Rezultaty wyszukiwania dla: Nowa Ba����

Cesarz rozkazuje zbudować MUR

Niezwykłą decyzją cesarza Hadriana Brytania zostaje podzielona na dwie części. Przez całą szerokość wyspy, od Morza Północnego do Irlandzkiego, ciągnie się tzw. Mur Hadriana. Długość 117 km, wysokość około 4,5 metra, szerokość 3 metry. Co 1,5 kilometra fort, co 500 metrów wieża strażnicza. Budowa trwała kilka lat (121-129 n.e.), zużyto 18 milionów specjalnie ciosanych kamieni. Spektakularne budownicze przedsięwzięcie miało m.in. pomóc w obronie północnej granicy Cesarstwa Rzymskiego. Mur był realną przeszkodą, a także demonstracją siły wobec rdzennych mieszkańców wyspy.

Dział: Bez prądu
czwartek, 18 czerwiec 2015 13:06

Noc w muzeum: Tajemnica grobowca

„Noc w muzeum" to film, który pomimo, że nie należy do moich ulubionych, za każdym razem wywołuje we mnie falę ciepłych, pozytywnych emocji oraz radosnego uśmiechu. Trzecia odsłona serii nie miała najmniejszych szans powtórzyć sukcesu pierwszej, ale mogła zostać udanym zwieńczeniem trylogii Shawna Levy'ego. Czy to się udało? Czy twórcy wykorzystali ostatnie resztki potencjału, jaki niósł ich pomysł na fabułę cyklu familijnego? Czy jednak po raz kolejny wyręczyli się doskonale znanymi kalkami z poprzednich części?

Larry Daley (Ben Stiller) nadal pracuje jako strażnik w muzeum w Nowym Jorku, w którym co noc eksponaty budzą się do życia. Podczas specjalnego pokazu dla donatorów (przekonanych o tym, że oglądają kunsztownie zaplanowany popis efektów specjalnych) wszystkie figury, szkielety oraz zwierzęta niespodziewanie tracą nad sobą kontrolę. Okazuje się, że magiczna tablica, która ożywia całe muzeum zaczyna tracić swoją moc. Aby uratować swoich przyjaciół Larry będzie musiał jechać do Londynu, żeby dowiedzieć się od starożytnego faraona, jak powstrzymać nadchodzącą zagładę.

Przyznam, że po trzeciej odsłonie „Nocy w muzeum" nie spodziewałam się niczego więcej niż to, co otrzymałam. Wcale nie oczekiwałam fajerwerków, powtórki z fascynacji oraz śmiechu, które dostarczyła mi pierwsza część. Dostałam przyzwoitą, znaną mi rozrywkę, która zdecydowanie lepiej sprawdza się jako film familijny niż jako komedia sensu stricto.

Twórcy zdecydowali się na zmianę akcji – tym razem znaczna jej część odbywa się w Londynie, a nie w Nowym Jorku. Pojawiają się również nowe postacie (wśród których prym wiedzie Sir Lancelot – Dan Stevens) – ich wyważona ilość nie sprawia, że dominują nad „stałą obsadą", a wprowadzają za to pewien bardzo potrzebny powiew świeżości.

Nierównomiernie rozłożona akcja, pojawiające się nielogiczności i luki scenariuszowe to nie jedyne zarzuty, jakie można skierować do twórców „Nocy w muzeum". Niektóre sceny, a także niewybredne żarty zdają się być skopiowane jeden do jednego z poprzednich części. Skutkuje to tym, że trudno te trzy filmy od siebie odróżnić oraz odseparować. Odmienna przygoda czy lokalizacja nie zatrze wrażenia, że trzeci raz oglądamy tę samą produkcję. Slapstickowe żarty i spora ilość już kiedyś zasłyszanych dowcipów niektórym być może zapewnią porządną rozrywkę (jak mi), lecz innych z pewnością nie zadowolą wcale. I wątpię, aby kwestia wieku miała tu jakiekolwiek znaczenie.

W „Nocy w muzeum: Tajemnica grobowca" pojawia się także motyw dorastania. Syn Larry'ego, Nick (Skyler Gisondo), wkracza w fazę buntu, poszukiwania własnej życiowej drogi. To klasyczna, opowiedziana mimochodem historia rodzica, który próbuje pogodzić się z tym, że jego dziecko dorosło i stara się usamodzielnić. Prawd życiowych tutaj jak na lekarstwo, niekiedy okraszonych gorzką ironią.

To obraz o tyle ważny, że jedne ze swoich ostatnich kreacji zaprezentowało w nim dwóch aktorów. Robin Williams zagrał tutaj niezwykle wymowną, wzruszającą scenę pożegnalną. Gdy ją kręcono nikt nie mógł wiedzieć, jak ważną dla widzów okaże się już na zawsze. Sam dialog, który prowadzi jako Teddy Roosvelt z Larrym Daley'em brzmi jak jego osobista rozmowa z widzem mówiącym „ale ja nie jestem gotowy". Ciężko by było zbudować bardziej czułe rozstanie z wielkim aktorem, unikając przy tym zbytniego roztkliwienia. Po raz ostatni na ekranie pojawił się w tym filmie także Mickey Rooney, które pierwsze aktorskie kroki stawiał już w latach 20. XX wieku.

Mam ogromną nadzieję, że „Tajemnica grobowca" pozostanie ostatnią, zamykającą częścią filmowego cyklu. Shawn Levy i spółka wybrali świetny sposób na jej zakończenie oraz zdecydowali się na nie we właściwym momencie. Opowiedzieli z tej historii już wszystko, co się dało, wyciskając z niej ostatnie soki, a tworzenie nowych przygód ożywających eksponatów i nieustraszonego strażnika muzealnego stałoby się wyłącznie irytującą kalką kalki nawet dla jej wielbicieli.

