Rezultaty wyszukiwania dla: Mięta

poniedziałek, 21 listopad 2016 18:33

Wdowa

Od czasu do czasu media szokują świat historiami, w których jedno ze współmałżonków okazuje się mieć mroczną stronę, o której nikt włącznie z żoną nie miał pojęcia. Czy aby na pewno? Wtedy rozpoczynają się spekulacje, dochodzenia, domysły, często pochopne i bardzo okrutne oceny. Trudno osobom postronnym uwierzyć, że najbliższa żonie osoba czyli mąż, może mieć drugie życie, życie sekretne i haniebne. Jak można o tym nie wiedzieć. Czy to faktycznie prawdziwa niewiedza, czy podświadome wyparcie? Podobny wątek podjęła w swojej debiutanckiej powieści Fiona Burton, dziennikarka z 30 letnim doświadczeniem zawodowym.

Jean Taylor jest żoną idealną, o takiej marzy każdy mężczyzna. Cicha, uległa, wierna i kochająca. Wszystko przetrzyma, wszystko wytłumaczy na korzyść partnera, wszystko wybaczy, nigdy nie potępi, nie powie dość. Słowem anioł w ludzkiej postaci. Przez lata trwa przy swoim mężu, który, choć obiektywnie idealnym partnerem nie jest, dla niej ucieleśnia ideał. Zarabia na dom, jest troskliwy, dba, by żona nie musiała za dużo sama myśleć, ani robić, a wszystko to robi z troski i miłości do niej.

Kiedy z przydomowego podwórka niespodziewanie znika mała Bella, cała policja zostaje postawiona w stan gotowości. Poszukiwania z udziałem mocno zaangażowanej opinii publicznej, mediów, a przede wszystkim matki dziewczynki, nie dają jednak rezultatów. Wszystkie ślady, znikome trzeba dodać, prowadzą donikąd, a jedyny podejrzany, Glenn Taylor, choć ewidentnie coś ukrywa, wychodzi ze sprawy czysty jak łza.

Co tak naprawdę stało się z małą Bellą i czy Taylor miał z tym coś wspólnego?

Sprawę poznajemy z bardzo ciekawej perspektywy. Wszystko to wydarzyło się na przestrzeni ostatnich czterech lat. Sprawę właściwie już zamknięto i gdyby nie fakt, że Jean zdecydowała się na udzielenie jednej z gazet wywiadu, niewielu by o niej pamiętało.

Aby wzbogacić swoją historię, autorka zdecydowała się na pokazanie jej oczami trzech narratorów: tytułowej wdowy, ambitnej dziennikarki oraz policjanta prowadzącego sprawę. Dzięki temu historia jest nie tylko bogatsza, ale też zasiewa w czytelniku ziarna niepewności, bo od każdej strony wygląda to zupełnie inaczej.

Jean Taylor jest bardzo interesującą postacią, zlepkiem poznanych przez Fionę Burton na sali sądowej kobiet, żon "potworów", gwałcicieli, morderców, pedofilów. Z tych właśnie autorskich fascynacji wyrosła tytułowa wdowa i jej historia.

Początkowo akcja rozwija się dość powoli i właściwie nie wiedziałam co myśleć, o głównej bohaterce i jej roli w sprawie. Z czasem jednak robi się coraz ciekawiej. Najmocniej uderzyło we mnie zakończenie tej historii. Było takie życiowe, bez nagłych zwrotów akcji i cudownych rozwiązań, takie prawdziwe, a jednocześnie smutne. Sprawę zamknięto, życie potoczyło się dalej i tylko nieliczni będą pamiętać.

Z zamieszczonego na LC wywiadu z autorką można się dowiedzieć, że powieść ta nie wyczerpuje losów Jean Taylor, wręcz przeciwnie możemy się spodziewać trylogii utrzymanej z klimacie noir. W sumie to dobra wiadomość i chętnie przeczytam drugą część, gdy tylko pojawi się na naszym rynku.

Dział: Książki
wtorek, 15 listopad 2016 14:08

Granat poproszę

Przyszedł czas, że i do mnie trafiła najnowsza książka Olgi Rudnickiej, jeszcze przed premierą zachwalana. I dziwnym trafem, nie zasiadłam od razu do czytania. Granat poproszę musiał swoje odleżeć. Dlaczego? W końcu ulubiona autorka, pewnik na dawkę dobrego humoru. Co się w takim razie stało? Czyżby mój za chwyt do kryminałów z czarnym humorem się ulotnił? Jak odebrałam długo wyczekiwany tytuł?

Poznajemy Emilię Przecinek. Znaną autorkę, piszącą dla kobiet. Czasy naszły takie, że o romantycznej miłości możemy tylko w książce, więc i popyt na historie w normalnym życiu już nierealne, jest spory. Dlatego kobieta zyskała sławę, pisząc o postaciach, których losy przeżywała całą sobą. Teraz była w trakcie tworzenia najnowszej powieści, co najgorsze jej agentka kazała pozbyć się babci Pelagii, której kobiety nie można było nie kochać, jak więc pisarka miała tak po prostu ją wykasować?
Na domiar złego dostaje informacje od męża, który stwierdza, że poznał inną kobietę, zakochał się i z nią odchodzi. Żarto od losu albo jakieś nieporozumienie. Pisze o wielkich miłościach, kiedy jej samej życie małżeńskie właśnie legło w gruzach. Dwoje dzieci zostaną bez ojca, a ona sama z kredytem hipotecznym do spłacenia.

