Rezultaty wyszukiwania dla: MG

czwartek, 30 kwiecień 2015 11:57

Kacper Omylanowski - Niedostrzegalni

Londyn, 17 września 1349

Kowal John Trevor biegł ulicami Londynu. Co chwila niespokojnie oglądał się za siebie, tak jakby ktoś go gonił. Jednak była noc, co oznaczało, że nikt normalny nie kręcił się po mieście o tej porze.  John uciekał coraz dalej, aż nagle skręcił w jakąś obskurną uliczkę. Wiedział, że źle wybrał. Była to Aleja Burtona. Po zachodzie słońca, w karczmie „Pod Pijanym Drozdem" leżącej nieopodal, gromadziły się największe zbiry Londynu. Trevor nie mógł jednak już zawrócić i biegł dalej. Nagle, drzwi osławionej gospody otworzyły się tuż przed nim. Kowal usłyszał wyraźny szept:

- Jeśli nie chcesz zginąć, właź do środka! – szepnął mężczyzna.

- Ale... – zaczął John.

- Nie dyskutuj! – warknął nieznajomy.

Zrozpaczony rzemieślnik wszedł do oberży. Rozejrzał się niespokojnie. Przyjęły go nieprzyjemne spojrzenia i krótkie, nienadające się do powtórzenia, stłumione obelgi. Sama gospoda jednak wydawała mu się być przytulna. Wtem, ktoś złapał go za kołnierz. Przerażony uciekinier nie krzyczał, aby nie wywołać salwy śmiechu, lecz ostrożnie obejrzał się za siebie. Ujrzał wysokiego, szczupłego mężczyznę, przyodzianego w czarny aksamitny płaszcz. Miał na oko około trzydzieści lat.  Zlękniony kowal ostrożnie zapytał:

- Czy to ty mnie zawołałeś?

- A myślisz, że ktoś inny przejąłby się twoim nieszczęsnym losem? – odpowiedział nieznajomy z wyraźną ironią w głosie.

- Dlaczego mi pomogłeś? – spytał Trevor.

- Choć ze mną. – odparł po chwili milczenia obcy.

Zaczęli wspinać się po schodach. John szybko dostał zadyszki, lecz nieznajomy z wdziękiem piął się coraz wyżej. W końcu dotarli na piąte piętro. Mężczyzna otworzył drzwi do pokoju nr 47 i wszedł do środka. Kowal z niepokojem rozglądnął się po pokoju. Było tam okno, łóżko, stół i dwa krzesła. Klasyczny wystrój pokoju gościnnego w zajeździe, lecz coś sprawiało, że Trevor czuł się nieswojo. Nagle mężczyzna zdjął płaszcz. Kryła się pod nim wspaniała czarna zbroja i matowa srebrna katana. Nieznajomy nagle zaczął mówić:

- Czy wiesz, dlaczego cię ścigano? Pozwól, iż zaspokoję twoją ciekawość. Dwa tygodnie temu, w południe, przed sklepem niejakiego Sewerusa Spritcha, potrącił cię zaprzęg. Nie wiem, jakim cudem, ale przeżyłeś. Powinieneś był zginąć. Osoby, które cię ścigają, uznały, że oszukałeś ich boga śmierci i za karę musisz zginąć. Najlepiej jak najszybciej. Miałeś szczęście, gdyż goniły cię największe niedojdy w dziejach kasty tych wojowników. Podejrzewam, że już jutro zostaną złożeni w ofierze, aby darowano im niedopilnowanie swoich obowiązków. Mimo wszystko, wciąż masz problem.

- Jaki? – zapytał John.

Nieznajomy nagle przysunął się do niego. Spojrzawszy mu w oczy, wyszeptał:

- Jestem od nich znacznie lepszy.

W ułamku sekundy wyciągnął katanę i przebił biedaka na wylot. Kowal jeszcze tylko raz spojrzał na niego ze zdumieniem, a potem skonał. Mężczyzna wypowiedział nad jego ciałem bezgłośną modlitwę. Zadanie zostało wykonane. Uratował honor swych towarzyszy z kasty. Z czystym sumieniem podszedł do okna, otworzył je, skrzyżował ręce na piersi i wyskoczył.

Ballycaste, Irlandia, 18 lipca 2006

- Kochanie, pośpiesz się! Nie zdążymy na samolot!

Ann Denver coraz głośniej krzyczała na swojego męża, Richarda. Rude włosy idealnie odzwierciedlały wybuchowy charakter tejże drobnej kobiety. Jej współmałżonek, znacznie wyższy i słuszniejszej budowy ciała, właśnie wyszedł z domu taszcząc cztery walizki: trzy z garderobą jego żony, jedną tylko przeznaczył na przewóz swoich dóbr. Zdaniem Ann, poruszał się o wiele za wolno. Zaczęła jeszcze bardziej poganiać męża przypominając mu, że ich lot nie jest ubezpieczony. Richard w końcu odpowiedział na docinki żony:

- Przypominam ci, że kobiety kiedyś walczyły o bycie na równi z mężczyznami. Jak widać, emancypacja się kończy, gdy trzeba taszczyć walizy. Gdyby nasi przodkowie od razu na to wpadli...

- Natomiast ja ci przypominam, że jestem w ciąży i nie mogę dźwigać- odrzekła jego ukochana z uśmiechem na ustach

Mąż również się uśmiechnął i z wysiłkiem wrzucił walizki do bagażnika. Razem wsiedli do starego garbusa i ruszyli w kierunku Belfastu. Wspominali razem spędzone trzy lata, snuli plany na przyszłość, zastanawiali się, czy odnajdą się w roli dwójki młodych rodziców. Mimo, iż ciąża była zaplanowana, oblewały ich zimne poty na myśl, że będą musieli wychować potomka. Szybko jednak przestali sobie zaprzątać głowę problemami. Skupili się na teraźniejszości. W Belfaście czekał już na nich samolot, który miał lecieć do słonecznej Hiszpanii.  Mieli tam spędzić najbliższy miesiąc, z dala od wszelkich trosk.

Mniej więcej w połowie od obrzeży miasta do lotniska, utknęli w korku.

- Miałem nadzieję, że dotrzemy bez problemów- powiedział Richard.

- Mamy jeszcze dużo czasu- stwierdziła Ann, spoglądając na zegarek.

Tkwili już w korku od piętnastu minut. Wściekła Ann zaapelowała do męża:

- Aaaargh! Nie mam zamiaru dłużej czekać! Idę!

- Dokąd?- zapytał zdziwiony mężczyzna.

- Pogonić tych patałachów!- wrzasnęła.

To było do niej podobne. Richard domyślał się, że wyniknie z tego jakaś paskudna awantura, która przedłuży postój, lecz nie zdążył jej powstrzymać. Ann w oka mgnieniu znalazła się na początku zatoru drogowego. Z furią ryknęła na kierującego pojazdem łysego Azjatę:

- RUSZ SIĘ! PRZEZ CIEBIE SPÓŹNIĘ SIĘ NA SAMOLOT!

Azjata, w normalnych warunkach, prawdopodobnie zląkłby się, słysząc  niespodziewany, głośny krzyk. On jednak tylko spojrzał na rudowłosą swymi przekrwionymi oczyma i nagle wyciągnął nóż. Ann krzyknęła głośno:

- Richaaaaard!

Później upadła na asfalt, kiedy nieznajomy dźgnął ją w brzuch.

Richard, słysząc krzyki żony, bez wahania pobiegł w jej kierunku. Był znakomitym sprinterem. Kiedy ujrzał swoją umiłowaną w kałuży krwi, ryknął niczym byk i  rzucił się w kierunku napastnika. Zaskoczony Azjata nie zdążył zareagować. Wściekły nieznajomy kopnął go z całej siły w dłoń, wytrącając mu puginał, następnie uderzył go w szczękę. Skośnooki padł nieprzytomny. Ktoś wysiadł z samochodu i zadzwonił po pogotowie. Richard pojechał karetką z ranną żoną, zapominając o swoim prześlicznym niebieskim garbusie i wakacjach w Hiszpanii.

Richard oczekiwał w szpitalu w Belfaście na informacje o swojej żonie. Nie martwił się o dziecko: wiedział, że nie przeżyło. Ogarnęła go rozpacz. Pomyślał, że ich życie nie będzie już takie samo, że ten uraz pozostanie w jego głowie aż po kres dni. Z głębokiej zadumy uwolnił go lekarz:

- Czy to pańska żona została dźgnięta przez odurzonego kokainą Azjatę?- zapytał.

Richard potwierdził. Medyk spojrzał na niego w uśmiechem na ustach:

- Jej stan jest stabilny, nic nie zagraża jej życiu.

Mężczyzna odetchnął z ulgą w duchu, jednak z jego twarzy nie zszedł grymas. Zauważył, że lekarz cały czas się uśmiecha. „Coś jeszcze musi być na rzeczy, skoro ten typek cały czas się szczerzy" – pomyślał. Doktor zaczął mówić:

- Pańskie dziecko...- nagle przerwał, zauważywszy niespokojną reakcję męża rudej awanturniczki.

- Posłuchaj mnie. Nie toleruję masochistów. Jeśli masz się śmiać ze śmierci mojego dziecka, to daj upust psychopatycznym skłonnościom tam, gdzie cię nikt nie widzi- wycedził przez zęby Richard. Lekarza jednak nie zraziła furia małżonka pacjentki:

- Dziecko przeżyło. Nóż zatrzymał się tuż przed płodem- oświadczył medyk.

Normalny człowiek rozpłakałby się ze szczęścia i nie ukrywając łez, dziękował Bogu i lekarzom. Ale nie Richard. Nie uwierzył w słowa chirurga. Musiał sprawdzić, czy to prawda. „Czy to w ogóle możliwe?"- myślał. Pobiegł do pokoju żony. Zanim został wyproszony przez policjantów, spytał Ann:

- Co z naszym dzieckiem?

Ukochana nic nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się i zaczęła płakać ze szczęścia. Dopiero wtedy uwierzył, że jednak zostanie ojcem. Usiadł przed salą żony i zaczął śpiewać „What a Wonderfull World". Znał ten utwór na pamięć pomimo, iż ostatni raz wykonywał go dla żony, gdy dowiedział się, że będzie tatą.

Richard, za radą pielęgniarki, wynajął pokój w hotelu. Przeczekał tam noc. Nic nie mogło zepsuć jego humoru, nawet telefon, w którym poinformowano go, że jego auto wywieziono na lawecie, a koszty przewozu będzie musiał ponieść on, najszczęśliwszy człowiek, jakiego nosiła Matka Ziemia. Nagle przypomniał sobie, z jakiego powodu znalazł się w garbusie razem z żoną, ponad 100 kilometrów od domu. Myśląc o wycieczce, zasnął.

O piątej nad ranem zbudził go telefon. Półprzytomny mężczyzna bezwiednie wziął komórkę w dłoń i odebrał. To dzwoniła jego żona. Uśmiechając się, nacisnął zieloną słuchawkę i usłyszał:

- Kochanie, przyjedź natychmiast. To bardzo pilne- w głosie Ann słychać było niepokój.

- Już pędzę- odpowiedział.

Hotel znajdował się pół kilometra od szpitala. Po chwili Richard był już przy swej miłości.

- Co się stało?- zapytał.

- Ktoś tu był. Próbował wejść do pokoju. Policja mówiła, że był uzbrojony- odpowiedziała Ann ze łzami w oczach.

- Na szczęście nic ci nie jest. A co z tym człowiekiem?

- Policjanci zastrzelili go, gdy próbował się tu dostać-odrzekła kobieta. –Na szyi miał bliznę w kształcie jakiegoś ptaka, chyba sępa.

- Czego on mógł od ciebie chcieć?- zapytał coraz bardziej niepokojący się Richard.

- Nie wiem!- nagle wybuchła jego żona. –Może to jakiś wspólnik tego naćpanego Azjaty, może jakiś przestępca...    O Boże, kochanie, wracajmy jak najprędzej do Ballycaste.

- Pani Denver, śledczy chciałby zadać pani kilka pytań- usłyszało młode małżeństwo.

- Poczekam na korytarzu- zapewnił małżonek Ann.

Przesłuchanie trwało godzinę. Richard zdążył skrócić długość swoich paznokci o połowę za pomocą zębów. Po tym czasie, śledczy wyszedł z sali.  Richard usłyszał ciche łkanie narzeczonej. Zlękniony, objął ją i zapytał, co ją tak zasmuciło. Usłyszał coś, co zbiło go z nóg:

- Richard... On...  To jakaś sekta... Będą chcieli...- Ann co chwilę dostawała ataki spazmatycznego płaczu.

- Co? Co będą chcieli?- zapytał spokojnym głosem jej mąż,  aby trochę ją uciszyć.

- Zabić nasze dziecko...- wyszeptała i zaczęła głośno szlochać.

Richard zaniemówił. Spojrzał przez okno i utkwił wzrok na matce z niemowlęciem, spacerującą pobliskim parkiem. Nie mógł dopuścić do śmierci swojego dziecka. Postanowił, że zrobi wszystko, aby je ocalić, niezależnie od konsekwencji. Przytulił Ann i uspokajał ją całe popołudnie, aż ta, wyczerpana, usnęła. Wrócił na korytarz, usiadł na krzesło i zasnął.

Rankiem zbudził go policjant, mówiąc:

- Panie Denver! Ktoś do pana i pańskiej żony!

Szybko wstał i ruszył na spotkanie osobnikowi w czarnej sukni. Widok ten był zaskakujący, ponieważ nikt nie wiedział, czego ksiądz szuka w szpitalu.

- Witam pana- podjął dialog nieznajomy w habicie. –Nazywam się Jose Rylski. Jestem parapsychologiem, zajmującym się badaniem śladów okultyzmu i różnych sekt.  Wysłano mnie, abym Państwu pomógł. Mamy pewne podejrzenia, że w przyszłości Państwa dziecko może paść ofiarą jakiejś kasty.

- Pewnie, moje dziecko chcą zabić Illuminati- burknął Richard.

- Aż tak źle nie jest- odparł niezrażony Jose.

-Ma pan ciekawe nazwisko, ojcze Rylski- zauważyła Ann.

- Jestem z pochodzenia Polakiem- stwierdził ksiądz. –Nie o tym jednak przyszedłem porozmawiać. Chcę uświadomić wam, co grozi dziecku. Dwa dni temu do sali próbował się dostać jakiś mężczyzna z blizną w kształcie sępa. Był to auditor zakonu Insensibiliter, co po łacińsku znaczy tyle, co „Niedostrzegalni". Ugrupowanie to powstało w XII w. Kasta ta wierzy w dwóch bogów: bóstwo życia Raula i bóstwo śmierci Mora. Jeśli człowiek w jakiś niewytłumaczalny sposób oszuka śmierć, ich zadaniem jest dokończenie dzieła Mory. Według ich religii, oszukiwanie boga jest zbrodnią. Nie można ich powstrzymać. Wasze dziecko będzie musiało się ukrywać do końca życia.

- Czy nie ma jakiegoś sposobu na uratowanie maleństwa?- zapytała Ann.

- Możliwe, że jest rozwiązanie. Niejaki Izaak Burton, w XV w. opublikował „Dziennik Zabójcy". Był on Insensibiliter, lecz postanowił od nich odejść. Przed śmiercią spisał wszystkie informacje o kaście w dzienniku. Jedyny egzemplarz znajduję się w Brytyjskiej Bibliotece, w Londynie.

- W takim razie jadę tam- oznajmił od razu Richard.

- To nie takie proste- zaoponował Jose. –W Londynie znajduje się siedziba tych sekciarzy. Nawet w komisariacie nie mógłbyś czuć się bezpiecznie. Oni dopadną cię wszędzie: poczynając od publicznej toalety, kończąc na opancerzonym bunkrze rodem z ZSRR. Lecz jeśli jesteś zdecydowany, zabierzemy się tam razem.

- Ksiądz zostaje- powiedział spokojnym głosem Richard. –Ktoś musi pilnować Ann.

- Dam sobie radę!- nagle wybuchła Ann. –Nie jestem dzieckiem!

- Ale... - zaczął jej mąż.

Nie było jednak dane mu skończyć. Żona posłała mu mordercze spojrzenie, ucinając dalszą dyskusję. Tacy już byli: Ann, choć drobna, potrafiła wystraszyć krzykiem niejednego, a Richard, choć muskularny i wysoki, nie miał nic do dodania, gdy jego ukochana wrzeszczała na niego.

- Jak chcesz wrócić do domu?- zapytał.

- Odbiorę garbusa z parkingu- odparła, wciąż nieco rozjuszona.

Richard niepewnie spojrzał na księdza, ten jednak kiwnął tylko głową. Zrezygnowany, przystał na warunki żony i księdza.

Następnego dnia byli już w Londynie. Ponieważ trzeba było działać szybko, dostali się tam samolotem. Bez trudu znaleźli bibliotekę. Niestety, była zamknięta z powodu renowacji. Zdesperowany Richard nie chciał czekać dwóch tygodni na otwarcie. Postanowił, że włamie się do biblioteki w nocy.

- To zły pomysł, dziecko- Jose próbował mu przemówić do rozsądku.

Richard, nie chcąc angażować księdza w przestępstwo, nocą, samotnie wszedł szybem wentylacyjnym do biblioteki. Można ją najtrafniej opisać jednym słowem: potężna. Niemożliwością było znalezienie tam poszukiwanej książki, zwłaszcza że istniał tylko jeden egzemplarz. Lecz „Dziennik Zabójcy" był bardzo charakterystyczny. Okładka była czarna, litery grawerowane kolorem srebrnym, czerwone ornamenty przy rogach okładki. W trakcie jego poszukiwań, nagle do biblioteki wszedł strażnik, zaniepokojony tajemniczymi dźwiękami. Zobaczywszy Richarda, zapytał:

- Kim ty jesteś?

- Nie sypnij mnie, to moje dziecko może nie umrze- odpowiedział tajemniczy nieznajomy buszujący po książkach.

Strażnik nie rozumiał, o co chodzi, lecz chwilę później uśmiechnął się i wyciągnął srebrną katanę. Ruszył biegiem w kierunku Richarda. Ten, zaskoczony przebiegiem wydarzeń, spadł z drabiny, na której szukał książki. Wylądował na podłodze, łamiąc lewą rękę, lecz strażnik był w gorszej sytuacji. Drabina spadła wprost na niego, uśmiercając biedaka na miejscu. Obolały Richard wstał i zauważył, że za pasem niedoszłego napastnika jest książka, której szukał. Nagle ogarnął go strach. Musiał coś sprawdzić. Przewrócił prawą ręką drabinę i obrócił trupa na plecy. Ujrzał bliznę w kształcie sępa. To był Insensibiliter.  A on, Richard Denver, zabił go. Przerażony, wyszedł głównym, niepilnowanym już wyjściem.

