Rezultaty wyszukiwania dla: Mag
Północny Wiatr
Jak wiele jesteś w stanie zrobić, by ochronić osobę, którą kochasz?
Jedyną istotą, którą z całego serca kocha Wren, jest jej siostra. Ich rodzice nie żyją od dłuższego czasu, a w okolicy nie ma mężczyzny, posiadającego wystarczająco dużo odwagi, by chcieć pojąć kobietę za żonę. Nic dziwnego – Wren nie da sobie w kaszę dmuchać. O wszystko musiała zawalczyć sama, poświęcając swoje jestestwo. Byle tylko jej siostra miała dach nad głową i pożywienie. I chociaż życie Wren to nieustanna walka o przetrwanie, ucieczki przed demonami oraz noce skąpane w winie, to w jakimś stopniu zdążyła już do tego przywyknąć. Wydawałoby się, że gorzej być już nie może... a jednak.
Co kilkadziesiąt lat władający krainą Król Mrozu, o sercu zimniejszym niż lód, wybiera sobie żonę spośród śmiertelnych dziewcząt. Jej krew pomaga wzmocnić barierę pomiędzy krainą ludzi a Martwymi Ziemiami, pełnymi niespokojnych, udręczonych dusz. I tym razem jego uwagę przyciąga siostra Wren.
Tyle że to nie koniec. Wren nie pozwoli, by jej ukochana siostra została wywieziona przez potwora i uwięziona w jego mroźnym zamczysku. Nie byłaby sobą, gdyby i tego nie wzięła na swoje barki.
Tak oto rozpoczyna się jej nowe życie w świecie, gdzie stoły są zawsze suto zastawione jedzeniem, a wokół niej krążą służący, czekający na każde jej skinienie. I mąż, Król Mrozu, którego nienawidzi od pierwszego wejrzenia.
Romantasy czy inne gatunki pochodne od romansu nie należą do kręgu moich czytelniczych zainteresowań. Do sięgnięcia po „Północny Wiatr” zachęciła mnie głównie informacja, jakoby ta pozycja bazowała na motywach „Pięknej i Bestii”. Co jak co, ale „odświeżone” wersje baśni to coś, co zawsze przyciąga moją uwagę. Nie straszna była mi nawet myśl, iż może to być historia, która w niewielkim stopniu ma związek z opowieścią, z której czerpie.
Baśń to baśń, a romantasy to romantasy. Owszem, fabuła i w jednym, i w drugim opiera się na tym samym – śmiertelnej kobiecie przymuszonej do małżeństwa z potworem. O ile w „Pięknej i Bestii” mamy to wszystko ubrane w bajkowość właśnie, o tyle w „Północnym Wietrze” czeka nas zderzenie z rzeczywistością. Początkowo nie ma mowy o żadnym pozytywnym uczuciu między dwójką głównych bohaterów, gdyż Wren i Król Mrozu szczerze się nie znoszą. Poza tym nasza kobieca postać nie zamierza przywiązywać się do luksusu i „męża”, gdyż jej plan zakłada zupełnie inne zakończenie. W toku historii okazuje się jednak, że nie warto oceniać książki po okładce i słuchać relacji z drugiej ręki, tylko wyciągać wnioski na podstawie własnych odczuć. Plus dla autorki za to, że kazała czytelnikowi czekać na wybuch prawdziwej miłości między głównymi bohaterami – dzięki temu wydawało się to bardziej szczerze, a my dostaliśmy to, na co czekaliśmy właściwie od początku tej historii.
Choć – jak już wspomniałam – romantasy nie należy do moich ulubionych gatunków i raczej się to nie zmieni, to akurat przy „Północnym Wietrze” spędziłam całkiem przyjemny czas. Co prawda historia nie wchłonęła mnie jakoś mocno, ale nie należała też do najgorszych. Podobały mi się częste zwroty akcji, świat wypełniony lodem, jaki stworzyła autorka, a także demony, czyhające na żywych. Dzięki tym wstawkom ta historia nie była aż tak cukierkowa.
Czy polubiłam jakoś szczególnie któregoś z bohaterów? Nie. Nie znaczy to oczywiście, że są źle stworzeni – po prostu nie zapadają w pamięć. Wren co prawda wysuwa się w tej kategorii na prowadzenie, mimo że ostatnio w literaturze panuje moda na pyskatą, bezczelną i odważną główną bohaterkę.