Dział: Filmy
niedziela, 14 czerwiec 2015 15:04

Ciemność płonie

Miałam kiedyś okazję uczestniczyć w warsztatach pisarskich, które prowadził Jakub Ćwiek. Przez całe zajęcia zastanawiałam się, dlaczego autor, który w podobnie logiczny sposób opowiada o pisaniu – jakby zgłębił tajemną wiedzę w tym zakresie – pisze równie przeciętne książki. Bo nie oszukujmy się, chociaż „Kłamcę" czy „Dreszcza" albo „Chłopców" czyta się z ukontentowaniem, to rzecz nie wspina się na literackie wyżyny (jakkolwiek taką potencjalną możliwość widać). Zanim sięgnęłam po „Ciemność płonie", słyszałam na jej temat kilka zachęcających opinii-komentarzy, w tym dwa, które naprawdę zaostrzyły mój na powieść apetyt. Po pierwsze – to zdaniem czytelników najlepsza powieść Ćwieka. Po drugie – zupełnie odmienna od późniejszych, ponieważ „się nie sprzedała, a z czegoś trzeba żyć" i autor postawił na... na to, co postawił. Prawda tego pierwszego to rzecz relatywna. Jeżeli zaś chodzi o drugie, to nie potrafię ani potwierdzić, ani obalić tej plotki. Strzelam jednak, że to bzdura, bo chociaż „Ciemność płonie" odróżnia się od wymienionych wcześniej tytułów autora, to wciąż wyraźnie widać w niej jego styl.

Okładka nowego wydania „Ciemność płonie" z SQN mi osobiście bardziej przypadła do gustu, niż ta proponowana przez Fabrykę Słów, jakkolwiek to pierwotny wydawca wykazał się większą kreatywnością. Czarną obwolutę rozdziera krzykliwy czerwony napis z tytułem i jednozdaniową reklamą zawartości. Nietypowe, dynamiczne i nieco niewyraźne zdjęcie nad literami intryguje i, co najważniejsze, idealnie kompiluje się z zawartością powieści.

A co znajdziemy w środku? Historię niemal z życia wziętą. Oto katowicki dworzec, o którym mówi się jak o ostatnim przystanku bezdomnych z całego kraju. Gdy tu przychodzisz, to jedynie po to, żeby umrzeć. Prawda jest jednak dużo bardziej skomplikowana. Katowicki dworzec w opowieści Ćwieka nie jest umieralnią, a ostatnią deską ratunku przed Ciemnością. To jedyne miejsce, gdzie Wybrani mogą się ukryć, by nie pochwyciły ich płonące macki wroga. Skazani na spanie na kartonie, pełne pogardy spojrzenia i wieczny strach, pozbawieni monety ludzie, żyją na dworcu. Wkrótce dołącza do nich studentka kulturoznawstwa, Natalia, która nieopatrznie oddała jednemu z Wybrańców swoją monetę i dowiedziała się, że Ciemność płonie.

Pomysł jest świetny. Chapeau bas, jestem pod wrażeniem, uścisnęłabym autorowi rękę i poklepała po plecach za ujawnienie światu tego fascynującego konceptu. Osobiście nigdy już nie spojrzę na bezdomnych w ten sam sposób, szczególnie na tych, egzystujących na dworcach. A więc ustaliliśmy – pomysł okazał się kapitalny. Niestety, gorzej z wykonaniem.

Nie o to chodzi nawet, że wykonanie jest kiepskie, ale że ma ogromny potencjał, by być dużo lepszym. Historia miała szansę stać się mroczną i demonicznie hipnotyzującą, jak najlepsze powieści Kinga; mogła jeżyć włoski na karku i zmuszać do szczękania zębami ze strachu; zawierała w sobie predyspozycje, by zaczęli wzbogacać się terapeuci całego świata. Tymczasem Ćwiek postawił na sporą dawkę obyczajówki, dużo gadania i naprawdę garstkę faktycznego mroku. Skwierczące ciała, rozpadające się światy, śnieg z łuszczącego się krajobrazu? Boskie! Tylko, dlaczego tak mało?

W językowym aspekcie „Ciemność płonie" brakuje tej plastyczności, o którą aż proszą się przywoływane przez autora obrazy. Nie chodzi o nagromadzenie wyszukanych metafor i odkrywanie piekielnej strony Orzeszkowej. W którymś jednak momencie, i to nieszczególnie odległym, Ćwiek zaczyna powtarzać identyczne zwroty podczas opisywania kolejnych konfrontacji z Ciemnością. W takich chwilach miałam ochotę odszukać autora i żałosnym głosem zapytać: ale dlaczego? No, dlaczego?

W tej sferze Jakub Ćwiek sporo stracił w moich notowaniach, ale odbił na kreacji bohaterów. Nie są to może wybitnie skomplikowane psychologicznie postacie, gotowe wyjść z kart powieści, jeżeli tylko ładnie się poprosi, ale wyraźnie się od siebie odróżniają. Odmienność perypetii, które popchnęły ich na dworzec to coś, na co czekałam. Widać tutaj wyraźnie, że opłaciły się dni spędzone przez autora na katowickim dworcu.