Na szczęście albo i nie. Zależy z której strony spojrzeć, Emilia ma rezolutną córkę, Kropkę. Ona bardzo szybko uświadamia porzuconą matkę o ich stanie materialnym i fakcie ewentualnego zabezpieczenia. Matka i zarazem kobieta, nie wie, czy ma przeżywać ból zdrady, czy świadomość spłaty kredytu, z którym sama absolutnie sobie nie poradzi. Dlatego Kropka musi zrobić coś, co nie spodoba się nikomu, ale jest koniecznością...

Większość osób śledzących mojego bloga wie, że jestem ogromną fanką pióra Rudnickiej, wyczekuję każdej kolejnej książki niczym pierwszej gwiazdki. Dlatego nie mogło być inaczej z granatem, zaczęłam czytanie i... natrafiłam na pewien opór. Coś mnie się nie spodobało. Mianowicie, chodziło nawiązywanie do polityki. Bardzo, ale to bardzo nie lubię, kiedy w książkach spotykam się z prześmiewczymi określeniami w kierunku konkretnego ugrupowania. I nie w tym sensie, że mnie to jakoś szczególnie dotyka, po prostu w książce chcę mieć to, co mnie odpręża, sprawi, że oderwę się od takie, a nie inne rzeczywistości. Tutaj chodziło o jedną, konkretną, uważam, że zabieg ten był zupełnie niepotrzebny, bo Olga Rudnicka nie potrzebuje zniżać się do tego poziomu. Nie wiem czym, miało posłużyć, może taki chwyt reklamowy, dla przeciwników. Niestety należy pamiętać, że czytelnicy to różni ludzie, zwolennicy PiS, PO, Kukiza czy nawet Zenka spod monopolowego. Naśmiewaniem się na przykład z tego ostatniego można kogoś urazić. I po co? Czy warto zrażać do siebie czytelnika? Takie moje przemyślenie, bo no nie miałam ochoty na przytyki, które znalazły się w książce. Mam zasadę na „imprezie” i w książce żadnej polityki, i tematów religijnych. I tego zawsze się trzymam.

Wracając do samej fabuły, pomijając wyżej wymienione zarzuty, które po ominięciu można zapomnieć (aczkolwiek nie każdy musi), muszę powiedzieć, że książka dostarczyła mi mnóstwo uciechy. Zacznijmy od problemu Emilii, która jako porzucona żona i matka miała na głowie kredyt, z którym musiała sobie jakoś poradzić. Nie miała pojęcia co dzieje się z podłym już nie mężem. Ponieważ tchórz uciekł i z nikim się nie kontaktował.
Sprawa zrobiła się o tyle ciekawa, kiedy tematem rozwodu zainteresowały się dwie starsze panie. Matka porzuconej i teściowa. Dwie nielubiące się kobiety, teraz w tak niełatwej chwili zawiązują sojusz.
Cóż to był za duet! Za każdym razem, gdy obie matki wychodziły na pierwszy plan, a szczególnie ich rozmowy, płakałam ze śmiechu. No wręcz nie mogłam się opanować. Ich dialogi są po prostu genialne, przemyślenia. Polubiłam obie. One liczą się jako całość. Nie można tych dwóch rozdzielić.

Oczywiście jest jakiś wątek kryminalny, o którym każdy się dowiaduje, ja jednak nie o tym. Tutaj postaci odgrywają świetnie swoje role. Agentka Wieśka, Kropka i Kropeczek — zwłaszcza w natarciu przez obie babcie. Ten to miał przechlapane. No genialnie. Ubawiłam się niesamowicie, aż żałowałam, że książka tak szybko się skończyła.

Olga Rudnicka jest reklamą samą w sobie, nie potrzebuje namawiania, aby przeczytać. Wystarczy, że ukażę się nawet niepotwierdzona zapowiedź kolejnej książki, każdy zaznaczy sobie ten dzień w kalendarzu i zacznie odliczanie. Bo naprawdę jest na co, porządna dawka humoru gwarantowana. I co najważniejsze nie ma schematów, autorka zawsze czym zaskoczy, nowymi charakterami lub czymś innym.
Nie muszę nikomu polecać i specjalnie namawiać, każdy wie, że po prostu trzeba czytać i koniec.

Dział: Książki
poniedziałek, 14 listopad 2016 19:19

Nigdziebądź

Ludzie myślą, że ból zależy od siły kopniaka. Ale sekret nie w tym, jak mocno kopniesz, lecz gdzie.*

Żyjemy w naszym szarym, normalnym świecie, w którym nie spotkamy magicznych istot oraz niewytłumaczalnych wydarzeń. Praca, dom, znajomi, przeżywamy każdy dzień nieświadomi tego, co może być tuż obok nas...

Richard Mayhew, jak każdy zwyczajny człowiek, cieszył się z posiadania domu, pracy ze zbliżającym się awansem oraz narzeczonej u boku. Wszystko wskazywało, że czeka go szczęśliwa przyszłość. Pewność ta znika, kiedy pewnego dnia natyka się na ranną dziewczynę i udziela jej pomocy. Drzwi – bo tak się ona nazywa – znika na drugi dzień, a Richard z przerażeniem odkrywa fakt, że nikt go nie zauważa, w pracy brakło jego biurka, a znajomi i dziewczyna go nie pmiętają. Czemu tak się dzieje?

Na twórczość Neila Gaimana miałam chrapkę od bardzo dawna, ale dopiero najnowsze wydania powieści skusiły mnie tak bardzo, by nabyć wszystkie tytuły. Na pierwsze spotkanie z autorem wybrałam Nigdziebądź, czy był to trafiony wybór?