„Północny Wiatr” to całkiem dobre rozpoczęcie serii; tom pierwszy zaciekawił mnie na tyle, że pewnie sięgnę i po kolejne. Myślę, że ta pozycja przypadnie wielu z Was do gustu. Zaznaczę jeszcze, że ze względu na występowanie scen erotycznych książka jest odpowiednia dla czytelników pełnoletnich.
Powrót Cienia. Historia Śródziemia. Tom 6. Historia Władcy Pierścieni. Część 1
Istnieją książki pisane dla przyjemności. Są takie, które poszerzają horyzonty. I są dzieła, które czyta się z niemal nabożnym skupieniem – bo rejestrują czysty geniusz. Powrót Cienia to przykład tej ostatniej kategorii. To gratka dla fanów Tolkiena, ale też literacka archeologia, która odsłania kulisy powstawania jednego z najważniejszych dzieł XX wieku.
Co znajdziemy w książce?
To pierwsza część szóstego tomu dokumentacji powstawania Władcy Pierścieni, opracowana przez Christophera Tolkiena – syna autora. Znajdziemy tu notatki, szkice, poprawki. Są też alternatywne wersje postaci oraz wydarzeń. Pokazują one, jak długa i złożona była droga do wersji, którą dziś znamy.
Okazuje się, że Władca Pierścieni nie narodził się jako spójna opowieść. Bilbo miał inny pierścień, Frodo nazywał się Bingo, a Czarny Jeździec nie od razu budził grozę. Pojawia się też Trotter – zagadkowa postać, która z czasem zmienia się w Aragorna. Śledzimy ewolucję imion, fabuły i nastroju. Całość dopełniają faksymile rękopisów i map – dziś bezcenne źródła wiedzy o twórczości Tolkiena.
Opinia i refleksje
Powrót Cienia to książka wymagająca. Nie jest powieścią – to dokumentacja, analiza i zapis procesu twórczego. Ale jaka to podróż! Jeśli kiedykolwiek zastanawiałeś się, jak powstaje literacki świat, to właśnie tutaj znajdziesz odpowiedź.
Największą wartością książki jest możliwość „podglądania” Tolkiena przy pracy. Jego poprawki, rozterki i eksperymenty przypominają obserwowanie malarza przy sztaludze. Czytelnik patrzy z pokorą i podziwem.
Lektura wymaga skupienia i znajomości Władcy Pierścieni, ale wysiłek zostaje wynagrodzony. Książka pogłębia znajomość Śródziemia i pokazuje, ile serca i pracy Tolkien włożył w każdą linijkę tekstu.
Wydanie zasługuje na uwagę. Twarda oprawa, przemyślany projekt graficzny i ilustracja Michała Krawczyka sprawiają, że to prawdziwa edytorska perełka. Wydawnictwo Zysk i S-ka naprawdę się postarało.
Podsumowanie
Powrót Cienia to książka dla wtajemniczonych. Dla tych, którzy kochają Władcę Pierścieni i chcą wiedzieć, jak powstawał. Dla tych, którzy chcą zajrzeć za kurtynę i zrozumieć proces twórczy.
To również piękny hołd syna dla ojca. I wyjątkowy prezent dla fanów. Czyta się ją powoli, z namysłem – jak list od dawnego przyjaciela. Dla mnie – pozycja obowiązkowa. Polecam każdemu, kto wierzy, że Śródziemie to coś więcej niż fikcja.
Bo to nie tylko książka o książce. To opowieść o twórczości, pasji i geniuszu.
Zapowiedź: Głęboko pogrzebany i inne opowiadania
Naomi Novik zabiera nas w oszałamiającą podróż przez znane z poprzednich jej książek krainy baśni i fantasy, mity i historię.
Kaczogród. Ogień olimpijski i inne historie z roku 1964
Kolejny tom Kaczogrodu, kolejna podróż do świata kaczek, monet i pechowych pomysłów Donalda. Tym razem Egmont serwuje nam album Ogień olimpijski i inne historie z roku 1964, czyli zestaw komiksów Carla Barksa z czasów, gdy legendarny autor powoli zbliżał się do końca swojej kaczej kariery. Czy to widać? Cóż… trochę tak. Jednak spokojnie — to wciąż Barks, więc nawet w słabszym dniu potrafił rozbawić, zaskoczyć i wciągnąć.