„Opowieści dworcowe", swoisty bonus dołączony do „Ciemność płonie", nie przypadły mi niestety do gustu. Niepotrzebnie wulgarne, mało przekonujące i budujące wrażenie, że autor nie wyciągnął żadnych wniosków ze swoich doświadczeń. Całość wydaje się potraktowana pobieżnie i bez zaangażowania. Zupełnie inny obraz bezdomnych wyłania się z fikcyjnej powieści i doświadczeń autora. W przypadku pierwszego, między wierszami, znaleźć można naukę, że nie każdy bezdomny to menel, a z tego drugiego wyłania się wrażenie, że bezdomny to tylko anonimowy krętacz, oszust i fałszerz. W dodatku nierzadko zapominający o higienie z wyboru.

Nie wiem, ile prawdy jest w plotce, że Jakub Ćwiek zdecydował się pisać lekkie, ironiczne historyjki z wykorzystaniem popkulturowych wtrętów z powodów finansowych. Wierzę jednak, że gdyby postawił na mrok zamiast śmiech, mielibyśmy na polskim gruncie naprawdę niezwykłego pisarza horrorów. Kto wie, może nawet okrzyknięto by Ćwieka polskim Kingiem? „Ciemność płonie" to zdecydowanie koncepcyjnie najciekawsza z powieści autora. Mam nadzieję, że nie ostatnia o podobnym sznycie.

Dział: Książki
piątek, 12 czerwiec 2015 20:02

Paddington

Zima 2015 roku przyniosła ze sobą wiele ciekawych premier. Dwie z nich zaciekawiły mnie szczególnie, gdyż były związane z książkami i znanymi całemu światu historiami. Zalicza się do nich film o misiu Paddingtonie, do którego aż dwa wydawnictwa wypuściły łącznie kilka książeczek. Korzystając z okazji, że film pojawił się w końcu na DVD, postanowiłam dać mu szansę. Lubię czasem odprężyć się przy dobrym kinie familijnym, lecz tutaj nie jestem w pełni pewna, czy „Miś Paddington" mnie pod tym względem usatysfakcjonował.

Na odległym kontynencie, daleko od wszelkiej cywilizacji i smrodu spalin, mieszka mała rodzinka misiów. Dawniej Dziadek i Babcia Misiowie poznali pewnego londyńskiego podróżnika, który poczęstował ich marmoladą i pokazał trochę ludzkich zwyczajów i zachowań. Lata później Dziadkowie przekazują całą wiedzę swojemu małemu podopiecznemu o dźwięcznym imieniu, wymawialnym tylko w misiowym języku (fonetycznie: rrrooooaaaarrrr). Pech chce, że wyspą wstrząsa trzęsienie ziemi, w którym Dziadek Miś ginie. Babcia, widząc utracony dob{jcomments off}{jcomments on}ytek życia i ukochanego, postanawia odejść do Domu Emeryckiego dla Misiów, zaś małego Misia wysłać na wyprawę do Londynu. Ma odnaleźć podróżnika sprzed lat i poprosić o obiecaną gościnę. Pech chce, że niewiele rzeczy idzie po myśli malucha. Po godzinach spędzonych samotnie na stacji, interesuje się nim pewna szalona rodzinka. Niezdolni do mówienia w języku misiowym, nadają mu imię Paddington i zabierają na noc do domu. Okazuje się jednak, że życie w dżungli nie ma zbyt dużo wspólnego z miejskim pędem, a zamiast podróżnika na Paddingtona czeka jego córka, pragnąca zemsty za zhańbienie rodziny.

Na wstępnie przyznam, że historię Misia Paddingtona znałam dotąd w zupełnie innej wersji. Starałam się znaleźć opowieści z dzieciństwa, aby porównać je z historią z filmu, jednak domowe zbiory zawiodły. Jestem za to pewna, że gdyby twórcy zostali przy oryginalnej wersji wydarzeń, całość nabrałaby pewnego magicznego klimatu. Tymczasem nowe przygody Misia są nastawione na życie w nowoczesnym Londynie, wraz z wszelkimi pomysłami na wykorzystanie ludzkich wynalazków jak na przykład...szczoteczka do zębów. Zdradzę, że scenarzysta nie popisał się pomysłowością, bo motyw szczotki jako patyczka do uszu był nie raz wykorzystywany. Brak umiejętności posługiwania się prysznicem również. Można by wymyślić tyle nowych gagów, ale niestety tutaj pozostano przy wszystkich chwytach, które od lat znamy (i, po części, kochamy).

Poza tym wyobrażacie sobie, że widok misia na ulicach Londynu nikogo nie zdziwił? Ja bym przystanęła z zainteresowania i patrzyła, o co chodzi i skąd się misiek wziął na środku miasta. I to do tego na dworcu! Większość normalnych ludzi zadzwoniłaby po straż miejską lub do zoo z pytaniem, czy mają wszystkie zwierzaki na wybiegach. Ale nie Londyńczycy! Ich największym oburzeniem był tekst Henry'ego Browna (tatuśka) do rodzinki: „O, niebezpieczny nieznajomy! Trzymajcie spuszczony wzrok. Tam stoi jakiś misiek, pewnie coś sprzedaje."