Neil Gaiman od początku potrafi przekłuć uwagę czytelnika, niemal od pierwszych stron wprowadza w wykreowany przez siebie świat, który zachwyca realnością, ale i magiczną otoczką. Londyn Pod fascynuje. Sprawia, że wzdycha się z zachwytów i ma się ciarki od krążącego po nim zła. Dodatkowym smaczkiem jest ironiczne poczucie humoru pisarza, przewijająca się na, prawie że wszystkich stronach. W powieści cały czas coś się dzieje, zwroty akcji, zaskakujące wydarzenia – nudzić się przy tym tytule nie da.

Zachwycona jestem bohaterami, jest ich mnóstwo, ale nie stanowi to problemu w rozróżnieniu konkretnych postaci. Każda jest wyjątkowa i niepowtarzalna, ma w sobie coś i intryguje. Widać, że Gaiman napracował się przy kreowaniu wszystkich, mniej i bardziej, ważniejszych postaci.

Nigdziebądź oczarowało mnie od pierwszego wejrzenia (okładka) oraz od pierwszych stron treści. Chociaż przez chwilę miałam malutki problem z odnalezieniem się, szybko o tym zapomniałam i z zachwytem przewracałam kolejne strony, odkrywając, jak sobie radzą bohaterowie w dwóch równoległych światach. Pełna akcji, która chwyta w swoje szpony i nie puszcza do ostatniej kropki.

Czy polecam? Oczywiście, że tak! Neil Gaiman ujął tym tytułem moje serce. Urban fantasy w najlepszym wykonaniu.

A potem postawili stopy na moście i Richard zaczął rozumieć ciemność; ciemność jako coś prawdziwego i namacalnego. Czuł jak dotyka jego skóry, wędruje, porusza się, bada, prześlizguje się przez jego umysł. Napłynęła mu do płuc, w głąb oczu, do ust...*

Dział: Książki
środa, 09 listopad 2016 10:12

Rubinowy krąg

Gdy Adrian i Sydney szczęśliwie dotarli pod bezpieczne skrzydła morojów, mieli nadzieję, iż ich kłopoty wreszcie się skończyły, a niedawne, tragiczne wydarzenia związane  z Alchemikami szybko umkną z ich wspomnień. Jednak zamknięcie w królewskim dworze, nienawiść wiążąca się z małżeństwem byłej Alchemiczki z morojem oraz zaginięcie Jill wciąż spędza im sen z powiek. A kiedy nie możesz przestać myśleć o ucieczce... po prostu zwiej.

Richelle Mead znana jest mi przede wszystkim z serii o Georginie, sukubie zakochanym w człowieku i -oczywiście- słynnej "Akademii Wampirów". Mimo, iż drugi wspomniany cykl czytałam już dosyć dawno, to wciąż miło go wspominam. Stąd też nie zastanawiałam się długo nad wyborem lektury. Jedynym minusem było to, że Rubinowy krąg jest już szóstym tomem serii, a ja, cóż... niestety, z Kronik krwi nie przeczytałam wcześniejszych. 

Niektórym się wydaje, że gdy uciekinierzy odnajdą upragnione schronienie, wszystko musi wrócić do normy. Błąd. Adrian i Sydney, młode małżeństwo do tej pory uciekające przed nienawiścią Alchemików do ich dawnej "koleżanki", mają już dość bezczynnego siedzenia i czekania na cud. Jill sama się nie odnajdzie, a dotychczasowe próby odszukania zaginionej spełzały na niczym. Kolejne grupy poszukiwawcze wracały z pustymi rękami (nawet, jeżeli przewodził im Dymitr i Rose). Do tego dochodzą problemy typowo małżeńskie, za ciasne mieszkanko dzielone z matką Adriana i... problem gotowy. 

Mimo, iż poprzednie pięć tomów to dla mnie tajemnica, nie miałam problemów w odnalezieniu się w wydarzeniach Rubinowego kręgu. Pani Mead zadbała o swoich fanów (nawet tych, którym było nie po drodze sięgnąć po każdą część) i w skrócie przytacza wydarzenia z przeszłości. Byłam więc w miarę na bieżąco. 

Nie mogłam wczuć się w tę historię. Zastanawiałam się, czy to sprawka braku poprzednich części, czy może przejadła mi się tematyka wampirów, morojów i wszelkich innych istot nadprzyrodzonych. Ciężko jednoznacznie stwierdzić. Problemy bohaterów wydawały mi się błahe, miałam problem ze skupieniem się nad tokiem opowieści mimo, iż nie przeszkadzały mi wówczas żadne "czynniki zewnętrzne". Sytuacja poprawiała się jedynie wtedy, gdy coś się działo; byłam zaintrygowana osobą Charlotte, jej darem i tym, jak wiele poświęciła, by odszukać siostrę. Znacznie mniejszym zainteresowaniem cieszyła się już sprawa odszukania Jill. 

Szczerze mówiąc, Rubinowy krąg to trochę taka mieszanka wybuchowa. Na te ponad trzysta stron przypadło kilka osobnych wątków, mnóstwo postaci (miałam delikatny problem, żeby wszystkie zapamiętać i przypisać do wydarzeń np. z "Akademii Wampirów") i wiele sytuacji zagrażających życiu bohaterów. Niektóre tajemnice (a może bardziej- bezmyślność pewnych postaci) przyprawiały mnie o dreszcze. Ale szczęśliwie zakończyłam przygodę z tomem, nie nienawidząc nikogo.

Podsumowując, książka nie jest zła, ale też nie porywa. Jest kilka ciekawych akcji, które przyciągają uwagę, jednak przeważały fragmenty, gdzie się nudziłam. Zdecydowanie polecam fanom Richelle Mead jak i tym osobom, które już znają poprzednie tomy Kronik krwi. Jeżeli ktoś (tak jak ja) wcześniejszych części nie czytał, to mimo przywołania wcześniejszych wydarzeń przez autorkę, zalecałabym raczej rozpoczęcie przygodę z Adrianem i Sydney od pierwszego tomu, nie tego. 

