Rezultaty wyszukiwania dla: Mięta
Piąta Fala
Teorii na temat życia pozaziemskiego są setki. W filmach i książkach obcy najczęściej są wrogo nastawieni do Ziemian. Ludzie toczą z nimi wojny, odkrywają słaby punkt kosmitów i na koniec przepędzają ich z naszej planety. Co by się jednak stało, gdyby takiej bitwy nie było? Gdyby obcy byli na tyle inteligentni, by bez zbędnych ceregieli wybić 99% ludzkości? Kto wie, może nawet mają ku temu całkiem dobry powód?
Przybysze z kosmosu postanowili zniszczyć mieszkańców Ziemi. Zesłali pięć fal zniszczenia, przez które ludzie zginęli w katastrofach, od chorób czy nawet zabijając się nawzajem. Nie przetrwał prawie nikt. Wśród nielicznych znalazła się główna bohaterka – nastoletnia Cassie. Dziewczyna postawiła sobie za zadanie za wszelką cenę odnaleźć młodszego brata. Gdy na swojej drodze spotyka przystojnego Evana, który zaczyna jej pomagać, nie ma pewności, czy chłopak nie okaże się kimś znacznie więcej... Prawda natomiast może być przerażająca.
Książka napisana została lekkim, młodzieżowym językiem z użyciem dużej ilości slangu. Cała inwazja opisana jest z punktu widzenia Cassie oraz Bena, zwanego „zombie". Czytamy śledząc ich przemyślenia i perypetie. Rick Yancey miał niezwykle ciekawy pomysł na fabułę, akcję w swojej powieści potoczył wartko, zaskakując czytelnika setkami niespodzianek. Jest to literatura tak zwana „young adults" – czyli w skrócie rzecz ujmując pisarzowi udało się stworzyć SF nadające się właściwie dla każdego, a nie jedynie wyjadaczy gatunku.
Nie obyło się też oczywiście bez romansu. Choć ten jest nietypowy - dlaczego jednak, musicie przeczytać sami. Otoczenie fabularne książki jest czymś nowym i ciekawie przedstawionym, choć główny wątek nadmiernie przypomina ten z „Intruza" Stephenie Meyer. Rick Yancey pisze jednak w kompletnie innym stylu, dlatego powieści znacznie się różnią. Gdybym miała je porównywać, to uważam, że „Intruz" napisany jest w bardziej pochłaniający sposób, jednak w „Piątej fali" nie ma tej nadmiernej dawki naiwności, idącej wręcz na granicy infantylizmu. Obie historie są jednak dobre i niemal równie wciągające.
Książka kończy się, prawie krzycząc na ostatnich stronach o tym, że będzie kontynuacja. No cóż, musi być, bo inaczej pisarz zostawi bardzo zawiedzionych czytelników. Wiemy również, że powieść jest gotowym materiałem na film (prawa do realizacji zostały sprzedane, a w produkcję zaangażowany jest Tobey Maguire). Myślę, że przy takim materiale jest spora szansa na to, że uda się stworzyć coś rewelacyjnego i godnego uwagi.
W moje ręce trafił egzemplarz przedpremierowy, tak więc na temat jakości wydania nie mogę się wypowiedzieć, poczułam się jednak mile zaskoczona. Mimo że wyraźnie zaznaczone jest, że tekst jest przed korektą, prawie nie było w nim błędów. Gdy wydawnictwo poprawi więc te kilka niedociągnięć, pod względem edycji powieść będzie doskonała – a wiadomo, takie znacznie przyjemniej się czyta.
„Piątą falę" polecam, nie tylko miłośnikom prozy Meyer, ale także fanom McCarthy'ego czy Dicka. To pomysłowe, ciekawe SF – choć należy dobrze pamiętać, że skierowane jest typowo do młodzieży i biorąc to pod uwagę, trzeba by przymknąć na kilka rzeczy oko. Również wątek romantyczny jest czymś, z czym wielu czytelników tego gatunku nie potrafi się w żaden sposób pogodzić. Jestem jednak przekonana, że w równym stopniu przyciągnie on po prostu nowych fanów, jak i co nieco zniesmaczy kilku starych wyjadaczy SF. Nie pozostaje teraz nic innego, jak czekać na kontynuację i/lub produkcję filmową, która ukaże się na wielkich ekranach kin.
Joanna Roś - Ze śmiercią po drodze albo Śmierć szczęśliwa
Z okazji 78 rocznicy śmierci Stefana Grabińskiego i 101 rocznicy urodzin Alberta Camusa
Dochodziła ósma rano, ktoś na balkonie pokoju hotelu Amirauté składał sztalugi. Przed jego oczami rozciągał się zamglony, ametystowy obraz metra, po lewej stronie kawiarnie Champs-Élysées, przypominające dach miasta, jego dymiące kominy. Zza horyzontu, już kilkadziesiąt minut temu miało wyłonić się coraz bardziej okrągłe jak kwaśny owoc słońce, by o godzinie 7.47 wznosić się już na dobre na niebie.
Człowiek na balkonie planował nakreślić pędzlem widmowe, pomarańczowe koło i dodać kilka kresek – odbicie w jezdni pierwszych promieni. Tymczasem zaklął tylko wstrętnie i nawet nie spojrzał w niebo. – Jak chłodno – powiedział pan wtedy obłąkanym głosem za moimi plecami.
Przebiegł mnie dreszcz – całą drogę spędzoną w pociągu odnosiłam wrażenie, że mówię do siebie zza własnych pleców. – W mglistym powietrzu wisi niewykluta zima – chyba to jeszcze pan dodał. Przyśpieszyłam kroku, złapałam mokrymi dłońmi za ramiona plecaka. – Wyszliśmy z tej samej kawiarni, nie trzeba się bać.
Usłyszałam przeszywający stukot obcasów dobiegający z rogu ulicy, a potem wolno ginący za bramą. Proszę nie zaprzeczać, musiałam dziwnie brzmieć, kiedy nagle puściłam się biegiem za panem, krzycząc: „Proszę odprowadzić mnie do metra". Malarz na balkonie posłał mi pełne nienawiści, niesamowite spojrzenie, ale za to pan był wyrozumiały i wyznał, że mnie rozumie i zupełnie się nie gniewa, ponieważ wczoraj wieczorem wyszedł na metro zupełnie sam, czego szczerze żałuje. Rzeczywiście, widziałam jak w nocy, delirycznym krokiem wchodził pan do Katedry („Wierzyński przyszedł" – poniosło się po sali), zamówił koniak – w tym czasie przepocona od gorączki próbowałam choć na chwilę zapomnieć o nieludzkim bólu głowy, towarzyszącym mi przez całą, dwudziestoośmiogodzinną drogę w pociągu. Wysiadłam na Gare du Nord, punktualnie o siódmej wieczorem, ledwie pamiętam twarz taksówkarza, który pomyślał na pewno, że jestem piekielnie pijana, ponieważ z wycieńczenia nie potrafiłam wyjaśnić mu położenia hotelu i zdaje się... Tak, zdaje się, że później zrobiło mi się upiornie zimno, musiałam wejść w przypadkowo wybrane drzwi na Polach Elizejskich. Dobrze, że się spotkaliśmy. Jestem tu po raz pierwszy, pan pewnie na stałe. Kilka dni temu dostałam paszport ważny na pół roku, proszę nie usiłować przypominać sobie czegoś na mój temat. I nie mówić, że artysta rodzi się w samotności – proszę tego więcej nie robić. Nigdy nie myślałam, żeby zostać pisarzem, jak człowiek, którego śladem tutaj przyjechałam. Dla niego wsiadłam do pociągu we Wrocławiu kilkadziesiąt godzin temu i dałam się tak nieprawdopodobnie, dziecinnie zastraszyć, prawie tracąc zmysły...
– Kto wie, co się wydarzyło w naszym życiu wcześniej? – zastanawia się pan. Podobnie zapytał pan tam, przy kawiarni, pokazując brudnym palcem malarza na balkonie: – Kto wie, kto miał na niego wpływ i co stało się zanim rozłożył swoje sztalugi? Pan chce być paryski, ale zdaje się, że niegdyś mieszkał na południu Polski, udaje Pan, że nie słyszy i mówi, że w życiu Claude Moneta fundamentalne znaczenie miały spotkania z ludźmi, w końcu ich opowieści nieraz organizowały mu świat. Wolałabym o tym już nie wspominać... – Dlaczego? – pyta pan.
***
Kontury chmur stłoczonych nad stacją były tak ostre, że kiedy opierałam plecak o drewnianą, pokrytą inicjałami, oszronioną ławkę, przyszedł mi na myśl obraz Boudina, jego wyraziste, cytrynowo-śliwkowe smugi, i jedynie ludzie zdawali mi się nieuchwytni – ich sylwetki i głosy rozsypywały się po peronie jak płatki śniegu, jak „lekki popiół ze skrzydła ćmy spalonego podczas pożaru lasu". W takie południe, w takim Wrocławiu, prędzej umiem wyobrazić sobie dokładne rozmieszczenie grzbietów fal na liliowym, przeźroczystym morzu, niż zarys oczu, nosa albo ust człowieka, i być może, że temu widzeniu z daleka sprzyjała wtedy absolutna cisza – nikt nie stukał kamiennym młotem w secesyjne ozdoby, jakie teraz zdecydowano się usunąć, nikt nie usiłował z samobójczym krzykiem wskoczyć do ruszającego pociągu, w kinie dworcowym nie siedział we wrzosowym kapeluszu żaden z dramatycznych aktorów. W oślepiającym słońcu, nadającym wszystkiemu, prócz istotom ludzkim, zdecydowane barwy, schnął masywny mur zbudowany wzdłuż krawędzi pierwszego peronu, w hali obsługi podróżnych, iskrzyły się świeżo pomalowane lady bufetów na peronach. Wyciągnęłam z kieszeni kurtki zwiniętą w kulkę, odrobinę za ciasną, wełnianą czapkę w ceglanym kolorze i kiedy nakładałam ją na zesztywniałe włosy, zwróciłam uwagę, że niebo zabierało podróżnym wszystkie odcienie. – Kto przed podróżą studiuje chmury, nieprędko wróci – szpetny, niski mężczyzna w zdumiewająco purpurowej kamizelce uderzył mnie miotłą po bucie, sam patrząc w kłęby fabrycznych dymów wijące się zza horyzontu. – Gdyby na przełomie wieków wyobraziła pani sobie, że ma zdolności aktorskie, wyruszyłaby razem z wędrowną trupą po kraju, aby po kilkunastu latach założyć własny, osiadły teatr.