Na tle banalnej fabuły zdecydowanie wybiła się gra aktorska. O ile Nicole Kidman była po prostu w porządku i nie zachwyciła mnie za specjalnie swoim występem – może to dlatego, że zwyczajnie uważam jej postać za niedopracowaną –, o tyle całą rodzinkę Brownów uważam za przeuroczą. Dzieciaki były naturalne i dobrze odwzorowały współczesną młodzież w wieku 10-15 lat. Mary – mama i oddana żona – wyszła Sally Hawkins fenomenalnie. Pokochałam ją od pierwszej sceny za bijący na kilometr optymizm i zwariowanie. Za to Hugh Bonneville, wcielający się w rolę Henry'ego, taty Brownów, już tak oswoił mnie z wieloma swoimi wcieleniami, że po pierwszych scenach z jego udziałem wiedziałam, co podaruje widzom tym razem. Do kompletu dołączyła fenomenalna Julie Walters oraz znany i lubiany Jim Broadbent – obydwoje znani z ekranizacji serii powieści J.K. Rowling o młodym adepcie magii – Harrym Potterze. Całości dopełnia występ Bena Whishawa, który podkładał głos pod Paddingtona i niesamowicie odwzorował emocje, który w przypadku takiego zabiegu są niezwykle ważne.

Niemniej film ma też swoje wady. Poza wspomnianą na początku utratą uroku przez uwspółcześnienie historii, kilka elementów zostało zdecydowanie przesadzonych. Akcje postaci Kidman mnie nudziły i sprawiały, że chciałam przewinąć sceny z nią. Również wspominany wyżej brak zdziwienia społeczeństwa na widok miśka był dla mnie absurdalny i mimo że rozumiem, iż „Paddington" to film familijny, mający zauroczyć głównie młodszych odbiorców, tak zrobiona w ten sposób „ucieczka" przed wprowadzeniem hycli i polowania na niewinne zwierzę do filmu wydała mi się brakiem dobrego pomysłu na ominięcie wątku. Chyba że prawdziwym i dla Londynu jest to, co słyszy się o Nowym Jorku – żadnego tamtejszego mieszkańca nic nie może zdziwić, bo widzieli już wszystko.

„Paddington" okazał się przeuroczym filmem familijnym, w sam raz do obejrzenia przez rodziców i młodsze pociechy. Mam ponad dwudziestkę na karku, a bawiłam się naprawdę dobrze, mimo tych kilku absurdów, które zdołały wkraść się między dobre sceny. Polecam seans w sam raz na leniwe letnie wieczory – relaks w gronie rodzinnym gwarantowany.

Dział: Filmy
piątek, 12 czerwiec 2015 17:49

Obłąkani

Szaleństwo przeraża mnie nie tyle ze względu na swoją brzydotę, ale nieobliczalność. Spotykając się z ludźmi analizuję ich gesty, kolejne kroki, grymasy i ton głosu. Wiem, kiedy ktoś kłamie; wiem, kiedy maskuje smutek fałszywym dowcipem; wiem, kiedy ktoś ze mną pogrywa. Wiem, o ile nie ma żółtych papierów bądź mieć ich nie powinien. W innym wypadku czuję się osaczona. Widzę wtedy siebie jako ofiarę i nic nie poradzę, że mój instynkt bierze górę głośno nawołując: wiej! Tak jednak jesteśmy skonstruowani, że lubimy czuć dreszczyk napięcia. A co może zagwarantować bezpieczniejsze obcowanie ze strachem, niż film? Oto prawdziwy powód mojego zainteresowania „Obłąkanymi".

Edward Newgate (Jim Sturgess) jest studentem psychiatrii. W ramach stażu udaje się do położonego na uboczu szpitala Stonehearst. Od samego początku wszystko wydaje się mu jednak nie na miejscu. Osobliwe zachowanie ordynatora Silasa (Ben Kingsley) i strażnika Mickey'a Finna (David Thewlis) oraz większości pracowników budzi niepokój. Fascynacja jedną z pacjentek, Elizą Graves (Kate Beckinsale), nie pozwala jednak młodemu lekarzowi opuścić murów tegoż przybytku. Prawda o Stonehearts bardzo szybko wychodzi na jaw i okazuje się o niebo bardziej skomplikowana, niż można by przypuszczać.

„Obłąkani" bazują na jednej z historii Edgara Alana Poe, co z pewnością ucieszy fanów lubującego się w mroku pisarza. Tej naleciałości zresztą nie sposób nie zauważyć. Przyznaję jednak, że akurat z tym tekstem autora „Kruka" nie miałam do czynienia. Może to i dobrze, bo misterna szkatułkowa kompozycja tajemnic sprawia, iż jest to obraz do jednokrotnego doświadczenia. Znajomość fabuły z pewnością odarłaby ją z emocjonalnego zaangażowania odbiorcy. Jedno jest pewne – niektóre zwroty akcji są nie do odgadnięcia.

Niestety, chociaż pomysł na całość jest niezły, to zdarzają się momenty dość flegmatyczne. Akcja lubi zwolnić lub stać się nieco tandetną, wybijając z rytmu ogólnej tajemniczości. Wiele elementów sprawia też wrażenie gdzieś już widzianych. Są też chwile tak wątpliwej logiki, że można czuć się intelektualnie obrażonym. Zwłaszcza w momencie zenitu relacji obsługi zakładu z młodym lekarzem.

Pod warstwą thrillera i horroru skrywa się dramat, rodzący wiele moralnych pytań o psychicznie chorych. Są to jednak pytania, które zdążono już zadać sobie od chwili śmierci Poe, a także na nie odpowiedzieć. Wciąż próbuje się szaleńców leczyć, wychodząc z założenia, że – parafrazując zdanie z filmu – „lepszy nieszczęśliwy człowiek, niż szczęśliwy chory na umyśle", ale już nie dochodzi się do tego równie okrutnymi metodami.