Dział: Książki
poniedziałek, 07 listopad 2016 18:49

Spaghetti

Kuchnia włoska słynie z potraw szybkich i nieskomplikowanych. Takie właśnie jest spaghetti. Ulubione danie dzieci i studentów. Proste, tanie, pożywne i nieskomplikowane w wykonaniu.

Łatwe zasady przyrządzania tej wspaniałej potrawy, jak również jego „konsumpcji’’ znajdziemy w grze wydawnictwa Granna, pt. „Spaghetti”. Jej autorem jest debiutant Michał Gołębiowski, a apetyczne ilustracje przygotował Bartłomiej Kordowski.

„Spaghetti” przeznaczone jest dla 2 do 4 osób w wieku od 6 lat. Średni czas rozgrywki to 30 min. Myślę, że bez problemu młodsi milusińscy mogą również przyłączyć się do zabawy.

W porządnym, kartonowym pudełku znajdziemy dwa tekturowe talerze (duży i mały), 27 nitek makaronów w różnych „smakach” (kolorach), 4 klopsiki (ping pongi), 12 żetonów z przepisami oraz klepsydrę odmierzającą czas. Oczywiście nie zabrakło instrukcji, która bardzo pomysłowo napisana jest w stylu książki kucharskiej.

Zasady rozgrywki są banalne. Klepsydra odmierza czas 20 sekund, a my musimy zgarnąć z talerza jak największą ilość nitek makaronów, które różnią się długością i kolorami. Przy okazji pamiętamy, aby żadna z kulek mięsa (piłeczka pingpongowa) oraz nitka makaronu (sznurówka) nie zsunęła się na stół. Podczas swojej kolejki nie wolno pomagać sobie drugą ręką oraz dozwolone jest trzymanie kolorowej sznurówki tylko w jednym miejscu. Różnorodność nitek makaronu ma oczywiście wpływ na odpowiednią ilość punktów na koniec gry. Czym dłuższa nitka, tym jest więcej warta. Punkty otrzymujemy również za złapane klopsiki, które nie stykają się z makaronem – zazwyczaj pod koniec rozgrywki.

Gra umożliwia zabawę w trzech różnych wariantach, różniących się nie tylko poziomem trudności. W pierwszym opisanym powyżej wykorzystujemy duży talerz. W drugim, trudniejszym, nasze spaghetti umieszczamy na mniejszym talerzu. W trzecim, najciekawszym, wykorzystujemy sześć losowo dobranych żetonów przepisów. Każdy z nich posiada dodatkową punktację za zebranie odpowiedniej ilości i jakości nitek makaronów i klopsików w pojedynczej turze. Przyznam, iż po wypróbowaniu tego wariantu, nie wróciliśmy już do łatwiejszej wersji.

Po otwarciu kartonowego pudełka byłam zaskoczona: kilkadziesiąt sznurówek i piłeczki pingpongowe. Serio? Dlaczego te banalne pomysły okazują się najlepsze? Ta gra zręcznościowa jest genialna w swojej prostocie. Niby to zwykłe bierki w nowoczesnym wydaniu, ale zabawa przy tym przednia. Zastanawiałam się z mężem, czemu do tej pory nikt tego nie wymyślił. Rozgrywka jest taka oczywista, a jednocześnie tak niesamowicie wciągająca i wyjątkowa. Nitki naprawdę potrafią się porządnie poplątać. Ich wyciąganie to nie lada wyzwanie, a upływający czas tylko wzmaga emocje. Warto również wspomnieć o lekkiej negatywnej interakcji pomiędzy graczami. Mianowicie po każdej nieudanej turze, po tym jak nieudało nam się wyciągnąć makaronu w określonym czasie lub „ubrudziliśmy” stół, mamy prawo do zamieszania spaghetti na talerzu. W ten sposób utrudniamy wyciąganie nitek kolejnemu graczowi.

Podsumowując, „Spaghetti” to gra, która gwarantuje mnóstwo świetnej zabawy i śmiechu. Liczą się w niej nie tylko manualne zdolności, ale i opanowanie oraz mocne nerwy. Idealnie nadaje się dla dzieci oraz na imprezy wśród znajomych. Odbiorcy mogą być niezwykle różnorodni. Małym minusem tego tytułu jest to, iż wraz z kolejnymi rozgrywkami wpadamy w monotonność i częściowe znudzenie. Dlatego dla bardziej zaawansowanych graczy pozycja ta idealnie nadaje się jako rozgrzewka przed grą w poważniejsze tytuły lub jako rozluźniający przerywnik. Jednak jakby nie patrzeć, na półce na pewno nie będzie się kurzyła.


Za przekazanie gry do recenzji dziękujemy wydawnictwu Rebel.pl.

Dział: Gry bez prądu
piątek, 04 listopad 2016 02:08

Wszyscy jesteśmy martwi

Dałam się uwieść. Spojrzałam na nią jeszcze zanim zaistniała naprawdę, jeszcze zanim pojawiła się w ludzkich domach, zanim stała się częścią czyjejś kolekcji. Spojrzałam na nią i wiedziałam, że muszę ją mieć, zajrzeć do jej wnętrza, poznać ją. No, ale wiecie, co mówią o książkach – nie oceniaj po okładce i inne takie. Książka „Wszyscy jesteśmy martwi” Katarzyny Grzędowskiej nie zaskoczyła pod tym względem. Chociaż atrakcyjną wizualnością obiecywała tajemniczą podróż, w rzeczywistości okazała się gotowym do podpalenia stosem doskonałych, lecz niewykorzystanych w swym potencjale, pomysłów.