– Co pan powie? – odpowiedziałam niegrzecznie, ostrożnie siadając na plecaku. – Kto zabrania patrzeć w chmury, nie prędko... – nie dokończyłam, ponieważ kilka ziaren lodowatego piachu spod miotły, niedbale uderzanej o beton, wpadło mi w oko.
– Nie trzeć –odrażająca miotła nagle wyskoczyła mężczyźnie z popękanych od mroźnej starości rąk i upadła z trzaskiem na ziemię. Zamiast się po nią schylić, podszedł do mnie, zwracając uwagę dwóch młodych kobiet w nieskazitelnie białych, lśniących płaszczach, pocierających dłonie pod zegarem.
– Nie interesuje pani, co stałoby się z nią później? – zapytał z odpychającym, udawanym smutkiem. Wciskając pod czapkę lodowaciejące kosmyki włosów mruknęłam, pod nosem, że bogu dzięki wyjeżdżam na stypendium do Paryża, a nie z trupą teatralną w świat.
– Do Paryża, a nie w świat – powtórzył złośliwie, obmierzłym głosem, wpatrując się w leżącą miotłę i wygiął usta w grymasie, który dopiero po chwili okazał się być uśmiechem żmii, jakiemu nie towarzyszył choćby najmniejszy obłok pary. – Chyba nie zażądała pani bezpośredniego kursu Wrocław-Paryż?
– A powinnam?
Nie rozumiem, dlaczego zdecydowałam się podnieść ciężki kij z wybrakowanym włosiem i wcisnąć mu go w ręce. Może miałam nadzieję zobaczyć z bliska, chociaż jedną wyrazistą twarz przed wejściem do pociągu, a może po prostu wzbudził we mnie gniew albo litość? Ostatecznie jego rysy nie okazały się zapisanymi wydarzeniami, a jedynie świadkami zdarzeń, niechcącymi nic mówić, zasłaniającymi się starością i niepamięcią, choć pewnie, gdybym przyglądała się im jeszcze dłużej, zaczęłyby podawać informacje coraz bardziej komplikujące historię, szczególnie poziome i pionowe zmarszczki na policzkach swoimi sprzecznymi relacjami zaczęłyby zaciemniać obraz.
– Słynny pisarz, na spotkanie z którym planuję się wybrać w Paryżu już za dwa dni, ledwie dwadzieścia parę lat temu przejeżdżał przez Wrocław. Na początku lipca 1936 roku, zaraz po uzyskaniu dyplomu studiów wyższych z filozofii, zwiedził Insbruck, Kufstein, Salzburg i Linz w Austrii, a w sierpniu spędził w Pradze cztery, obłąkańczo pustelnicze, dni – mężczyzna zaczął wodzić oczami po mojej twarzy, jakby malując przypadkowe, niedbałe kontury. – Z Drezna pojechał do Budziszyna – kontynuowałam obojętnie, zerkając na zegar. – A dalej już na Śląsk. Siedział przy oknie, w dwunastym wagonie i pisał w notatniku: „Wrocław – Drobny deszcz. Kościoły i kominy fabryk. Tragizm tego miasta. Śląskie równiny – bezlitosne i niewdzięczne – wydmy. – Lot ptaków w tłustym poranku nad lepką ziemią". Podoba się panu?
Oblepiające plamy spojrzeń człowieka w purpurowej kamizelce zatrzymały się gdzieś powyżej mojego czoła.
– Niewiele jak na wielkiego pisarza – powiedział i skierował wężowate kroki w stronę pustej, prześwietlanej echem poczekalni. – To lepiej, to lepiej –zaskrzeczał cicho, znikając za moimi plecami.
– Pan mnie źle zrozumiał. Owszem, wszystko zaczęło się od tych urywanych zdań, ale kiedy wysiadał, już w Wiedniu, z niedowierzaniem patrzył na zapełniony notatnik i myślał: „Właściwie, dlaczego postanowiłem jechać pociągiem przez Śląsk?. Co mnie do tego skłoniło?" – zeskoczyłam z plecaka i zatrzymałam mężczyznę z twarzą rozpływającą się w szkaradnym cieniu, nie mogąc i nie chcąc zostawić tej rozmowy niedokończonej. Nie dbając o właściwie zrozumienie słów, pośpiesznie i chaotycznie wyjaśniłam, że słynny pisarz niewiele pamiętał z ostatnich, kilkunastu nawiedzonych godzin spędzonych w pociągu, gdy z nienaturalną, niebezpieczną wręcz ostrożnością obudził go konduktor. Aby odświeżyć swoją zgaszoną pamięć, zaczął drżącymi dłońmi kartkować notatnik, jeszcze zanim pociąg zostawił go na płomiennej, paryskiej stacji. Czytał zdumiony: „Pozostawał w kąciku, gdzie rzadko mu przeszkadzano, oglądał swoje dłonie, następnie krajobrazy, i rozmyślał. Chciał jeszcze pozostać twarzą w twarz ze swoją wolnością. Te dwie noce, gdy pociąg nabierał rozpędu, wrzucenie w szalony pęd, utrzymywały jego umysł zarazem w niepewności i niepokoju. Mijał Drezno, mijał Legnicę. Oddalony od wszystkich, mając do dyspozycji mnóstwo czasu, myślał o swoim życiu i spacerował ze swą zagubioną świadomością i wolą szczęścia po przedziale. Widział dzień, otwierający się nad długą równiną Śląska, lepką od błota, pod niebem zachmurzonym i napęczniałym deszczem, który odsłania pola bez jednego drzewa".
– I bez jednego ptaka? – mężczyzna przysiadł, a właściwie osunął się na oszronioną ławkę, obok mojego plecaka.
– Źle się pan czuje? – zapytałam, kątem oka obserwując dwie dziewczyny spod zegara, sugerujące mi ruchami dłoni, że rozmawiam z amatorem kwaśnych jabłek.
– Niech pani mówi – zacharczał niewyraźnie, głęboko oddychając z otwartymi ustami, znowu nie pozostawiając przy tym pary.
– Bohater – powiodłam wzrokiem wzdłuż hali poczekalni – bohater z notatnika pisarza widział wielkie czarne ptaki o lśniących skrzydłach, które w regularnych odstępach leciały grupami kilka metrów nad ziemią, zapełniając horyzont. „Ciężkie, niczym kamienna płyta, niezdolne wzbić się wyżej, pod niebo". Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, prawda? – spojrzałam ponad dach dworca, gdzie spodziewałam się zobaczyć czyste, turkusowe tafle chmur, jednak te, nie wiadomo kiedy nabrały czerwono-sinego, zupełnie nie zimowego koloru.
– Jest pani pewna, że ten pisarz podróżował przez Śląsk?
– Tak, Wrocław ukazał się jego bohaterowi, tak samo jak jemu samemu, z pociągowego okna, przywołując na myśl las kominów fabrycznych i wież katedr. Las zbudowany z cegły i czarnych kamieni. Nie zmyślam, dokładnie tak je opisuje.
– Czyli, dokładnie użył słowa „pociąg"?
-Pisał, że mógłby mówić o niekończących się równinach Śląska, niewdzięcznych i bezlitosnych. Pisał, że przejeżdżał tamtędy o świcie. W mglistym i tłustym świetle ptaki leciały ciężko nad lepką ziemią. Już o tym wszystkim wspominałam...
Zauważyłam, że już nie chlapał spojrzeniami po mojej twarzy, ale spacerował po niej z wielką wnikliwością, jak gdyby była cenną, paryską fotografią, nowo wstawionym oknem z widokiem na stare, podreperowane domy, ulice kryjące w swoich zakamarkach małe restauracyjki, modne butiki, inne kobiety...
– To chyba niezbyt pochlebne dla stacji – stwierdziłam, przeganiając spojrzeniem te dwie, zaśmiewające się za naszymi plecami – że podróż po Śląsku jest czasem, kiedy mój pisarz, podobnie jak jego bohater, błąka się w świecie wymykających się opisowi halucynacji, półświadomy, nękany złymi przeczuciami, wyobcowany... Zadziwiające, że właśnie te chore, skręcające się w konwulsjach przemyślenia, rodzące się na tle śląskiego krajobrazu, są zapowiedzią myśli, które po latach uczynią go zdobywcą prestiżowych nagród literackich, ikoną swoich czasów, wzorem do naśladowania... Chyba nie jest ważne jak długo trwała jego podróż po Śląsku, skoro to tutaj jego umysł i pióro nawiedziły pierwsze twórcze i filozoficzne wtajemniczenia. Jak pan uważa?
– On jest Francuzem, bardzo skomplikowany przypadek... – przerwał mi nieoczekiwanie i poderwał się z ławki.
– Proszę nie żartować. Wiedziałam, że wyciągnie pan ze mnie tę historię, aby ją wyśmiać.
