego życia. Może to być nawet świetny początek przygody z autorem Solaris.
Pamiętaj o śmierci
- Bo podobno powstał na zamówienie jakiejś tajnej sekty czy grupy, może nawet loży masońskiej – odparła Marta z błyskiem w oku – której członkiem był także nieznany nam dziś z nazwiska twórca obrazu. Był nim ponoć sławny ówcześnie malarz, tylko nie wiemy o kogo chodzi. Dzieło miało zawierać wskazówki prowadzące do ukrytego skarbca „ostatniego templariusza” ze Skarszew, dożywającego swoich dni na naszych terenach, słynnych z tego, że schronienie mogli tutaj znaleźć wszelkiej maści heretycy, wygnańcy i inni prześladowani buntownicy religijni.
Siadając do pisania tej recenzji nie do końca wiedziałam, jak mam ująć w słowa to, jakie uczucia pojawiały się podczas czytania „Pamiętaj o śmierci”. Teoretycznie książka Pani Anny Klejzerowicz posiada wszystko, co dobry kryminał powinien mieć. Są morderstwa, spisek i tajemnica, która ciągnie się od setek lat. Jest wielki skarb i walka o to, kto zdobędzie go jako pierwszy. To wszystko jest w tej książce, a mimo to była ona nijaka, bez polotu i jakiegoś konkretnego pomysłu na to jak ciekawie poprowadzić fabułę. Widać pomysł, to nie zawsze wszystko.
Fabuła „Pamiętaj o śmierci” zaczyna się w momencie zamordowania dwóch mężczyzn, którzy na pierwszy rzut oka wyglądają jak członkowie jakiegoś gangu. Policja dość szybko zaczyna myśleć, że być może były to zwykłe porachunki lokalnej mafii z jakimiś innymi bandziorami. Wszystko zmienia się, kiedy pojawiają się kolejne trupy, którym towarzyszy zagadkowa kartka umieszczona na ciałach z równie tajemniczym napisem „Memento”, a poszczególne poszlaki i domysły prowadzą do owianego tajemnicą templariusza ze Skarszew i jego skarbu. Do sprawy, za prośbą policji włącza się gdański dziennikarz śledczy – Emil Żądło, były policjant oraz jego partnerka – Marta Zabłocka, muzealniczka. Przypadkiem zostaje w to wszystko wplątany również jego syn – Bartek.
Jak widać na pierwszy rzut oka, książka wydaje się naprawdę ciekawa i porywająca. Ale niestety taka nie była. Przez cały czas miałam wrażenie, że dla głównych bohaterów ważniejsze było grzebanie w historii, niż faktyczne znalezienie sprawców. Oraz gotowanie. Serio, co kilka stron Emil wraz z rodziną siedział przy stole i coś jadł. Ewentualnie pił. I o ile rozumiem umieszczanie takich normalnych scen w powieściach, o tyle robienie to w takiej ilości, jaką zaserwowała nam Pani Anna, robiło się odrobinę nudne. Dodatkowo dość negatywnym w odbiorze jest fakt, że policja po tym jak poprosiła o pomoc Emila Żądło, kompletnie nie robi nic już w związku ze sprawą. Jedynym plusem całości jest chyba to, że czyta się to dość lekko i w miarę przyjemnie. Tylko co mi po tym, skoro fabuła wieje nudą, a potencjał został kompletnie nie wykorzystany.
Co do samych głównych bohaterów. No tutaj też niestety nie jest jakoś szalenie dobrze. Według mnie postacie są płytkie, bez wyrazu. A dialogi, które się pomiędzy nimi toczą są tak naprawdę o wszystkim i o niczym. Oczywiście te dialogi, które w jakiś sposób nie dotyczą sprawy. Generalnie da się ich lubić, bo są sympatyczni, ale brakowało mi w nich jakiegoś takiego pazura. Szczególnie w postaci Emila, który jako były policjant powinien posiadać w sobie jakąś charyzmę, jakiś ogień, który prowadzi go do rozwiązania sprawy. A nie być nijakim człowiekiem, który nie do końca wie, jak ma zabrać się do szukania rozwiązania i praktycznie w całości polega na tym, co wygrzebie z przeszłości jego partnerka.
Podsumowując. „Pamiętaj o śmierci” miało potencjał. Potencjał, który niestety został zmarnowany. Bo sam wątek skarbów templariuszy był całkiem fajny, ciekawy intrygujący. Prawdę powiedziawszy chyba tylko ta część spowodowało, że doczytałam tę książkę do końca. W innym przypadku pewnie w połowie rzuciłabym ją w kąt. Coś co miało być kryminałem o zabarwieniu sensacyjnym, okazało się ciepłymi kluchami o obyczajowych odcieniach. Za mało akcji, za dużo codzienności. Nie tego szukam w tego typu książkach.