„Obłąkani" to przede wszystkim nastrój odosobnienia, ciemne kadry i spowita mgłą okolica. To wnętrza, w których jedne drzwi oddzielają arystokratyczne wyposażenia od brudnych, zwierzęcych klatek. To obrazy wszystkich stereotypów szpitali psychiatrycznych i wszystkich koszmarów w nich się rozgrywających. To duch Poego, który wyziera nie tylko z fabuły i pokręconych bohaterów, ale tego niemożliwego do określenia „czegoś".

Wyreżyserowany przez Brada Andersona film to także plejada gwiazd. Kate Beckinsale, Jim Sturgess i Ben Kingsley dobrze sprawdzają się w swoich rolach. Z tej trójki wypada najsłabiej odtwórczyni roli kobiecej, ale wynika to raczej z usilnej próby jej odmładzania, niż braków w umiejętnościach. W obsadzie znalazł się także Michael Caine, który chociaż na ekranie pojawiał się wyjątkowo rzadko, to cieszył swoją obecnością.

Obraz wydaje się dobrze zrealizowany, nastrojowy, z wykorzystaniem aktorskich możliwości na zadowalającym poziomie. Fabularnie nie jest może najświeższy, ale wciąż potrafi zapewnić sensowną dawkę emocji fanom Poego oraz historii z zakładów psychiatrycznych. Czy zostanie w mojej pamięci na dłuższą chwilę? Chociaż szaleństwo budzi mój niepokój, to „Obłąkani" uczynili to w niewielkim stopniu. Zdaje się, że bardziej doceniłam kunszt w kreacji nastroju pisarza, niż samą produkcję. Wieczoru z jej seansem nie uważam jednak za zmarnowany.

Film do recenzji udostępniła platforma cineman.pl

Dział: Filmy
piątek, 12 czerwiec 2015 15:33

Srebrzyste wizje

Chyba na żadną książkę w tym roku nie czekałam tak niecierpliwie, jak właśnie na trzeci tom Innych. Uwielbiam wszystko, co wychodzi spod pióra Anne Bishop, cenię ją za oryginalność pomysłów oraz ich ciekawą realizację. Świat Terra Indigena zafascynował mnie, a Zmiennokształtni mieszkający na Dziedzińcu urzekli mnie zarówno dziką, jak i ludzką stroną swojej natury.
W finale tomu drugiego doszło do radykalnych rozwiązań. W wyniku ataku Innych na Ośrodki, w których przetrzymywano wieszczki krwi, wszystkie dziewczęta i starsze kobiety, zostały uwolnione. Musiało do tego dojść i było to naprawdę konieczne, jeśli wziąć pod uwagę, do czego wykorzystywana może być krew wieszczek, jednak rozwiązanie jednej kwestii uruchomiło kolejne problemy.
Po pierwsze, przybrała na sile działalność ruchu Ludzie przed i nade wszystko, a opinia publiczna bez krytyki zaczęła przyjmować całą propagandę, którą tamci siali głównie za pośrednictwem celebryty i wichrzyciela o dziwnym nazwisku Mikołaj  Strzępiel. Stopniowo doprowadziło to do incydentów między ludźmi a Innymi; początkowo były to drobne niesnaski, potem ograniczanie praw bytności w danych miejscach i zakupu konkretnych towarów, aż w końcu zaczęło dochodzić do aktów agresji ludzi wobec Terra Indigena.
Po drugie, pojawił się problem, co dalej z wieszczkami, które nie znały innego życia niż to, które miały w zamkniętych ośrodkach. Ważki był nie tylko problem uzależnienia wieszczek od cięcia się, ale także ich kłopoty z przystosowaniem się do świata pełnego bodźców, kolorów i zapachów.
Akurat w tym ostatnim specjalistką staje się Meg Cobryn, która blisko rok temu uciekła z podobnego ośrodka. W tomie trzecim Meg dopada coś, co nazwałabym bólem świadomości. Gdy mija pierwszy szok związany z nowym miejscem zamieszkania, gdy Meg już wie, że znalazła swoje miejsce na ziemi oraz przyjaciół, którzy staną za nią murem, bohaterka zaczyna mieć ataki.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze uzależnienie od cięcia się, a jak wiadomo, każde zranienie przybliża cassandra sangue do śmierci. Sytuacja Meg jest zatem ogólnie mówiąc nieciekawa, jednak wsparcie przyjaciółek pomaga jej wysnuć wnioski, które mogą okazać się przydatne dla innych młodych wieszczek.
Tom trzeci cyklu różni się klimatem od poprzednich. Co dla mnie było osobiście trochę przykre to to, że już nie ma w nim tylu zabawnych sytuacji, co w poprzednich częściach. Zwykłych, codziennych momentów, z których może rodzić się komizm, mamy tu jak na lekarstwo. Bardzo mało także jest scen Meg/Simon, właściwie miałam wrażenie, że wątek ten zepchnięto gdzieś na margines.
Bardzo dużo mówi się natomiast o aspekcie społeczno-politycznym. Wspomina się o prawach Terra Indigena do ziemi i tym, że dzierżawiący ją ludzie zdążyli o tym zapomnieć. W miastach zaczyna brakować jedzenia, ludzkie firmy nie chcą współpracować z firmami Zmiennokształtnych, a ludzie, który z nimi pracują są piętnowani i prześladowani. Segregacja rasowa i swoisty rasizm, to dominujące wątki tomu trzeciego.
Z jednej strony takie pokierowanie fabułą ma swoje plusy; każda historia jest dobra, by uczyć czytelnika tolerancji, szacunku dla przyrody, kultywowania tradycji i walki z innością, chorobą, uzależnieniem. Wszystko to otrzymujemy tu w przystępnej, skonsolidowanej pigułce.
Jednak z drugiej strony, do czego już przyzwyczaiły mnie tomy pierwszy i drugi, brakowało mi bardzo tej zabawnej codzienności i zderzenia różnych światów. Lubię się śmiać, czytając, a przy tomie trzecim zbyt wielu okazji do śmiechu niestety nie miałam.
Nie wiem, dlaczego założyłam sobie, że ten tom będzie finałowym, teraz po zakończeniu lektury, wcale nie jestem tego już taka pewna. Wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że autorka sprytnie zostawiła sobie furtkę do kolejnej części.
Czy polecam? Tak, ale tylko czytelnikom znającym poprzednie tomy, w przeciwnym razie, będą mieli kłopoty ze zrozumieniem powiązań i wydarzeń. Ci, którzy tej serii nie znają, powinni sięgnąć po tomy we właściwej kolejności.