– Wyśmiać? – otworzył szeroko oczy i zamachnął się miotłą. – Znałem pewnego człowieka... Zanim zaczął pisać, ruszył w świat z trupą teatralną. Tyle, że w przypadku Władysława okazało się, że zdolności od biedy starczają na granie epizodów, a to nie mogło zaspokoić jego wielkich ambicji i co ważniejsze nie zapewniało żadnych stałych, pieniędzy. Niewiele mogąc, wrócił więc do domu po pełnym, jesiennym miesiącu i wyprosił u ojca, aby załatwił mu pracę robotnika kolejowego. Wygląda pani na taką, która dużo czyta – na chwilę przerwał i posłał mi kpiący uśmiech – często gorączkowo i bez zrozumienia, dlatego nie zapytam, czy w jego książce pojawiają się pociągi. Zresztą, na kilkanaście lat przed jej napisaniem, znudzony monotonną pracą przy torach, ponownie przystał do trupy. To powtarzało się niezliczoną ilość razy, aż dwadzieścia siedem lat woził swoje pomylone życie pociągiem, życie pełne przygód, upchanych po wagonach kolejowych, pełne paranoicznych namiętności pozostawianych na peronach – na torach próbował nawet popełnić samobójstwo z miłości, ale na jego drogę napatoczył się szarlatan Puszow, trochę cudotwórca, trochę kuglarz, i miał odkryć u niego wyjątkowe, fenomenalne zdolności medialne. Po tym odkryciu Władysław zrezygnował i z teatru i z kolei i udał się ze swoim magiem-arcyłgarzem w wędrówkę po Rosji, a potem po Niemczech. Nie trudno zgadnąć, że szybko się rozczarował demagogią i drobnymi oszustwami, no i cóż, wrócił na kolej. W pociągu z Norymbergi nakreślał jak mistrz czarnej magii plany swoich pierwszych utworów literackich, a już po kilku tygodniach, mając w kieszeni nie więcej, niż trzy złamane ruble, wyruszył w podróż do Warszawy, potem do Łodzi, gdzie dał się poznać jako słynny, polski pisarz. Biedował, trzeba przyznać, od listopada 1893 roku do kwietniu roku następnego miał ani razu nie jeść obiadu, tym bardziej należy się dziwić, że coś, co było zemstą, ostatecznie przyniosło poprawę jego sytuacji materialnej. Niewiele wspominano o dziwacznym wypadku kolejowym, jakiemu uległ pod Warszawą... Zresztą, po wyjściu ze szpitala, z ideą wielkiej powieści mógł już wyruszyć w podróż po Europie Zachodniej, kontynuując pracę nad swoją najważniejszą książką. „Zobaczył ją" w myślach przejeżdżając przez Śląsk... Jednak nie zawsze natchnienie kończy się wypadkiem, nie zawsze ten wypadek przynosi poprawę w życiu, zacząłem od wyjątku. Rozumie pani, co usiłuję wyrazić? – Nie, nie wiem – odparłam zaskoczona – co jeszcze mógłby pan dla mnie wymyślić, przez ile pomnożyć niesamowitość i grozę, mając takiego patrona jak Stefan Grabiński. I nie jest pewna, czy warto obnosić się ze znajomością literatury strasząc mnie przy tym? – uśmiechnęłam się niepewnie.
Wcale nie byłam przekonana, że go przejrzałam, chociaż sam Grabiński pewnie wiele by dał, żeby spotkać w podróży tego człowieka, romantycznego bohatera z Wrocławia Głównego, opuszczonego pomyleńca z zaciemniającą, burzącą zdrowy rozsądek twarzą, dziwaka, niezrozumiałego przez pogardzających nim kolejarzy, przez cały dworcowy, nieprzeparty tłum, odmiennego w swoim sposobie poruszania się z groteskową, błazeńską, większą od niego miotłą, a zarazem takiego, o jakim trudno by powiedzieć, że kieruje się potrzebami serca i duszy, bo także coś innego niż wszyscy musi mieć zamiast nich. Tylko, czy Grabiński rozpoznałby, że w człowieku w purpurowej kamizelce nie było nic z nieobliczalnego, chorobliwego zamiłowania do kolei – że został raczej wyrzucony z trupy aktorskiej wprost na przeraźliwy peron dworca, przed laty, z nadzieją, że chociaż strach nie pozwoli mu na zawsze przestać mówić do ludzi...
– Wszystkich pasażerów tak pan nastraja na drogę? – zapytałam cicho, obserwując uważnie, jak niezdarnie podnosi się z ławki, przez chwilę bez wyrazu przygląda się mnie i plecakowi, po czym robi kilka kroków w stronę krawędzi peronu.
– Grabiński na parę lat przed śmiercią wyznał mi z makabryczną radością: „Nie uwierzysz, kogo wczoraj spotkałem w naszym Wrocławiu?"– jego zmieniony, nagle żywy głos wydawał się wprawiać w ruch kamienne chmury nad dworcem. – „Ksawerego Pruszyńskiego! Co za uzdolniony człowiek. Mówił, że liczne podróże na Śląsk związane z prezesurą w Akademickim Kole Kresowym przy Uniwersytecie Jagiellońskim poddały mu pomysł na opisywanie swoich spostrzeżeń z podróży". Wena spadła na niego nieoczekiwanie, podobno miał zażartować do Grabińskiego, że z głową opartą o szybę, za którą migał obrzydliwie błotnisty Śląsk, czuł się niczym Mozart, komponujący uwerturę do Don Giovanniego w samym dniu premiery – natłok myśli nie nadążał mieścić się na papierze, a z drugiej strony jakby nawiedził go w ostatniej chwili.
Chmury nad peronem przybrały wygląd oczekiwania na trzęsienie ziemi – ich kamienna bryła rozbiła się na małe, smoliste kamyki, zasypujące słońce, a z ich konturu, dotychczas kłującego w oczy jak nóż, wypłynęły na wszystkie strony kaskady oleistych, zgaszonych promieni. Dwie dziewczyny, przysłuchujące się naszej rozmowie schowały się w głębi poczekalni i teraz nasłuchiwały jak jedną z kas, trzy, może cztery perony dalej, wypełniał paniczny śmiech przechodzący w histeryczny płacz, a w taksówce na parkingu pod dworcem ktoś nerwowo, przenikliwie wyjaśniał: „Przecież żaden anioł nic ci nie zwiastował!"
Człowiek w purpurowej kamizelce wyjąkał wtedy: – Była świetlista, mleczna noc, 13 czerwca 1950 roku. Ksawery Pruszyński zaledwie wyruszył z Hagi, gdzie był ambasadorem. Samochód nie zmierzał, ale aż rwał się do Warszawy. Ksawery spieszył się do ojczyzny, jechał na swój drugi ślub – tęsknił za Polską i za narzeczoną. Miała wyjść po niego na dworzec, niestety, już wcześniej, na drodze pod Hanowerem, niespodziewanie nadjechała po niego śmierć. W wyniku czołowego zderzenia z ciężarówką pisarz zginął na miejscu, dosłownie rozprysnął się, ulotnił w ciepłym, księżycowym dymie. Potężny, ośmiotonowy pojazd starł na szary, letni proch jego delikatne, jasne palce, odziane w rubinowe rękawiczki, palce, którymi, wydawałoby się, że jeszcze niedawno, zapisywał swój przełomowy reportaż, tocząc się koleją po równinach Śląska... – urwał na moment. – Pani mi się tak przygląda, tymczasem pisarz, bardzo często odwiedzający ten dworzec, zanotował właśnie w swoim zeszycie, że wyglądam tak, jakbym na nikogo nie czekał, jakby się mnie wciąż przy czymś zastawało. Pani pociąg nadjeżdża... Tak, musiało już minąć południe, skoro niebo bez skrupułów oddało ludziom ich szkaradną wyrazistość, zmienił się wiatr i teraz pasażerowie przepływali jak nieprzyzwoicie pijane, już obrysowane grubym węglem statki, których obluzowane maszty wrednie uderzają się wzajemnie. Poczułam mdłości. Hałas mieszał się z martwym, jarzębinowym światłem, penetrującym dworcowe hale. Założyłam plecak i sama kołysałam się jak uszkodzony, cmentarny okręt, odbijając od innych ramion i pleców, a moje oczy, pęknięte busole, z trudem wypatrzyły właściwy wagon. Do złapania odrobiny równowagi potrzebowałam właśnie tego – pustych miejsc obok siebie i oczyszczonego ze śniegu okna. Z hukiem opadłam na siedzenie, nie zdejmując plecaka. „Doczekałam się" – pomyślałam przestraszona, przecierając ręką usta. Człowiek w purpurowej kamizelce stał tak blisko przy oknie mojego przedziału, machając krótkimi rękami, że miałam wrażenie, jakby unosił się w powietrzu, wspiął się na wagon albo nienaturalnie urósł. „Do widzenia, niech już pan idzie, już na pana czas" – powtarzałam w łamiących się, rozpadających myślach. Chociaż przylgnęłam całym ciałem do siedzenia i opuściłam krwistą zasłonę okienną na twarz, czułam, że nie odchodzi i coraz przenikliwiej wpatruje się w szybę, jak w lustro.
– Proszę nie opowiadać takich historii pasażerom – zdaje mi się, że w końcu wybełkotałam coś takiego.
– Niech pani otworzy książkę, którą ten francuski pisarz zaczął pisać w pociągu – odpowiedział.
– Ten pisarz nazywa się Camus, o jego książce, o Śmierci szczęśliwej, może pan jeszcze długo nie usłyszeć... Kilkanaście, może kilkadziesiąt lat minie, zanim ukaże się w Polsce. Niech pan odejdzie od okna. – Jednak nalegam – musiał wycedzić przez zaciśnięte, jaszczurze zęby, ale w tej samej chwili pociąg, jakby napędzany obojętnym wiatrem i kamieniami, zasypującymi słońce, potoczył się nie patrzeć za okno, otworzyłam francuską książkę na przypadkowej stronie i zaczęłam czytać: „Meursault starł rękami zaparowane okno i łapczywie wyglądał przez podłużne pasma, bezszelestnie po torze. Ocknęłam się po kilku minutach. Pomyślałam o Reymoncie i Pruszyńskim – „aż śmieszne, dać się zastraszyć jak dziecko, opowieściami o cenie, jaką przychodzi nieraz płacić pisarzom za wenę, jaką daje im kolej". Mimo tego, wstyd ciągle nie zajmował miejsca strachu. Byle tylko jakie jego palce pozostawiły na szybie. Z pustej i smutnej ziemi, pod bezbarwnym niebem wznosił się ku niemu obraz niewdzięcznego świata, w którym po raz pierwszy wreszcie doszedł do siebie. Na tej ziemi, doprowadzonej do rozpaczy niewinności, podróżnik zabłąkany w pierwotnym świecie odnajdywał łączące go z nim więzy i z pięścią, przyciśniętą do piersi, twarzą spłaszczoną na szybie – był wyobrażeniem swojego dążenia ku samemu sobie i ku przekonaniu o wielkości, jaka w nim drzemie".