Udał się do noclegowni, w której czekał zaniepokojony Rylski. Po krótkiej konfrontacji słownej przejrzeli dziennik. W ciągu jednej nocy poznali wszystkie tajemnice Niedostrzegalnych. Ofiary zabijali za pomocą srebrnej katany, choć gustowali również w broni palnej, w czasie pełni księżyca wysyłali tzw. venatores, którzy polowali na najgroźniejsze cele, takie jak prezydenci, czy weterani wojenni. Mieli swe siedziby w każdym kraju, ich główną siedzibą był Corfe Castle. Aby odnaleźć ich siedzibę, należało poszukać fresku przedstawiającego sępa, a następnie kierować się na zachód. Znaleźli również to, czego szukali. Istniały cztery sposoby na uratowanie celu: musiał on zostać Insensibiliter, zabić przywódcę kasty, udowodnić, że nie oszukał śmierci lub poświecić czyjeś  życie za swoje własne. Pierwsze dwa były oczywiście niemożliwe do spełnienia przez płód mający osiem miesięcy, odnalezienie dobrowolnego męczennika było równie nierealne, jednak przekonanie zabójców, że się mylą, było możliwe, choć szalone.

Jose wydawał się być niepocieszony, podobnie jak Richard. Jednak ten pierwszy nie miał dzieci ani żony. Jednak Denver postanowił, że najpierw wyleczy złamaną rękę. Po trzech tygodniach ruszył do miejsca, gdzie swą siedzibę mieli Insensibiliter: do Corfe Castle. Z pozoru romantyczne ruiny skrywały morderców szkolonych z pokolenia na pokolenie. Po długich poszukiwaniach, na jednej z najgorzej zachowanych ścian, znaleźli wymalowaną podobiznę sępa. Biorąc za kompas pień porośnięty mchem, bez trudu określili kierunek zachodni i tam też się udali. Natrafili na jaskinię. Wyglądała tak, jakby ktoś usilnie chciał ją ukryć przed innymi, lecz zrobił to wyjątkowo nieudolnie. Weszli tam, oświetlając drogę latarką. Na szczęście, jaskinia nie rozdzielała się na żadne odnogi. Po około pięciu minut dotarli do końca tunelu. Zaczęli się rozglądać, aż nagle podłoga się osunęła, a oni spadli w dół do podziemnego jeziorka.  Było ono dość głębokie. Jose nie umiał pływać, lecz dzięki interwencji Richarda, nic mu się nie stało. Gdy wyszli z wody, natychmiast otoczyła ich szóstka auditore. Nie fatygowali się oni nawet wyciągnąć katany. Spojrzeli na nich z kpiącym uśmiechem i zaczęli błyskawicznie się wspinać po ścianach jaskini. Nagle Ryski zauważył, że jaskinia, w której się znaleźli, wyglądem przypomina arenę rodem z czasów gladiatorów. Złudzenie to przywodził również fakt, że ponad nimi  były wydrążone długie tunele, które jednak bardziej przypominały widownię. Klimatu dopełnili również widzowie, którymi byli Insensibiliter, skandujący dwa słowa: Mortem i Jaaqub.

- Co to Mortem? I o jakiego Jakuba chodzi?- spytał się Rylskiego Richard.

- Mortem po łacińsku oznacza śmierć. Jaaqub po hebrajsku znaczy tyle, co „ten, którego Bóg ochrania"- odparł zlękniony ksiądz.

- Dla mojego dziecka zrobię wszystko- odparł Richard z determinacją w głosie. –Jose, zapytaj się ich, proszę, kim jest ich Jakub- szepnął księdzu do ucha.

- Quis Jaaqub?- krzyknął Rylski.

- Hic est Jaaqub- usłyszeli zza pleców.

Gdy się obrócili, ujrzeli dwumetrowego człowieka o aparycji zapaśnika z tą różnicą, że dzierżył w dłoniach potężną srebrną katanę i nosił czarną, bogato grawerowaną i wysadzaną klejnotami zbroję. Nie nosił hełmu i cały czas się szczerzył, ukazując liczne braki w swym uzębieniu. Miał długie, tłuste, posklejane włosy, które sięgały mu do ramion. Wtem, z widowni, ktoś zakrzyknął:

- Incipe!

- Zaczyna się- bąknął Rylski

Z widowni zrzucono dwa nagie miecze,  na wzór ostrzy, którymi posługiwali się europejscy rycerze: niegodnym byłby fakt, że osoby poza kastą dzierżą katany. Wyglądały bardzo oryginalnie: pokrywała je rdza i wydawało się, że wystarczy tylko jedno uderzenie w zbroję, aby pękły. Zirytowani Richard i Jose zaczęli krzyczeć na sekciarzy, aby ci dali im chociaż broń, która nadaje się do użytku. Ci jednak zignorowali dezaprobatę początkujących gladiatorów. Zaczęli zagrzewać swojego zawodnika do walki, bezustannie skandując jego imię. Zrezygnowany Richard chwycił miecze w dłonie.

- Odsuń się - powiedział do księdza.

Jose nie mógł uwierzyć w taką przemianę wewnętrzną tego człowieka. Ann opowiadała mu, że jest on osobą rozsądną, stroniącą od kłopotów. Teraz przed Rylskim stał zdeterminowany wojownik, walczący o życie swojego  dziecka. Człowiek, który bez wahania jest w stanie poświęcić swoje życie.

- To venatores- zauważył ksiądz.

- Odsuniesz się w końcu?!- krzyknął Richard.

Jose, który wyczuł w jego głosie determinację, odsunął się. Wyciągnął z kieszeni przemoknięty różaniec i zaczął się modlić w duchu.

Tymczasem Jaaqub zaatakował przeciwnika, wyskakując w niebo i próbując zabić go już w pierwszym starciu. Tak jak myślał Richard, nie miał do czynienia z osobą inteligentną. Szybkim ruchem odsunął się na bok, pozwalając broni spokojnie opaść. Potężny Insensibiliter próbował zaskoczyć przeciwnika, lecz ten stał obok jego miecza, kpiąco się uśmiechając. Nie potrzebna mu była większa zachęta. Z głośnym wrzaskiem na ustach zakręcił młyńca w powietrzu i ciął przeciwnika na wysokości pasa. Zabiłby go, gdyby ten nie stał dwa kroki dalej i nie śmiał się do rozpuku. W rzeczywistości robak strachu wiercił mu potężną dziurę w brzuchu, lecz chciał rozjuszyć zabójcę, aby ten podejmował zbyt pochopne działania. Jak na razie jego plan sprawdzał się w stu procentach. Po każdym nieudanym ciosie Jaaqub był coraz bardziej wściekły. Jego uderzenia stawały się szybsze, lecz mniej finezyjne. Teraz Richard niemalże tańczył, unikając ciosów, przy okazji drwiąc z pokaźnej tuszy rywala. Mniejsza z tym, że łacinnik nie rozumiał nic z siarczystych przekleństw. Drażnił go jedynie ton, w jakim je wypowiadał. Postanowił, że szybko zakończy tę walkę. Unikając ciosów, Richard zbliżał się do ściany. Jaaqub, zauważywszy ten fakt, uderzał coraz szybciej. Richard zauważył to samo dopiero, gdy dotknął plecami muru. Potężny venatores stał nad nim, śmiejąc się głośno. Wzniósł miecz do ostatecznego ciosu. Gdy broń opadała, Jose zasłonił oczy. Richard podjął wtedy próbę ratowania swojego życia. Przeturlał się pod nogami napastnika, błyskawicznie obrócił i zanim szabla jego rywala do końca opadł na ziemię, wskoczył mu na plecy. Pochwycił lewą ręką jego szyję. Jaaqub znajdował się w dramatycznej sytuacji, ponieważ jego katana złamała się przy uderzeniu w ścianę. Wyrzucił ją i postanowił, że zrzuci natrętnego wroga ze swoich pleców. Na tym jednak się skończyło. Richard, rycząc głośno, wbił miecz w kolczugę na plecach wroga. Jego zbroja z tyłu była mniej chroniona, aby dawać swobodę ruchów. Zszokowany Jaaqub krzyknął z bólu, lecz sekundę później Denver dokończył swoje dzieło, przebijając łacinnikowi kark. Martwe ciało najlepszego venatores, Insensibiliter Jaaquba Ar'Khasha, upadło na ziemię z hukiem. Jose przecierał oczy ze zdumienia, lecz w duchu dziękował Bogu za tak fortunne dla niego zakończenie pojedynku. Richard wyciągnął miecze z trupa i spojrzał na tłum, uśmiechając się. Był to naprawdę straszny widok: umięśniony mężczyzna z zakrwawioną twarzą, trzyma dwa nagie miecze ubroczone osoką i na dodatek się szczerzy. Nagle, z widowni zeskoczył szczupły mężczyzna z kapturem na głowie. Podszedł do Richarda i powiedział:

- Wypadało by ci pogratulować, ale straciłem swojego najlepszego człowieka. Cóż, ja coś straciłem, ty coś zyskałeś- oświadczył nieznajomy.

- Ty znasz ang... Przepraszam, to dość głupie pytanie- wtrącił Jose, lecz jak słusznie zauważył, niepotrzebnie.

- Przeżyłeś walkę z jednym z najlepszych szermierzy na całym świecie, pomijając nasze dziesięcioletnie szkolenie. Jestem pod dużym wrażeniem- powiedział mężczyzna.

- Tak, ale kim jesteś?- zapytał Richard.

- Jestem Maxime Insensibiliter, George Taurus. Ale wydaje mi się, że mnie znasz- rzekł, odsłaniając kaptur.

Richard nie dowierzał własnym oczom. Przed nim stał strażnik Brytyjskiej Biblioteki. Ten, na którego spadła drabina. Co prawda, gdy ostatni raz go widział, jego twarz oświetlał jedynie blask księżyca, lecz to z całą pewnością był on.

- Jakim cudem przeżyłeś?- zapytał się Richard.

- Potrzeba czegoś więcej, abym opuścił ten świat- zauważył George.

- Dlaczego twoi ludzie nie próbowali cię zabić?- zauważył Jose.

- Cóż, szczerze mówiąc, próbowali. Dwudziestu z nich rozkoszuje się zapachem kwiatów nagrobnych- odpowiedział George, pozwalając sobie na kpiący uśmieszek.

- Jak zapewne się domyślasz, nie przyszedłem tu w celach towarzyskich- szybko uciął rozwijającą się konwersację  Richard.

- Racja. Jako zwycięzca możesz sobie życzyć co tylko zechcesz- uznał mistrz Niedostrzegalnych.

- Daj spokój mojemu dziecku- wycedził chłodno triumfator.

George niespokojnie zaczął przechadzać się po arenie. Był wyraźnie podminowany. Z jednej strony, Richard swą walecznością zapewnił dziecku „odkupienie". Z drugiej zaś, po śmierci Raul i Mora rozliczą go z dobrych i złych uczynków. Za oszczędzenie celu, który oszukał śmierć, kara była nieznana, lecz z pewnością niewyobrażalnie okrutna, zwłaszcza, jeśli takiego zaniedbania dopuścił się sam Maxime Insensibiliter. Poza tym, George również żył tylko dzięki temu, że oszukał śmierć. Ten argument przeważył. Podjął decyzję. Obrócił się w stronę dwójki „gości" i przez chwilę milczał. Chwilę później powiedział:

- Dobrze. Oczyścimy twojego potomka. Możesz odejść.

- Jaką mam pewność, że mnie nie okłamiesz?- zapytał Richard.

- Przysięgam na istnienie Raula i Mory- odrzekł George, krzyżując ręce na piersi.

- Dobrze. Jak stąd wyjść?- spytał Jose.

- Moi ludzie zaprowadzą was do wyjścia.

Przybysze powoli ruszyli w kierunku bramy, jednak zatrzymał ich maxime.

- Nie dam rady poinformować ludzi, których wysłałem do pozbycia się dziecka. Będziesz musiał ich zabić.

- Ilu ich posłałeś?- zapytał Jose.

- Pięciu, z czego jednego zabiła policja.

- W takim razie pozwól, że zachowam miecze, którymi zabiłem Jaaquba- odrzekł Richard.

- Tak się stanie- zgodził się George.

Prowadzeni przez dwójkę auditore Richard i Jose w milczeniu kierowali się w stronę wyjścia. Co jakiś czas uśmiechali się do siebie na myśl o niedawnych przygodach. W końcu dostrzegli wyjście. Insensibiliter opuścili ich i wrócili do swej bazy głównej. Richard zakrzyknął radośnie. Udało mu się ocalić dziecko. Jednocześnie sobie uświadomił, że czwórka Insensibiliter wciąż zagraża życiu maleństwa. Szybko udali się do Londynu, następnie do Londynu i samolotem do Belfastu, dalej stopem aż do Ballycaste. Jose postanowił, że nie opuści przyjaciela i pojedzie z nim do rodzinnego domu. Zauważywszy Insensibiliter, ukryli się w krzakach. Dwójka z nich wyciągnęła Ann z domu, jeden z nich szlifował sztylet a ostatni rozpalał świece i ułożył je na rogach figury usypanej z popiołu przypominającej pentagram. Richard chciał od razu rzucić się na nich, lecz uznał, że warto było zaczekać na odpowiednią chwilę. Przywiązali oni Ann do dziwnej konstrukcji przypominającej średniowieczne narzędzie tortur do rozciągania kończyn. Trójka z nich zaczęła żałośnie zawodzić. Dzierżący sztylet auditor zaczął mówić:

- Moro! Poświęcamy ci oto człowieka, który oszukał cię!  W zaistniałej sytuacji niezbędna będzie również druga ofiara z dorosłej kobiety, która nosi w łonie zbrodniarza! Przyjmij ich tedy, Pani!

Richard wpadł na genialny plan. Jose wszedł na dach i zakrzyknął:

- Sprzeciwiam się!

Zdezorientowani zabójcy zaczęli się rozglądać. Jeden z nich zakrzyknął:

- Kimże ty jesteś, ażeby przerywać nasze najświętsze rytuały?

- Jam jest Raul! Wypuście tą niewiastę!

Insensibiliter nie byli przygotowani na taką informację.  Nie mógł być to nikt obcy, ponieważ tylko wtajemniczeni znali imiona bóstw. Żaden z ich towarzyszy nie ośmieliłby się naśladować boga. Uznali zatem, że to najprawdziwszy bóg życia  Raul. Jednak Ann rozpoznała głos ojca Rylskiego i uśmiechnęła się.

Richard wyczuł swój moment. Wiedział, że Jose nie będzie w stanie trzymać długo zabójców w szachu. Zresztą mąż rudej nie miał ochoty na pokojowe zakończenie. Pragnął krwi tych osób. Wyskoczył z krzaków i kopnął najbliżej znajdującego się auditore w plecy. Ten, poleciał na towarzysza z nożem, który niepotrzebnie obrócił się, słysząc hałas. Jego przyjaciel nadział się na nóż rytualny, ginąc na miejscu. Wściekły nożownik ruszył w kierunku napastnika, jednak sztyletu używał tylko do zabójstw, nie do walki, dzięki czemu Richard zyskał znaczącą przewagę. Ciął go najpierw w nadgarstek, wytrącając mu broń, a następnie pchnął do w brzuch oboma klingami. Trzeci próbował zajść Richarda zza pleców, jednak Ann ostrzegła męża o napastniku. Ten, zaalarmowany, wykonał pchnięcie przez ramię za plecy, godząc Niedostrzegalnego w klatką piersiową. Czwarty, uznawszy, że nie ma szans, zaczął uciekać. Udałoby mu się, gdyby nie pewien drobny szczegół. Potknął się o rękę martwego przyjaciela i upadł na ziemię, lecz nie dane było mu podnieść się. Richard z prędkością atakującego męża doskoczył do uciekiniera i wbił mu oba miecze w plecy, aż po samą rękojeść. Szybko wyciągnął je i rozciął więzy, którymi przywiązano Ann. Ta, ze łzami w oczach, rzuciła się na niego. Richard Również płakał, tyle że ze szczęścia. Tak niewiele brakowało, a wróciłby do domu i zastałby martwą żonę i dziecko. Już nic nie mogło im zagrozić. Ksiądz Jose Rylski zszedł z dachu. Zobaczywszy małżonków, uśmiechnął się. Nagle wpadł na szalony pomysł:

- Czy Bóg związał wasz los do śmierci?- zapytał.

- Nie?- odrzekli zaskoczeni.

- Mam bardzo ambitny pomysł- powiedział, uśmiechając się.

Ann Denver I Richard Denver zostali połączeni węzłem małżeńskim 1 sierpnia 2006 roku, w Ballycaste. Nie było żadnych gości. Sceneria do ślubu była wprost idealna: brak ludzi, jedzenia, cztery trupy przed domem i zakrwawiony małżonek. Jose zakupił działkę przy ich domu, porzucając Belfast. Tydzień później Denverowie zostali rodzicami  Georga, nazwanego, choć to może wydać się dziwne, ku czci Taurusa, Maxime Insensibiliter, który „oczyścił" ich dziecko. Cała czwórka żyła długo i szczęśliwie, bez kontaktu z kastą Niedostrzegalnych.

Czego chcieć więcej?


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
czwartek, 30 kwiecień 2015 11:54

Kamil Kaźmierczak - Okiem Ziemianina

Obudziłem się w środku nocy z nieznośnym bólem głowy i niewypowiedzianym, przenikliwym poczuciem. Poczuciem, że śpię w nie swoim mieszkaniu na nie swoim łóżku.

Spojrzałem na zegarek usadowiony na szafce nocnej. Wskazywał na 1:31. Rozejrzałem się dalej w głąb pomieszczenia, które przed momentem uznałem i chyba nadal uznaję za obce. Blada poświata przedostaje się przez szczelnie zaciągnięte, tworzące zwartą barykadę przed światłem żaluzje. W pokoju panuje więc nieprzenikniona ciemność.

Po dłuższym wpatrywaniu się, udaje mi się dostrzec kontury umeblowania. Widzę skraj łoża, po prawicy wspomniany stolik, przed nim krzesło, a na nim ubrania rozrzucone bezładnie. Naprzeciwko stoi szafa z lustrem. W jego tafli odbija się mrok, kreuje nieprzyjemne wrażenie bezkresności, jakby otulił mnie zewsząd.