Dział: Książki
piątek, 12 czerwiec 2015 13:02

Sanktuarium

Dokąd po śmierci wędrują samobójcy? Do piekła? Do nieba? Może do czyśćca? Czy istnieje miejsce gorsze od życia przed którym tak bardzo pragnęli uciec? Witamy w mieście samobójców - tu możesz mieć wszystko czego tylko zapragniesz, nic jednak nigdy nie będzie cię satysfakcjonowało.

Lela nigdy nie sądziła, że mogłaby zaprzyjaźnić się ze szkolną królową popularności. Tak jednak się stało i to już pierwszego dnia. Bezinteresownie pomaga Nadii, która znalazła się w tarapatach, a ona odwdzięcza się dziewczynie żarliwą przyjaźnią. Pewnego jednak dnia Nadia ma dość życia i popełnia samobójstwo. Zrozpaczona Lela nie chce iść za nią, ale przypadek sprawia, że osuwa się ze skały i umiera. Trafia do miejsca wiecznego spokoju, które przypomina raj. Z daleka jednak widzi bramy miasta samobójców. Ponieważ kiedyś sama próbowała się zabić i cudem została odratowana, wie jakie to przerażające miejsce. Nie może pozwolić by została w nim Nadia - bezbronna, przerażona i całkiem sama.

„Sanktuarium" to powieść nietuzinkowa, intrygująca i nieobliczalna. Trudno oderwać się od jej stron. Historia opisywana z punktu widzenia Leli jest niezwykła. Miasto samobójców napawa grozą. Barwne, ponure opisy przemawiają do wyobraźni. Pomysł stworzeń, które chciały przejąć kontrolę nad różnymi zaświatami (i nie tylko) również jest dobry, chociaż odrobinę spłyca głębię całości, która jest niewymuszona i zajmuje dość istotną pozycję w książce.

Bohaterowie zostali świetnie wykreowani, chociaż jest ich zaledwie kilkoro. Reszta spotykanych postaci to po prostu nic nie znaczące tło. Za życia spotkało ich naprawdę wiele złego, a teraz muszą walczyć o przetrwanie po śmierci. W mieście samobójców panuje wiele dziwacznych zasad, w przetrwaniu jednak nie chodzi o to, by się do nich stosować.

W pięknie i sprawnie napisanej powieści pojawia się również wątek romantyczny. Z początku nie przyćmiewa fantastycznej fabuły, z czasem jednak staje się dość nachalny. Mimo konieczności podjęcia trudnych wyborów bohaterowie nie mogą bez siebie żyć. Czy to pozytywny czy też negatywny element historii musi ocenić każdy czytelnik. Romans został dobrze skonstruowany, trzyma w napięciu i wywołuje niepewność, ale czy jest mile widziany na kartach powieści to już kwestia personalnego gustu.

„Sanktuarium" przeczytałam błyskawicznie i książką jestem zachwycona. To niezwykle oryginalny „paranormal romance", który jednocześnie nie jest pozbawiony głębi, wartości oraz fabularnych treści. Z niecierpliwością czekam na kolejną część, która mam nadzieję szybko się ukarze, ponieważ Autorka pozostawiła wyjątkowo otwarte zakończenie. Polecam!

Dział: Książki
piątek, 12 czerwiec 2015 11:34

Stacja: Nowy Świat

Ustalmy na początku jedno. Jestem szczęśliwa, że polska literatura podąża z duchem czasu, że nie zamyka się w czterech ścianach zbitych z rozważań nad alkoholizmem, psioczenia i tworzenia kolejnego post-post-poststylu, bo przecież wszystko już było; że nie kreuje, w imię wyższych idei, siermiężnego science-fiction albo fantasy z nazwami nie do wymówienia. Cieszę się z istnienia rodowitej literatury popularnej i kibicuje jej bardzo mocno. A jeszcze żywiej kibicuje jej od chwili przeczytania „Kompleksu 7215" Bartka Biedrzyckiego, który chociaż bazował na koncepcji zagranicznego autora (myślę tu o nazwisku Dmitry Glukhovsky), to całkiem zgrabnie przeniósł ją na polski grunt. Całkiem zgrabnie jak na debiutanta. Nie ukrywam, że po „Stacji: Nowy Świat", drugiej części cyklu „Opowieści z postapokaliptycznej aglomeracji" spodziewałam się nieco więcej, niż tego „całkiem".

Okładka najnowszej powieści Biedrzyckiego wydaje się być jeszcze bardziej radioaktywna od pierwszej. Przygaszone kolory z „Kompleksu 7215" ustąpiły miejsca toksycznej zieleni „Stacji: Nowy Świat". Znajdująca się na froncie postać także wygląda na w dużo dalszym stopniu zainfekowaną egzystencją w nowej rzeczywistości – jest coś chorego i nienormalnego w jej bladej cerze oraz drapieżnym błysku w oku. W skali od zera do pięciu oceniam tę obwolutę na 4,5, a i to tylko dlatego, że hołduję zasadzie „jest dobrze, ale może być lepiej".