***
Pan się dziwi, że znam na pamięć fragmenty Śmierci szczęśliwej? Ja się dziwię, że nie próbował mi pan ani razu przerwać – a może pan lubi, kiedy piszczy panu w uszach dźwięk wykolejonego pociągu? Przepraszam, plotę od rzeczy. Naprawdę mam do ciebie mówić po imieniu? No dobrze, masz za sobą raptem jedną, nieprzespaną, żałosną noc? Wydaje mi się, że kiedy ja topiłam się w świdrującej po moim mózgu gorączce i w dreszczach, z których tak bardzo chciał narodzić się bohater opowiadania, jakie zapragnęłam napisać razem z odjazdem pociągu, kiedy mój oślepiający ból oczu, a potem pojawiająca się okresami, odbierająca przytomność senność, nadawały mu cechy furiata, a szydercze majaczenia, bolesne drgawki i wymioty pozwalały mu zebrać myśli, ty spałeś smacznie w hotelu, w wiśniowej, miękkiej pościeli, nie budzony nawet przed piszczenie nienaoliwionej, wynoszonej na balkon, sztalugi. Mniejsza z tym – dziękuję za towarzystwo. Dużo mówię? Może dlatego, że jest tak martwo, a może wysiadłam z tego pociągu jako wariatka, to dosyć trudne do rozstrzygnięcia. Powiedz lepiej, skąd tak koszmarnie długa wizyta w Katedrze, dzięki czemu mogliśmy się spotkać? Mówisz, że już wczoraj o siódmej wyszedłeś z Katedry i skierowałeś się do metra, tego samego, gdzie właśnie jesteśmy, ponieważ planowałeś spotkać się ze swoim, dawno niewidzianym przyjacielem, zabójczo słynnym pisarzem. Ale przed stacją zatrzymał cię kamienny tłum, otaczający kiosk z gazetami. – Stanąłem i ja – mówisz – i przez długą, drastyczną chwilę nie mogłem ruszyć się z miejsca. Z dziennika wrzeszczały dwa rzędy wielkich liter: „Albert Camus zabity", a pod tym „w wypadku samochodowym". Gwałtowny wstrząs odebrał myślom wszelką siłę. Stanąłem w tłumie i krok za krokiem posuwałem się z nim do kiosku, by kupić gazetę. Nikt nic nie szeptał, najważniejsze i najgorsze już wiedzieliśmy. Chodziło o szczegóły – milkniesz, a ja jeszcze słyszę: „głowa oparta o krwiste poduszki, jakby spał, złamany kręgosłup, skręcony kark, licznik biegający jak oszalały, śmierć natychmiastowa, kto patrzy w chmury, ten nieprędko wróci, nie wiadomo, co z psem, biegł skrajem szosy, rozwiał się jak dym, nie zawsze się tak kończy, ale trzeba zapłacić, rozumie pani, co usiłuję wyrazić".
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Agnieszka Cieślak - Chwila Prawdy
Kapitan Jurdyński przyleciał do bazy na Vertanie trzy tygodnie temu. Przez pierwsze dwa dni prawie nie opuszczał ćwiczebnej kapsuły. Przechodził dodatkowe testy. Musiał wszystkie zdać, bo trzeciego dnia w dyspozytorni zabrzęczał komunikator.
Czytnik trzykrotnie zeskanował moje linie papilarne zanim zapaliła się zielona dioda informująca o otwartym dostępie do wiadomości. Ktoś, kto projektował to urządzenie nie wykazał się zbyt dużą wyobraźnią. Co by było, gdybym całkiem stracił palec? Dzień wcześniej chłopaki znaleźli gniazdo. Przynieśli jedną poczwarę na pokaz. Mogła mieć najwyżej pięć dni. To maleństwo zostawiło mi pamiątkę w postaci głębokich ran, zanim ją unieszkodliwiłem. Matka tego ścierwa jeszcze grasowała po okolicy. Mieli na nią zapolować w tym tygodniu i, jak się właśnie okazało, pod nowym dowództwem.
Komunikat opatrzono banderolą najwyższej rangi. Dotyczył nominacji świeżo przybyłego żołnierza na kapitana naszej zmiany. Wpiąłem przekaźnik. Drukarka Lexmark odpowiedziała turkotem. Do nominacji dołączono rozkaz przekazania dyspozytorni wyłączności nowego dowódcy. Każda, nawet najmniej ważna, informacja z Ziemi miała docierać bezpośrednio do nowego kapitana. Żadnych pośredników. Dziwnie się czułem, gdy Jurdyński pozdrawiał mnie od mojej żony i córki. Do tej pory mogłem rozmawiać z rodziną przynajmniej raz w tygodniu, podobnie zresztą jak pozostała część załogi. We wtorki przez godzinę komunikator był do naszej, prywatnej dyspozycji. Oczywiście pod warunkiem, że nie ogłoszono stanu wyjątkowego. Do dnia nominacji Jurdyńskiego pełniłem funkcję łącznika, znałem dyspozytornię jak własną kieszeń. Zakaz wstępu do niej wybił mnie z rytmu. Nie miałem doświadczenia w wypadach. Byłem z chłopakami na obchodzie parę razy, ale bardziej w celach turystycznych, niż militarnych.
Na pierwszym polowaniu pod nowym dowództwem chłopaki wywęszyli i zdjęli pięć poczwar. To był naprawdę dobry wynik, jak na jeden dzień. Ale Jurdyńskiemu było mało. Kazał nam szukać śladów, ekskrementów, kawałków naskórka. Był uparty i dokładny. Już wtedy przylgnęła do niego ksywka: Johny Czyściciel.
Wczoraj tropiąc szliśmy dwanaście godzin. Październik na Vertanie to piekło. Lodowe piekło. Temperatura spada do minus siedemdziesięciu stopni. Zapomnij o opróżnieniu pęcherza. Zapomnij o odpoczynku poza bazą. Czujniki ruchu sygnalizowały przemieszczający się obiekt w kierunku szczelin. Nie mieliśmy przy sobie sprzętu do wspinaczki. Chcieliśmy dopaść poczwarę przed terenem naszpikowanym lodowymi pułapkami, głębokimi na kilkanaście metrów. Nie udało się. Dotarliśmy do skraju szczelin. Jurdyński, Czyściciel, kazał nam związać ręce w przedramionach. I tak szliśmy w wygiętym szeregu. Co jakiś czas pod kimś zarywał się lód, ale nikt nie zjechał szczeliną. W końcu dopadliśmy poczwarę. Samicę.
Amfisbeny wężogłowe, poczwary, jak je nazywaliśmy, są bardzo płodne. Cykl u samicy trwa zaledwie tydzień, ruja - pięć dni, ciąża - zaledwie dwa tygodnie. Po połogu wystarczy doba, by samica znów była zapłodniona. W czasie rui poczwara zostawia krwawe ślady; gdy jest ciężarna tkanka tłuszczowa rozrasta się w charakterystyczny sposób, tworząc boczne złogi zaczynające się tuż pod przednimi łapami. Ślady, do których dotarliśmy, musiała zostawić brzemienna samica. Rysunek na szronie został utworzony jakby przez dwa równolegle ciągnięte worki z naprzemiennym naciskiem na podłoże. Koniec ścieżki wytyczonej przez brzemienną samicę wyznaczał ostatni ślad, szeroki na dwa metry. Zatrzymaliśmy się przed krawędzią lodowej szczeliny. Wszyscy spodziewaliśmy się, co za chwilę padnie z ust Czyściciela. Nasze obawy nie okazały się płonne.
- Musimy tam zejść. - Kapitan Jurdyński wskazał na wejście do lodowej rozpadliny - Ta samica jest potężna i ciężarna. Sądząc po śladach połóg nastąpi w ciągu najbliższych godzin. Nie mamy czasu wracać do bazy po sprzęt.
Spojrzałem na chłopaków, ale niewiele mogłem wyczytać z ich twarzy poza zmęczeniem i grymasami bólu. Jeden z nich przestępował z nogi na nogę. Szczerze mu współczułem.
- Ty - kapitan kiwnął na mnie - Ty zejdziesz.
- Ja? - wyrwało mi się po szkolniacku.
- On nigdy... - zaczął jeden z chłopaków.
- Wiem, że nie ma doświadczenia - przerwał Jurdyński - ale nikogo innego nie utrzymamy. Jest najlżejszy. Użyjemy łownej sieci. - Kapitan odbezpieczył miotacz sieciowy. - Po prostu zjedziesz tam i strzelisz do poczwary. Naszykuj blaster; nie będziesz miał zbyt dużej swobody ruchów.
Nie pamiętam kiedy był moment, gdy zostałem oplątany siecią. Chłopaki przenieśli mnie na krawędź szczeliny. Jurdyński pomógł mi przełożyć blaster przez oko sieci.
- Jak tam może być głęboko? - spytałem, chcąc jak najdłużej odwlec chwilę zepchnięcia mnie w przepaść.
- Może pięć metrów, może trzydzieści pięć - odpowiedział kapitan.
- Cholera - wyrwało się temu, który do tej pory przestępował z nogi na nogę. Teraz stał w rozkroku jak dzieciak z pełną pieluchą. Chłopaki parsknęli śmiechem. Mnie do śmiechu nie było. Kapitan spojrzał mi w oczy:
- I spiesz się.
Sieć opuszczała się powoli. Lodowa krawędź, po której zjeżdżałem, była łagodna, wygładził ją ciepły brzuch szerokiej na dwa i długiej na pięć metrów poczwary. Na głębokości dwóch metrów zauważyłem w przeciwległej ścianie wnękę. Dałem znać, żeby opuścili mnie jeszcze dwa metry niżej. I wtedy ją zobaczyłem. Jej obłe cielsko wypełniało wnękę w przeciwległej ścianie. Poczułem się jak pająk, który zawisnął nad głową olbrzyma. Szczerze powątpiewałem w skuteczność blastera przy tych górach tłuszczu, chroniących brzuch poczwary. Pomyślałem, że strzelę w głowę, między wężowe oczy. Poczwara nie zauważyła mnie. Przerzucała swoje cielsko z jednego boku na bok i drapała podłoże. Wyglądało to na moszczenie gniazda. Wiedziałem, że nie mam dużo czasu. Tam, na górze trzymały mnie osłabione ramiona zmarzniętych żołnierzy. Musiałem zwrócić uwagę poczwary, tak, by odwróciła głowę w moją stronę.
- E! - krzyknąłem pomału naciskając cyngiel, uważając, żeby nie strzelić zbyt wcześnie. Magazynek blastera miał piętnaście kul. Lepiej, żeby każda z nich trafiła jak najcelniej. Nie wiem co tam na górze się stało, być może mój głos doszedł do uszu chłopaków i źle zinterpretowali moje nawoływanie, ale w chwili, gdy poczwara odwracała łeb, ja właśnie zjeżdżałem niżej. Zdążyłem spojrzeć w pionowe kreski jej źrenic zanim zatrzymałem się jakieś pół metra poniżej gniazda. Nad moją głową z lodowej półki wystawały pazury. Gdyby samica skoczyła, jeśli nie zabiłaby mnie samym swoim ciężarem, i tak roztrzaskał bym się na dnie przepaści. Musiałem jak najszybciej znaleźć się znów na wysokości wnęki.