Odetchnąłem z ulgą i mówię po cichu, że to mój dom, moja sypialnia i moje cholerne łóżko. Usiłowałem wmówić sobie to wszystko, znaleźć punkt zaczepienia, cokolwiek, byle nie popaść w jakiś chory, wyimaginowany obłęd. Doszedłem do pewnego wniosku - to stęchłe, nieświeże powietrze stało się winowajcą niewytłumaczalnego popłochu w mym umyśle. Ale w powietrzu dało się wyczuć coś jeszcze, coś nieokreślonego i niepokojącego.

Leżę z otwartymi oczami w kompletnej ciszy i nasłuchuję nie wiadomo czego. Uświadamiam sobie nagle, że w pokoju obok gra telewizor. Słyszę dobywające się z niego dźwięki.

Panika stopniowo ustępuje, a ja coraz usilniej staram się znaleźć sens w moim nagłym i niespodziewanym wybudzeniu. Zawsze byłem człowiekiem śpiącym snem grobowym, umarlaka rzekłbym dosadnie. Przynajmniej tak mi się w tej chwili wydaje, w tym stanie nie mogę stwierdzić niczego ze stuprocentową pewnością. Wszelkie próby wrócenia pamięcią do podobnych wydarzeń z przeszłości kończą się niepowodzeniem. Wspomnienia stały się rozmyte, tworzą papkę, chaotyczny zlepek, z którego nie potrafię wyciągnąć niczego konkretnego. Co się ze mną dzieje do licha, myślę sobie w duchu.

...to bezprecedensowy atak na skalę globalną...

To ten rozsadzający czaszkę ucisk, to on miesza mi w głowie. Nigdy raczej nie miałem problemów z migrenami, choć nie umiem zrewidować tego stwierdzenia. Wyobrażam sobie jednak, bo przecież tego nie wiem, że ten ból jest po stokroć gorszy od najgorszej migreny, jaka kiedykolwiek komukolwiek się przytrafiła. Pod kopułą wyczuwam pulsujące, punktowe łupanie, rozprzestrzeniające się paroksyzmem bólu po całym wnętrzu. Dotykam skroni oraz czoła i nie czuję nic, żadnych objawów cierpienia. Przeszywające kłucie rozchodzi się wewnątrz, jakby ktoś zostawił tam w środku kilka żarzących się węgielków. Przypominam sobie, że gdzieś w łazience musi być jakaś uśmierzająca cierpienie, przynosząca tak mi teraz potrzebne ukojenie pastylka. Dlatego postanawiam zwlec się z łóżka.

...nie ustaliliśmy jeszcze, kto nas zaatakował...

Stawiam stopy na dywan, wstaje i wlokę się po omacku w kierunku łazienki. Uderzam się w palec u prawej stopy i klnę na zasrany stolik. Dlaczego, do kurwy nędzy, stoi on tak blisko łoża? Czyż nie przesuwałem go wcześniej? Nie poprawiałem go już setki razy? Szuram prawą stopą i o mało nie przewracam się, natrafiając na krzesło. W tym mieszkaniu nic do siebie nie pasuje, meble tutaj dosłownie walają się, tworząc nieprzyjemną, zdradziecką przeszkodę. Po raz kolejny przychodzi mi odgonić próbę kwestionowania tego, gdzie się znajduję.

... świat płonie...

Czy wczoraj byłem na jakiejś ostrej popijawie i wylądowałem w czyimś apartamencie? Przepędzam tę myśl energicznym machnięciem ręki, choć nic z poprzedniej nocy nie pamiętam. Z drugiej strony musiałbym przeleżeć absolutnie sam w obcym łóżku kilkanaście godzin. A może kogoś zamordowałem i upchnąłem jej/jego ciało w lodówce lub pralce? Parsknąłem i szybko przegoniłem tę niedorzeczną refleksję. Trafiłem w końcu na drzwi. Wchodzę do łazienki i zapalam światło. Podskórnie czuję, że jestem w niej pierwszy raz w życiu.

Zerkam ostrożnie, czy pod prysznicem rzeczywiście nie ma nikogo nieproszonego i od jakiegoś czasu sztywnego. Pusto. Podchodzę do umywalki i spoglądam w lusterko. Patrzę na swoją udręczoną twarz. Nie jest to widok ciekawy. Zmierzwione i chaotycznie ułożone włosy, zakole coraz bardziej ujawniające się z prawej strony czoła, moja pożal się Boże czupryna, mętny wzrok i podkrążone oczy, a na dokładkę parę zmarszczek.

... prosimy wszystkich o pozostanie w domach, na ulicach nie jest bezpiecznie, powtarzam – na ulicach nie jest bezpiecznie...

Otwieram szafeczkę koło umywalki i poszukuję nerwowo tabletki. Irytacja rośnie z każdą sekundą, co tylko wzmaga ból. Wreszcie! Wreszcie ją odszukuję. Leży samotna między szczoteczką a pastą do zębów. Przełykam bez zastanowienia i uśmiecham się do siebie. Nalewam wody do szklanki, którą biorę ze sobą. Zostawiam zapaloną lampkę nad umywalką po to, by nie wywinąć orła wracając do legowiska. Kładę się, czekam na ukojenie, jakie ma przynieść sen, gdy przez żaluzje przebija się nienaturalnie, przeraźliwie jasny blask wzmacniany dodatkowo kilkunastosekundowymi, następującymi jeden po drugim rozbłyskami.

Ociągam się, ale w końcu wstaję. Kroczę przed siebie niechętnie i powolnie. Nie chce mi się rozwijać żaluzji, więc kieruję się do sąsiedniego pokoju, pokoju dziennego zdaje się. Zbliżam się do południowej ściany mojego apartamentu w całości wyłożonej szybami. Stanowi jedno wielgachne okno. Okno na świat, a przynajmniej ten pobliski światek, gdyż z dziesiątego piętra widać naprawdę sporo.

W pierwszej chwili mój wzrok przyciąga to, co dzieje się w oddali, w pobliżu centrum miasta. Oczom niedowierzam, kiedy spostrzegam ogień, wybuchy i potężny słup niezidentyfikowanego światła płynącego bezpośrednio z zachmurzonego nieba. To dziwne, ten drugi plan, ta sceneria rodem z jakiejś bitwy, pochłonęła moją uwagę na tyle, że w ogóle nie zainteresowałem się wydarzeniami rozgrywającymi się na planie pierwszym.

Podążam więc wzrokiem z bezkresnej oddali coraz bliżej i bliżej w kierunku zamieszkanego przeze mnie budynku. Widzę okalające mój dom i tworzące usytuowane na skraju wielkiej metropolii osiedle. Okoliczne budowle pozostają nietknięte. Większość z nich mieni się tysiącem świateł płynących z mieszkań. W środku niektórych z nich uchwyciłem jakiś ruch, niecodzienne zbiorowisko ludzi, jakby organizowano huczną imprezę. Ale jest tam też coś jeszcze innego, nieprzypominającego Ziemian w żaden sposób. Ich kształty rysują nietypowe cienie.

Zaniepokojony spoglądam wzdłuż pobliskich ulic. Po lewej stronie i dalej na wschód rozciąga się park, nie dostrzegam tam nic, rejestruję tylko drzewa, zieleń i bezlitosny mrok. Po prawej stronie znajduje się skrzyżowanie. Sygnalizacja świetlna działa, lecz o tej porze próżno szukać aut. Gapię się na chodnik i wypatruję jakiegokolwiek świadectwa życia. W końcu ujrzałem mężczyznę. Idzie bezstresowo, więc to chyba ja po prostu oszalałem. To, co jednak początkowo wydawało mi się nieco przyspieszonym chodem, okazuje się szaleńczym biegiem. Starszy, pod pięćdziesiątkę facet pędzi na łeb na szyję przed siebie niczym sprinter, którego naczelnym celem stała się ucieczka przed czymś niepojętym.

Coś nie z tego świata dopada go w połowie drogi od skrzyżowania i zaciąga pod drzewa. To wszystko przekracza zdecydowanie moje możliwości percepcyjne. Strach i tajemniczość potęguje dodatkowo wszechobecna ciemność. Na drugim końcu parku pod latarnią zauważam wzmożoną krzątaninę. Idę po telefon komórkowy i wykorzystuję zoom we wbudowanym aparacie, ponieważ nie potrafię dojrzeć szczegółów. Zanim rozpocznę dalszą obserwację, upewniam się czy drzwi są zamknięte i wyłączam telewizor, ponieważ słychać w nim już wyłącznie trzaski i piski. Nie próbuję nawet wzywać pomocy, bo sygnał w telefonie milczy, a Internetu po prostu nie ma.

Czuję się jak główny bohater dreszczowca Hitchcocka „Okno na podwórze" z tą różnicą, że ja przyglądam się osiedlu i widzę oprawców z krainy grozy. To, co dosięgam wzrokiem, wprawia mnie w taki stan, że muszę usiąść. Przysuwam fotel, siadam i ponownie zerkam. Obok latarni spostrzegam maszynę wielkości miejskiego autobusu, ciągniętą przez ogromnego, przerośniętego kraba. Cały pokryty jest łuskami, a odnóża kończą szpiczaste ostrza.

W pewnym momencie krab przestaje wlec ustrojstwo i rzuca się na pojmanego przez jakąś istotę, widzianego przeze mnie nieco wcześniej przechodnia. Jednym sprawnym cięciem pozbawia go głowy, dobiera się do jej wnętrza, jakby rozbijał łupinę orzecha i pałaszuje mózg. W tym czasie kolejne jego kopyta wrzucają zdekapitowane ciało do maszyny, która zaczyna wibrować, a następnie wypluwać z jedynego otworu jaki posiada krew oraz przemielone resztki mężczyzny.

Do piekielnej maszynki, niby sokowirówki, podbiegają pozostałe bestie. Mimo iż zbiera mnie na wymioty, oglądam ten gabinet osobliwości z otwartymi ustami. W czerwonej brei kąpie się i pożera zmielone mięso coś włochatego i kulfoniastego. Jego nieregularne kształty oraz chwiejny krok mogą śmieszyć. Przypomina Alfa, postać z popularnego w Stanach Zjednoczonych w latach osiemdziesiątych serialu komediowego. Ten zamiast karykaturalnego nochala ma jednak karykaturalnie długą, zwiniętą w rulonik trąbę. Rozwija ją i wącha krew oraz szczątki. Spazmatycznie miota się przy tym, będąc w czymś w rodzaju ekstazy.

Koło włochacza przesuwa się stworzenie podobne do stonogi, tyle że z tysiącem, giętkich nóżek, ślepiami wirującymi w każdym możliwym kierunku oraz dwoma pojedynczymi, grubymi wąsami prawdopodobnie rejestrującymi drgania. Inne monstrum majstruje przy machinie. To z kolei wygląda jak żywcem wyciągnięte z filmu Tima Burtona „Marsjanie atakują". Mały ludzik w srebrnym skafandrze, z przeszklonym kaskiem i głową w barwie zgniłej zieleni. Jest jeszcze coś, co ciężko dostrzec. Humanoidalna sylwetka, smolista skóra, jaskrawe, świdrujące gały i paszcza z niezliczoną ilością czerwonych zębów. Przemyka niczym cień, nie da się go ujrzeć w pełnej krasie, bo celowo wybiera miejsca zacienione, pozbawione jakiegokolwiek oświetlenia.

Obserwację zakłócają nagłe wstrząsy. Słyszę donośne dudnienie, szyby w moim apartamencie trzęsą się, jakby miały zaraz wypaść. Na sąsiednich budynkach spostrzegam wyrośnięte pająki. Pełzają po nich i zaglądają swoimi wydłużonymi, peryskopowymi oczyskami do mieszkań. Stoję tak i patrzę jak urzeczony. Najgorszy koszmar z mojego dzieciństwa właśnie się ziścił, gigantyczne pajęczaki podbijają świat.

Trochę się dziwię, bo to jedyne obecnie wspomnienie, które wraca do mnie zupełnie wyraźnie, jak żywe. Przywołuję lata młodości i obraz dziadka rozprawiającego o monstrualnych pająkach śpiących w głębinach mórz, w każdej chwili gotowych do przebudzenia. Ich pobratymców zdaniem dziadka powinienem szukać za szafami, w niedostępnych dla oczu zakamarkach. Teraz nie muszę zaglądać za szafę, horror mam przed sobą.

W porę udaje mi się ocknąć i gnam na złamanie karku, by pogasić wszelkie źródła światła. W ostatniej chwili chowam się. Przypatruję się, jak maszkara lezie po szklistej tafli, zatrzymuje i zbliża do szyby kilkanaście swoich ślepi. Lustrują pomieszczenie niezależnie od siebie, ustawiają się pod różnymi kątami i wypatrują oznak jakiegokolwiek ruchu. Dławi mnie niezdrowa ciekawość, czy gdyby takiego delikwenta pająk przyuważył, to czy w mig nie zniszczyłby okien, wdarł się do środka i pożarł swoją ofiarę żywcem. W takim zamyśleniu nie zorientowałem się nawet, że poczwary już nie ma. Pełznie gdzieś w dół, a ja uzmysłowiłem sobie, że nie mam szans na przeżycie, że to wyłącznie odraczanie wyroku. Mogę przebierać jedynie w sposobie, w jaki zdechnę. Czy potrafię uchronić się przed nieuchronnym? Tak jak próbowało tego dokonać dwóch kloszardów, których zaraz zauważę.

Powtórnie podchodzę do okna i od razu kieruję wzrok w pobliże sklepu monopolowego znajdującego się na ukos ode mnie. Nieco dalej majaczy stara, niszczejąca kamienica. Jej wschodnia część została wyburzona, gdyż groziła zawaleniem. Powstał tam niewielki parking dla samochodów, a przy samej ścianie ustawiono kontenery na śmieci. To w jednym z nich dostrzegam żebraków. W sekundowych odstępach podnoszą nieznacznie klapę pojemnika i rozglądają się po najbliższej okolicy. Najwidoczniej uznali otaczającą ich okolicę za względnie spokojną, bo postawiają wyskoczyć z kryjówki i pognać do parku. Nie wiedzą, że suną na własną zgubę.

Nie mrugnąłem okiem, a jeden z nich leżał powalony przez bestię z cienia. Drugi widząc, co się dzieje, zawrócił momentalnie i ponownie wskoczył do śmietnika. Liczył na to, że znowu odnajdzie schronienie wśród śmieci i odpadków. Kiedy potwór rozprawił się z jego przyjacielem, szybko ruszył w stronę drugiej ofiary. Nie minęło kilkanaście sekund, a było po wszystkim.

Uzmysłowiłem sobie przerażającą rzecz, ta myśl brnęła przez meandry mego umysłu okrężną drogą, ale w końcu trafiła w punkt – te istoty wkrótce zjawią się także i w moim lokum. Dotychczas odrętwiały z szoku tylko obserwowałem i korzystałem ze swego rodzaju dobrodziejstwa – mój apartament mieści się na ostatnim piętrze w jeszcze w połowie niezamieszkałym bloku. Trzy piętra pod moimi stopami mieszkania zieją pustką. Jakichkolwiek form życia należy doszukiwać się dopiero cztery piętra niżej.

Widziałem przecież, jak te bestie przeszukiwały okoliczne budynki i wiem, do czego są zdolne, a lada moment dotrą i tu. Do mojego Królestwa, jak je pieszczotliwie nazwałem od czasu, gdy po raz pierwszy obejrzałem słynny serial Larsa von Triera. Określam je tak z jeszcze jednego względu. Odkąd pamiętam – a pamięć wciąż mi szwankuje - byłem domatorem pełną gębą, rzadko zapuszczałem się poza mury mej krainy, tutaj był, jest i będzie cały mój świat, moje Królestwo.

W świecie zewnętrznym nie odnajdywałem niczego dobrego. Kiedyś grałem chyba w jakiejś rockowej kapeli. Nagraliśmy parę hitów. Typowa chałtura, lecz dzisiaj mogę żyć z tantiem i nie robić kompletnie nic. To wtedy zawiodłem się na paru bliskich mi osobach i zamknąłem w sobie na amen. Jako urodzony introwertyk nigdy nie byłem fanem ludzi, zawsze wolałem ciszę i spokój, ceniłem sobie swoją prywatność. Złośliwy los zrobił ze mnie jedną z muzycznych gwiazd. Sława wadziła mi wówczas niczym cierń i z czasem wykopała grób, do którego wepchnęła dawnego mnie i zrobiła zupełnym odludkiem.

Postanowiłem zająć się pisaniem, jednak w pokoju, który miał być do tego przeznaczonym, położonym najdalej na wschód w moim Królestwie, tuż za sypialnią, ciągle gnieżdżą się duchy, a nie książki. Większość wyposażenia przykryta jest stertą plandek ochronnych, które pozostały po przeprowadzce. I znowu to samo - cudaczna zaćma, dziury w mózgu czy inne cholerstwo, bo nie przypominam sobie samej przeprowadzki i kiedy ona dokładnie nastąpiła. Chyba nie później jak trzy miesiące temu.

Tymczasem w mojej głowie kołacze już nowy pomysł. Plandeki mogę przecież wykorzystać teraz, uczynić to mieszkanie pozornie opustoszałym, a przynajmniej opustoszałym w oczach kosmitów. To może się udać, pomyślałem sobie w duchu.

Wynoszę je z pokoju pisarskiego i zakrywam meble. Następnie odłączam urządzenia elektryczne od prądu. Wchodzę do łazienki, wrzucam pasty do zębów, szampony, mydła, leki i pozostałe rzeczy do kosza, a te lądują potem w zsypie na brudne ubrania. Lustruję kuchnię, wywalam niepotrzebną żywność, tą najpotrzebniejszą zawijam w folię i chowam.

Dochodzą do mnie krzyki na klatce schodowej, muszę się pospieszyć. Analizuję i obmyślam najlepsze dla mnie kryjówki. Jako główną wybieram nakrytą częściowo plandeką szafę w sypialni. Oczywiście uprzednio uprzątniętą z garderoby. To dobre i strategiczne miejsce.

Dawniej było tutaj jakieś biuro, toteż moje mieszkanie tak skonstruowano, że pomieszczenia ciągną się jedne za drugim, poprzedzielane są tylko ściankami działowymi, a po prawej i lewej od początku do końca apartamentu biegną korytarze. Kiedy wstępujesz do mojego Królestwa, od razu lądujesz w pokoju dziennym połączonym z kuchnią. Dalej, patrząc na wschód, leży sypialnia, a za nią pomieszczenie niedoszłego pisarza. Obok sypialni od strony północnej, we wgłębieniu jest łazienka.