Upadające imperium
Od „Wojny starego człowieka” nie czytałam Johna Scalziego nic, pomimo że autor w międzyczasie zdobył kilka znaczących nagród i pomimo tego, że coraz większa ilość autorów, wskazywała go, jako tego, który miał wpływ na ich twórczość. A dzięki Wydawnictwu NieZwykłe nadarzyła się okazja, aby odświeżyć sobie znajomość z twórczością tego amerykańskiego pisarza.
Po Johna Scalziego twórczości można spodziewać się albo świetnej fantastyki militarnej, albo rewelacyjnej space opery. I nie zawiedzie się, nikt, kto po „Upadające imperium” sięgnie.
Wspólnota to imperium oparte na wierze, w której Imperoks stoi na czele Kościoła i dzierży jednocześnie w swym ręku świecką władzę. Mając pod opieką najważniejszy węzeł komunikacyjny Nurtu, Hub, ma również w swojej pieczy handel i gildie. Jednak nadchodzi czas zmian. Nurt zaczyna być niestabilny. Imperoks Attavio IV umiera, przekazując jednocześnie władzę swej córce z nieprawego łoża, Cardenii Wu-Patrick. Młoda władczyni nigdy nie była brana pod uwagę, jako następczyni tronu, jednak po niefortunnej śmierci przyrodniego brata, zmuszona jest przejąć stery władzy. A czasy nie zapowiadają się na spokojne i wygodne. Jednocześnie na skraju Wspólnoty, na Kresie, jedynej planecie nadającej się do zamieszkania bez habitatów, rozgorzała rebelia. Nieprzypadkowo ta niepozorna planeta okaże się najważniejszą w politycznych i gospodarczych rozgrywkach. Rozpoczął się wyścig, kto zdobędzie władzę w nowym porządku, w którym istnienie Nurtu wyznaczy zwycięzców i przegranych.
Mogłabym napisać o „Upadającym imperium” Johna Scalziego, że to rewelacyjna space opera, dopięta fabularnie na ostatni guzik, która wciąga czytelnika w nieprzebrane meandry spisków i kosmiczny wyścig o przetrwanie. I zapewne, by to wystarczyło. Jednak ta powieść poza spektakularną przygodą, posiada jeszcze wiele innych zalet. Jedną z nich jest inteligentne i naturalne poczucie humoru, które przebija w każdym rozdziale. Żywe dialogi wprowadzają nie tylko element autentyczności, ale też dynamicznie sterują fabułą. Bohaterowie, w szczególności reprezentantki domu handlowego Lagos, używają żywego, dosadnego, ale całkowicie tutaj uzasadnionego, nadającego koloryt, soczystego języka. Nie jestem zwolenniczką wulgaryzmów, i czasem mierzi mnie ich przesyt, ale tutaj, jeśli w ogóle tak można akurat o tej manierze tak pisać, są one wysmakowane. Całe bogactwo świata przedstawionego, opiera się na umiejętnie skrojonych postaciach. Nie ma co ukrywać, bardzo przypadł mi do gustu fakt, że najsilniejsze charaktery i pierwsze skrzypce w powieści grają kobiety: Imperoks Cardenia, Nadashe Nohamapetan, Kiva i jej matka hrabina Huma Lagos, czy nawet Vrenna Clermont. Dlatego czuję troszkę niedosyt, że dla równowagi panowie nie mają poza hrabim James Clermontem, równie silnego przedstawiciela. Może w przyszłości Marce Clermont rozwinie skrzydła, albo Ghreni Nohamapetan, po niezamierzonym wyrwaniu się spod kurateli siostry, nabierze pazura.
„Upadające imperium” to bardzo dobrze napisana space opera, która spełnia wszystkie założenia swojego gatunku. Jednak poza czystą przyjemnością czytania, John Scalzi pomiędzy wierszami zwraca uwagę na to, jak ważna jest walka na polu informacyjnym. Ten, kto ma dostęp do ważnych informacji i wie, jak je wykorzystać, może odważyć się na zdobywanie światów lub ich niszczenie.
Osobiście będę z niecierpliwością wyczekiwała dalszych tomów cyklu, mam ogromną nadzieję, że Wydawnictwo NieZywkłe dołoży wszelkich starań, by nie trzeba było długo czekać na dalsze losy Cardenii, Marce'a i innych bohaterów zamieszkujących Wspólnotę.
Ostrzegam, jak sięgniecie po tę powieść, nie będziecie chcieli przestać czytać i będzie cierpieć w oczekiwaniu na kolejny tom. Po prostu świetna rozrywka.