- W górę, w górę! - krzyczałem. Usłyszeli. Sieć szarpnęła. Zacząłem się unosić kolebiąc się na boki i wykonując powolny ruch obrotowy. Czekała na mnie. Próbowałem przecisnąć blaster do środka sieci, żeby móc jego lufę skierować we właściwą stronę. Sieć oplatała mnie krępując ruchy. Rzucałem się jak wyciągnięty z wody karp. Udało mi się wciągnąć broń, ale straciłem przy tym kilka strzałów. Każdy mój ruch przyspieszał obroty sieci. Kiedy znalazłem się na odpowiedniej wysokości byłem skierowany do poczwary bokiem. Czułem, że nadal jadę do góry. Moje nawoływanie, żeby chłopaki przestali mnie wciągać, nie przyniosły efektu. Kątem oka zobaczyłem, jak poczwara wyciąga szyję. Przy jej rozmiarach to wystarczyło, żeby mnie sięgnąć. Blaster trzymałem w prawej ręce. Jego lufa dotykała lewego rękawa kombinezonu. Wiedziałem, że za chwilę obrót i jazda w górę spowodują, że poczwara zejdzie z pola strzału. Zamknąłem oczy i pociągnąłem za spust. Trzymałem go wciśniętego, aż do momentu, gdy w magazynku nic nie zostało. Nie byłem pewien czy trafiam, i tak nie mógłbym nic poradzić, żeby poprawić celność strzałów. Gdy blaster ucichł otworzyłem oczy. Czułem kujący ból w lewym ramieniu. Sieć obróciła się jeszcze parę stopni. Udało mi się odepchnąć od ściany na tyle, że widziałem wnętrze wnęki. Poczwara padła. Jej cielsko rozlało się płasko na dnie gniazda. Nad nią, w ciemnej głębi błyszczały dwie pary czerwonych oczu.
Chłopaki wyciągnęli mnie na zewnątrz i wyplątali z sieci. Lewa ręka zwisała bezwładnie. Nie czułem w niej bólu, nie czułem jej wcale.
Kapitan Judryński poklepał mnie po barku:
- Brawo, żółtodziobie.
- Jest ich tam więcej - powiedziałem.
- Ile?
- Na pewno dwóch samców.
Kapitan zaczął gorączkowo układać sieć.
- Dobra. Ja schodzę. Przywiążecie...
- Nie da się zabić dwóch samców piętnastoma strzałami z blastera - przerwał Jurdyńskiemu chłopak, który wcześniej popuścił.
- Może udałoby się schować w sieci drugi blaster.
- Jest inny sposób - powiedziałem - Za gniazdem jest jaskinia. Jest na tyle głęboka i wysoka, że zmieściły się w niej dwa samce. Ich głowy znajdowały się znacznie powyżej gniazda. A to oznacza, że tam - wskazałem na drugą stronę szczeliny - jest miejsce, gdzie wystarczy przebić się przez cienką warstwę lodu, żeby wejść do jaskini. Może wystarczy metr, może mniej.
Czy tym, co wtedy zobaczyłem w oczach Czyściciela była pasja?
- Zróbmy to - powiedział.
Przebiliśmy się do jaskini. Kapitan wszedł do niej pierwszy. Wziął ze sobą dwa zapasowe magazynki. Mieliśmy na niego czekać. Za długo to trwało i chłopcy poszli po niego. Wyciągnęli go na zewnątrz. Położyli na lodzie. Żył jeszcze.
- Te były ostatnie - szeptał - Jutro... Pojutrze... możecie wrócić do waszych żon i dzieci. Ty, żółtodziób, twoja żona wczoraj zostawiła wiadomość. Miałem ci przekazać, że wasza córka dostała stypendium, o które się starała. Powinieneś być z niej dumny. Jutro wrócisz. Już jutro ją zobaczysz.
I umarł. Dotarliśmy do bazy. Położyliśmy Jurdyńskiego w kaplicy. Chłopaki pomogli mi opatrzyć rękę. Myślę, że i tak nie da się jej uratować. Ale nie ma to już znaczenia. Wszedłem do dyspozytorni. Czytnik bez trudu rozpoznał moje linie papilarne. Kilka dni temu skaleczenie powodowało trudności w identyfikacji, teraz, nie przeszkadzała martwota. Nie było żadnych nowych wiadomości. Tej z poprzedniego dnia, od mojej żony, też nie znalazłem. Ostatnia była datowana trzy dni temu. Najwyższa ranga. Odczytana przez: kapitana Jana Jurdyńskiego. Treść: One już tu są. Opanowały Ziemię. To koniec. Zostaliście tylko wy. Trzymajcie się chłopaki.
To, czego się dowiedziałem w dyspozytorni, a czego nie powiedział nam Czyściciel, wolałem traktować jako koniec ludzkiej cywilizacji, niż zatrzymywać się na myśli o śmierci mojej rodziny.
- Byłeś w dyspozytorni?
Chłopaki czekali na moją relację. Nadeszła chwila prawdy.
- Byłem.
- Wiedzą, że kapitan nie żyje?
Kiwnąłem głową.
- Wiedzą, że zniszczyliśmy ostatnie poczwary?
Znów kiwnąłem.
- Są nowe rozkazy?
Zawahałem się. Jurdyński wiedział o tym, że amfisbeny opanowały Ziemię i inne planety. Wiedział, że nie uda nam się powstrzymać ich inwazji na Vertanie. Na wszystkich planetach, do których docierał człowiek, nie było czystych miejsc. A mimo to nie powiedział nam o tym nawet wtedy, gdy umierał. Do końca był Czyścicielem.
- Są - odpowiedziałem.
Powiedziałem im, że mają wsiąść do statków, że zrobimy ostatnią rundkę nad Wertanem, na pożegnanie. A jutro, jutro zobaczymy nasze rodziny. To była chwila prawdy.
Lecę nad morzem poczwar, które zmierzają w kierunku naszej bazy. Z góry widzę zwaliste cielska ciężarnych samic i kościste głowy drapieżnych samców. Ale jutro spotkam żonę. Zobaczę też moją córkę. Starała się o stypendium. Jestem z niej dumny.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Fragment: "Pan na Wisiołach. Trzeba to zabić"
Prolog
Klinika Psychiatryczna św. Franciszka, Oddział Zamknięty dla Nierokujących, Stężew, gmina Nowe Warpno, województwo zachodniopomorskie
„Szczęścia nie ma tutaj, bynajmniej"
Rogi
W tegoroczne Halloween, w polskich kinach, pojawiła się premiera filmu "Rogi" w reżyserii Alexandre Aja. Główne role zagrali w nim Daniel Radcliff oraz Juno Temple. Równolegle wydawnictwo Prószyński i S-ka wprowadziło do sprzedaży również powieść Joe Hilla, na której podstawie powstała produkcja. Książka i ekranizacja pojawiające się jednocześnie to ostatnio bardzo popularna idea, tylko czy adaptacja filmowa dorównuje książce? A może w tym wypadku jest zupełnie na odwrót?
Dziewczyna głównego bohatera, Ignatiusa Perrisha, zostaje zgwałcona i zamordowana. Mężczyzna nie potrafi sobie poradzić z jej śmiercią i faktem, że to on sam zostaje oskarżony o morderstwo. Pewnego ranka po przebudzeniu zdaje sobie sprawę, że wyrosły mu na głowie rogi. Nikogo jednak, poza nim samym, ani odrobinę to nie dziwi. Natomiast ludzie zaczynają się dziwnie zachowywać i zdradzają Ignatiusowi swoje najgłębiej skrywane, mroczne tajemnice. Świat oszalał, ale być może właśnie do szaleństwo pomoże mu odkryć kto zabił jego ukochaną.
Książka posiada oczywiście mroczną, filmową okładkę. Jako ciekawostkę dodam, że Joe Hill to pseudonim literacki Josepha Hillstroma Kinga - starszego syna znanego wszystkim doskonale Stephena Kinga i w powieści (zwłaszcza w stylu jej pisania) można zauważyć jego wpływ. Nie wszystko jednak jest tak jasne i przejrzyste jak na filmie. Wielu spraw trzeba się domyślić lub bardzo uważnie śledzić wydarzenia by nie zgubić sensu całej historii.
Akcja skupia się na poszukiwaniu mordercy Merrin. Pomysł na fabułę Joe Hill miał niewątpliwie ciekawy. Powieść trzyma w napięciu, jest napisana mocno, brutalnie i bez ogródek. Dodatkowo treści towarzyszy spora dawka czarnego humoru. Ta książka nie jest dla ludzi o słabych nerwach i nadaje się przede wszystkim dla miłośników horrorów. Choć miejscami historia wydaje się nieco tandetna, to odniosłam wrażenie, że taki właśnie był zamysł jej autora - stworzyć nieco zabawny, ale jednocześnie nie pozbawiony przesłania horror.
"Rogi" to powieść, która bez wątpienia posiada swój specyficzny, mroczny klimat. Joe Hill w umiejętny sposób snuje swoją opowieść, wiedząc co i kiedy należy przekazać czytelnikowi. Powoli, kartka po kartce, odkrywamy tajemnice przedstawionych nam bohaterów i kończymy układać skomplikowane puzzle, które w rezultacie tworzą całkiem logiczny i intrygujący obrazek. Myślę, że książka jest warta przeczytania, ale raczej potraktowałabym ją jako "czytadło", bo choć niesie w sobie pewne przesłanie, to nie widzę potrzeby by na siłę doszukiwać się w niej drugiego dna. Jako ciekawie skonstruowany, pełen mrocznego humoru horror, powieść zdecydowanie polecam. Film również.
Druga recenzja - Terebka
Tytuł powieści Joe Hilla został utrafiony w samo sedno. Pewnego dnia Ignatius Perrish budzi się na solidnym kacu i odkrywa, że w nocy wyrosły mu najprawdziwsze rogi. Nie pamięta co robił poprzedniego wieczoru, szczegóły nikną w mgle wywołanej upojeniem alkoholowym, ale sam Ig ma świadomość, że nie znalazły się na jego głowie bez powodu.