Okładka powieści hipnotyzuje – kolorami, czcionką, grafiką, mimiką i gestami przedstawionej na niej kobiety. Jest tu wszystko – widmowe skrzydła, natapirowane włosy, księżyc w pełni, krwiste spojrzenie i dłonie wyciągnięte w geście, który sugeruje działania magiczne – a mimo to obwoluta „Wszyscy jesteśmy martwi” nie wydaje się przesadzona. Subtelny chaos jaki na niej panuje, idealnie oddaje nastrój nieuporządkowanego, agresywnego mroku, który zwykł działać impulsywnie, a nie według starannie przemyślanego planu. Jeżeli ktoś jest w stanie przejść obok tej okładki obojętnie, to z pewnością nie interesuje go po prostu ciemna strona nadnaturalnych światów.

Każdy fan mrocznie baśniowych historii przepadnie jednak ostateczniea, gdy odwróci książkę w dłoniach i zapozna się z opisem jej zawartości. Alice i Dan, rodzeństwo z tajemniczą przeszłością, trafiają w tej opowieści do zadziwiającego miejsca – Końca Świata. Ta z pozoru senna miejscowość skrywa wiele sekretów, a fakt, że leży na styku Pierwszego i Drugiego Świata to dopiero początek serii niesamowitości, jakie oferuje. Bo gdzie indziej można by porozmawiać z Marią Antoniną czy Abrahamem Lincolnem albo Izaakiem Newtonem? Kto inny niż istoty nadprzyrodzone mógłby wyjaśnić bohaterom, skąd biorą się ich tajemnicze sny, wizje i zachowania? Dla Alice i Dana życie (czy aby na pewno?) ma się zacząć dopiero, gdy od dawna martwi zdradzą im prawdę o ich naturach.

„Wszyscy jesteśmy martwi” mogło być polskim towarem eksportowym. Ciekawe i nierzadko oryginalne pomysły autorki doceniłoby z pewnością wiele zagranicznych wydawnictw. Albo raczej doceniłoby, gdyby ten zespół atraktorów, pociągających, nęcących i zachwycających fragmentów, spajała jakaś fabuła. Nie postuluję tu nawet oryginalności, naprawdę, ale coś (cokolwiek!) by się przydało. A tak moim głównym zarzutem wobec tekstu Katarzyny Grzędowskiej jest to, że to utwór o… niczym. Bohaterowie pojawiają się znikąd i trafiają do miasta, które trochę jest a trochę go nie ma. Dlaczego? W jakim celu? Dokąd zmierzają? Jaki mają plan? A może go nie mają? Te i inne pytania nie tylko pozostają bez odpowiedzi, ale i w ogóle nie zostają zadane. Czytelnik dowiaduje się przed czym protagoniści uciekają, ale nic poza tym. Postaci bardzo szybko aklimatyzują się w nowym miejscu choć – niemal natychmiast po wprowadzeniu ich do powieści – odseparowują się od siebie i każdy działa na własną rękę. Relacje między nimi wydają się więc bardzo naciągane, a idea rodzinnego poświęcenia do bólu fałszywa. Poza tym akcja zmierza gdzieś, ale trudno powiedzieć gdzie. Nie ma tu bowiem żadnego celu, określonej mety, problemu – najprościej mówiąc: jakiejkolwiek fabuły.

A może to po prostu typ literatury „eksploracyjnej”? Nie chodzi o cel, a samą drogę? O odkrywanie, poznawanie, doświadczanie? Jeżeli tak, to Katarzyna Grzędowska poległa na całej linii, doprowadzając do absolutnej destrukcji tych części tekstu, które wykazywały się potencjałem w tej materii. Tajemnicze miasteczko o nurtującej nazwie wydaje się tylko widmowym szkicem (i nie chodzi tu o pozytywne znaczenie tego stwierdzenia, wprost przeciwnie), a kolejne szokujące fakty pojawiają się na zasadzie diabła wyskakującego z pudełka, który robi wrażenie tylko przez moment, a potem znika i nikt o nim nie pamięta. Rozliczne nawiązania do różnorakich mitologii, mieszanie faktów historycznych z wytworami popkultury, wyważony miks magii i realizmu – cień tego dało się w „Wszyscy jesteśmy martwi” dostrzec. Grzędowska miała szansę stworzyć bogaty świat, pełen tajemnic, sekretów, niezbadanych zakątków; wzbudzający grozę, niepokój, ale i fascynację. Wiele z jej pomysłów to rzeczy niespotykane i zaskakujące, ale tak szybko porzucane i niedopracowane, a przede wszystkim nie składające się na większą całość, że aż serce człowieka boli. Tak naprawdę niespełna trzystustronicowy tom można by spokojnie okroić do stu stron i zrobić zeń pierwsze dwa rozdziały jakiegoś tomiszcza o ilości stron bliskiej nawet tysiąca.

Z pewnością nikt by jednak przez takie obszerne dzieło nie przebrnął w obecnej formie językowej. Sposób pisania autorki reprezentuje poziom, który najlepiej dałoby się opisać na jakiejś sinusoidzie. Dramatycznie złe partie tekstu przeplatają się z zaskakująco świeżymi obserwacjami, ciekawie przekazanymi ideami i przekonaniami oraz zgrabnymi metaforami. Aż dziw bierze, że tuż obok bolesnej sztampy czy gramatycznych dziwności spotkać można perłę, która nierzadko znajduje się poza potencjalnymi oczekiwaniami wobec bardziej doświadczonych i poczytnych autorów. Dzięki tym najlepszym fragmentom byłam w stanie wybaczyć autorce nawet tę garść absolutnie dla mnie nieuzasadnionych przypisów (nawet te, które tłumaczyły obcojęzyczne zwroty wydawały się bez sensu, bowiem znaczenie poszczególnych wyrazów dało się wyciągnąć z kontekstu wypowiedzi mówiącego).