Już na wstępie warto zaznaczyć, że tym razem dostajemy obok klasycznych dziesięciostronicówek również aż siedem dłuższych historii. I to takich, w których pierwsze skrzypce gra nie kto inny, jak Sknerus McKwacz — kaczor, którego portfel jest grubszy niż wszystkie komiksowe tomy razem wzięte, a jego pech bywa równie wielki, co jego skarbiec.
W Ogniu olimpijskim nie brakuje starych znajomych: Bracia Be znowu knują, Magika de Czar próbuje przechytrzyć wszystkich, a Donald… cóż, Donald jak zwykle wpada na genialne pomysły, które kończą się katastrofą. Do tego mamy jeszcze Gogusia, czyli symbol wszystkiego, co irytuje Donalda najbardziej — nieziemskiego szczęścia i wiecznego uśmiechu losu.
Wśród przygód znajdzie się kosmiczna poczta, szalona gonitwa za słoniem, złoto na Księżycu i Sknerus próbujący wyjść obronną ręką z kolejnych absurdalnych sytuacji. Zabrakło tu jednak tych klasycznych, długich, realistycznych wypraw w stylu National Geographic, które kiedyś stanowiły znak rozpoznawczy Barksa. Sam autor w tym okresie uznał, że publiczność woli teraz komedię i groteskę. Sądząc po tym albumie — miał częściowo rację, ale jednak zostawia to pewien niedosyt.
Nie da się ukryć, że to już końcówka złotej ery Barksa. Pomysły są momentami przegięte, historie bardziej komediowe niż przygodowe, a całość bywa mocno absurdalna — jak choćby międzyplanetarna poczta miłosna czy Sknerus, który próbuje przygotować kosztowny świąteczny prezent zgodnie z… przepisem z kolędy.
Czy to źle? Niekoniecznie. Fani humoru i tych bardziej szalonych opowieści będą zachwyceni. Wciąż czuć tu inteligencję Barksa, jego słynny sarkazm i szelmowski uśmiech, który przebija się przez każdą planszę. Jednak jeśli ktoś — jak ja — tęskni za starymi, przygodowymi klimatami i długimi wyprawami po mapach i skarbach, to może mieć po tym tomie lekkie poczucie niedosytu.
Na plus? Zdecydowanie fakt, że większość materiału w tym tomie to rzeczy premierowe, wcześniej niepublikowane po polsku. Dla kolekcjonerów i wiernych fanów to prawdziwy skarb.
Ogień olimpijski i inne historie z roku 1964 to bardzo solidna część kaczej kolekcji. Może już nie tak świeża i odkrywcza jak wcześniejsze tomy, ale nadal potrafi bawić, zaskakiwać i wciągać. Jeśli szukasz klasycznych przygód w duchu starych czasów — możesz czuć niedosyt. Jednak jeśli lubisz humor, absurd i dobrze narysowane kacze perypetie — ten tom dostarczy Ci wszystkiego, czego trzeba.
Wydanie? Tradycyjnie na medal — kredowy papier, twarda oprawa, świetna jakość druku. Cena może nie najniższa, ale warto. Kacze historie Barksa to kawał popkulturowej klasyki, która — mimo drobnych zgrzytów — nadal się broni. I pewnie długo jeszcze będzie.
Zapowiedź: Pokazać świat Dysku Terry’ego Pratchetta
Błogosławieństwo Niebios
Czasem trafia się książka, na którą się czeka latami. Dla wielu fanów chińskiego fantasy, „Błogosławieństwo niebios” było właśnie takim tytułem. Kiedy wreszcie pojawiło się polskie wydanie – i to tłumaczone bezpośrednio z języka oryginału! – emocje sięgnęły zenitu. Czy było warto czekać? Oj, było. Jednak zanim wzniesiemy się z bohaterami ku niebiosom (a potem z impetem z nich spadniemy), zapraszam Cię do świata pełnego magii, tajemnic i... rewelacyjnej chemii między postaciami.
O czym jest książka?
Głównym bohaterem jest Xie Lian, książę królestwa Xianle, który wniebowstępuje nie raz, nie dwa, ale... trzy razy. I tak samo często z niebios spada. To już samo w sobie zapowiada niezły chaos. Gdy po ośmiuset latach tułaczki pojawia się ponownie wśród bogów, jego obecność – delikatnie mówiąc – nie spotyka się z entuzjazmem.