O nowej części ciała nie da się tak łatwo zapomnieć – nie można jej przykryć włosami, ani ukryć pod kapeluszem. Zresztą nie ma nawet takiej potrzeby bo wraz z rogami pojawiło się coś jeszcze. Dar, którego wielu będących na jego miejscu mogłoby mu pozazdrościć. Dzięki rogom ludzie zaczynają zwierzać mu się z najskrytszych pragnień. Mówią wszystko, jak na świętej spowiedzi, w najdrobniejszych szczegółach. Wystarczy też, że ich dotknie, a przeszłość każdego staje się dla Iga otwartą księgą. Zwykłe grzeszki, ale i niegodziwości, ukryte na samym dnie pamięci. Błędy młodości, drobne, mało poważne, ale i zbrodnie, których lepiej nie ujawniać publicznie.
Umiejętność jak znalazł. Oto bowiem rok temu brutalnie zamordowano jego dziewczynę. O zbrodnię posądzono Iga, i choć niedługo potem uwolniony został od oskarżeń, wydarzenie to odcisnęło na nim głębokie piętno. Załamał się. Rozpił. Z nowym nabytkiem w postaci rogów i nadludzkich zdolności będzie mógł odkryć, kto stoi za morderstwem pięknej Merrin. Czy mu się uda? Bo rogi dały Igowi coś nowego, ale jednocześnie systematycznie odbierają to, co w nim ludzkiego.
Joe Hill, okazało się, jest świetnym psychologiem. W swojej książce przedstawił pełną paletę ludzkich zachowań i, co najistotniejsze, uczynił to w pełni wiarygodnie. Aby jednak czytelnik nie miał zbyt łatwo, odwrócił role. Nie do końca wiadomo, kto tu jest człowiekiem, a kto demonem. „Rogi” nie dają na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi. Człowiekiem zaczynamy pogardzać, zaś demonowi współczuć i dzielnie sekundować jego poczynaniom. Chcemy, pragniemy wierzyć, że mu się uda. Że na końcu drogi znajdzie odpowiedź i że dzięki niej na powrót stanie się człowiekiem.
To nie jest zwykłe czytadło. Rozpoczyna się niczym rasowa powieść grozy, stopniowo przeobrażając się w powieść psychologiczną. „Rogi” są zaledwie drugą pełnometrażową książką Hilla – wraz ze zbiorem opowiadań trzecią – lecz już wiadomo, że papa Stephen będzie miał w swym starszym synu solidnego kontynuatora rodzinnej tradycji, tworzenia opowieści grozy. Nie obędzie się bez porównań do starszego Kinga, ale Joe Hill się wybroni. Dał to do zrozumienia wielbicielom horroru „Pudełkiem w kształcie serca” i „Rogi” mówią im dokładnie to samo: Jabłko padło niedaleko jabłoni, ale potoczyło się we własnym kierunku i już znalazło dla siebie idealne, żyzne miejsce. Wierzę, że już wkrótce wyrośnie tam solidne drzewo.
Hopeless
Istnieją osoby, które w życiu spotykają okrutne i niesprawiedliwe rzeczy. Najgorzej jest gdy dzieci krzywdzi własna rodzina. Ludzki umysł jest jednak ciekawie skonstruowany i czasami w doskonały sposób ukrywa traumatyczne przeżycia. Coś takiego właśnie przydarzyło się Sky, która nie pamięta kompletnie niczego co dotyczyłoby jej wczesnego dzieciństwa.
Główna bohaterka powieści, Sky, została adoptowana gdy jeszcze była zupełnie małą dziewczynką. Żyje z kochającą ją Karen, która jednak ma różne, dziwne zasady - na przykład jest ogromną przeciwniczką techniki i nie posiadają w domu telewizora, komputera czy telefonu. Dlatego dziewczyna wolny czas spędza biegając lub czytając. Do tej pory również uczyła się w domu. W końcu jednak, po wielu namowach i błaganiach, jej przybrana matka zgodziła się zapisać nastolatkę do szkoły, by wśród rówieśników ukończyła ostatni rok liceum. Doświadczenie okazuje się nie być do końca przyjemne, ale osładza je nieco, poznany w sklepie, dziwny, nieco mroczny chłopak, pierwsza osoba, której udaje się wzbudzić w Sky jakiekolwiek pożądanie.
Przyzwyczaiłam się rozpoczynać recenzje krótkim wprowadzeniem w fabułę. W przypadku książki "Hopeless" taki wstęp wypada po prostu nijako, ponieważ do wyboru mam stwierdzenie, że powieść to jakiś mdły romans dla młodzieży (co nie jest zgodne z prawdą) lub zdradzenie poruszających czytelnika faktów. Żadne z tych rozwiązań nie byłoby dobre. Owszem, historia opowiada o miłości dwójki nastolatków, nie są to jednak typowe ani zwyczajne osoby. Obydwoje niosą ze sobą bagaż smutnych doświadczeń i z pewnych względów znaczą dla siebie znacznie więcej niż dopiero co poznane osoby.
"Hopeless" to poruszająca i bardzo smutna powieść. Nie, nie jestem nią oczarowana i nie, nie podobała mi się, w standardowym tego pojęcia znaczeniu. Nie jest to książka, która ma się komukolwiek podobać. Treść jest bardzo smutna i niezbyt przyjemna, a choć z początku wydaje się nieco banalna i płytka, to jednak każdy kto ujrzy obraz całości szybko zmieni na ten temat zdanie. Tekst czyta się niewiarygodnie szybko (właściwie można by tu użyć słowa "pochłania"). Styl i język Colleen Hoover są zwyczajne, lekkie w odbiorze, ale z pewnością nie poetyckie czy wyniosłe. Całość została podzielona na krótkie, opatrzone datami rozdziały. Wydarzenia obserwujemy z punktu widzenia Sky.
Kreacje bohaterów ciężko określić mianem zwyczajnych. Postacie stworzone na potrzeby książki są barwne i żyją pełnią życia, ale nie posiadają żadnych typowych wzorców. Gdyby ktokolwiek spotkał na swojej drodze Sky lub Holdera, w najłagodniejszym z wypadków pomyślałby, że są po prostu dziwni. Ich charaktery oraz osobowości mają oczywiście swoje psychologiczne, całkiem solidne, podstawy.
Ta powieść to znacznie więcej niż mogłoby się wydawać. Jej treść oraz przesłanie są stanowcze i mocne. Choć wiele w niej romantycznych uniesień oraz wątków dotyczących uczuć, nie są one jej głównym elementem. To romans z dramatyczną historią w tle. To dramat ukojony bliskością ukochanych osób. Nie jest to tytuł dla każdego, ale tym, którzy są odporni na nieprzyjemne ciosy zdecydowanie lekturę "Hopless" polecam. To naprawdę świetnie napisana książka.
Istoty Ciemności
Ponieważ poprzednia część „Kronik Obdarzonych" – „Piękne Istoty" skończyła się nie odkrywając przed czytelnikami wszystkich tajemnic, z niecierpliwością czekałam na kolejny tom. I oto, dokładnie rok później, również w maju, powieść pojawiła się, a ja nareszcie trzymałam ją w rękach. Autorki wpadły na pomysł stworzenia „Kronik Obdarzonych" podczas lunchu. Ponieważ nie miały na czym pisać, zanotowały wszystko na papierowej serwetce. Kiedy wychodziły z restauracji, świat „Pięknych Istot" i „Istot Ciemności" został powołany do życia. Sam ten fakt mówi nam już o tym, z jak szalonymi i pełnymi pasji twórczyniami mamy doczynienia.
W drugim tomie, wracamy do mrocznego Gatlin, poznając dalsze losy głównych bohaterów oraz ich przyjaciół i rodzin. Prawdziwa, rzeczywista akcja, rozwija się dość późno, bo niemal po 1/3 książki, ale nic straconego, ponieważ wprowadzenie jest naprawdę dobrze skonstruowane i wciągające. Na pozór zwyczajne, spokojne miasteczko staje się polem bitwy dla sił nadprzyrodzonych. Nic nie jest już takie samo. Niemożliwe staje się możliwym i żadna rzecz nie jest już prosta czy oczywista. Życie przestało być nudne i zmieniło się nie do poznania. Kiedy Ethan, wraz z przyjaciółmi wchodzi do tuneli, akcja zaczyna pędzić na łeb na szyję, a powieść staje się naprawdę rewelacyjna.
Drugi tom powieści wyszedł w Polsce bardzo późno, bo czekaliśmy na niego równo rok. Na szczęście w książce znajdziemy całe morze retrospekcji, tak, że łatwo się zorientować o co w tym wszystkim chodzi, nawet jeżeli nie pamiętamy za dobrze pierwszej części. Jest to jednak minusem i lekkim zanudzaniem czytelnika, który postanowił sobie przed zabraniem się do lektury odświeżyć w pamięci „Piękne Istoty".
Książka wywołuje dreszczyk emocji. Jest pełna zwrotów akcji i niespodzianek. Niestety zakończenie wszystko zepsuło. Było łatwe i zbyt przewidywalne, a rozwiązania na pozór nierozwiązywalnych problemów, wyskakują niewiadomo skąd. Dalej jednak czuje się pewien niedosyt i chce się więcej. Na listę marzeń i pobożnych życzeń, wędruje następne – przeczytać kolejną część „Beautiful Chaos" przed majem 2012 roku.
Podoba mi się też motyw bardzo mądrych i pomocnych zwierząt. W pierwszej części mamy psa – Boo Radleya, w drugiej kotkę – Lucillę. Są to bardzo specyficzni towarzysze, o których czyta się z prawdziwą przyjemnością. Świat Gatlin wciąga na długie godziny, a czasami naprawdę warto być w takie miejsce wciągniętym. Znaleźć się zupełnie gdzie indziej, porwanym ze zwykłej rzeczywistości. Kto wie? Może nasze zwyczajne i nudne miejsce, wcale nie jest takie, jakim je widzimy?
Bardzo ucieszył mnie dalszy udział w przygodach Linka i Ridley, która ku mojemu wielkiemu zadowoleniu, do drugiego tomu również powróciła. I to w znacznie rozszerzonej formie niż opisana była w pierwszym. Książka z pewnością dorównuje kunsztem pisarskim i poziomem swojej poprzedniczce. Fabułą, akcją i zawartością fantastyki, zdecydowanie ją przewyższa.