Niestety tego samego nie można powiedzieć o kreacjach bohaterów, którzy okazali się płascy jak naleśniki. Jasne, mają swoje historie i traumy, ale to historie i traumy wyłącznie na papierze. Nie wzbudzają żadnych emocji i nie kreują żadnych konkretnych postaw psychologicznych u tych, których dotyczą. Postaci da się tutaj odróżnić tylko dlatego, że noszą różne imiona i charakteryzują się odmiennymi temperamentami. Jednak ci albo wyjątkowo skryci, albo wyjątkowo krzykliwi nieustannie mi się mylili, tak bardzo byli bezbarwni i łudząco do siebie podobni.

Jestem zawiedziona, rozczarowana, zasmucona. Nie ma chyba nic gorszego niż bomba potencjału, która okazuje się niewybuchem. Jako autorka zazdroszczę Katarzynie Grzędowskiej niezwykłej kreatywności i pomysłowości, ale jednocześnie płaczę nad równie macoszym potraktowaniem ich owoców. Może należało zaczekać z debiutem? Popracować nad „Wszyscy jesteśmy martwi” kilka miesięcy dłużej? Rozwinąć wątki, dopracować postaci, uświadomić sobie swoje mocne strony i wykorzystać je? Powieść nastoletniej pisarki naprawdę mogła okazać się międzynarodowym fenomenem. Być może nawet ktoś nakręciłby na jej podstawie serial (wydaje się doskonałym na to materiałem, a przynajmniej jego podstawą). A tak? Tak to tylko rozwlekła historia o niczym, spisana mniej niż przeciętnym językiem, wypełniona mdłymi bohaterami, lecz z przebłyskami geniuszu w postaci kilku fantastycznych (i niewykorzystanych) konceptów na świat przedstawiony.

Dział: Książki
czwartek, 20 październik 2016 20:26

Śliski interes

“Śliski interes” Ryszarda Ćwirleja to kolejny solidny polski kryminał. Celowo użyłam słowa “solidny”, bo jednym z wyznaczników dobrej książki jest czas w jakim ją przeczytam. A akurat tę czytałam dosyć długo. Mimo to nie mogę pozycji postawić żadnych zarzutów, które pozwoliłby mi napisać o niej, że jest kiepska. Jest po prostu solidna.

Akcja powieści toczy się w roku 1983 tuż przed Bożym Narodzeniem. A jak Boże Narodzenie to zima, a jak zima za komuny to i urok jakiś taki inny niż teraz. Inny - bo i zimy inne były. Mroźne.

Główny bohater powieści to niejaki chorąży Teofil Olkiewicz. Pijaczyna, babiarz, leń patentowany. Do tego policjant. I farciarz. Ta niezwykle barwna postać niewątpliwie nadaje kolorytu całości, bo chociaż postaci w książce bez liku, to Olkiewicz jest jedyny w swoim rodzaju. I nie do pomylenia. Poczułam do faceta sporo sympatii już od samego początku, gdy okazało się, że tak jak ja nie przepada za “Zacznij od Bacha” Zbigniewa Wodeckiego, chociaż akurat zrozumienie treści piosenki mamy diametralnie różne.

Akcja - wartka. Czasem aż za bardzo. Autor miesza, kombinuje, wprowadza coraz to nowe postaci, a każda okazuje się ważna. Mam jak zwykle problem jak napisać, by nie spoilerować, dość powiedzieć, że o ile bardzo szybko można zorientować się o jaką “śliską sprawę” chodzi, to mimo wszystko końcówka jest ciekawa i zaskakująca.

Komu polecam? Na pewno czytelnikom pamiętającym czasy komuny i reguły według jakich się wówczas grało, a z młodszych - miłośnikom epoki. Autor wspaniale opisuje tamten czas i tamte obyczaje, z nutą humoru charakterystyczną dla kogoś, komu dane było to nie tylko opisać, ale i przeżyć.

Minusy - używanie gwary poznańskiej. Z literackiego punktu widzenia - zabieg w punkt. W końcu bohaterowie to postaci, jakie spotkać można każdego dnia, zwykli szarzy ludzie, wykonujący - lepiej lub gorzej - swoją robotę. Ale jak gwary w książkach nie lubię. Stąd dla mnie to minus, chociaż spodziewam się, że większość czytelników zabieg ten doceni. Drugi zaś to powieść w powieści, ot jeden z policjantów ma zacięcie literackie. Zapewne miało to na celu wprowadzenie kolejnego humorystycznego aspektu, bo styl owej powieści jest wybitnie patetyczny i w “klimacie epoki”, nie mniej jednak dla mnie zbędny. No ale nie zaskoczy mnie, jak inni czytelnicy będą zachwyceni, bo rzeczywiście może się podobać.

Ogólnie daję uczciwą czwórkę. I polecam na długie jesienne wieczory.

Dział: Książki
środa, 12 październik 2016 14:14

Godzina duszków

Pamiętacie przyjaznego duszka Casper’ka? Była to niezwykle sympatyczna bajka, na której postawie powstało nawet kilka filmów fabularnych. Dzięki wydawnictwu Rebel na rynku pojawiła się gra, w której uczestnicy wcielają się w role pomocników małego duszka Strasia, by wspólnymi siłami bezbłędnie ukończyć kurs straszenia.