Wkrótce trafia na ziemię, gdzie podczas Święta Duchów poznaje tajemniczego Sanlanga – pewnego siebie, nieco zuchwałego chłopaka, którego tożsamość owiana jest mgłą sekretów. Ich wspólna podróż obfituje w zagadki, paranormalne zjawiska i dziwne zbiegów okoliczności, które sugerują, że nic – i nikt – nie jest tym, czym się wydaje. To opowieść pełna duchów, demonów, bogów i... ciepła.
Moja opinia i przemyślenia
To książka, która wciąga jak wir. Jest lekka w formie, ale bogata w treści, które odkrywa się powoli – jak warstwy cebuli (albo masek, które noszą bohaterowie). Na pierwszy rzut oka fabuła może wydawać się prosta, a styl – zbyt potoczny. Jednak kiedy wiesz, że historia ma swoje korzenie na chińskim odpowiedniku Wattpada, wszystko zaczyna mieć sens. To nie ma być wysoka literatura – to ma być dobra zabawa. I tak właśnie jest.
Ogromnym plusem jest tłumaczenie bezpośrednio z języka chińskiego. Tak, bywa czasem surowe, nieco zbyt proste w brzmieniu – ale jest bliższe oryginałowi. A ja to bardzo doceniam. Czuć, że tekst nie został wygładzony pod gust zachodniego czytelnika. To uczciwe, momentami dziwaczne – ale przez to autentyczne.
Jeśli chodzi o wydanie – ilustracje wewnątrz książki to perełki. Motyle, rysunki postaci, ładne wklejki – aż chce się przystanąć i po prostu popatrzeć. Oczywiście nie mogło zabraknąć również barwionych brzegów.
Postacie? Cudowne. Xie Lian, skrywający swoje traumy za uśmiechem i niegroźnym szaleństwem. Sanlang – tajemniczy, przebiegły, a przy tym pełen nieoczywistej troski. Chemia między nimi? Czuć ją już teraz, choć romantyczny wątek dopiero majaczy gdzieś na horyzoncie.
Podsumowanie
„Błogosławieństwo niebios” to książka specyficzna – nie każdemu przypadnie do gustu. Jednak jeśli masz ochotę na coś innego, świeżego, z nutą absurdu, magii i emocji – daj jej szansę. To idealna lektura na wieczory, kiedy nie chcesz niczego zbyt ciężkiego, ale też nie masz ochoty czytać byle czego. Dla fanów xianxia – obowiązkowo. Dla wszystkich innych – być może zaskoczenie sezonu.
A ja? Czekam na kontynuację. Bo drugi tom tej historii zapowiada się jeszcze lepiej.
Zapowiedź: Diabły
Europa spogląda w otchłań.
Szerzą się głód i zarazy, w każdym cieniu czają się potwory, a chciwi książęta są zainteresowani wyłącznie realizacją własnych ambicji. Jedno tylko jest pewne: elfy powrócą, a wtedy pożrą wszystkich.
Sandman Uniwersum. Kraina koszmarów. Szklany dom. Tom 2
Witajcie z powrotem w świecie, gdzie sny mają zęby, a koszmary noszą okulary przeciwsłoneczne. Drugi tom „Kraina koszmarów” z serii Sandman Uniwersum to kontynuacja mrocznej podróży zapoczątkowanej przez Jamesa Tyniona IV, który z pietyzmem rozwija dziedzictwo Neila Gaimana. Jeśli pierwszy tom był jak szept z zaświatów, to „Szklany dom” przypomina krzyk niesiony przez zakurzone korytarze Śnienia – nieco bardziej chaotyczny, ale nadal intrygujący.
Koszmar z zębami zamiast oczu – czyli Koryntczyk – wraca, by kontynuować swoją krwawą misję. Tropiąc tajemniczego Uśmiechniętego Człowieka, przemierza świat jawy i snu, zahaczając o siedziby korporacji, podziemne kluby i... tajemnicze domy z przeszłością. Nie jest sam – na jego drodze stają m.in. Ken, żyjący teraz hedonistycznym życiem w Kalifornii, Max, funduszowy nerwus z problemami moralnymi, oraz Tesalia, czarownica, która jak zwykle wie więcej, niż mówi.
Choć fabularnie historia wciąż krąży wokół śledztwa i próby rozwikłania zagadki śmierci Madison Flynn, to tym razem więcej tu dygresji, nowych wątków i... zamieszania. Tynion nie idzie po linii prostej, raczej kreśli spirale, które czasem prowadzą do ciekawych miejsc, a czasem po prostu zawracają.