Cieszy mnie to, że narratorem książki ponownie, tak jak w „Pieknych Istotach" jest Ethan. To prawdziwa rzadkość czytać tego typu powieść, widzianą z perspektywy dorastającego chłopaka, co samo w sobie może przyciągać czytelników. Szkoda tylko, że mimo wzniosłości jego decyzji i zachowań, wychodzi na to, że Ethan tak naprawdę bardzo niewiele rozumie i wie. To lekkie niedociągnięcie ze strony autorek, nie przeszkadzało jednak osobom czytającym „Harrergo Pottera" nie może przeszkadzać więc i tutaj.
Książkę szczerze polecam. Wielbiciele pierwszej części na pewno się nie zawiodą i zapewne każdy, po przeczytaniu „Istot Ciemności" niecierpliwie czekał będzie na „Istoty Chaosu" czy jakkolwiek tytuł „Beautiful Chaos" na nasz język zostanie przetłumaczony.
(Nowy) Wywiad ze Stefanem Dardą
Jakiś czas temu pojawił się u nas na stronie wywiad z twórcą powieści grozy - Stefanem Dardą. Z okazji objęcia patronatem medialnym książki "Opowiem ci mroczną historię" poprosiliśmy pisarza o kolejną rozmowę. Poprzedmi wywiad przeczytać można tutaj.
Asteriks i Spółka
"Asterix" to już nie bajka, a część francuskiej kultury i tradycji. Głównym bohaterem historii jest zamieszkujący niewielką osadę Gal, który przy pomocy przyjaciół: Obeliksa, małego pieska Idefiksa, oraz potrafiącego sporządzić magiczny napar druida Panoramiksa, jest w stanie zażegnać każde niebezpieczeństwo. Asterix niesie pomoc również innym (na przykład Brytom), a Galia nigdy nie podda się władzy Imperium Rzymskiego. Asterix pojawia się w komiksach, filmach animowanych oraz fabularnych, posiada swój własny, położony pod Paryżem park rozrywki, a teraz także stał się motywem przewodnim wydanej przed Egmont gry doskonalącej pamięć.
Ilość graczy: 2-8
Wiek: od 6-106 lat
Czas trwania: ok. 15 minut
Strona wizualna
Niewielkich rozmiarów, starannie wykonane pudełko, mieści w sobie instrukcję, 7 kafelków kategorii oraz talię kart. Niektóre obrazki są bardzo pomysłowe, większość jednak to wierna kopia elementów i postaci z bajki. Miłośnicy "Asterixa" z pewnością nie poczują się zawiedzeni.
Cel i zasady gry
Koniec gry następuje gdy wyczerpią się wszystkie karty. Zwycięża gracz, któremu udało się zgromadzić największą ich liczbę. Rozgrywka działa na zasadzie "kto pierwszy ten lepszy". Jeżeli dwie osoby jednocześnie wypowiedzą prawidłową nazwę przedstawionego rysunku, wówczas obie otrzymują po karcie. Gdy wszyscy się mylą, nikt nie dostaje punktów i wylosować można kolejny kolor.
Przebieg gry
Rozkładamy kafelki, a pod nimi zakryte karty, których obrazki wcześniej staramy się zapamiętać. Później z leżącego obok stosu losujemy kolejne (po jednej). Za każdym razem należy powiedzieć co znajduje się na zakrytej karcie leżącej przy kafelku danego koloru (takiego samego jaki w tle ma wylosowana karta). Jeżeli któryś z graczy udzieli prawidłowej odpowiedzi, zabiera leżącą przy kafelku kartę i zastępuje ją tą wyciągniętą ze stosu. Rozgrywka toczy się do wyczerpania kart.
Podsumowanie
Rozgrywka ma proste zasady, ale wcale nie jest taka łatwa na jaką wygląda. Szybko zapomina się co znajdowało się na obrazkach w konkretnych kolorach, zwłaszcza, że bez przerwy są w rotacji. "Asterix i spółka" to tytuł, który w doskonały sposób ćwiczy pamięć krótkotrwałą. Wymusza na dziecku koncentrację i pomaga się rozwijać. To miłe urozmaicenie dla doskonale wszystkim znanej gry "Memory". Ja sama zawsze bardzo lubiłam Asterixa i jego przygody, także z przyjemnością zaczęłam grać w grę. Jeżeli jednak gracze nie znają bajki, proponuję, żeby najpierw ją obejrzeli - znacznie łatwiej będzie im zapamiętać wcale nie łatwe imiona postaci (bohaterowie znajdują się na dwóch z przygotowanych kafelków, reszta to łatwiejsze do nazwania przedmioty). Gra przebiega w ciekawy i sympatyczny sposób, choć wymaga zarówno skupienia jak i refleksu. Zdecydowanie jest to tytuł warty uwagi i polecenia - nie tylko dla miłośników dzielnego Gala.
Erivan - Szczurołap
- Thomas Kozlovski - przedstawiłem się skromnej delegacji czekającej na mnie za bramą enklawy. – Szczurołap.
- Tak, tak, czekaliśmy na pana – potwierdził gorliwie niewysoki brunet z mocno już zaznaczonym brzuszkiem, będącym świadectwem całkiem wysokiej pozycji społecznej i coraz rzadziej już spotykanego dobrobytu. – Nazywam się Ezechiel Stone, a to Lavander Cormick i John Ward. Zasiadamy w radzie tej osady.
Mężczyzna wskazał towarzyszące mu osoby, wysokiego Murzyna i szczupłą kobietę, która bardzo przypominała mi podstarzałą sekretarkę. Uścisnąłem wszystkim dłonie.
- Przejdźmy od razu do rzeczy – postanowiłem nie silić się na dodatkowe uprzejmości. – Ile sztuk?
- Ponad dwa tuziny – odpowiedział szybko Ward. – Spore bydlaki.
- No to nieźle – gwizdnąłem pod nosem. – Będę potrzebował ludzi. Z sześciu silnych chłopaków do pomocy.
"Ale nawet z nimi będzie ciężko" pomyślałem. Wziąłbym więcej ludzi, ale wtedy istnieje spore ryzyko, że połowa zginie. Ze szczurami nie można iść na otwartą wojnę. Za duże straty. Przydałby się oddział złożony z pięciu dobrych szczurołapów. Wtedy sprawa poszłaby gładko.
- Oczywiście – moje rozmyślanie przerwał zmęczony głos Ezechiela. – Wszystkim zajmiemy się z najwyższą starannością. Teraz jednak zapraszam do kwatery, którą dla pana przygotowaliśmy. Niedługo zapadnie noc , więc i tak wiele nie zdziałamy.
- Dobrze – zgodziłem się, choć chciałem jak najszybciej przeprowadzić wstępne rozpoznanie. Trudy podróży i prawie tydzień rozłąki z wygodnym łóżkiem dały jednak o sobie znać. – Niech ktoś podprowadzi mojego quada pod budynek, muszę rozprostować kości małym spacerkiem.
- Oczywiście – czarnoskóry Ward sam wsiadł na pojazd i chwilę później zniknął wśród ciasno zbitych budynków.
- Ja też się już pożegnam, mam jeszcze wiele spraw do załatwienia – Stone skłonił się uprzejmie. – Panna Cormick zaprowadzi pana do budynku, który dla pana przeznaczyliśmy.
***
- To skromne mieszkanko służyło nam kiedyś za magazyn na różne niepotrzebne szpargały – mamrotała Lavander, siłując się z zamkiem niewielkiego budynku położonego, tuż przy północnej części muru oddzielającego enklawę od reszty świata. – Trochę tu posprzątaliśmy, wstawiliśmy najpotrzebniejsze meble i jest. Toaleta oczywiście nie działa, ale przy domu znajdzie pan latrynę. Cholerne żelastwo – mruknęła po raz kolejny usiłując przekręcić klucz w zamku. Chciałem już przejąć pałeczkę i sam spróbować dostać się do środka, gdy usłyszeliśmy cieszący uszy zgrzyt i moja tymczasowa kwatera stanęła przed nami otworem.
- No proszę, jednak się udało – rozpromieniła się kobieta. – Cóż, zostawiam pana i życzę dobrej nocy.
- Oby taka była – odpowiedziałem ze szczerym uśmiechem i wszedłem do lokalu.
Tak jak wspomniała Lavander, pomieszczenie musiało zostać niedawno wysprzątane i odmalowane, gdyż w powietrzu unosił się jeszcze ledwie wyczuwalny zapaszek farby akrylowej. Łazienka zagracona pustymi kartonami, dwa pokoje, z czego jeden przerobiony na sypialnię i kiepsko umeblowana kuchnia. Mieszkałem w gorszych ruderach.
Wróciłem na zewnątrz, aby poszukać quada. Maszynę znalazłem na tyłach w budynku, w zbitej z przegniłych desek szopie. Cud, że to szkaradztwo jeszcze trzymało się kupy. Profilaktycznie wyprowadziłem pojazd z „garażu" i zaparkowałem z przodu domu. Wyjąłem jeszcze ze schowka swoje graty i wróciłem do domu, gdzie po dokładnym oporządzeniu ekwipunku, zażyłem zbawiennego snu.
Ranek przywitał mnie miłą niespodzianką. Deszczem, leniwie nacierającym na świeżo wymyte szyby. Przeleżałem jakiś kwadrans wsłuchując się w miarowe uderzenia kropel wody i układając w głowie wstępny plan rozprawienia się ze szkodnikami. Zjadłem śniadanie złożone z jajecznicy i chleba, któremu daleko niestety było do pierwszej świeżości, ale darowanemu koniowi nie patrzy się w zadek, czy jakoś tak to szło. W międzyczasie deszcz przestał siąpić, więc mogłem spokojnie ruszyć na poszukiwanie moich pracodawców.
Przed budynkiem czekał już na mnie John Ward.
- Długo czekasz? – zapytałem zobaczywszy czuwającego pod swoimi drzwiami Murzyna.
- Chwilkę – odpowiedział i wyszczerzył białe jak śnieg zęby w prostodusznym uśmiechu. – Gotowy na przejażdżkę.
- Zawsze – odparłem zawadiacko.
Ward zawiózł mnie swoim starym cherokee na oddaloną od miasta o jakieś dziesięć kilometrów równinę.