Akcja drugiej części cyklu „Opowieści z postapokaliptycznej aglomeracji" rozgrywa się... wcześniej, niż to, co miało miejsce w tomie pierwszym. Jest to historia Przymierza, największej wojny postapokaliptycznego świata. Historia wiąże się ściśle z poprzednią odsłoną serii, bowiem dotyczy postaci Nowickiego – tego samego, którego żywot zakończył Licznik, podejmując samobójczą misję. Jakie Stalker miał motywacje, by uśmiercić ojca? Tego możecie dowiedzieć się właśnie czytając „Stację: Nowy Świat".

Sprawa „chorowitości" postaci z okładki wydaje się w takim układzie dość przewrotna. Sugeruje bowiem, że akcja powieści toczyć się będzie później, po wydarzeniach z tomu pierwszego. Tymczasem akcja „Stacji: Nowy Świat" rozgrywa się przede wszystkim w przeszłości – już postapokaliptycznej, ale jednak przeszłości. Biedrzycki zrobił czytelnikom numer i zafundował im kompozycję szkatułkową – niby Borka wciąż pozostaje głównym bohaterem, który słucha opowieści Generała Groma o przeszłych czasach, ale w rzeczywistości o istnieniu rudego Stalkera wcale a wcale się nie pamięta. Jedynie w momentach, gdy pojawiają się klamry spinające obie płaszczyzny czasowe; gdy na scenę wchodzą młodsze wersje znanych już bohaterów, powraca świadomość, że to wciąż ta sama historia.

Biedrzycki wiele spraw wyjaśnia, ale wiele także pozostawia bez odpowiedzi. Jest też kilka takich, których wolałabym, żeby wcale nie wyjaśniał, zostawiając miejsce wyobraźni (historia Madonny Tuneli byłaby dużo lepsza bez ostatecznej puenty). Wyraźnie widać, że młody pisarz ma znacznie więcej do powiedzenia na temat wykreowanego świata. Nie chodzi tylko o wyraźne furtki w tekście, ale i odautorskie przypisy, odsyłające do wcześniejszego tomu albo opowiadań (niekoniecznie własnego pióra). Pytanie tylko, czy sama obecność drzwi zachęca, żeby przez nie przejść. Prawdę powiedziawszy, chociaż doceniam ten zabieg, wiele jest w „Stacji: Nowy Świat" elementów, które zamiast zachęcać do lektury, zachęcają do jej porzucenia.

Rozumiem przyjętą estetykę i kreację inteligentnych, pyskatych, odważnych kolesi, którzy lubią wystrzelać magazynek w imię wyższej idei, albo zwyczajnie dla sportu. Rozumiem też ich obsesyjne podejmowanie ryzyka i próbę wyjaśnienia dramatów z przeszłości. Nie rozumiem za to tego, jak ze sobą rozmawiają – tak, jakby każdy był na tyle błyskotliwy i zabawny, że w dowolnym momencie potrafiłby wyjść na scenę i wykonać przekomiczną improwizację. Bohaterowie przerzucają się zabawnymi tekstami, nierzadko pełnymi nawiązań do tekstów kultury, których znać w ogóle nie powinni. Nie wierzę bohaterom tego świata. I nie wierzę też światu, który opisywany jest jako zapominanie „dobrej przeszłości" – ludzie nie pamiętają piwa, Internetu i wielu innych drobiazgów – ale porównaniami z otaczającej czytelnika, a nie bohatera, rzeczywistości i to rzeczywistości bardzo charakterystycznej (aktualne wydarzenia polityczne, społeczne i kulturalne). Widzę w tym sporą dawkę niekonsekwencji, która wyraźnie wybija z rytmu.

„Stacja: Nowy Świat" chwilami bardzo mi się dłużyła. Kolejne opisy strzelanek, leżących krwawym pokotem ciał i wracanie do tych samych problemów wewnętrznych, z czasem robiły się zwyczajnie nudne. Zwłaszcza, że bitwy niewiele się od siebie różniły. Po pierwszym tomie miałam nadzieję na większą rolę mutacji, starć z kreaturami nowej rzeczywistości, przedzierania się przez pokryty czarnym śniegiem świat. A co dostałam? Bandę agresywnych mężczyzn z wybujałym ego. Efekt był tego taki, że wszyscy byli mi obojętni. Równie dobrze mogli zginąć, nawet by mi powieka nie zadrgała.

Niezmiennie usatysfakcjonowani pozostaną mieszkańcy Warszawy, zwłaszcza ci, którzy swoje miasto dobrze znają. Nie da się ukryć, że znacząco wzbogaca to lekturę. Szczególnie, że autor powieści wyraźnie wychodzi z założenia, iż nazwy kolejnych punktów charakterystycznych są czytelnikowi dobrze znane i nie wymagają wyjaśnień.

Jestem rozczarowana. Liczyłam na porządny wybuch, a dostałam zimne ognie. Chociaż bardzo starałam się, żeby było inaczej, to bohaterowie „Stacji: Nowy Świat" byli mi raczej obojętni, a kolejne wydarzenia także zdawały się nieistotne. Zakończyłam lekturę bez emocjonalnego pobudzenia. Doceniam umiejętność Bartka Biedrzyckiego do ciętych ripost i dowcipnych odzywek, ale jak na ironię, to właśnie ich nadmiar przyczynił się do mojej oziębłości. Jeżeli jednak marzy się Wam kariera bohatera do zadań specjalnych i nieograniczony magazynek, bierzcie „Stację: Nowy Świat" w ciemno.