Wiek: 6+

Liczba graczy: 2-4 osób

Czas gry: około 20 minut

Cel i fabuła 

Mały, dzielny duszek Strasiu pragnie dołączyć do elitarnej grupy nawiedzaczy. W tym celu musi zdać egzamin ze straszenia zanim wybije północ - godzina duchów. Celem gry jest pomoc duszkowi w wykonaniu zadania, w wyznaczonych ramach czasowych. Gra jest kooperacyjna.

duszki1

Strona wizualna

Gra posiada kolorową, zabawną szatę graficzną. Jej elementy zostały dobrze wykonane, niestety wymagane jest minimum zdolności manualnych, dzięki którym uda się estetycznie ponaklejać naklejki na żetonach. Rozgrywka toczy się na ustawionej w pudełku planszy. Do gry dołączony został plastikowy stoper, który działa na zegarkowe baterie oraz maska duszka.

duszki2

Przygotowanie gry

Na umieszczonej w pudełku planszy ustawiamy fragmenty zamkowego labiryntu oraz układamy żetony. Obok kładziemy karty misji i płytki duchów. Na stoperze należy ustawić odpowiedni do trudności rozgrywki czas. Gracz, który wciela się w rolę duszka otrzymuje zasłaniającą oczy maskę.

duszki3

Przebieg rozgrywki

Jeden z graczy wciela się w rolę duszka, a pozostali podpowiadają mu jak dojść do wylosowanego na karcie misji celu. Jeśli zabierze ze sobą (przy pomocy magnetycznej pałeczki) ducha, to zmuszony jest przerwać misję i „odprowadzić” go na pole startowe, później może kontynuować zadanie. Gdy graczowi uda się zebrać wyznaczone przedmioty, kolejna osoba przejmuje rolę duszka. W standardowym zdaniu należy ukończyć sześć misji w ciągu osiemnastu minut.

duszki4

Wrażenia

Gra jest niezwykle prosta - aż zdziwiło mnie jak bardzo. Osobom dorosłym szybko się znudzi, ale dla młodszych graczy będzie świetną zabawą. W przyjemny sposób odbiega od standardowych modeli gier. Miłą odmianę stanowi również kooperacja zamiast współzawodnictwa.

duszki5

Podsumowanie

„Godzina duszków” to sympatyczna i oryginalna gra familijna, która najmłodszym dzieciom dostarczy wiele radości. Serdecznie polecam ją rodzicom, którzy chcą pograć w coś razem z dziećmi lub maluchom, które mają z kim grać w kilkuosobowym gronie. To gra, w której nie ma ani zwycięzców ani przegranych.

 

Dział: Gry bez prądu
poniedziałek, 10 październik 2016 19:51

Najgorsze dopiero nadejdzie

Nie zależało mi już na niczym. Jeśli miałem umrzeć, to ten moment był idealny. Śmierć byłaby wybawieniem. Spojrzałem na przybysza stojącego w progu, ale cieknący z czoła pot rozmazywał mi obraz. Zauważyłem tylko, że podnosi pistolet i celuje. Czas się zatrzymał.
Żadne obrazy z dzieciństwa nie przewijały mi się przed oczami. Nie modliłem się, a może zwyczajnie tego nie pamiętam. Nie widziałem też nikogo z bliskich zmarłych, chcącego radośnie powitać mnie w zaświatach. Jedyna rzecz jakiej wówczas doświadczałem, to brak czucia własnego ciała. Pełne zobojętnienie. Tak to zapamiętałem.


Muszę przyznać, że „Najgorsze dopiero nadejdzie” Roberta Małeckiego było dla mnie naprawdę miłą niespodzianką. Spodziewałam się kolejnego przewidywalnego kryminału, a dostałam coś nietuzinkowego z fabułą, która trzymała w napięciu, aż do ostatnich stron.


Zacznę może od początku. „Najgorsze dopiero nadejdzie” jest to powieść o dziennikarzu prasowym u schyłku swojej kariery. Marek Bener jest na tyle pogrążony w szaleńczych wręcz poszukiwaniach żony, że nie widzi iż jego życie zawodowe właśnie się skończyło. Na sam koniec dostaje on zadanie, które może pozwoli mu dostać jakąś ciepłą posadkę w biurze dogorywającego polityka. Nie spodziewa się jednak, że przez przypadek (a być może całkiem specjalnie) zostanie on uwikłany w kryminalną grę, w której stawką jest zdrowie i życie jego najbliższych. Sam Marek jest postacią niezwykle sympatyczną. Pewny siebie i tego co robi potrafiłby pewnie namówić nawet mnie do swoich nie do końca legalnych zagrań.


Co do samej fabuły - jest dość zaskakująca. W pierwszej chwili mamy wrażenie, że dostaniemy kolejne nudne śledztwo dotyczące podpalenia i przypadkowego morderstwa. Jednakże kolejne fakty ukazywane na poszczególnych stronach pokazują nam, iż wszystko zostało wcześniej zaplanowane, a każdy szczegół ma znaczenie. Ostateczne rozwiązanie koszmaru w jaki został wplątany Marek, okazuje się również rozwiązaniem spraw z przeszłości głównego bohatera.


„Najgorsze dopiero nadejdzie” jest książką dla fanów dobrego, polskiego kryminału, którzy w ciemne, jesienne wieczory lubią, tak jak ja, dostarczyć sobie odrobinę emocji i napięcia. Cicho liczę na to, że spotkam jeszcze Marka Benera w jakiejś innej, równie świetnie wykreowanej powieści.