Ukrycie się w szafie jest strategiczne z tego powodu, że przez szparki w drzwiczkach widzę wejście i dlatego od razu będę wiedział, ilu intruzów wparuje do Królestwa. Zobaczę ponadto, w jaki sposób te istoty będą się przemieszczać i przeszukiwać pomieszczenia. Z tą myślą ładuję się do szafki i czekam. Czekam sekundy, minuty i gdy tracę już cierpliwość, słyszę syk i brzęk. Drzwi rozwierają się na oścież.

Pierwszy wparował włochacz. Idzie koślawo, obserwuje wszystko dookoła i wysuwa tę swoją trąbę. Za nim maszeruje liliput w skafandrze, a na końcu stawki zachowująca się najbardziej agresywnie, błyskawicznie przechodząca do czynów stonoga. To ona pierwsza zagląda do sypialni, szura gdzieś pod łóżkiem, za stolikiem i nad meblami, sycząc przy tym nieustannie. W kuchni rozchodzi się łomotanie, ich uwadze prawdopodobnie nie może umknąć żadna z szafek.

Obserwuję, jak przychodzi liliput. Rozgląda się, zdejmuje plandeki z szaf i uchyla je po kolei. Tego nie było w planie! Mieli zostawić te cholerne szafki w spokoju, pora więc improwizować. Dygoczę, nie potrafię uspokoić oddechu, w takich okolicznościach wydaje się to niemożliwe. Szansę na ucieczkę dają drzwiczki otwierane na zewnątrz. Kiedy kurdupel je otwiera i pakuje się do środka, nie może kontrolować tego, co dzieje się na zewnątrz. Szczęśliwy traf chciał również, że zaczął on przeszukiwania od okien, a mi w ten sposób bliżej do leżącej po drugiej stronie łazienki.

Zerkam przez szparę i nie widzę nikogo w polu widzenia. Stonoga przepełzła sobie chyba dalej, a kulfon został na tyłach, w pokoju dziennym. Odmykam po cichu drzwiczki i uważam, by plandeka z nich nie spadła. Zamykam je bezszelestnie, taksuję wzrokiem otoczenie i kiedy wyławiam uchem, że stworek grzebie w którejś gablocie obok, daję nura w kierunku łazienki. I o mały włos nie nadepnąłbym na trąbę włochacza. Zatrzymuję się w ostatnim momencie i manewruję nieporadnie kopytami. Muszę przeleźć nad trąbą kulfona, a nie posiadam zbyt wiele czasu, zielony ludzik w kasku zaraz wyjrzy i przejdzie do następnej szafki. Uważam na każdy krok.

Przechodzę nad trąbą i wyglądam na korytarz. Pusto. Stąpam powoli i wchodzę wreszcie do łazienki. Wszystko wywrócono tu do góry nogami. Ten widok cieszy mnie niezmiernie, ponieważ to oznacza, że łazienkę już przeorali. Liliput kończy obszukiwanie. W sypialni nastaje cisza. Nasłuchuję i obserwuję. Nic się nie dzieje, trwa to wieki. Strach zaczyna władać moim ciałem, lęk rodzi się w głowie i odzywa coraz donośniej, panika stale rośnie. Dlaczego ich tak długo nie ma? Co jest grane?

Nie wytrzymuję napięcia i wkraczam do sypialni, żeby zmienić kryjówkę. Kurdupel odwrócił się do mnie plecami i zdejmuje kolejne plandeki w pokoju pisarskim, stonoga pełza tam w pobliżu żyrandola, a sierściuch wyleguje się ze zwiniętą trąbą na sofie koło telewizora. Idę w stronę stolika nocnego i ponownie uderzam w niego palcami u stopy. Ten cholerny stolik! – klnę siarczyście w myślach. Syczę cichuteńko z bólu i robię się czerwony na twarzy. Byle tylko nie krzyknąć. W jednej chwili zamieram, bo ufoludek spoziera wprost na mnie. Stoję jak zamurowany i wiem, że już po mnie. Nie ma mnie, nie żyję, zaraz przemielą moją osobę w tej swojej sokowirówce. Chwila przeciąga się w nieskończoność.

Stoję w cieniu, mrok otulił mnie szczelnie, więc skurwielek nie widzi mnie, coś przeczuwa, ale nie jest pewien. Osuwam się jeszcze bardziej w cień, a on zupełnie odwraca łepetynę. Przykrywam się jakimś prześcieradłem i udaję mebel. Stonoga przemyka koło mnie, a ja siedzę niczym ten kołek i czekam.

Znowu następuje cisza, nieznośna cisza jak makiem zasiał. Brakuje mi odwagi, aby wyjrzeć. Mam wrażenie, że cała trójka zebrała się nade mną i pastwią się, zanosząc nawzajem niesłyszalnym rechotem. Siedzę i siedzę, aż chce mi się lać. Akurat teraz. Nie dam rady, muszę wyjść z kryjówki. Uchylam rąbka prześcieradła. Nikogo w zasięgu wzroku. Bezkresna czerń.

Podnoszę się i wychodzę na środek sypialni. Zero ruchu. Wychynąłem na korytarz i słyszę świst. Nieruchomieje. To jedynie wiatr wpadający przez otwarte drzwi wejściowe. Przechodzę do pomieszczenia niedoszłego pisarza, oprócz totalnego bajzlu, nie ma tu żywej duszy. Pozostaje pokój dzienny. Tam również pusto. Na sofie zobaczyłem jakiś śluz, tak jakby kulfon wydalił coś z siebie albo ze swojej trąby. Leży w niej pilot od telewizora.

Zamykam drzwi na cztery spusty i biegnę do łazienki, gdyż pęcherz nie daje mi spokoju. Nagłe łupnięcie i serce chce mi wyskoczyć z klatki piersiowej. Potem kolejne. Oddycham ciężko, lecz po chwili czuję ulgę – to klapa wyjściowa na dach znajdująca się na końcu korytarza niemal tuż obok mojego mieszkania.

Hałaśliwe łupnięcie roznosi się jedno po drugim po całej klatce schodowej. Ktoś to usłyszy, kogoś to zaciekawi i coś tutaj przywabi, wprost do mojego Królestwa. Postanawiam wyjść i zatrzasnąć tę pieprzoną klapę. Staję przy drzwiach i wsłuchuję się. Żadnego hałasu czy choćby szelestu. Otwieram delikatnie zamek i patrzę jednym okiem przez na wpół uchylone drzwi. Rozchylam je szerzej i zapuszczam żurawia. Na korytarzu zalega gęsta i lepka czerń, odzywa się we mnie klaustrofobiczne uczucie zamknięcia i czyjejś obecności, może to bestia z cienia czyha na mnie, a może to jedynie moja schorowana wyobraźnia.

Stoję przed moim apartamentem i przyzwyczajam oczy. Gdy dostrzegam zarys ścian, nie wiedzieć czemu, przylegam do jednej z nich i kieruję się w stronę klapy, która co jakiś czas stuka o framugę i tworzy upiorny pogłos na klatce. Krok po kroczku. Jestem przy schodach. Rozwierająca się na oścież klapa rozświetla raz po raz mrok i daje złudne poczucie bezpieczeństwa. Wiatr świszczy przejmująco. Dobiegają mnie jeszcze inne odgłosy. Jakby na zewnątrz pracowały szaleńczo potężne maszyny.

Im bliżej wyjścia na dach, tym szumy i dudnienie stają się zdecydowanie głośniejsze. Będąc u siebie niczego nie słyszałem, a przynajmniej bardzo mało, ponieważ wszystkie szyby w moim mieszkaniu są dźwiękoszczelne. Osiedle na odludziu, z dala od miejskiego tumultu oraz apartament na dziesiątym piętrze również robią swoje.

Przywieram do pokrywy. Powtarzałem sobie wcześniej, że gdy tylko przy niej będę, to od razu ją zamknę i ucieknę do domu. Teraz jednak perspektywa spojrzenia jest na tyle kusząca, że nie mogę się powstrzymać. Demoniczne, tubalne dźwięki przyciągają. Wbrew rozsądkowi wyglądam przez otwór.

Wyglądam ledwie na moment. To, co jednak zobaczyłem, przeraża mnie na wskroś. Nowa rzeczywistość przytłacza swoją plugawością i groteskowością. Wzrok od razu przykuwa gargantuicznej wielkości macka, wrzynająca się głęboko w ziemię. Oddalona o kilkadziesiąt kilometrów ode mnie, tam gdzie rozpościerają się lasy i pola uprawne, puchnie i zwęża się co jakiś czas, ssie i dygocze przy tym spazmatycznie. Dociera do mnie przeciągłe mlaskanie. Nie widzę i nie chcę nawet się domyślać, gdzie ona się kończy. Szczegóły skrywają chmury.

Chmury to druga rzecz, na którą zwracam uwagę. Całe niebo błyska nieprzerwanie w kolorze krwistej czerwieni, to wieczna, krwisto-czerwona burza. Brakuje tylko wyładowań i grzmotów. W oddali, bardziej w stronę miasta, którego kawał płonie już do cna, zauważam niewyobrażalnej konstrukcji maszyny. Tłoczą coś i nie mam pojęcia ku czemu służą. Obce formy życia budują coś w pocie czoła, wytwarzają jakieś pola elektromagnetyczne czy raczej rodzaj osłony, tak jakby chcieli tutaj się zadomowić. Poniżej odnajduję wielokrotnie więcej znanych mi już sokowirówek. U podstawy ugania się mrowie bezwzględnych istot, nieustannie wrzucających ciała pozbawione głów.

Nad moją głową przelatują monstrualne organiczno-mechaniczne ważki. Fruwają dookoła, kontrolują nie tylko przestrzeń powietrzną, lecz także za pomocą kosmicznych sensorów i dziwnej barwy laserów przeczesują nawet najmniejszy spłachetek ziemi. To nie inwazja, to eksterminacja sprowadzona do tej właśnie chwili i tego właśnie miasta. Rozegrało się to w okamgnieniu. Być może przespałem początek ataku, może się zaczął nim zbudziłem się niespokojny. A może wyczuwałem jakąś nieuchronnie zmierzającą ku ludzkości zagładę.

Wiem, że nie mam cienia szans na przeżycie, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Każde wyjście na zewnątrz, to jak droga więźnia na szafot, nieubłagane ścięcie łba. Gdy uzmysławiam sobie, że nadejdzie taka pora, kiedy będę musiał wyjść po pożywienie i gdy wibracje strachu, paniki oraz bezsilności wygrywają w moich wnętrznościach marsz żałobny, dzieła zniszczenia mej duszy dokonuje monstrum przechadzające się tuż nade mną. W tym momencie moje jestestwo zostaje bezboleśnie zmiażdżone, zgniecione niczym jakiś paproch.

Słyszę złowieszczy i ogłuszający ryk, jedno tąpnięcie za drugim, wszystko trzęsie się tu w posadach, a nad budynkiem przechadza się coś zdecydowanie przekraczające moje zdolności percepcyjne. Obserwuję kopyta, naliczyłem je cztery, zakończone szponami większymi niż dziesięciopiętrowy gmach, na którym się znajduję. Powyżej z każdego odnóża wyrasta haczykowate-coś, oblepione szczątkami ludzkich ciał, gruzami z zabudowań i częściami z autobusów albo samochodów. Widzę dolną część tułowia tego czegoś wielkości kilkunastu boisk piłkarskich. Reszta cielska sunie wysoko w chmurach.

Zamykam klapę i osuwam się na posadzkę. Jedyne czego teraz pragnę, to się napić. Chlapnąć sobie porządnie wysokoprocentowego trunku, który zamroczy mnie na parę godzin i pozwoli odetchnąć. Wtedy rozlega się mój szloch. Przecież wszystko co zbędne, w tym z pewnością alkohol, wyrzuciłem do zsypu.

Wracam zdruzgotany. Szukam po omacku żywności, którą zachowałem i zmuszam się do jedzenia. Stoję na przegranej pozycji, bo wiem, że to kwestia czasu, gdy opuszczę apartament. Myślę, że lepiej byłoby, gdyby te bestie zaskoczyły mnie podczas snu. Jedno cięcie takiego wynaturzonego kraba załatwiłoby sprawę raz dwa. Idę do pokoju dziennego i go nie dostrzegam. Ale on na mnie czeka.

Cwaniaczek zamknął za sobą drzwi albo czyhał tutaj na mnie. Musiał mnie wtedy wypatrzeć, kiedy skrywałem się w cieniu. Nie wiedzę jego kumpli, więc przyszedł sam. Istota w skafandrze. Pragnie przypodobać się swoim przełożonym?  A może chce naprawić swój błąd? Albo po prostu mało mu zabijania. Stoi w każdym razie pomiędzy sofą a telewizorem. Celuje w moją banię bronią nieznanego pochodzenia. Nie wiem, czy uśmierca natychmiast, czy służy tylko torturom. Nie ma to w tej chwili znaczenia.

Zdjęty paraliżem, stoję i nie mam pojęcia, co począć. Bełkoczę coś do niego bez ładu i składu o pokoju, miłosierdziu oraz człowieczeństwie. Liliput przyjął niewzruszoną pozę, jego twarz nie zdradza niczego, pusty wzrok świdruje mnie od stóp do głów. Niczym posąg odlany z obojętności, czegoś niewytłumaczalnego i obcego przypatruje się badanemu eksponatowi. Obserwuje, analizuje, nie poruszy się jednak ani o krok. Ja tymczasem maleńki kroczek za maleńkim kroczkiem bezwiednie się do niego zbliżam. Sofę mam w zasięgu ręki.

Stopniowo wzbiera we mnie złość, że ten skurwielek wlazł nieproszony do mego Królestwa i panoszy się w nim, jakby był tu kimś ważnym. Wyłączam myślenie i zawierzam instynktowi. Nie zdaję sobie sprawy z tego, co robię. Płynnym i szybkim ruchem łapię pilot od telewizora - paradoksalnie dzięki pozostawionemu przez kulfona śluzowi łatwiej o chwyt - i uruchamiam odbiornik. Ludzik w skafandrze już ma strzelać, kiedy dźwięki i piski tuż zza pleców rozpraszają jego uwagę. Wykorzystuję moment zawahania mego rywala i rzucam się na niego.

Rozgrywa się szamotanina, która z szamotaniną ma niewiele wspólnego, bójka, która na bójkę wcale nie wygląda. Raczej na dziwaczne, nieskoordynowane pląsy, wywijańce i stęknięcia. Trzymając bestię w łapach, zdumiewa mnie, że jest tak lekka, giętka i śliska. Może to ten skafander, bo ciężko mi kurdupla uchwycić w jednym miejscu, złapać jednym silnym uściskiem rąk. To wygląda prędzej na macanie, a ja czuję tylko samą skórę, w dodatku po stokroć bardziej elastyczną od naszej. Żadnych kości, o mięśniach nie wspominając.

Najpierw koncentruję się na tym, żeby wytrącić mu pistolet z ręki albo z czegoś, co rękę przypomina. Gdy jestem coraz bliższy tego celu, on zaczyna coś wrzeszczeć w swoim języku - gardłowe buczenie przerywane nieprzyjemnymi dla uszu jęknięciami, nic więcej. Wzywa chyba posiłki, bo o litość z pewnością nie prosi. Wyrzucam jego broń jak najdalej od nas i skupiam się na zakatrupieniu drania.

W pobliżu nie ma żadnej rzeczy, która mogłaby posłużyć za przyszłe narzędzie zbrodni. Postanawiam roztrzaskać głupi kask stworka o róg stolika. Udaje mi się go przytrzymać porządnie i dosłownie rzucam jego łbem w ten ostry kant. Chełm rozlatuje się momentalnie i równie błyskawicznie jego skóra wysycha, a gęba zapada się w sobie. Potem łepetyna eksploduje z sykiem i brudzi mnie lepką mazią. Obraz z filmu Tima Burtona dopełnia się.

Opieram się wykończony o sofę. Już po mnie, to pewne. Umarlak zdążył wezwać posiłki. Zaraz wparują tutaj kulfon ze stonogą i pozamiatane. Moje rozmyślania urywa przeciągły pisk w telewizorze ustępujący nagle miejsca jakiejś transmisji.

Widzę gościa w mundurze, pewnie jakiegoś wysokiego rangą wojskowego. Kreśli coś na mapie miasta, mojego miasta. Zaznacza dzielnice, w tym moją dzielnicę, i mówi, że o umówionej godzinie wskazane rejony zostaną zbombardowane. Na koniec gratuluje przejścia pierwszego etapu i zaprasza na drugi, trudniejszy poziom. Nie pojmuję o czym jegomość ględzi, uważam, że tak jak pozostali, którzy przetrwali, postradał po prostu zmysły.

Uświadamiam sobie, że nie posiadam zbyt wiele czasu. Nie dociera do mnie praktycznie nic, otaczającą rzeczywistość i wydarzenia z ostatnich godzin odbieram jak przez mgłę, wciąż powtarzam, że to niemożliwe, że chyba umarłem i tak właśnie wygląda samo piekło. Idę powoli do łazienki, obmywam twarz z resztek ufoludka, następnie przebieram się i pakuję wszystko, co może się przydać. Zajmuje mi to nie dłużej niż dwa kwadranse.

Teraz dopiero uzmysławiam sobie, że będę musiał opuścić Królestwo, moje Królestwo! I to mnie zabolało najbardziej. Tuż przed wyjściem krzyczę, ile mam tylko sił w płucach – ci cholerni kosmici! Otwieram drzwi i widzę jasność.

**************************

...aberracja organoleptyczna na poziomie 6 koma 2... wskaźniki z biomonitora w normie... Piotrze, słyszysz mnie?...

Budzę się. Leżę na łóżku w jakimś nieznanym mi pomieszczeniu. Nie widzę go w całości. Nieznośnie jaskrawe, rażące światło rozlewa się po całym pokoju. Nie potrafię dostrzec, co znajduje się na drugim końcu łoża. Mój zmysł wzroku odmawia mi posłuszeństwa. Podobnie jak pozostałe. Nie umiem ocenić wielkości pomieszczenia. Ręce mam odrętwiałe, przypięte do przedziwnej aparatury. Rurki i przewody wychodzą z moich ust, nozdrzy, uszu oraz potylicy i ciągną się gdzieś w dal.

Docierają do mnie jakieś słowa, ale nie rejestruję każdego z nich. Coś słyszę, coś mi umyka. Po mojej prawej stronie krzątają się istoty, niby-kosmici, mają białe stroje, rozmywają się w oceanie bieli panującym w tym pokoju. Po dłużej chwili stwierdzam, że rozmawiają w moim języku. Dolatują do mnie strzępy zdań. Ktoś w innym, czarnym stroju wchodzi. Koncentruję się na rozmowie.