Dział: Książki
środa, 10 czerwiec 2015 01:23

Space Alert (edycja polska)

Wydawnictwo Rebel zaprezentowało polską edycję kooperacyjnej gry "Space Alert", która już niedługo ukaże się w sprzedaży. Gra oferuje kilka poziomów trudności, znaczną różnorodność i wyjątkowe wrażenia dla 2-5 osobowych drużyn. Jedna misja zajmuje około 30 minut, wliczając w to rozstawienie elementów i podliczenie wyników.

Dział: Bez prądu
poniedziałek, 08 czerwiec 2015 20:07

Szczury Wrocławia. Chaos

Kto nie słyszał o książce Szczury Wrocławia autorstwa Roberta J. Szmidta? No właśnie... Powieść polskiego pisarza fantastyki może stanowić encyklopedyczny przykład wspaniałej marketingowej kooperacji autora i wydawnictwa. Świetna kampania internetowa połączona z portalami społecznościowymi oraz wysypem billboardów w kilku największych miastach Polski plus temat, który obecnie jest modny i voilà, otrzymujemy książkę, której nie mogą doczekać się nawet Ci, którzy myślą, że zombie to termin dentystyczny.

Szczury Wrocławia to nie jedyna polska apokalipsa zombie, ale z pewnością jedna z najlepiej wypromowanych. Z czystym sumieniem można też stwierdzić, że nie jest to najlepsza ze wszystkich książek o umarlakach ale z pewnością należy do takiej grupy. I choć początkowo bałam się, że treść będzie składać się jedynie z nazwisk ludzi, którzy na facebooku wyrazili chęć zginięcia na jej kartach to z czasem obawa ta ustąpiła czystej przyjemności wynikającej z lektury naprawdę dobrze poprowadzonej fabuły.

Akcja powieści rozgrywa się we Wrocławiu w 1963 roku. Właśnie wtedy, w sierpniu, miała miejsce ostatnia w Polsce epidemia ospy prawdziwej. Autor zapożyczył te wydarzenia i zmienił je w pandemię zupełnie innego, bardziej przerażającego rodzaju. W izolatorium na Psim Polu dochodzi do bardzo dziwnego zdarzenia. Przerażeni milicjanci pilnujący tamtego terenu alarmują władze, że odmienieni pacjenci atakują przebywających w ośrodku chorych, personel i ich samych. Do izolatorium zostają wysłane oddziały KBW oraz ZOMO. Dużej grupie odmieńców udaje się jednak oddalić. Wkrótce okazuje się, że miasto i jego mieszkańcy są bezbronni wobec nowej krwiożerczej zarazy.

Autor postanowił zrezygnować z postaci głównego bohatera na rzecz większej grupy postaci, które mają spory wkład w rozwój akcji. Początkowo sądziłam, że będzie to wada tej historii, jednak wraz z zagłębianiem się w kolejne rozdziały zaczęłam nabierać przekonania, że właśnie w tej powieści taki zabieg jest całkowicie na miejscu. Oczywiście w natłoku nazwisk można się nieco pogubić, jednak Szmidt wybrnął z tego obronną ręką, gdyż w miarę płynny sposób prowadzenia narracji skutecznie skupia uwagę czytelnika na fabule. Trudno jest nie dostrzec, że wybór realiów PRL-u sprawił, że łatwo było wkomponować w treści ogromną liczbę nazwisk. Pozwoliło to także na uzasadnienie ich częstego powtarzania i odmieniania. Nie można zatem odmówić autorowi pomysłowości. I choć zrezygnował on całkowicie z próby wyjaśnienia genezy morderczej plagi masakrującej Wrocław to jednak sprytnie zapełnił karty swojej powieści mnogością wydarzeń – o czym najlepiej świadczy fakt, że Szczury Wrocławia przeczytałam od deski do deski, nie pomijając nawet najmniejszego opisu (co niestety zdarza mi się, kiedy książka zawiera dłużyzny).

Mój największy zarzut to brak głębszych treści. Prawdopodobnie Szczury Wrocławia nie miały być książką poważną (nie oszukujmy się, rzadko kto traktuje temat zombie tak pompatycznie, jak np. ja) ale momentami wydawała mi się trochę zbyt komiczna. Zaburzone zostały proporcje między fragmentami opisującymi typowe sceny gore a opisami mającymi napędzać akcję. Prawdą jest, że co chwila coś się dzieje, ale zawsze wtedy pojawia się też jakaś ręka, noga tudzież mózg na ścianie. Jak dla mnie autor odsłonił po prostu zbyt wiele, już na samym początku kumulując obfitość krwawych scen. Przez to, choć podczas lektury zainteresowanie mnie nie opuszczało, już w połowie przestałam odczuwać strach. Zbyt wiele tu dosłowności, dosadności, a zbyt mało tego co przeraża najbardziej bo jest jedynie oczekiwane, ale niekoniecznie zastane...

Po mimo tego mankamentu Szczury Wrocławia to naprawdę świetna powieść, w której autor choć nie uniknął odrobiny kiczu to jednak udźwignął go,  zaprzyjaźnił się z nim i co więcej, przekonał do niego setki czytelników. A jeśli nie uczyni go głównym bohaterem drugiego tomu to może się okazać, że ten cykl wejdzie do kanonu lektur zombijnych.

Dział: Książki