Dział: Książki
wtorek, 27 wrzesień 2016 18:58

Wybrana

„Wybrana” Naomi Novik to powieść młodzieżowa, od którego to gatunku raczej trzymam się z daleka. Sami jednak przyznajcie, ile książek przeczytaliście, w których bohater ma tak samo na imię jak wy? A „Wybrana”, to w dodatku powieść zagranicznej autorki.

Na "Wybraną" Naomi Novik zwróciłam uwagę dzięki pięknej okładce Scotta McKowana, przykuła moją uwagę, marketing zadziałał, wysiłki ilustratora nie poszły na marne. Normalnie książki Naomi Novik z cyklu Tremeraire nie wzbudzały mojego zainteresowania, tą też bym się nie zaciekawiła, nawet pomimo pięknej ilustracji, gdyby nie fakt, że bohaterką jest moja imienniczka, i że reklamowana była jako powieść nawiązująca tematyką do baśni polskich.

„Wybrana” opowiada historię pewnego Boru, Smoka i rzeszy niewinnych dziewcząt poświęcanych na rzecz okiełznania złych mocy. Zabrzmiało, jak wstęp do książki o nekromancji lub co najmniej czarnej magii. Żartuję, nie jest tak ciekawie, tzn. okropnie, w końcu to powieść dla młodzieży. Opowieść rozpoczyna się, gdy zgodnie z tradycją Smok - choć niezgodnie z tradycją nie jest łuskowatym gadem ziejącym ogniem, tylko czarodziejem zamieszkującym wieżę na skraju Boru - wybiera z Dwiernika, pobliskiej wioski, młodą dziewczynę na swoją towarzyszkę. Nadal należy pamiętać, że to powieść dla młodzieży. Wszyscy przekonani są, że wybranką zostanie piękna i powabna, przygotowywana do tej roli od urodzenia, Kasia. Jednak Smok wszystkich zaskakuje i wybiera ciapowatą i nierozgarniętą Agnieszkę, dlatego jest to powieść dla młodzieży, w wersji dla dorosłych wygrałaby ta piękna i powabna. Początki współpracy czarodzieja z wybranką, nie mylić z oblubienicą, są dość ciężkie, Smok, pomimo że jest człowiekiem, zachowuje się, jak gruboskórny, łuskowaty gad ziejący ogniem, wydając polecenia, ale niczego nie tłumacząc, a Agnieszka z braku jakichkolwiek wyjaśnień, miota się w roli, w której nigdy nie chciała być obsadzona. W trakcie, gdy bohaterowie próbują się pozabijać, pojawiają się w wieży nowe dramatis personae; Książe Marek oraz matka Kasi. Do akcji wkracza Bór, który stara się zagarnąć dla siebie coraz większy teren. Agnieszka i Smok muszą stawić czoła zamachowi stanu, bezkrólewiu, inwazji Boru, roszczeń Księcia Marka, a nawet uratować Polnię przed zakusami Rusji.

Autorka w wywiadzie i w podziękowaniach wspomniała, że inspiracją do napisania książki były jej wspomnienia z dzieciństwa, związane z matką, która czytała jej baśnie Natalii Gałczyńskiej „O wróżkach i czarodziejach”. Jedna z baśni pt. „Agnieszka – Skrawek nieba” zainspirowała Naomi Novik do napisania właśnie „Wybranej”. Polski odbiorca jednak nie odnajdzie poza nazewnictwem żadnych powiązań z Polską, bowiem baśnie, którymi inspirowała się autorka, są tak naprawdę francuskimi baśniami ludowymi. Czytelnicy, którzy spodziewaliby się nawiązań do kwiatu paproci, siedmiu śpiących rycerzy, czy smoka wawelskiego, mocno się rozczarują. Nie będę jednak zbytnim malkontentem, bo nawet tak luźne nawiązania do polskości u autorów zagranicznych, cieszą. Sama powieść przypomina po trosze książki wschodnich autorek, takich jak Gromyko, Izmajłowa, czy Ruda, jednak nie zawiera tego najważniejszego, swobodnego, niewymuszonego humoru. Historia Agnieszki i Smoka porywa, jest lekka w odbiorze, fabuła rozwija się dynamicznie, a czasem nawet zaskakuje. Agnieszka jest bardzo podobna do bohaterek zza wschodniej granicy; impulsywna, przekonana o tym, że świat jest biało-czarny, pełna idei i ukrytych, nierozwiniętych jeszcze talentów oraz wiary w słuszność wyłącznie swoich przekonań. W „Wybranej”, gdyby nie traktować jej jedynie jako lekkiej i przyjemnej powieści, można by odnaleźć wiele problemów, z którymi młodzież się spotyka w czasie dorastania. Agnieszka, jako młoda dziewczyna, zostaje rzucona na głęboką wodę i oddana pod opiekę Smokowi, musi nauczyć się żyć w nowym dla niej otoczeniu, sprostać dorosłym obowiązkom, rozpocząć trudną naukę czarowania, jednocześnie dręczy ją tęsknota za rodzinnym domem, często musi podejmować decyzje kierując się rozumem, a nie impulsywnym uczuciom (nie to, żeby jej to wychodziło), a przez cały czas buntuje się przeciwko autorytetom. „Wybrana” wydaje się być dobrze skonstruowaną, ciekawą powieścią. Pomimo, że fabuła rozwija się we względnie standardowy sposób w mniej więcej znanym kierunku, to koncepcja Boru, tym czym okazuje się on być, jest zaskakująca, oryginalna i okrutna, wzorowana na mrocznych i okrutnych baśniach.

Podsumowując; „Wybrana” Naomi Novik to po prostu dobrze napisana powieść fantasy dla młodzieży, doprawiona szczyptą polskości. Dorosły czytelnik zadowoli się po prostu jej lekką formą i zwięzłą fabułą.

Dział: Książki