- Jest jeszcze w tamtym świecie, nie doszedł w pełni do siebie. Nie, nie możesz mu zadać paru pytań...

- A skąd mam wiedzieć, czy pojmuje to, kim jest i czego dokonał... Słuchaj, on nawet nie domyśla się, gdzie obecnie przebywa...

- Jeśli nie wie, czy eksperyment się powiódł i czy można zacząć dystrybucję, a chce mieć pewność, to musi poczekać jeszcze trochę... Ile? To chyba kwestia kilku dni...

Wkracza kolejna istota, także w ciemnym garniturze, chociaż to chyba ona, zdaje się, że ma odmienne kształty, bardziej kobiece.

- Wprowadziliśmy go w stan głębokiej hipnozy, podłączyliśmy sprzęt... Tak, w głowie ma elektrody, które dochodzą do samego mózgu... Wszystkie zmysły otrzymują fałszywe impulsy, lecz to umysł jest najistotniejszy...

- Nie, to nic trudnego. Mózg znajduje się wtedy w takim stanie, tyle różnych bodźców wpływa na niego równocześnie, że jest skołowany i podatny na sugestię, łatwo mu narzucić wizję wirtualnego świata...

- Jak to dokładnie działa? Hmmm... powiedzmy, że tworzymy ramy takiego świata, a precyzyjniej podstawowe ramy czasoprzestrzenne, to wygląda na makietę pozbawioną szczegółów, którą uzupełnia sobie jego umysł...

- To proste, wszystko obywa się za pomocą tych oto przyrządów. Nie tylko narzucamy mu wirtualny świat, ale pobudzamy także jego mózg do wyobraźni, budzimy dawne lęki, podsycamy strach, po to, by wypełniły tamtą rzeczywistość, która bez tego rodzaju działań wyglądałby na pustą. Co więcej, to tylko i wyłącznie wyobraźnia gracza decyduje o tym, jaka dokładnie ta rzeczywistość będzie. My jedynie tworzymy, tak jak już wspominałem, ogólny projekt świata, czasu i akcji...

- Tak, to daje wielkie możliwości, każdy świat będzie w zdecydowanej większości wykreowany przez uczestnika gry i u każdej osoby kompletnie inny...

- Mamy kilkanaście modeli głównych bohaterów, każdy posiada określone mniej więcej cechy charakteru i zarys przeszłości, lakoniczne informacje na temat swojej dalszej lub bliżej przeszłości. To gracz nieświadomie wybiera sobie postać, może to być osoba, jaką w głębi duszy chciałby być, może to być ktoś odpowiadający jego cechom charakterologicznym. Piotr dla przykładu... Słucham? Tak, to jeden z twórców gry. Wracając, znam Piotra i wiem, że jest on introwertykiem, dlatego mogę przypuszczać, że jego bohater będzie kimś cichym, spokojnym, niestroniącym od samotności... Ogólne założenie jest takie, aby gracz podświadomie wybrał postać, którą polubi i z którą bez problemów się utożsami. To kluczowe zagadnienie, bo dzięki temu nie domyśli się, że to, co widzi, jest ułudą...

- A to niezmiernie proste, wystarczy odciąć te ośrodki mózgu, które odpowiadają za świadomość i wspomnienia. Źle się wyraziłem, do wspomnień staramy się blokować dostęp, ale całkowicie ich nie odłączamy... Nie, ponieważ niektóre są użyteczne przy kreacji świata, są one jednak rozmyte, pokryte lekką mgiełką tajemnicy, więc gracz nie wyciągnie raczej żadnego konkretnego wspomnienia, które mogłoby mu zaszkodzić... Sądzę, że brzmi to jak science-fiction, lecz ta aparatura potrafi naprawdę zdziałać cuda...

- Tak, wciąż upieram się przy twierdzeniu, że ludzie w tej chwili nie będą mogli pograć sobie w domu, ponieważ niezbędne są specjalistyczne przyrządy i stała kontrola. Nie mamy jeszcze pojęcia, czy to zupełnie bezpiecznie. Można ewentualnie stworzyć specjalne salony gry...
Nie znam się oczywiście na marketingu, tak jak nie znam dalszych planów związanych z samą grą, a to, jak się zdaje, będzie waszym zadaniem...

- Możemy tylko przypuszczać, co się dzieje w pierwszych minutach, kiedy gracz przystąpi do gry. Prawdopodobnie czuje lekki ból głowy, być może odczuwa coś w rodzaju niepokoju, dezorientacji. Apartament, w którym przebywa, wydaje mu się obcy. Takich problemów niestety nie ominiemy. Z pomocą mogą tutaj przyjść specjalne substancje wprowadzane bezpośrednio do krwi. Gdy widzimy na aparaturze, że gracz staje się coraz bardziej zagubiony i nie poradzi sobie, my mu dajemy niewielkie dawki wspomagaczy. W tamtym świecie to niczym dar z nieba, trochę taka „deus ex machina"... Na koniec muszę jeszcze raz podkreślić, że kontrola ich stanu jest konieczna, tak by wybudzenie odbywało się w możliwie najdogodniejszych warunkach...

Dwie istoty w jasnych strojach i dwie w ciemnych podchodzą do mnie bliżej.

- Poznajcie Piotra, geniusza, pomysłodawcę gry „Okiem Ziemianina" i pierwszą osobę, która przetestowała ją osobiście.

Dostrzegam, że niby-kosmici zaczynają szczerzyć żeby, które wyglądają mi na ludzkie, choć nie mam takiej pewności. Myślę sobie, że jedyne czego pragnę w tej chwili, to obudzić się z tego koszmaru i powrócić do mieszkania. Oddałbym wszystko, aby wrócić do mojego Królestwa.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
środa, 29 kwiecień 2015 12:45

Patronat: "Ezotero. Córka wiatru"

Już 17 czerwca nakładem wydawnictwa MG, pod patronatem Secretum, ukaże się debiut Agnieszki Tomczyszyn "Ezotero. Córka wiatru".

Dział: Patronaty
piątek, 24 kwiecień 2015 11:53

Jadwiga Zięba - Buntownik

Wschód słońca w Zatoce Albatrosów był tego dnia niesamowicie piękny. Czerwony dysk powoli wyłaniał się zza jaśniejącego horyzontu i wspinał na tonący w odcieniach różu i pomarańczu nieboskłon. Wraz z lekką poranną bryzą zrywały się do lotu mewy, których krzyk budził z snu uśpiony port Bruzmer, stolicę Zjednoczonego Królestwa Vintrii.

Felris Kilson[1] energicznym krokiem maszerował pustą jeszcze keją[2], uważnie przyglądając się mijanym statkom. Z powodu wypowiedzianej zaledwie dwa tygodnie wcześniej wojny Republice Kruanu, wszystkie doki[3] były zajęte przez okręty vintryjskiej marynarki wojennej. Tak imponujący czas mobilizacji morskich sił zbrojnych, jeszcze kilka dekad temu był nieosiągalny. Jednakże napięcie od dawna rosnące między dwoma potęgami – Królestwem i Republiką sprawiło, że nikogo nie zaskoczył wybuch otwartego konfliktu między tymi krajami. Oba państwa rywalizowały o dominację na oceanach i jak największy udział w niezwykle dochodowym, światowym handlu morskim. Potrzebny był tylko pretekst, którym stał się „przypadkowy" atak kruańskiego galeonu[4] na królewski statek handlowy, wzięty „omyłkowo" za piracką galerę[5] Cesarstwa Warreńskiego. Na szczęście, mało kto wierzył w te naiwne i bezczelne tłumaczenia.

Felris gwałtownie się zatrzymał przerywając rozmyślania. Miotały nim sprzeczne uczucia. Widok okrętu HMS „Buntownik" sprawiał, że serce biło mu szaleńczo z podniecenia. Ostatnie kilka lat śnił tylko o tym, aby zostać kapitanem i oto jego marzenie się ziściło! W głębi serca czuł jednak rozczarowanie – jednostka w porównaniu do żaglowców, którymi młody mężczyzna do tej pory pływał jako pierwszy oficer, wydawała się śmiesznie mała. Od razu widać było też, że trójmasztowy szkuner[6] służył niegdyś jako statek handlowy, gdyż jego wygląd daleko odbiegał od surowej prezencji typowych okrętów wojennych. Piękny, smukły i wykończony drogim drewnem sosnowym, z kształtnym, kliprowym[7] dziobem miał najwyraźniej pecha, należeć kiedyś do zamożnego armatora z obsesją na punkcie zdobyczy postępu. Widocznie, na krótko przed wcieleniem trójmasztowca do floty, ów człowiek postanowił zmienić typ ożaglowania szkunera z „przestarzałego", tradycyjnego, rejowego[8] na „nowoczesny", „wydajniejszy" – gaflowy[9]. Został on stworzony przez kilku mieszkańców wyspy Lirmo, którzy zachwalali go pod niebiosa,  że uczyni on statki zwrotnymi i zrewolucjonizuje morską żeglugę. Ku rozczarowaniu pseudo wynalazców tak się nie stało. Mniejsza powierzchnia żagli sprawiała, że takie jednostki nie osiągały zbyt wielkich prędkości. Twórcy zrzucali wprawdzie całą winę na nieprzystosowanie kadłubów współczesnych statków do ich innowacji, ale żaden żeglarz nie był do tego przekonany.

Z samym HMS „Buntownikiem" nie byłoby jeszcze tak źle, gdyby nie to, iż „genialny" armator doszedłszy do wniosku, że jego szkuner jest za wolny, zaczął eksperymentować. Zamiast spróbować zmniejszyć tonaż[10] i ciężar żaglowca, zdecydował się zostawić przednie żagle jak były, a resztę wymienić. Tak więc okręt finalnie wyposażony był w: bezana[11] i bezantopsela[12] na bezanmaszcie[13]; grota[14] i grottopsela[15] na grotmaszcie[16] oraz fokbramsela[17] i fokmarsela[18] na fokmaszcie[19]. Oprócz tego między bukszprytem[20], a pierwszym masztem od dziobu obecne były sztagi[21], na których rozpinano latacza[22], sztafoka[23] i kliwra[24]. Baczny obserwator mógł zauważyć również dodatkowe grotstensztag[25] oraz grotsztag[26], które umożliwiały obecność grotsztaksli[27].

- W czym mogę pomóc, sir?

Felris wyrwał się z zamyślenia i spojrzał na schodzącego ku niemu po trapie brodatego mężczyznę. Był wysoki, z włosami przyprószonymi siwizną. Po ochrypłym głosie i przenikliwym spojrzeniu znać było doświadczonego wilka morskiego.

- Nazywam się Felris Kilson i ...

- A więc to pan jest nowym kapitanem HMS „Buntownika"? W takim razie witam na pokładzie, kapitanie Kilson. Bosman Stian melduje się na służbę , sir. Oprowadzę pana.

Felris uśmiechnął się w odpowiedzi i ruszył za zejmanem[28]. Doskonale wiedział, że warto mieć u boku znającego się na swoim fachu żeglarza. Sam miał 25 lat i mimo, że ponad piętnaście lat spędził na morzu, to wciąż nie stronił od słuchania rad bardziej doświadczonych. Ocean nauczył go pokory.

Młody mężczyzna, czuł jednak w głębi serca lekkie zdziwienie. Obecna załoga szkunera służyła kiedyś na HMS „Szponie", gdzie pierwszym po Bogu na okręcie był kapitan Linder. Po zatonięciu brygu[29] ocalałych marynarzy po prostu przeniesiono na HMS „Buntownika", więc mimo przejścia dotychczasowego kapitana na emeryturę, nadane przez niego stopnie pozostały i brakujące stanowiska wciąż czekały na obsadzenie. Stian doskonale sprawdziłby się w roli pierwszego oficera. W końcu ze świecą szukać takiego żeglarza z krwi i kości, jak bosman. Pozostawało pytanie: Komu w takim razie powierzono tę ważną funkcję?

Tymczasem jego przewodnik, jakby czytając mu w myślach, rzekł:

- Nie spodziewaliśmy się pana tak wcześnie. Pierwszy oficer osobiście nadzoruje sztauowanie[30]beczek z prochem i amunicji w ładowniach, więc poznasz go później, sir.

Przeszli przez pokład główny, wspięli się na kasztel rufowy[31], po czym stanęli tyłem do bezanmasztu. Umiejscowienie tu koła sterowego było przemyślane – sternik mógł obserwować co się dzieje zarówno na statku, jak i przed jego dziobem.

- HMS „Buntownik" posiada trzy dolne pokłady – zaczął opowiadać zejman. – Ma 45 dział na burtę, czyli w sumie 90 dział w tym 64 karonad[32], 8 kolubryn[33]na górnym pokładzie oraz 18 falkonetów[34] na kasztelu rufowym. Wymiary całego okrętu to 116 stóp wysokości, 20 stóp zanurzenia, 40 stóp szerokości i 198 stóp długości łącznie z bukszprytem. Sądzę, że otrzymał pan już informacje na temat ożaglowania, sir?

Nowy kapitan potwierdzająco kiwnął głową i zadał standardowe pytanie:

- Jaki jest ogólny stan techniczny takielunku[35]?

- Wczoraj skończyliśmy taklowanie topenant i fałów, sir. Wszystko jest w doskonałym stanie, oprócz jufersów[36] sterburty[37] mocujących drabliny[38] want[39] grotmasztu. Są nieco zużyte i spróchniałe, ale swoje wytrzymają.

Felris znów kiwnął głową. W zadumaniu niezbyt uważnie słuchał bosmana. Podszedł do relingu[40] na końcu rufy[41] i z westchnieniem oparł się o niego. Spojrzał w kierunku redy[42]. Kotwiczyły tam olbrzymie jednostki niemieszczące się w dokach, min. koronny, sześciomasztowy galeon floty HMS „Gryf". W jego pobliżu stał też zapewne HMS „Lewiatan", mający ponad 150 dział na jednej burcie, którego kapitanem był jego ojciec...

- Pierwszy oficer, Lexia Striper[43] , melduje się, sir. – wysoki głos, który rozległ się za jego plecami wyrwał go z rozmyślań i sprowadził na ziemię.

Felris odwrócił się... i zamrugał z niedowierzania. Przed nim stała młoda kobieta w mundurze oficerskim Marynarki Wojennej Zjednoczonego Królestwa Vintrii. Przez pierwsze kilka sekund łudził się, że to żart, pomyłka. Chwilę później rzeczywistość zwaliła się na niego z ciężarem dorosłego walenia. Jasnowłosy kapitan wziął głęboki oddech, usiłując powstrzymać wzburzenie i nie zaszczyciwszy pierwszego oficera spojrzeniem, ruszył szybkim krokiem w kierunku trapu. Dziewczyna nawet nie drgnęła, mimo jawnego braku szacunku okazanego jej przez pierwszego po Bogu na okręcie. Jej stalowo-szare oczy przez moment utkwione były w oddalającej się biegiem postaci. Nie spodziewała się wprawdzie, że kapitan Kilson od razu ją zaakceptuje. Kapitan Linder też potrzebował sporo czasu, aby pozbyć się uprzedzeń wobec kobiety na pokładzie. Intuicja podpowiadała jej jednak, iż młody mężczyzna będzie twardym orzechem do zgryzienia.

Tymczasem bosman Stian stanął za nią, ojcowskim gestem położył rękę na jej ramieniu i z troską w głosie powiedział:

- Moim zdaniem całkiem dobrze to przyjął. Szczerze mówiąc, spodziewałem się po nim o wiele gorszej reakcji...

*  *  *

- JAK TO NIC NIE DA SIĘ ZROBIĆ!? – wykrzyczał Felris, zrywając się gwałtownie z krzesła. Stołek z impetem uderzył o podłogę.

Kapitan HMS „Buntownika" trząsł się ze złości i wręcz z nienawiścią wpatrywał się w siedzącego przed nim wysokiego, niemłodego już mężczyznę. Tymczasem jego rozmówca rzucił mu spojrzenie pełne współczucia i zrozumienia, po czym spokojnie pochylił się i oparł o biurko.

– Felrisie, uspokój się. Usiądź, proszę.

Młody Kilson, wciąż wzburzony, postawił krzesło  i z zaciśniętą szczęką usiadł.

– Posłuchaj mnie uważnie – rzekł gospodarz. -  Na twoim miejscu zareagowałbym identycznie.                  Gdybym tylko mógł, pozbyłbym się Lexii Striper już dawno albo przynajmniej uniemożliwiłbym jej awanse. Niestety, mam związane ręce.

- Przecież jesteś, zdaje się, admirałem!

- Tak, ale wciąż podlegam królowi. Ponoć ona uratowała kiedyś królową Erizę, która objęła ją swoim patronatem. Aby umożliwić pannie Striper służbę w marynarce, uciekły się do podstępu. Otóż ta dziewczyna pod przebraniem mężczyzny, pływała przez kilka miesięcy na HMS „Wulkanie", gdzie otrzymała stopień drugiego oficera. Tak więc, kiedy cały fortel wyszedł na jaw i została, rzecz jasna, usunięta z szeregów floty, Jej Wysokość Eriza wniosła sprzeciw. Król przyznał jej rację, stwierdzając, że pozbywanie się dobrego żeglarza z tak błahego powodu jak płeć jest karygodne. Oprócz tego wydał rozporządzenie – w skrócie oficer Striper nie może zostać zdjęta z pełnionego stanowiska bez zaakceptowanego przez parę królewską uzasadnienia.

- A gdyby mój ojciec...

- Twój ojciec jest komodorem[44] Elitarnej Eskadry Koronnej oraz wielkim przyjacielem moim i naszego monarchy, ale obawiam się, że skoro ja nie mogłem nic wskórać, on także.

*  *  *

Felris z westchnieniem usiadł na beczce obok ćmiącego fajkę bosmana Stiana. Zakończył właśnie obchód statku. Tak jak jego ojciec, cenił sobie dobre stosunki z załogą, więc mimo braku swojej akceptacji dla pierwszego oficera, postarał się z każdym marynarzem HMS „Buntownika" zamienić choć słowo. Teraz przypatrywał się z niechęcią Lexii, nadzorującej  załadunek zapasów żywności.

- Dlaczego jej tak bardzo zależy na żeglowaniu? – mruknął kapitan, bardziej do siebie, niż do Stiana. – Dlaczego nie mogła po prostu zostać dwórką królowej Erizy?