Nie ukrywam – po pierwszym tomie miałem wysokie oczekiwania. Tam wszystko działało jak dobrze naoliwiony mechanizm: klimat, narracja, symbolika, postaci. Tutaj... jest inaczej. Momentami zbyt wiele dzieje się naraz, przez co fabuła traci swój rytm, a pewne wątki wydają się wprowadzone „na doczepkę”. Pojawia się sporo nowych postaci, część ciekawa, część niekoniecznie zapadająca w pamięć.
Ale! Nadal jest tu to, za co kochamy Sandmana: magia, groza, poetyka snu, mitologia przeplatająca się z nowoczesnością. Tesalia jak zwykle elektryzująca. Koryntczyk – przerażająco fascynujący. Ilustracje autorstwa Lisandro Estherren i innych rysowników – surowe, niepokojące, z doskonałym wyczuciem atmosfery.
Co ciekawe, sama tajemnica przestaje być głównym motorem napędowym – ważniejsze staje się obserwowanie postaci, ich interakcji i wewnętrznych rozterek. To trochę jak jazda nocą po nieznanej drodze – może nie wiemy, dokąd dokładnie zmierzamy, ale nie możemy przestać patrzeć przez okno.
„Szklany dom” to tom pełen sprzeczności. Z jednej strony kontynuacja mrocznego, intrygującego uniwersum zbudowanego przez Gaimana i rozwijanego przez Tyniona z dużą pieczołowitością. Z drugiej – opowieść, która chwilami gubi narracyjny rytm i rozprasza się w nadmiarze pomysłów.
To komiks zdecydowanie dla dorosłych – pod względem tematyki, nastroju i narracji. Dla fanów Sandmana – pozycja obowiązkowa, choć z lekką adnotacją: „nieco mniej wdzięku, nieco więcej chaosu”. Ale w końcu – czy nie taki właśnie powinien być koszmar?
Hellblazer. Paul Jenkins. Tom 2
John Constantine powraca. W trenczu, z papierosem, z wiecznie zmęczonym spojrzeniem i jeszcze bardziej zmęczoną duszą. W drugim tomie swojej opowieści spod pióra Paula Jenkinsa znów będzie musiał zmierzyć się z demonami – zarówno tymi z innych wymiarów, jak i tymi wewnętrznymi. To Hellblazer w pełnej krasie: brudny, mroczny, melancholijny. I całkiem piekielnie dobry.
„Hellblazer. Tom 2” w wykonaniu Paula Jenkinsa to kontynuacja zbiorczej edycji przygód kultowego brytyjskiego maga. Tym razem dostajemy jedenaście historii – od jednozeszytowych nowelek po rozbudowane pięcioczęściowe opowieści. Constantine zostaje wezwany na farmę w Yorkshire, gdzie dzieją się rzeczy co najmniej niepokojące, a w tle przewijają się legendy arturiańskie, celtyckie duchy, wilkołaki, opętania i stare, magiczne długi, które domagają się spłaty. Obok wątków fantasy i horroru pojawiają się także opowieści bardziej przyziemne – o relacjach rodzinnych, miłości, samotności i odpowiedzialności.
To Constantine w pełnym spektrum: raz zadziorny cwaniak z pubu, innym razem zmęczony życiem człowiek, który mimo wszystko próbuje zrobić coś dobrego. Choć zwykle za późno.
Paul Jenkins nie próbuje być drugim Ennisem. I dobrze. Zamiast iść w szok, wybiera ton bardziej refleksyjny – choć nie rezygnuje przy tym z typowego dla serii brudu i piekielnego ciężaru. Najmocniejszą stroną tego tomu jest właśnie różnorodność: od klasycznych ghost stories, przez arturiańskie reinterpretacje, po kameralne dramaty. I to działa – w większości.
Nie wszystkie historie są równie dobre. „Rozpaczliwie szukając czegoś” czy ckliwe „Powiedz mi” to przykłady, gdzie scenariusz i warstwa graficzna nie do końca się zgrywają, a pastelowa kreska Pope’a w Hellblazerze to jednak... spory dysonans. Ale są to potknięcia na tle naprawdę solidnej całości.