- Skały i karłowate drzewka – mruknąłem wychodząc z samochodu. – I gdzie amerykański złoty sen w pogoni za którym przyjechali tu nasi przodkowie?
- Spłonął osiemnaście lat temu, razem z Putinem, Obamą i połową świata. Tą lepszą połową.
- Ta – ziewnąłem i rozejrzałem się po okolicy. Na wschód prowadziła wąska ścieżka, niemal zarośnięta sucha trawą.
- Musimy podejść jeszcze kawałek – wyjaśnił Ward.
Dróżka prowadziła do sporego występu skalnego, z którego rozciągał się widok na położoną kilkanaście metrów niżej kotlinę. John wskazał palcem odległą, ciemną i poruszającą się niczym mrowisko plamę. Wyciągnąłem z kieszeni płaszcza lornetkę.
Szczury, plaga ocalałego świata. Mięsożerne gryzonie wielkości niedźwiedzia grizzly, pokryte skórą twardszą niż najlepsza kamizelka kuloodporna. Jedne z nielicznych ssaków, którym wojna nuklearna pozwoliła osiągnąć nowy etap ewolucji. Szybsze i wytrzymalsze od człowieka, stanowią realne zagrożenie dla rozsianych po wschodnim wybrzeżu osad.
- Dwadzieścia sztuk, w tym cztery samce, ale kilka samic na pewno poluje w oddaleniu od stada – oznajmiłem chowając lornetkę.
- Dwóch naszych zwiadowców natknęło się na nie dwa tygodnie temu. Bydlaki migrują w stronę naszej osady. Da się coś z tym zrobić?
- Coś wymyślimy – podrapałem się po brodzie.
***
- Bardzo dobrze – pokiwałem z aprobatą głową widząc wkład, jaki włożyli w robotę ludzie przydzieleni mi przez enklawę. Wykopanie prostokątnego dołu, sześćdziesiąt na osiemdziesiąt metrów, o głębokości jednego metra zajęło nam pięć dni. Pięć wielce nerwowych dni. Każdego dnia szczury coraz bardziej zbliżały się do osady. W pobliżu nie ma wiele zwierzyny, więc gdy tylko samice wypatrzą ludzi, całe stado ruszy na żer.
- Teraz brezent i woda. Zresztą wiecie jaki jest plan – kiwnąłem robotnikom głową i poszedłem dopilnować budowy rampy. Czy może raczej wyskoczni? Nigdy nie znałem deskorolkowego slangu. Zresztą, nie ważna nazwa, ważne, żeby działała.
- Mogę jechać zamiast ciebie, mniejsza strata – Ward podał mi manierkę.
- Nie zamierzam nikogo tracić, a siebie w szczególności – odparłem z uśmiechem i wypiłem potężny łyk. Gorzałka była mocna, paliła gardło niczym ogień z zadka Belzebuba. Z oczu poleciały mi łzy. – Aaaaach. Mocne świństwo.
- Sam pędzę – odpowiedział i bez najmniejszego grymasu wychłeptał resztkę trunku.
- No to komu w drogę, temu czas – rzuciłem i wskoczyłem na użyczony mi przez Stone'a motocykl crossowy. Rzuciłem okiem na Murzyna i pozostałych chłopaków, kiwnąłem im głową i ruszyłem w kierunku legowiska szczurów. Profilaktycznie kazałem mieszkańcom zabarykadować się w osadzie. Jakby nie patrzeć, w przypadku niepowodzenia, sprowadzę im na karki całą chmarę wygłodniałych gryzoni. I tak nie zdołają się obronić, ale przynajmniej zyskają parę dni, zanim samice zdołają podkopać się pod mury. To była jednak pesymistyczna wersja wydarzeń. Optymistyczna zakładała trwającą całą noc fetę z mnóstwem alkoholu, jedzenia i młodych dziewczyn, chcących przypodobać się swojemu wybawcy.
Droga minęła bez przygód i w niedługim czasie stanąłem oko w oko z chmarą paskudnych, czerwonookich bestii. Wywęszyły mnie z daleka i próbowały okrążyć. Ja jednak lawirowałem pomiędzy nimi z gracją kierowcy rajdowego.
- Nie zgubiliście czegoś – ryknąłem w kierunku największego samca i cisnąłem w niego głową młodej samicy, którą upolowaliśmy wczoraj z Johnem. To wystarczyło by zainteresować sobą nawet leniwe z natury osobniki płci męskiej. Stado ruszyło na mnie skomasowanym natarciem, a ja poczułem, że najwyższa pora się stad zbierać. Z wielkim impetem wyminąłem dwie nadbiegające z przeciwnej strony samice, przez co o mało się nie przewróciłem i dla zachowania równowagi musiałem ratować się podparciem motocyklu nogą. Jęknąłem, gdyż kostka zabolała przeraźliwie i byłem pewny, że coś sobie w nią zrobiłem. Udało mi się jednak wymknąć z zamykającej się wokół sieci szczurzych pysków i znów śmigałem zakurzoną drogą w kierunku zastawionej przez nas pułapki. Tabun kurzu unoszący się kilkanaście metrów za mną świadczył, że nie podążam tam sam. Zwolniłem trochę. Nie chciałem przecież, aby szczury myślały, że zdobycz im się wymyka i zaprzestały pogoni. Prawie zapomniałem o bólu nogi, zmęczeniu i niebezpieczeństwie. Teraz liczył się jedynie plan.
Gdy tylko zobaczyłem rampę, przyśpieszyłem ponownie. Wjechałem na nią z pełną prędkością. Szczury biegły tuż za mną, słyszałem dobrze ich podniecone piski. Rampa, w przeciwieństwie do szopy, w której miałem zaszczyt trzymać quada, była bardzo porządną konstrukcją. Długa na trzydzieści metrów wyskocznia, zbita z heblowanych desek pokrytych smołą, aby zapewnić gładkość, niezbędną do rozwinięcia odpowiedniej prędkości przed skokiem. Szkoda tylko, że nie było czasu jej przetestować. Nie był to jednak odpowiedni czas na roztrząsanie ryzyka jakie niósł skok. Bardziej realne zagrożenie deptało mi po piętach.
Dodałem gazu i skoczyłem. Kurde, co to był za skok.
W założeniu miał mnie on przenieść, aż na drugą stronę zamaskowanego folią i piaskiem dołu z wodą. Szczury nie cierpią wody, dlatego dobrowolnie by w nią nie wlazły, cały plan w dużej mierze opierał się na jak najdokładniejszym zamaskowaniu pułapki. I teraz, przelatując na motorze kilka metrów ponad sztucznym podłożem, po raz kolejny mogłem pochwalić robotę swoich ludzi. Jeśli nie wiedziałbym o tym, że pode mną rozpościera się ogromny rów z wodą, to przypadkowo sam mógłbym się do niego wpakować.
Chyba źle obliczyłem długość rampy, prędkość motocykla, albo cokolwiek innego, bo zamiast wylądować już na twardym gruncie, załapałem się prosto na darmową kąpiel. Nie zdołałem zapanować nad maszyną i z całym impetem grzmotnąłem na prawy bok. Pociemniało mi w oczach i na moment pochłonęła mnie woda. Na szczęście szybko ochłonąłem i wydostałem się spod motocykla. Do gruntu, przezornie zaznaczonego kamieniem, było tylko kilka metrów. Mimo bólu w kostce, do którego dołączyło rypanie w żebrach, zacząłem jak najszybciej kuśtykać w stronę suchego lądu. Szczury tymczasem dotarły już do brzegu naszego sztucznego jeziorka. Część dopadła rampy i próbowała powtórzyć mój skok, jednak z ich tuszą i niezgrabnością, przypominały uczące się latać świnie i od razu klapnęły ciężko w brudną wodę. Pozostałe również wbiegły w pułapkę i piszczały nienawistnie w moim kierunku brodząc krótkimi nóżkami w wodzie. Nie dały jednak za wygraną. Choć po mutacji zatraciły zdolność pływania, to niski poziom wody pozwalał im na skuteczny pościg.
Wygramoliłem się na brzeg, dosłownie w ostatniej chwili. Szczury były już kilka metrów za mną. Dokładnie widziałem ich lśniące w popołudniowym słońcu kły i chytre czerwone oczka.
- Teraz – ryknąłem. Ward włączył zasilanie i dwa tysiące woltów czystej, zabójczej energii popłynęło przewodami prosto do zatopionych w naszym bajorku elektrod. Powietrze rozdarł charakterystyczny trzask uwalnianej energii i słodki dla moich uszu pisk kilkunastu konających w mękach szkodników. Potworki mogły mieć pancerną skórę, mogły być odporne na większość znanych ludzkości trucizn i mogły wytrzymywać bez jedzenia wiele tygodni, ale po podłączeniu do prądu ich mózgi smażyły się tak samo jak u każdej innej istoty.
- Dobra wystarczy – krzyknąłem ponownie do Johna, gdy upewniłem się, że wszystkie gryzonie przeniosły się już do szczurzego raju. Z trudem dźwignąłem się na nogi i szybko przeliczyłem truchła.
- Kilka sztuk nam uciekło. Pewnie polują, albo były zbyt leniwe by ruszyć w pomoc swoim pobratymcom. Niech chłopaki zabiorą sprzęt, trzeba kuć żelazo póki gorące.
Pozostałą część dnia zajęło nam uganianie się za pozostałościami stada. Nie było tego dużo. Trzy polujące samice i jeden wyleniały samiec. Wyłuskiwaliśmy je jednego po drugim, dźgając paralizatorami i włóczniami. Nie było to zajęcie łatwe, ale pod moją komenda uniknęliśmy większych wypadków. Choć jeden z chłopaków będzie teraz uboższy o dwa palce.
Miasto, jak przypuszczałem, hucznie świętowało nasze zwycięstwo. Uważam, że lekkim nietaktem było podanie pieczeni ze szczura, jako głównego dania, ale udało mi się grzecznie wymówić od posiłku. Nie lubiłem mięsa gryzoni. Nigdy nie wiadomo czym, a może kim pożywiały się przez ostatnie tygodnie. Nie odmawiałem natomiast trunków. Ostatnim co pamiętam był Ward dźwigający z piwnicy sporą beczułkę gorzałki. Ach, jak ja kocham moją robotę.
Opowiadanie nagrodzone w konkursie z trylogią Inny Świat.
Korekta opowiadania: PanR