- Zapewne dlatego, że morze to jej cały świat. – odparł cicho bosman, pykając fajkę. Felris spojrzał na niego ze zdziwieniem. – Wychował ją samotnie dziadek, rybak. Nie miał wyboru – musiał brać ją do pomocy przy połowach, bo sam nie zarobiłby na chleb dla siebie i dla niej. Kiedy miała 12 lat została porwana przez piracką galerę Cesarstwa. Nie została sprzedana w Warrenie, tylko dlatego, że udawała chłopca. Korsarze zawsze chętnie zatrzymują takich, jako galerników, czy majtków. Nie miała lekko, ale zobaczyła z nimi całkiem spory kawał świata.

- Raz, piraci zaatakowali pewien statek handlowy w celu złupienia go. Lexia miała wtedy 19 lat i dostrzegła szansę odzyskania wolności. Wraz z kilkoma innymi niewolnikami zbuntowała się i wspomogła w walce, broniącą się załogę żaglowca. Uratowała wtedy podróżującą incognito monarchinię. Królowa chciała odwdzięczyć się swemu wybawicielowi i pozwolić mu na służbę w Królewskiej Gwardii Vintrii, ale Lexia z oczywistych względów odmówiła. Zaintrygowana Jej Wysokość Eriza swoimi sposobami odkryła jej prawdziwą tożsamość. Resztę tej historii na pewno znasz. – zejman wyjął z ust fajkę i niemal błagalnie spojrzał na pierwszego po Bogu na okręcie z niemą prośbą w oczach.  – Kapitan Linder też potrzebował trochę czasu, żeby się do niej przekonać. Gdy wreszcie się dogadali, stanowili zgrany zespół.

Felris puścił te słowa mimo uszu i nic nie odpowiedział.

*  *  *

Lexia Striper stała u steru HMS „Buntownika" i lekko korygowała kurs. Płynęli prawym halsem[45], baksztagiem[46], z prędkością ponad 4 węzłów[47]. Mimo niewielkiej szybkości okrętu, pęd rozwiewał delikatnie jej czarne włosy. Odetchnąwszy głęboko morskim powietrzem, poczuła w ustach słony smak. Słoneczne promienie odbijały się na grzbietach fal, a błękit nieba, wręcz raził swoją intensywnością. Wolność. Uwielbiała to uczucie. Mogłaby bez oporów nazwać się najszczęśliwszym człowiekiem w całym wszechświecie, gdyby nie...

- Ster trzy rumby[48] na prawo... Nie, nie tyle, zaraz spadniemy do półwiatru[49]! – warknął na nią kapitan Kilson, którego oddech czuła na karku od wypłynięcia z portu.

- Trzy rumby to trzy rumby, sir. – odparowała mu bez zastanowienia, nawet się nie odwracając.

Felris posłał jej mordercze spojrzenie, czego nie zauważyła i cedząc powoli słowa rozkazał:

- Odpaść o 2 rumby!

- Tak jest, sir!

Wrócili do wcześniejszego kursu. Po chwili podbiegł do nich jeden z marynarzy obsługujących log[50] z informacją, że szkuner zwolnił do mniej niż 4 węzłów. Lexia zagryzła wargę z irytacji. Była to ogromna strata prędkości, jeśli wziąć pod uwagę, że poniesiona w wyniku zwykłej utarczki słownej. Wręcz czuła palący, oskarżycielski wzrok kapitana na swoich plecach.

Okręt był w samym środku manewrów organizowanych dla króla, jako dowód gotowości floty do działań wojennych. Były one także swoistym sprawdzianem dla statków, kapitanów i załóg. Polegały one na wykazaniu się zmysłem taktycznym w inscenizowanej bitwie morskiej i uzyskaniu jak najkorzystniejszych pozycji względem „nieprzyjacielskich" statków. Flota była podzielona na drużyny, które „walczyły" przeciwko sobie. Z oczywistych powodów nie używano dział.

- Fregata[51] HMS „Rekin" na trawersie[52]! – rozległ się okrzyk z bocianiego gniazda.

Felris i Lexia w tej samej chwili spojrzeli w stronę szybko nadpływającego pięciomasztowca. Z daleka widać było powiewającą banderę wrogiej drużyny. Pierwszy oficer odetchnęła głęboko i powiedziała:

- Wyostrzmy kurs do półwiatru i zwabmy go w pobliże HMS „Wulkanu" i HMS „Burzy"...

- Zrobimy zwrot przez rufę. – wszedł jej w słowo kapitan. Usta rozciągnęły mu się w złośliwym uśmieszku. – Proszę wydać rozkaz.

- Ale wtedy znajdziemy na kontrkursie[53] do HMS „Rekina" – zaprotestowała dziewczyna. – Przecież on załatwiłby nas jedną salwą! Po za tym...

- Czyżbym słyszał sprzeciw wobec kapitana? – znów jej przerwał. – Przypominam pani, panno Striper, że bunt na pokładzie może być karany śmiercią, a już na pewno wydaleniem z szeregów marynarki.

Perfidny ton jakim wypowiedział te słowa oraz jego triumfalne spojrzenie doprowadziły pierwszego oficera nieomal do furii. W ostatniej chwili ugryzła się w język i zgrzytając zębami z tłumionej wściekłości, ryknęła:

- Do zwrotu przez rufę!

W ten sposób przebiegały całe manewry na pokładzie HMS „Buntownika". Każda rada Lexii była ostentacyjnie ignorowana przez Felrisa, który wydawał rozkaz zupełnie odwrotny do jej sugestii. Pod wieczór, gdy schodzili na ląd, dziewczyna maszerowała po trapie z żyłą pulsującą na skroni i miną mówiącą, że ktokolwiek ją teraz zaczepi, nie stanie o własnych siłach przez następny miesiąc. Za to zadowolony uśmiech młodego kapitana wyrażał jedynie mściwą satysfakcję.

*  *  *

- Jeśli mam być szczery, twój statek na manewrach wypadł beznadziejnie, synu.

Felris, komodor Kilson, admirał Nirt oraz sędziwy Ranson, kapitan HMS „Gryfa" i Główny Strateg przechadzali się wzdłuż burt HMS „Buntownika" w świetle wschodzącego słońca. Do wypłynięcia floty z portu Bruzmer zostało zaledwie kilka godzin, więc na wszystkich okrętach wokół panowały gorączkowe przygotowania. Młody kapitan z ociąganiem oderwał wzrok od pracy swojej załogi i spróbował wyjaśnić:

- To nie moja wina, ojcze. To wszystko przez...

Przerwało mu nadejście ciemnowłosej dziewczyny.

- Wzywał mnie pan, sir – ponuro zameldowała się Lexia, łypiąc wściekle na Felrisa. Była pewna, że niechybnie zamierzał zrzucić na nią całą odpowiedzialność za niepowodzenie szkunera.

- To jest zapewne oficer Striper. To zaszczyt móc poznać jedyną kobietę w szeregach armii. – z fałszywym entuzjazmem przywitał się z nią admirał, uśmiechając się przy tym zimno.

Dziewczyna udała, że nie usłyszała sarkazmu w jego głosie. Uścisnęła ręce niechętnych jej mężczyzn, starając się nie zwracać na wredny uśmieszek błąkający się po wargach jej kapitana.

Tymczasem komodor Kilson odchrząknął znacząco i rzekł:

- Obawiam się, że panna Striper musi już nas opuścić. Nie chcemy przecież odciągać pierwszego oficera od JEGO obowiązków, choćby na chwilę.

Lexia odetchnęła i z ulgą zaczęła się wycofywać, jednak wtedy odezwał się milczący do tej pory kapitan Ranson:

- Niech zostanie, to przecież dotyczy w znacznym stopniu jej.

Felris mógł tylko zacisnąć zęby w bezsilnej złości, a zrezygnowana Lexia – ruszyć kilka kroków za goszczącymi na pokładzie członkami sztabu.

- W takim razie przejdźmy do rzeczy. Nasze szpiegowskie awiza[54] oraz agenci w Kruanie donoszą, że wroga flota gromadzi się na Morzu Białym w połowie drogi między Vintrią, a wyspami Republiki. Tam też zaatakujemy, nie dopuszczając do mobilizacji wszystkich sił nieprzyjaciela. Główną grupą szturmową będzie dowodził komodor Kilson – admirał Nirt skłonił głowę w stronę ojca Felrisa. – Resztą floty oskrzydlimy przeciwnika. To najprawdopodobniej będzie pierwsza i ostatnia bitwa tej wojny. Rejs na przewidywane miejsce starcia zajmie przy sprzyjającym wietrze 10 dni, dlatego...

- Rozumiem, ale wolałbym, zanim poznam szczegóły, dowiedzieć się, gdzie został przydzielony HMS „Buntownik".

Zapadło kłopotliwe milczenie. Kapitan Ranson nagle zainteresował się siedzącą na rei[55] sąsiedniego żaglowca mewą. Komodor i admirał patrzyli na siebie, nie  mogąc zdobyć się na powiedzenie nieprzyjemnej prawdy. „To będzie jakaś bardzo bolesna wiadomość" – pomyślała Lexia. Intuicja jak zwykle jej nie zawiodła.

- Rzecz w tym, synu, że nigdzie. HMS „Buntownik" z powodu niekompletnej załogi ma wraz z dziewięcioma innymi okrętami patrolować Zatokę Albatrosów.

Osłupiały Felris zatrzymał się i znieruchomiał. Tak samo zareagowała zresztą pierwszy oficer. Oboje otworzyli usta, aby wyrazić swój sprzeciw, ale oburzenie i niedowierzanie odebrało im mowę.

- Wybaczcie, ale od tej decyzji nie ma odwołania – nie patrząc im w oczy, powiedział admirał, po czym troje mężczyzn szybko się oddaliło.

Młody  kapitan z rozpaczą spojrzał na Lexię. Ona również była zdruzgotana. Pierwsza prawdziwa wojna Vintrii od dobrych kilku wieków, a oni będą na zesłaniu!? To był dla nich cios zwłaszcza, że wiązali duże nadzieje z możliwością wykazania się w bitwie. Kiedy tak wciąż nie mogąc uwierzyć, że to się dzieje naprawdę i świat może być tak bezduszny, tkwili w tym samym miejscu, dodatkowo uderzył ich absurd sytuacji. Po raz pierwszy w czymś się zgadzali.

*  *  *

Lexia stała na tylnym relingu rufy i trzymała się achtersztagu[56]. Mlecznobiała mgła ograniczała widoczność do połowy kabla[57], przez co dziewczyna z trudem mogła dostrzec nok[58] bukszprytu. Dała więc sobie spokój z próbami obserwowania, co się dzieje przed dziobem i zapatrzyła się w szary kilwater[59] znaczący drogę okrętu. Cisza na morzu byłaby zupełna, gdyby nie delikatny chlupot fal i lekki szum bryzy. Lexia powinna już dawno, twardo spać, gdyż wkrótce czekała ją wachta[60].  Zastąpić miała zmęczonego kapitana, jednak wciąż czuła silne rozczarowanie i wzburzenie przeganiające sen. Patrol Zatoki Albatrosów! Do tego niewdzięcznego obowiązku oddelegowano zaledwie dziesięć z dwustu okrętów floty. To i tak był dość spory zapas ostrożności ze strony dowództwa. Do zatoki prowadziły tylko dwie drogi: jedna między półwyspem Lun, a wyspą Serfyn oraz druga, która wiodła poprzez cieśninę Frond. Przy czym, na przerzucenie swojej floty cieśniną, Republika potrzebowałaby kilku tygodni ze względu na dłuższą drogę do przebycia, celem ukrycia swoich statków. Takie manewry z pewnością nie umknęłyby uwadze vintryjskim agentom. Tak więc w sytuacji, gdy mobilizacja sił wroga na Morzu Białym była faktem, patrol Zatoki Albatrosów był wręcz zesłaniem, uniemożliwiającym wzięcie udziału w zbliżającej się bitwie.

Pierwszy oficer, była już w podłym humorze, ale nastrój dodatkowo pogarszał jej chłód. Oprócz tego od kilku chwil dochodziło do niej irytujące buczenie od strony dziobu. Mgła jakby zgęstniała, przez co dziewczyna rozejrzała się z niepokojem.  Nie dostrzegłszy żadnego niebezpieczeństwa, znów zapatrzyła się na kilwater. Nagle dotarło do niej co ją tak zaniepokoiło. Ślad na wodzie zakręcał.

- Dlaczego zmieniliśmy kurs?  – głośno zapytała Lexia.

- ...

Brak odpowiedzi rozsierdził ją. Kapitan Kilson nie stał dalej, jak kilkanaście stóp od niej i choć ukryty za bezanmasztem musiał ja słyszeć. Sprawnym ruchem zeskoczyła z relingu i ruszyła w stronę mężczyzny.

Gdy stanęła obok niego od razu zorientowała się, że coś jest nie tak. Pomijając fakt, iż Felris wpatrywał się rozanielonym wzrokiem w mgłę przed dziobem, zachowanie reszty załogi również było, zgoła mówiąc, niecodzienne. Otóż wszyscy, jak jeden mąż porzuciwszy swoje posterunki stali na pokładzie z wyrazami otępienia na twarzach, z zachwytem zasłuchani w coraz głośniejsze buczenie.

- Syreny... - wyszeptała Lexia.

To tłumaczyło dziwny dźwięk, hipnotyczny stan załogi, przenikliwy chłód, a nawet nienaturalną mgłę. O tych magicznych stworzeniach z legend nie wiele było wiadomo. Nikt nigdy ich nie widział na własne oczy, choć krążyły pogłoski, że parę lat temu, u brzegów Kruanu rybakom udało się złapać kilka sztuk. Dziewczyna szczerze w to wątpiła. Opowieści mówiły, że żyją w stadach, często zmieniając siedliska, którymi są ostre skały i mielizny. Umieją czarami przywołać mgłę, a następnie zwabić w tę pułapkę statki. Lexia słyszała też niegdyś, że ich śpiew nie działa na kobiety.

Świadoma niebezpieczeństwa spojrzała w stronę bukszprytu usiłując wzrokiem przebić mgłę. Ku jej przerażeniu dostrzegła wyłaniający się w zastraszającym tempie zarys skały. Bez zastanowienia odepchnęła pierwszego po Bogu na okręcie i naparła całym swoim ciałem na koło sterowe. Okręt drgnął i opornie zaczął skręcać. W wyniku ostrego zwrotu i nagłej zmiany halsu niekontrolowane przez nikogo bomy[61] i gafle[62] z impetem przewaliły się na sterburtę. Statkiem zatrzęsło, a grotmaszt niebezpiecznie się wygiął, jednak Lexia nie przerwała manewru. Ogromny, pionowy drzewiec zadrżał i zaczął niepokojąco trzeszczeć. Dźwięk ten musiał częściowo zagłuszyć śpiew syren, bo wyrwany z transu kapitan ruszył z pomocą pierwszemu oficerowi i razem z nią naparł na ster. Tymczasem reszta załogi, powoli otrząsając  się z otępienia, widząc zagrożenie złamania grotmasztu, rzuciła się, aby opanować talię szotów[63] głównego żagla oraz wzmocnić drzewiec. W samą porę, gdyż w tym momencie stare jufersy  na sterburcie pękły. W ostatniej chwili lecące drabliny want chwyciło kilkunastu żeglarzy , co uchroniło HMS „Buntownika" przed katastrofą. Rafa, o którą mało co się nie rozbili, znalazła się za lewą burtą. Dopiero wtedy, pierwszy oficer puściła ster, pozostawiając kontr kapitanowi. Szkuner wrócił do normalnej pozycji. Skała rozpłynęła się za nimi równie nagle, jak się pojawiła. Syreni śpiew był skutecznie zagłuszany przez nerwowe nawoływania załogi. Po raz pierwszy zapominając zwady i rozumiejąc się bez słów, Felris i Lexia, ramię w ramię, zaczęli wspólnie opanowywać chaos na pokładzie.

*  *  *

Po całej nocy prac naprawczych, nad ranem, na pokładzie HMS „Buntownika" nareszcie ustał ruch. Większość zmęczonej załogi udała się do swych koi[64]. Na wachcie pozostali tylko pierwszy oficer i bosman oraz kilku marynarzy krzątających się przy szotach i kontrszotach.

Nagle na deskach pokładu rozległy się ciężkie kroki. Podtrzymując się lekko poręczy, zaspany Kapitan wygramolił się z kajuty i przecierając oczy rozejrzał się wokół. Z racji tego, że stał u steru podczas feralnej mgły oraz nadzorował konieczne wieczorne prace naprawcze, pierwszy oficer zluzowała go, dzięki czemu mógł on przespać resztę nocy. Oczywiście, reperowanie okrętu po ciemku nie było zbyt wygodne, lecz uszkodzenia głównego masztu, oraz jak się później okazało także kilku wręg[65] kadłuba wymagały natychmiastowej naprawy. Inaczej szkuner zatonąłby przed wschodem słońca.

Ferlis ziewnął potężnie i dopiero wtedy zauważył Lexię tkwiąca na grotmaszcie dobrych kilka stóp nad pokładem nogami. Opierając się o segarsy[66], z wysuniętym językiem zszywała bryty[67] grota. O wiele prościej było wprawdzie reperować zdjęte żagle niż tylko opuszczone, ale po intensywnej nocy nikt nie miał siły na klarowanie okrętu. Pierwszy oficer nareszcie go spostrzegła i zręcznie zeskoczywszy wylądowała obok niego.

- Jak tam drzemka sir? – z rozbawieniem zapytała dziewczyna, będąca najwyraźniej w wyśmienitym nastroju.

Felris spojrzał na nią spode łba. Stłumił kolejne ziewnięcie i zapytał:

- Czy coś mnie ominęło?

- Kiedy minęliśmy przylądek Glant złapaliśmy sprzyjający półwiatr. Nigdzie się nam nie spieszy więc zrzuciliśmy grota, grottopsela, bezana, bezantopsela. Płyniemy na samych bryfokach[68], sir. – zameldowała wciąż z uśmiechem pierwszy oficer.

- Tak się składa, że to akurat można zauważyć na pierwszy rzut oka, nieprawdaż? – kapitan za wszelką cenę chciał zachować powagę, choć kąciki ust niebezpiecznie mu drgnęły.

Lexia parsknęła śmiechem, ale wziąwszy głęboki oddech, uspokoiła się i odpowiedziała:

- Obecnie wachtę u steru pełni od kilku godzin bosman Stian. Zapewne byłby wdzięczny, gdybyśmy go zluzowali.

Ruszyli wzdłuż burty w kierunku rufy. Słońce ledwo przebijało się przez zasłonę chmur oświetlając dryfujące kawałki drewna. To przypomniało o czymś Felrisowi.