Wizualnie album trzyma się stylistyki znanej fanom serii – nie jest pięknie, ale ma być klimatycznie. Phillips, Adlard, Pleece – wszyscy dobrze czują ten świat. Ten Londyn, w którym magia nie błyszczy, tylko cuchnie. Gdzie klątwy są tak samo naturalne jak brudna herbata i przemoczony płaszcz. Czuć też więź Jenkinsa z tą postacią – Constantine jest tu bardziej człowiekiem niż bohaterem. Znowu coś spieprzy, znowu ktoś przez to zginie. Ale pójdzie dalej.
„Hellblazer. Paul Jenkins. Tom 2” to kawał porządnego komiksu. Może nie genialnego, może nie przełomowego – ale bardzo równego i satysfakcjonującego. Dla miłośników Johna to kolejna obowiązkowa cegiełka do kolekcji. Dla nowych czytelników – może nie najlepszy punkt wejścia, ale na pewno solidny dowód na to, że seria po latach nadal ma sens i serce.
Jenkins nie zmienia reguł gry, ale wie, jak w nią grać. I gra bardzo dobrze. Constantine znów przegrał kilka bitew, zyskał kolejne blizny i stracił parę złudzeń. Ale nadal walczy. I za to go uwielbiamy.
Tiffany Obolała. Jak być czarownicą
Zdarza się, że trafiamy na książki, które już od pierwszej strony sprawiają, że czujemy pozytywne wibracje. I choć „Jak być czarownicą” Tiffany Obolałej wizualnie może przywodzić na myśl książkę dla dzieci, w środku kryje się coś naprawdę ciekawego. To podręcznik. Kompendium. Przewodnik duchowy i satyryczna perełka w jednym. Książka, która mówi głosem czarownic z Kredy – mądrych, silnych i do bólu prawdziwych kobiet.
O czym jest książka
To fikcyjny poradnik, napisany z przymrużeniem oka przez Tiffany Obolałą – młodą czarownicę z uniwersum Świata Dysku Terry’ego Pratchetta. Tyle że w praktyce przemawiają przez niego także inne, znacznie bardziej doświadczone wiedźmy, takie jak babcia Weatherwax, niania Ogg, panna Tyk czy babcia Obolała. To one tworzą fundamenty tej „magicznej edukacji”.
Znajdziemy tu porady praktyczne (jak rozpoznać elfa, jak używać miotły, kiedy nie ufać wróżkom), ale też rozważania filozoficzne: czym naprawdę jest magia? Jak być sobą, gdy świat próbuje nam to odebrać? I – może przede wszystkim – jak być czarownicą, niekoniecznie w dosłownym znaczeniu tego słowa.
Moja opinia i przemyślenia
Nie trzeba być fanem Świata Dysku, żeby docenić ten tytuł. Jasne, osoby znające tomy cyklu wyłapią więcej smaczków, ale nowi czytelnicy z łatwością odnajdą się w tej narracji. Tiffany to postać, którą chce się śledzić – mądra, bystra, czasem złośliwa, ale zawsze autentyczna.
Forma książki jest przemyślana i wielowarstwowa. Narracja łączy się tu z przypisami od innych czarownic, co daje efekt rozmowy i wspólnego dzielenia się wiedzą. Niektóre fragmenty są zaskakująco wzruszające, inne rozbrajająco zabawne. Humor jest pratchettowski do szpiku kości – inteligentny, sarkastyczny, ale nigdy złośliwy. Ogromnym atutem wydania są ilustracje autorstwa Paula Kidby’ego – klimatyczne, dopracowane, momentami wręcz hipnotyzujące. Zachwyca też samo wydanie — twarda oprawa, kredowy papier, elegancki druk, wytłoczenia… książka, którą aż chce się czytać.
Natomiast za warstwą estetyczną kryje się piękne przesłanie. O odpowiedzialności, empatii, sile kobiet i o tym, że czarownicą można być niezależnie od tego, czy nosi się czarny kapelusz.
Podsumowanie
„Tiffany Obolała. Jak być czarownicą” to elegancki przewodnik po magicznym rzemiośle. To książka, która inspiruje, rozśmiesza i zostaje w sercu. Można ją czytać od deski do deski, ale można też sięgać po fragmenty – jak po dobre rady od starej przyjaciółki. Moim zdaniem to tytuł, który rozjaśnia pochmurne dni i daje siłę wtedy, gdy potrzebujemy przypomnienia, że każdy z nas ma w sobie odrobinę magii. Niezależnie od tego, czy urodził się na Kredzie, czy po prostu szuka swojego miejsca w świecie.