Magia i ogień
“Magia i ogień” to drugi tom napisanego z wielkim rozmachem cyklu “Blackwater” Nika Pierumowa, który sprawia, że dojrzały czytelnik może choć na chwilę powrócić do czasów dzieciństwa. Główną bohaterką jest bowiem dwunastoletnia dziewczynka, która pomimo swojego młodego wieku jest nad wyraz dojrzała i tylko ona może zmienić bieg historii…
Kontynuacja “Magii i stali” obfituje w akcję i jej niespodziewane zwroty, jednak nie sposób nie zauważyć, iż całość nie wnosi zbyt wiele do fabuły całej serii. “Magia i ogień” to historia, która wciąż zatacza koło, wobec czego czytelnicy ciekawi dalszych losów młodziutkiej Mollynaird mogą być nieco zawiedzeni.
Główna bohaterka bardzo wydoroślała, co jest zarówno wadą, jak i zaletą tego cyklu. Mollynaird to postać, której nie sposób nie polubić i dzięki swojej dojrzałości sprawia, że historia ta nie jest powiastką dla dzieci, lecz poważną powieścią dla czytelników, którzy wiek nastoletni mają już dawno za sobą. Niestety autor ma skłonność do czynienia ze swojej bohaterki osoby przesadnie wręcz bystrej i inteligentnej, co nie miało miejsca w poprzednim tomie tego cyklu.
Największą wadą “Magii i ognia” jest niestety bliższe zapoznanie czytelnika z funkcjonowaniem i pracownikami przerażającego Departamentu, który w swoich łapach dzierży całą władzę, ustawia życie obywateli i ma wgląd we wszystko. W tej części Pierumow ukazał tę instytucję jako niebywale nieudolną, niezdarną i zwyczajnie niewydarzoną. Oczywiście można zrozumieć zamiar autora, jednak przy tak wielkim kontraście do informacji, które czytelnik otrzymał w poprzednim tomie, człowiek nie może uwierzyć w fakt, że ludzie tak nieporadni, iż nie mogą poradzić sobie z trzynastoletnią dziewczynką, mogli dojść do władzy.
Mimo wszystko Nik Pierumow posiada tak lekkie pióro i niesamowitą zdolność do przykuwania uwagi czytelnika, że większość wad i niedociągnięć nie ma większego znaczenia. Od książki wręcz nie można się oderwać, choć kontynuacja “Magii i stali” jest zdecydowanie słabszą powieścią od jej poprzedniczki.
“Blackwater” to cykl, który w zasadzie nie ma grupy docelowej. W swoje ręce może go chwycić absolutnie każdy i każdy znajdzie w nim coś innego, co go zaintryguje i pochłonie w całości. Dojrzali czytelnicy znajdą wiele odniesień do otaczającej ich rzeczywistości, zaś młodsi ujrzą baśniową, lecz niezwykle mądrą opowieść o bohaterstwie, barierach, tolerancji, magii, przyjaźni i wielu, wielu innych.
Furia
“Furia” ma naprawdę świetną szansę na miano najgorszej przeczytanej przeze mnie książki tego roku. Rozczarowanie tym większe, że ponoć sam Stephen King stwierdził, iż akcja to: “Napięcie, które człowieka wręcz dręczy”. Wiele rzeczy mnie w tej książce dręczyło, ale nie napięcie.
Zapowiadało się świetnie. Zamach, tajemnica, próba ukrycia własnych błędów. Ci, którzy mieli być dobrzy okazują się łajdakami. Ci źli mają swoje powody. Słowem - czekałam na rasowy thriller. A dostałam...
Początek nie jest zły. Akcja rozkręca się w dobrym tempie, autorka wciąga czytelnika w kolejne wątki, i gdy już zdaje się, że za chwilę wydarzenia nabiorą rozpędu, a krew tryśnie strumieniem, Sandra Brown z thrillera robi kiepskie romansidło w stylu “Pięćdziesięciu twarzy Greya”. Dwie strony opisu seksu pomiędzy głównymi bohaterami w stylu “wszedł w nią powoli, ale zamaszyście” skutecznie zniechęciły mnie do dalszego czytania, tym bardziej, iż akcja ewidentnie ustąpiła rozterkom miłosnym Trappera i Kerry. I niestety to nie jedyny taki opis.
Autorka zmarnowała świetny pomysł. Gdyby odpuściła wątki erotyczno - romantyczne, a więcej uwagi poświęciła pierwszoplanowej historii, zamachowi w hotelu w Dallas, gdyby skupiła się na relacjach Trappera z ojcem, gdyby weszła głębiej w motywy kierujące Wilcoxem i Hanka, z całą pewnością mogłaby powstać z tego świetna opowieść. Trzymająca w napięciu, ciekawa, może nawet budząca uzasadnienie dla tytułu. Bo, nie ukrywam, czekałam na moment furii, a to z każdym rozdziałem wiało coraz większą nudą. I coraz bardziej raziła maniera literacka autorki - stylistyczny przerost formy nad treścią, jaką Brown chciała w danym momencie przekazać.