- Czy wiadomo już co z resztą eskadry? – zapytał cicho.

- Tak. – zdawkowo odpowiedziała pierwszy oficer. Czując jednak na sobie ciężki wzrok kapitana dodała – Z dziesięciu okrętów, które miały patrolować zatokę, ostały się tylko trzy. HMS „Motyl", który wyszedł bez szwanku, popłynął na Morze Białe, dołączyć do floty i poinformować o zaistniałej sytuacji admirała, a HMS „Sokół" wrócił do Bruzmer ze względu na poważne uszkodzenia. Zostaliśmy sami „na froncie".

Kapitan w końcu uśmiechnął się, słysząc żart i drążył dalej:

- Jak udało im się uniknąć rozbicia o skały?

- Na HMS „Sokole" zdecydowali się nie czekać na zwycięstwo z otwarciem beczek z rumem. Ich pijackie piosenki skutecznie zagłuszyły śpiew syren. Jednakże ich stan doprowadził do, delikatnie mówiąc, błędnego manewru i zahaczyli o rafę, przez co uszkodzili kadłub. A na HMS „Motylu" mają głuchego sternika, więc po prostu minęli je jak gdyby nigdy nic. To ich kapitan skontaktował się z nami. Natomiast HMS „Buntownika" uratowała... - tu Lexia zawiesiła głos, spojrzała na pierwszego po Bogu na okręcie i odchrząknąwszy znacząco, zakończyła - ...moja zbawienna obecność na pokładzie.

Felris przewrócił oczami i zainteresował się nagle głównym masztem. Nie odrywając wzroku od grotmarsu[69], mruknął:

- Jako kapitan, w imieniu załogi HMS „Buntownika", dziękuję ci za ocalenie okrętu.

- Przepraszam, ale nie usłyszałam. Czy możesz powtórzyć głośniej, sir? – odrzekła pierwszy oficer, ostentacyjnie, nachylając ucho do rozmówcy.

Felris już miał jej celnie zripostować, gdy nagle się zatrzymał tak, że idąca za nim Lexia wpadła na niego. Wspięli się właśnie na kasztel rufowy. Ich oczom ukazał się zielony na twarzy bosman. Jedną ręką trzymał ster, a druga kurczowo przyciskał sobie do oka lunetę. Zaniepokojony kapitan pokonał w kilku krokach dzielącą ich odległość, przyglądając się z troską Stianowi. Zejman bez słowa podał mu przyrząd optyczny. Felris, lekko zdziwiony, odebrał lunetę i spojrzał przez nią w stronę, w którą przed chwilą patrzył bosman. To co zobaczył sprawiło, że z kolei zbladł jak ściana.

Lexia nie czekając na zaproszenie odebrała lunetę od oniemiałego kapitana.

- To przecież okręt kruańskiej floty.  – rzekła, nie wierząc własnym oczom. – Przecież to niemożliwe. ... Co tu robi pojedynczy galeon?

- To na pewno nie jest samotna jednostka. W cieśninie musi zbierać się cała flota. Czyżby nasi agenci nas zdradzili?

W miarę jak wypływali zza Srebrnego Cypla, przypuszczenie kapitana sprawdzało się.  Wszystko działo się jak w sennym koszmarze. Oto właśnie na ich oczach najbardziej nierealny scenariusz okazywał się rzeczywistością. Pierwszy z szoku otrząsnął się Felris:

- Musimy  odzyskać pełną sterowność. Vintryjska flota musi natychmiast zawrócić. Ta wiadomość musi, jak najszybciej dotrzeć do sztabu. Stian - budź załogę, wszystkie ręce na pokład. Lexia -  hisować żagle.

Dziewczyna błyskawicznie zareagowała. Biegnąc, rzucała komendy zdziwionym marynarzom. Wszyscy bez wahania rzucili się za pierwszym oficerem, która już zwinnie wspinała się na maszty.

Bosman również nie czekał na powtórny rozkaz, tylko obrócił się na pięcie i chwilę później był już na dolnych pokładach, zrywając z koi nieświadomych niebezpieczeństwa marynarzy oraz kanonierów. Tymczasem kapitan z coraz większym strachem obserwował wrogie okręty. Liczył na to, że uda im się w porę zrobić zwrot i ujść niezauważonym, będąc jeszcze częściowo osłoniętym przez Srebrny Cypel.

Nagle od strony cieśniny zabrzmiał huk wystrzału. To dla Felrisa był sygnał, że ktoś spostrzegł HMS „Buntownika" i ostrzegał innych. Pierwszy po Bogu na okręcie, nie zwlekając dłużej, ryknął:

- Luzować szoty!

Szkuner powoli i opornie zawracał. Gdy złapali półwiatr, nieznacznie przyspieszył. Dziesięć minut później płynęli już pełnym wiatrem. Kapitan skupił się na utrzymaniu kursu na zachód.

- Wszystkie żagle postawione, sir – zameldowała Lexia, zjawiając się niespodziewanie za jego plecami.

Po chwili dołączył do nich bosman.

- Nie jest dobrze. W pościg udały się dwa kruańskie okręty – powiedział, wskazując morze za rufą. – Mamy nad nimi 30 mil przewagi, ale jesteśmy dużo wolniejsi. Obawiam się, że dopadną nas na środku zatoki.

Zafrasowany Felris spojrzał w stronę wrogich fregat, później na zachód, gdzie vintryjska flota prawdopodobnie mijała już półwysep Lun. Wedle jego rachunków, siły Republiki potrzebowały jeszcze kilku dni na mobilizację. Czas kurczył się niemiłosiernie. Już teraz mieli niewielkie szanse dogonić statki Królestwa. Jakiekolwiek manewry zmylające, tylko obniżyłyby prawdopodobieństwo powodzenia ich misji. Z drugiej strony, jeśli zostaną zatopieni po drodze, też na wiele się nie przydadzą marynarce. Spojrzał na Lexię. Wiedział, że ich myśli biegną podobnym torem.

- Myślę, że powinniśmy chociaż podjąć próbę ostrzeżenia na czas sztabu. To nasz obowiązek. – rzekła dziewczyna z zaciętą miną.

Zejman przytaknął jej słowom.

- W takim razie kurs na półwysep.

*  *  *

Pięć godzin późnij kapitan, pierwszy oficer oraz bosman zebrali się ponownie na naradę. Ścigające ich okręty zmniejszyły dzielący ich dystans o prawie połowę. Słońce stało już w zenicie i oświetlało swoimi promieniami pokład HMS „Buntownika". Miejsce przy sterze było na szczęście osłonięte przez wypełniony wiatrem grotżagiel.

- Musimy jakoś zwiększyć prędkość szkunera – odezwał się Stian. – Płyniemy z prędkością niespełna 4 węzłów. Oni – wskazał za rufę. – płyną co najmniej 7 węzłami.

- Nic już nie możemy zrobić – mruknęła zrezygnowana Lexia.

Zapadło milczenie. Dziewczyna trafiła w sedno.

- Niekoniecznie – rzekł znienacka Felris. – Nigdy nie byłem przywiązany do tych kolubryn na dole, a wy?

Pierwszy oficer podniosła zaskoczony wzrok na kapitana. Dopiero po chwili dotarło do niej, co proponował.

- Wyrzucić działa za burtę?!

- Tylko kolubryny i kule do nich. I tak są za ciężkie jak na szkuner tej wielkości...

- Dobrze tylko co to da? – przerwał mu bosman. – Dopadną nas i tak, i tak przez to feralne ożaglowanie. Wolałbym mieć się czym bronić, jak świsną nam koło uszu ich salwy.

- Zyskamy czas. Po za tym z kolubryn zdążylibyśmy wystrzelić najwyżej raz.

- Zgadzam się z kapitanem – rzekła nieoczekiwanie Lexia.

Bosman podniósł oczy ku górze i westchnął.

*  *  *

Pod wieczór odległość między uciekinierami, a fregatami Republiki wynosiła... 5 kabli. Było jeszcze całkiem jasno, więc przy dobrych chęciach można było odczytać nazwy goniących ich statków; ten bliższy – KRS „Niszczyciel" i ten dalszy - KRS „Hydra". Oczywistość stanowił zatem fakt, iż jednostki te, mając ich na wyciągnięcie ręki  podejmą próbę unicestwienia HMS „Buntownika" przed zmrokiem.

- Mam pewien plan.

Pierwszy oficer stała przed zejmanem i Felrisem, patrząc na nich poważnie.

- A gdybyśmy zrobili zwrot przez rufę, później ostrym bajdewindem[70] podeszli KRS „Niszczyciela" od bakburty[71]. Jedną salwą nie zniszczymy go, ale może trochę uszkodzimy...

Tym razem to kapitan patrzył się na nią, jakby oszalała.

- Ostry bajdewind. – powiedział powoli. -  Czy ty siebie słyszysz? Przecież to okręt wojenny, a nie jakiś rybacki kuter!

- Kiedyś widziałam, jak statek handlowy z ożaglowaniem gaflowym szedł tak ostro na wiatr, że wręcz nie wierzyłam. Musimy tylko zrzucić bryfoki. Później jednoczesny wystrzał z 41 dział i tyle. Wtedy będą mieli Kruańczycy przynajmniej jeden okręt do naprawy. – pozwoliła sobie zażartować.

Tymczasem Felris nie patrzył na nią, tylko stał zamyślony z oczami utkwionymi w rejach. Nagle drgnął, oświecony jakąś myślą. Na jego twarz wypełzł uśmiech, a oczy rozjaśniły się.

- Mam dużo lepszy pomysł.

*  *  *

Kapitan Cragg wpatrywał się z uwagą w uciekający szkuner HMS „Buntownik". Od 20 lat dowodził KRS „Hydrą" i widział wszystkie możliwe manewry albo raczej tak mu się do tej pory zdawało. Załoga vintryjskiego okrętu nic sobie nie robiła z utartych schematów. Właśnie zrzucała przednie żagle. Nie potrafił tego zrozumieć. Z której strony by nie patrzeć było to po prostu nieopłacalne. Mógł wprawdzie to zignorować, ale lata doświadczeń podpowiadały mu, że cokolwiek robią, mają coś na celu.

- Przygotować wszystkie działa – rozkazał pierwszemu oficerowi.

Z dezaprobatą spojrzał na KRS „Niszczyciela", którą dowodził kapitan Irian. Otwarte furty działowe jedynie sterburty wskazywały, że fregata jest przygotowana na salwę tylko z jednej strony. Taki był wprawdzie plan – statek kapitana Iriana i płynąca za nim KRS „Hydra" miały kolejno wystrzelić w kierunku HMS „Buntownika". Jednak kapitan Cragg cenił sobie zapobiegliwość, choć był przekonany, że tym razem wynik starcia jest przesądzony.

Dziób żaglowca przed nimi, zrównał się z rufą vintryjskiego trójmasztowca. Jednostka ta nie miała już żadnych szans. Mężczyzna właśnie gratulował sobie w duchu kolejnego zwycięstwa, gdy wydarzyło się coś nieoczekiwanego. HMS „Buntownik" zamiast próbować ucieczki, co w jego wypadku było najbardziej rozsądne, tylko... zrobił zwrot przez rufę, przez co znalazł się centralnie na kursie KRS „Niszczyciela". Przez krótką chwilę kapitan Cragg był przekonane, że ogromna, pędząca fregata staranuje szkuner, który stracił wiatr w żaglach. Tak się nie stało, gdyż wrogi okręt siłą rozpędu przepłynął kilkadziesiąt stóp przed dziobem kruańskiej jednostki i złapał półwiatr. Jego rufa minęła zaledwie o parę stóp nok bukszprytu.

Kapitan KRS „Hydry" uświadomił sobie dwie rzeczy; po pierwsze - vintryjski żaglowiec nie zatrzymując się, szedł ostro pod wiatr - wcale nie miał zamiaru uciekać; po drugie – znalazł się równolegle do bakburty KRS „Niszczyciela", która... nie była przygotowana na oddanie salwy.

Przeklinając w duchu arogancję kapitana Iriana, skinął na oficera. Jego załoga wiedziała, co robić w nieprzewidzianych sytuacjach, w przeciwieństwie do marynarzy na pokładzie statku przed nimi. Patrząc, jak kanonierzy przygotowują się do wystrzelenia kul z lewej burty, przez chwilę zastanowił się, dlaczego HMS „Buntownik" nie oddał salwy na drugi kruański okręt. Odpędził się od takich wątpliwości. Obiecał sobie za to w sercu, że następnym razem dokładnie przyjrzy się ożaglowaniu przeciwnika i jego możliwościom. Nie przypuszczał, że nigdy więcej nie będzie miał okazji wypróbować tej wspaniałej myśli.

Kapitan Cragg uspokoiwszy się trochę, czekał w napięciu na odpowiednią chwilę do odpalenia dział, gdy jego intuicja zawiodła go po raz kolejny. HMS „ Buntownik" niespodziewanie zrobił zwrot przez sztag. Szkuner wykonał tak szybko i sprawnie, że wręcz zmaterializował się przed dziobem KRS „Hydry". Później wszystko potoczyło się bardzo szybko.

Obie burty vintryjskiej jednostki wystrzeliły salwy -  jedną w rufę KRS „Niszczyciela", a drugą w dziób fregaty kapitana Cragga. Mężczyzna zdążył zobaczyć tylko, jak okręt błyskawicznie się oddala.

Potem rozległ się niewyobrażalny huk i na pokład spadły palące się fragmenty kadłuba statku.

*  *  *

Łuna wybuchu rozjaśniła wieczorne niebo, pomarańczową poświatą. HMS „Buntonik" był na szczęście na tyle daleko, że huk ich nie ogłuszył. Lexia stała i wpatrywała się w szczątki stopniowo podnoszone przez podnoszący się dym.

- Skąd wiedziałeś, że ładownie z prochem znajdują się akurat z tyłu fregat?

- Jak miałem osiem lat, pływałem na identycznej – uśmiechnął się z dumą Felris. – Konstruktorzy mieli ogromne problemy z trymem[72] tego typu statków w stronę dziobu, dlatego zadecydowano o umiejscowieniu na rufie amunicji oraz prochu.

- Służyłeś na okręcie w wieku ośmiu lat?!

- Ojciec chciał, żebym jak najwcześniej zaczął się wdrażać do marynarki. Miałem lepiej niż ty – byłem wolnym majtkiem, nie niewolnikiem.

Pierwszy oficer pokręciła ze smutkiem głową.

- Są różne rodzaje niewolnictwa – powiedziała cicho. – Wybacz, że źle cię oceniłam na początku.

Nie czekając na jego reakcje, zostawiła go samego ze swoimi myślami.

*  *  *

HMS „Buntownik" bez trudu zdążył dogonić flotę, którą jak się okazało wstrzymał sztorm szalejący na Morzu Białym. Na wieść o tym, że siły nieprzyjaciela są w Zatoce Albatrosów, admirał Nirt zarządził całkowity odwrót. W ciągu trzech dni udało się osaczyć większość okrętów Republiki. Kruan zdecydował się podpisać kapitulację Ponieważ nie doszło do żadnej wielkiej bitwy, bohaterem obwołano kapitana Kilsona, za brawurowe zwycięstwo na dwoma wrogimi fregatami i dostarczenie informacji sztabowi.  Otrzymał oczywiście wymarzony awans na kapitana jednego z okrętów Elitarnej Eskadry Koronnej. W związku z licznymi przyjęciami wydawanymi na swoją cześć, nie miał zbyt wiele czasu. Dlatego też, jakże wielkie było zaskoczenie załogi HMS „Buntownika", gdy Felris zjawił się pewnego dnia na pokładzie.

- Przyszedłeś się pożegnać? – zgryźliwie zapytała pierwszy oficer.

- Chciałabyś, co? – z wyraźnym rozbawieniem obserwował zaskoczenie na jej twarzy. – Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz. Odrzuciłem awans. Mój ojciec jakoś będzie musiał to znieść.

Lexia nic nie musiała mówić. Jej uśmiech wystarczył za odpowiedź.


[1] kilson (in. nadstępka) - element szkieletu żaglowca.

[2] keja - nabrzeże w porcie.

[3] dok - basen portowy, który zapewnia utrzymanie położenia statku w pionie i na stałym poziomie.

[4] galeon - żaglowy okręt wojenny cechujący się wysokim, zwężającym się ku górze kasztelem rufowym oraz obecnością galionu (figura na dziobie okrętu).

[5] galera - okręt o napędzie wiosłowym, często wspomaganym przez żagle.

[6] szkuner – żaglowiec o dwóch lub więcej masztach z ożaglowaniem skośnym. HMS „Buntownik" jest w rzeczywistości barkentyną (przedni maszt z ożaglowaniem rejowym).

[7] dziób kliprowy - dziób statku mocno wychylony do przodu.

[8] ożaglowanie rejowe -  prostokątne żagle rozpięte pomiędzy poziomymi drzewcami zwanymi rejami.

[9] ożaglowanie gaflowe - czworokątny żagiel rozpięty pomiędzy masztem, biegnącym skośnie drzewcem - gaflem i bomem.

[10] tonaż - pojęcie określające wielkość statku w jednostkach objętościowych (pojemność).

[11] bezan – nazwa tylnego żagla na żaglowcu.

[12] bezantopsel – trójkątny żagiel rozpinany nad bezanem w ożaglowaniu gaflowym.

[13] bezanmaszt – ostatni maszt od dziobu.

[14] grot – nazwa głównego żagla, zwykle największego.

[15] grottopsel - trójkątny żagiel rozpinany nad grotem w ożaglowaniu gaflowym.

[16] grotmaszt – główny maszt

[17] fokbramsel – większy żagiel rozpinany na fokmaszcie w ożaglowaniu rejowym.

[18] fokmarsel - mniejszy żagiel rozpinany na fokmaszcie w ożaglowaniu rejowym.

[19] fokmaszt – pierwszy maszt od dziobu.

[20] bukszpryt  – drzewce wystające do przodu z dziobu.

[21] sztagi - liny olinowania stałego stabilizujące omasztowanie równolegle do osi statku.

[22] latacz - trójkątny żagiel podnoszony przy stałej pogodzie na sztagu dziobowym.

[23] sztafok - trójkątny żagiel, ostatni od strony dziobu, położony najbliżej fokmasztu.

[24] kliwer - żagiel trójkątnym, podnoszonym na całej długości sztagu.

[25] grostensztag – lina łącząca górną część grotmasztu z fokmasztem.

[26] grotsztag – lina łącząca grotmaszt z fokmasztem.

[27] grotsztaksle – trójkątne żagle rozpinane między grotmasztem, a fokmasztem.