Komu polecam książkę? Wielbicielkom sagi o Grey’u. Jest to stanowczo powieść dla kobiet szukających romantycznych opowieści z dreszczykiem. Bo jeśli chodzi o prawdziwe thrillery, to raczej ta książka wspólną z nimi będzie miała jedynie półkę w księgarni.
Wodny szlak
Prawdopodobnie ze świecą można by szukać miłośnika gier planszowych, który nie znałby kultowego Carcassonne. Kafelkowa gra, gdzie tworzy się miasta, rozwija drogi i prowadzi rzeki, była jedną z pierwszych, w jakie grałam i to od niej rozpoczęła się moja dorosła przygoda z planszówkami. Dlatego z dużym zainteresowaniem sięgnęłam po Wodny szlak, autorską grę Wojciecha Grajkowskiego, wydaną przez Fox Games.
Cel gry
Jak można wywnioskować już z samego tytułu, zadaniem graczy jest przetrzeć, a właściwie utworzyć od nowa wodny szlak. Każdy buduje własną rzekę i zaplecze w postaci młynów, tartaków oraz portów, które dodatkowo może wzbogacać łąkami i innymi elementami. Gracz z najlepiej rozwiniętą i przemyślaną siecią, zdobywa najwięcej punktów i wygrywa.
Opakowanie
Już samo opakowanie cieszy oko barwną, szczegółową ilustracją. Równie dobrze prezentuje się wnętrze – wypraska jest wygodna do trzymania i segregowania kafelków, a same kafelki są wykonane solidnie i równie kolorowo. Ukłony w stronę Natalii i Bartłomieja Kordowskich, autorów ilustracji.
W opakowaniu znajduje się:
- 60 kwadratowych kafli rzeki
- 4 prostokątne kafle startowe
- 4 karty pomocy ze ściągą punktacyjną
- notes do zapisywania punktacji
- instrukcja (jasna i czytelna)
Rozgrywka
Liczba użytych do gry kafli zależy od liczby graczy. Autor proponuje wariant dla 4, 3 i 2 graczy, a także wersję gry solo. W zależności od tego, ilu jest uczestników, należy użyć od 30 do 60 kafli, które lądują w stosie na środku stołu. Każdy gracz otrzymuje podłużny kafel startowy, od którego będzie rozpoczynał swoją budowę oraz kartę pomocy, na której można sobie podpatrywać zasady punktacji.
Pierwszy gracz wyciąga 3 kafle ze stosu i wykorzystuje 1 z nich, a 2 pozostałe przekazuje sąsiadowi. Ten dobiera kafel ze stosu, by mieć w ręku 3, także wybiera jeden z nich i pozostałe podaje dalej. Gra toczy się do chwili, gdy zostaną wykorzystane wszystkie kafle z środkowego stosu, co zajmuje 13 rund.
Na kaflach, oprócz rzeki rzecz jasna, znajdują się obrazki przedstawiające młyny (z symbolem worka), tartaki (z siekierą) oraz porty (z kotwicą). Na niektórych na brzegu rzeki leżą także wolne worki i pnie drzew, które należy spławić do wymienionych wyżej budynków. Podczas układania własnego szlaku trzeba więc wziąć pod uwagę kierunek, w jakim płynie woda oraz kolejność układania poszczególnych elementów, aby uniknąć sytuacji, że młyn znajduje się powyżej dostępnych worków z mąką (zamiast do młyna odpłyną wówczas w siną dal, razem z punktami).
Liczba punktów za tartaki i młyny zależy od tego, jaka cyfra widnieje na poszczególnych budynkach oraz czy uda się dostarczyć do nich wymagany materiał. Źródłem punktów są także porty, które warto stawiać w jak największej odległości od siebie, ale należy uważać, by nie znalazły się między nimi mosty, młyny i tartaki. Wreszcie, podczas układania kafelków można zauważyć tworzące się łąki, które – o ile składają się z 3 lub 4 elementów – również zapewniają punkty.
Wariant jednoosobowy właściwie nie różni się niczym od tego kilkuosobowego, poza tym, że wykorzystujemy do niego 39 kafli i zamiast przekazywać niewykorzystane płytki sąsiadom, odkładami je na stół. Do tej rozgrywki należy także odłożyć wszystkie kafelki z krowami.
Wrażenia
Bardzo dobrze grało mi się zarówno w wersji solowej, jak i w towarzystwie. Gra jest pozornie prosta, ale w zależności od kafli, na jakie trafimy, wymaga czasem prawdziwego główkowania i planowania. Dzięki różnorodności i dużej liczbie płytek, jest także dobrze regrywalna, więc nawet po kilkunastu rozgrywkach wcale się nie nudzi. Co więcej, mogą w nią grać zarówno trochę starsze dzieci, jak i doświadczeni planszówkowicze. Czyżby trafiła się nam gra niemal idealna?