[28] zejman - popularne określenie doświadczonego żeglarza lub marynarza.

[29] bryg – statek o wszystkich masztach z ożaglowaniem rejowym, mniejszy od fregaty.

[30] sztauowanie - czynność wykonywana na jednostkach pływających przed opuszczeniem portu polegająca na dokładnym rozmieszczeniu ładunku i umocowaniu wszystkich ruchomych przedmiotów.

[31] kasztel rufowy - wysoka, często kilkupokładowa nadbudówka na żaglowcach.

[32] karonada - działo o niewielkiej masie i niewielkiej celności, za to dużym kalibrze.

[33] kolubryna - ogólna nazwa ciężkich dział artyleryjskich.

[34] falkonet - działo o małym kalibrze.

[35] takielunek - olinowanie żaglowca.

[36] jufers - sposób zamocowaninia i wzmocnienia liny.

[37] sterburta - prawa burta.

[38] drablina - wanty powiązane w rodzaj drabiny sznurowej.

[39] wanta - lina stabilizująca omasztowanie prostopadle do osi okrętu.

[40] reling - listwa biegnąca wzdłuż krawędzi pokładu i wystająca np. 1 m ponad pokład.

[41] rufa - tylna część statku.

[42] reda - obszar znajdujący się przed wejściem do portu.

[43] striper - członek załogi statku rybackiego wyspecjalizowany w patroszeniu ryb.

[44] komodor - dowódca grupy okrętów.

[45] hals - usytuowanie jednostki żaglowej względem wiatru, np. prawy hals oznacza, że jednostka ma wiatr od prawej burty.

[46] baksztag - kurs, w którym wiatr wieje ukośnie od strony rufy.

[47] węzeł - jednostka prędkości, równa 1 mili morskiej na godzinę.

[48] rumb - pomocnicza miara kąta, oznacz 1/32 kąta pełnego.

[49] półwiatr - kurs , w którym wiatr wieje prostopadle do osi statku.

[50] log - przyrząd pomiarowy służący do określania prędkości statku.

[51] fregata - żaglowiec przynajmniej trzymasztowy, ze wszystkimi żaglami rejowymi.

[52] trawers - kierunek prostopadły do osi żaglowca.

[53] kontrkurs - kurs przeciwny do kursu statku.

[54] awizo - niewielki okręt, zwykle szpigowski.

[55] reja - poziomy drzewiec umiejscowiony na maszcie w ożaglowaniu rejowym.

[56] achtersztag - sztag łączący górną część masztu z rufą.

[57] kabel - odległość równa 1/10 mili morskiej.

[58] nok - końcówka drzewca poziomego.

[59] kilwater - ślad torowy znaczący drogę przebytą przez statek.

[60] wachta - okres, podczas którego służbę pełni jedna zmiana załogi.

[61] bom - drzewiec ruchomy służący do manewrowania żaglami.

[62] gafel - drzewiec ruchomy pełniący taką samą funkcję jak bom, ale zamocowany wyżej od niego.

[63] szoty - liny służące do ustawiania bomu i gafla w odpowiedniej pozycji.

[64] koja - łóżko na jednostce pływającej.

[65] wręga - podstawowy poprzeczny element szkieletu statku.

[66] segarsy - pierścienie lub liny opasujące maszt, do których mocowany jest żagiel.

[67] bryty - pasy płótna zszytych w żagiel.

[68] bryfok - pierwszy żagiel od dziobu.

[69] grotmars - platforma umieszczona na grotmaszcie jako punkt obserwacyjny.

[70] bajdewind - kurs, w którym wiatr wieje od dziobu.

[71] bakburta - lewa burta.

[72] trym - pochylenie statku w stronę dziobu lub rufy.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
czwartek, 23 kwiecień 2015 15:41

Anna Maria Przybyło - Biały Kruk

Wróciłem. Przez lata starałem się jak najdalej omijać to miejsce. Tym razem nie mogę uciekać. Muszę pożegnać ostatniego bliskiego mi człowieka. Bliskiego jeszcze z tamtych, dawnych lat. Kilkanaście lat spokoju. Kilkanaście lat samooszukiwania się. Nic się nie stało, nic się nie wydarzyło. Nie ma do czego wracać... Nie ma do czego...

Edgar umył twarz. Woda sączyła się wąskim strumieniem. Spękania szkliwa na zlewie, przywiodły mu na myśl złamane życie wuja. Umarł nieszczęśnik, nie dowiedziawszy się prawdy. Na komodzie w salonie od niepamiętnych czasów stało zdjęcie Amandy. Śliczna, roześmiana blondyneczka ściska urodzinowy prezent, pluszową małpkę. Oczy dziecka iskrzą, by wkrótce zgasnąć. To jej ostatnia fotografia. Dzień później Amanda ginie, przepada bezpowrotnie. Zaczyna się rodzinna gehenna. Trwają poszukiwania. Życie w miasteczku zamiera na chwilę. Wszyscy szukają Amandy, jeden dzień, drugi, trzeci... Amanda nie wraca.

W domu wuja od lat nie nic się zmienia. Edgar jednak nie czuje się swobodnie, z trudem zasypia. Sny ma ciężkie, czarnobiałe. Łóżko wuja skrzypi złośliwe, jak dobrze że umarł w szpitalu. Gałęzie zdziczałej jabłoni tłuką o szyby okien. Wiatr wzmaga się i mężczyzna czuje jego powiew. Szczeliny okna przepuszczają zimno, a deszcz przybiera na sile. Edgar czuje lęk, to absurdalne, ale on się boi. Zaraz ukarze się mała duszyczka roześmianej Amandy, albo jeszcze gorzej - duch starego wuja. Nad ranem deszcz ustaje, a Edgar czuje ulgę. Prócz paru pająków, tej nocy nie nawiedził go nikt więcej.

Ludzie nabożnie milczeli. Ciało wuja spoczęło w ziemi, obok jego przedwcześnie zmarłej żony. Rok po zaginięciu Amandy, jej matka postanowiła zakończyć życie. Powiesiła się w stajni obok domu, znalazł ją mały.... Edgar lubił stare domostwo. Często tam bywał i tego dnia również postanowił się tam pobawić. Przyjechał na rowerze i począł szukać wuja. Ciotka go nie interesowała. Zazwyczaj siedziała w domu otępiała z bólu. Odkąd Amanda zaginęła, ciotka pogrążyła się w świecie ciszy. Wuj nie przeszkadzał żonie w nostalgii. Dzielnie znosił trudy dnia codziennego, zajmował się domem i gospodarstwem, wszystkiego doglądał. Czasami pomagał mu Edgar. Właściwie to się pętał po nogami, ale wuj to tolerował. Stracił jedyne dziecko, a obecność siostrzeńca dawała mu pociechę. I właśnie tego ranka, Edgar zajrzał do stajni. Trwali tam razem, oboje nieruchomi – ciotka w objęciach śmierci a Edgar sparaliżowany strachem. Jaka straszna jest twarz trupa - nienaturalna i diaboliczna. Wuj wyszedł z domostwa na chwilę, miał sprawę do załatwienia obok u sąsiada. Wiedziony złym przeczuciem, po chwili wrócił do domu. Zauważył rower i wszedł do stajni. Chwycił chłopca, chciał zakryć mu oczy, ale było za późno. Edgar zdążył już poznać oblicze śmierci. Wdzierała się w każdy zakątek jego dziecięcej duszy. Jak demon oplotła jego ciało, trzymała w mocnym uścisku, wessała przerażony umysł, na zawsze obiła swoje piętno. Od tego dnia Edgar nie spał spokojnie i miewał tylko czarnobiałe sny.

Wrócił wyczerpany i położył się na łózko. Ten dom, to miasteczko, ta aura wokół tego miejsca ciążyły mu już bardzo. Chciałby czym prędzej wyjechać. Niestety wuj go uraczył spadkiem i ma tu jeszcze wiele do załatwienia. Edgar wpatruje się w okno. Musi przyciąć te cholerne gałęzie, nie będą drugą noc tłukły mu w szyby. Mężczyzna uspokoił myśli i wreszcie mógł się wyciszyć. Jednak na krótko. Do okna zaczął dobijać się ptak.  Wyglądał dziwnie, nienaturalnie. Edgar przysiągł by, że to kruk, tyle że biały. Ptaszydło waliło dziobem w szybę jak oszalałe. Mężczyzna zerwał się by je przepłoszyć. Ptak poderwał się i zniknął w gałęziach jabłoni. Edgar nie wiedział czy to kolejny ze złych snów, nazbyt przemęczony, czuł jak dusze zmarłych ciążyły mu aż nadto. Bez względu na to czy to jawa czy sen - Edgar wiedział,  biały kruk to zły znak.

Notariusz wymownie kręcił głową. Sprawa spadku nie jest taka oczywista. Wuj wskazał na Edgara, jako jedynego spadkobiercę, jednak sprawa Amandy dotąd nie miała swego finału i rzekoma śmierć dziewczyny pozostaje w sferze domysłów. Brak aktu zgonu stoi na przeszkodzenie nabycia spadku, co utrudnia dalsze działania mężczyzny. Zresztą, Edgarowi odkąd tylko tu przyjechał, wszystko idzie jak krew z nosa. Minoł zaledwie tydzień, a ten jest wyczerpany jakby spędził tu co najmniej rok. Edgar czuł jakby te przeklęte miejsce, wsysało go i nie chciało już wypuścić. Mimowolnie, czterdziestolatek powracał do wspomnień, migawek dawnych, koszmarnych chwil. Pragnął się stąd wyrwać. Powrócić do  swego bezpiecznego domu, gdzie czekają na niego dwa stęsknione psy i ona. To właśnie dzięki niej Edgar jeszcze nie zatracił się całkowicie w mroku. Dzwonił do niej codziennie, czasem nie odbierała, oddana swojej pracy realizowała swój sen o karierze.

Edgar trząsnął ze wściekłości drzwiami. To go kochany wujaszek urządził. Co ma teraz z tym wszystkim zrobić? Zostać? Walczyć o spadek czy porzucić stary dom na pastwę losu. Nie chciał tu dużej być. Pragnął wyjechać z tego obłąkanego miejsca pełnego martwych i żywych dusz. Postanowił przeszukać dom, zabrać co wartościowsze rzeczy i zamknąć chałupę na cztery spusty. Grzebał w szafach, komodach, szufladach, unikał przy tym wzroku Amandy. Zdjęcie pozostawił nietknięte, tego na pewno życzył by sobie wuj. Sterty dokumentów, papierów, listów - od rodziny, przyjaciół. Tomy pożółkłych książek, jakieś bibeloty, nic wartego uwagi. Tylko przeszłość do jakiej Edgar nie chciał wracać. Zostały jeszcze albumy, mężczyzna otworzył tylko jeden z nich. Pamiętał złotą okładkę albumu jeszcze z dzieciństwa. Wiedział że na zdjęciach będzie on sam. Ojciec Edgara był zapalonym fotografem i często fotografował syna razem z Amandą. Edgar w skupieniu przeglądał kolejne zdjęcia, na nich oprócz niego i ciotecznej siostry widniała jeszcze jedna osoba - Zoja. Zapomniał ją, czy może wyparł z świadomości? Drobne, niepozorne dziecko o przenikliwych oczach. Nawet z tych zdjęć można wyczytać coś nienaturalnego, coś co Edgar wychwytywał będąc w pobliżu Zoji - jakąś złowrogą energię, zagadkową aurę. Jako mały chłopiec czuł się przy niej nieswojo. Ona sama nie garnęła się do zabawy, zostawała biernym obserwatorem zdarzeń. Edgar wzdrygnął się na wspomnienie pewnego wrześniowego popołudnia. Jak nagłe olśnienie, powróciło naraz do jego pamięci. Klika tygodni po zaginięciu Amandy, miał nadzieje zastać siostrę w miejscu ich częstych zabaw. Skupisko suchych topoli było tym szczególnym, magicznym miejscem. Nierzadko wbrew woli rodziców, palili tam ogniska. Grzebali patykami w popiele, drażnili ogień, wdychali woń pieczonych jabłek i ziemniaków. Edgar na nowo poczuł więź jaka łączyła go z Amandą.

- Jestem twoją starszą siostrą – śmiała się. – Zawsze musisz się mnie słuchać – powtarzała.

Tego dnia wiedziony tęsknotą chłopiec, zbliżył się do ukrytego wśród obumarłych drzew pogorzeliska. Nie spodziewał się zastać tam Zoji. Siedziała na piasku i bawiła się maskotką. To co zobaczył Edgar, uderzyło go. Zoja bawiła się małpką – urodzinową zabawką Amandy. Skąd ją miała? Edgar patrzył krótko, Zoja zaraz wbiła w niego wzrok i w milczeniu wydała mu rozkaz milczenia. Dzieciak poczuł ten sam strach jaki czuł, widząc martwą ciotkę. Stał się uczestnikiem jakiegoś upiornego paktu, jakieś niezwykłej zmowy. Po raz drugi poczuł siłę gotową go zmiażdżyć. - Musisz milczeć – słyszał. – Musisz milczeć. Chłopiec uciekł z miejsca zabaw by więcej do niego nie powrócić. Zapomniał o pluszowej małpce, o przerażającej go Zoji, zapomniał o ukochanej siostrzyczce, zapomniał o tragedii ciotki i wuja, a nawet o  rodzinnym domu - zapomniał o dawnym życiu...

Edgar gorliwie szukał w garażu sekatora. Nieco już pordzewiały, nadawał się jeszcze do pracy. Zbliżał się wieczór, więc miał niewiele czasu. Poprzysiągł jednak sobie, że pościna te cholerne gałęzie. Jabłoń z jakąś zaciekłością się broiła. Edgar mocował się z nią dłuższy czas. Wiedział jak wuj dbał o posesję i nie chciał zostawić po sobie bałaganu. Schylił się by pozbierać opadłe na ziemię gałęzie i wtedy je dostrzegł. Wraz z konarami pozbierał białe pióra.

Co się stało z Zoją? Ona również jak większość kobiet w jego rodzinie przedwcześnie umarła. Jakaś dziwna choroba, najpierw anemia a potem przewlekłe otępienie. Jakieś tam problemy  z psychiką. Tyle wiedział. Przez lata reszta go nie interesowała. Rodzice wyjechali z miasta i nie musiał tu wracać. Miał wyrzuty sumienia wobec wuja, że go nie odwiedzał. Na dowód pamięci, przysyłał czasem drobne upominki, listy. Oboje konsekwentnie pomijali temat Amandy. Tylko jeden raz wuj napisał: - Amanda nie żyje. Czuję to. – Edgar nie dopytywał wuja skąd te przypuszczenie. Nie chciał odkryć tej zagadki. Teraz jednak, pod dachem wuja pokutuje za zdradę Amandy. Wyrzekł się jej ze swej pamięci. Wyrzekł się jej bo chciał żyć normalnie. Tak mu wstyd. Jednak jak żyć ze świadomością, że na świecie dzieją się rzeczy złe, straszliwe, niewytłumaczalne? Jak wyjaśnić zniknięcie słodkiej, radosnej dziewczynki? Jak wyjaśnić niezwykłą naturę Zoji? Dlaczego o niej teraz pomyślał, dlaczego właśnie o niej? Zoja...te imię budzi w nim lęk. Osierocone dziecko przybranych rodziców z sąsiedztwa. Pragnęli mieć dziecko i wreszcie po latach nadarzyła się okazja. Ktoś w środku nocy porzucił dziecko. Dziecko bez historii, bez imienia. Niemowlak zawinięty w lnianej chuście. Sąsiedzi decydują się przygarnąć dziecko. Początkowa radość ustępuje trosce i zmęczeniu. Dziewczynka nie chce jeść, nie je prawie wcale. Nie płacze, niczego się nie domaga. Praktycznie na nic nie reaguje. Zawsze leży spokojna wpatrzona w jeden punkt. Zoja - tak dali jej na imię, na cześć cesarzowej bizantyńskiej. Dziecko rośnie, ale czy się zmienia?

- Jest jakaś dziwna. Nie zachowuje się jak normalne dziecko. Własna matka boi się z nią zostawać – ojciec Edgara zjada się zupą. Chłopak bawi się niedaleko, chciwie wyłapuje słowa ojca.

- Własna? – Matka dolewa ojcu zupy. – Bóg jeden raczy wiedzieć jaką to dziecko ma matkę i ojca. Nie wiem czy powinna tu przychodzić. Może wpłynąć na Edgara, nawet doktor nie wie co jej jest.

- Nie możemy zabronić jej tu przychodzić. Nie mogę zrobić tego dla Artura. Pomyśli, że ich odtrącamy – oponuje ojciec.

- Martwię się o Edgara, może to jakaś choroba – Matka siada do stołu.

- Jest nieszkodliwa, tyle że milczy. Zawsze milczy i mało je. Jest z nimi Amanda. Co może im się stać? To tylko dzieci – uspokaja matkę ojciec.

Edgar wie jednak, że Zoja to coś – ktoś więcej jak dziecko. Zoja ma moc. Zoja nie musi mówić by móc coś powiedzieć, bezgłośnie stwierdza i pyta. Świdruje umysł, pokonuje korytarze myśli. Zoja nie musi jeść, ona karmi się czymś innym. Jest zagadkowa, jest inna. Nie odnajdzie się nigdy wśród świata żywych bo ona sama jest jak półżywa. Zoja widzi inne światy, słyszy inną muzykę, inaczej widzi. Widzi dużo, słyszy więcej, ale milczy. Ona nie musi z niczego się tłumaczyć, to inni tłumaczą się jej. Wbrew ich woli, efemeryczna Zoja wnika w ich umysły, jest ponad.

Losy Zoji nie potoczyły się pomyślnie. Nie mogąc nawiązać więzi z przybranymi rodzicami, Zoja wyrasta na młodą dziewczynę. Trafia od jednej szkoły do drugiej, w żadnej się nie odnajduje. Tajemnicza choroba zaczyna toczyć jej ciało. Początkowo lekarze wskazują na ciągły brak apetytu. Zoja miewa przewlekłe stany apatii. Liczne pobyty w szpitalu kończą się powrotem do domu. Tam Zoja młodo umiera. Lekarze głowią się co wpisać w akt zgonu. Na co właściwie cierpiała Zoja? Edgar jako jeszcze jako student odbiera list, krótka wiadomość: Zoja nie żyje. Edgar nie pojedzie jednak na pogrzeb, on woli pozostać w świecie żywych.

Czeka na telefon i bawi się białym piórkiem. Ona nie dzwoni już drugi dzień. Pewnie zajęta jest wernisażem tego przystojniaka. Czuje złość. Pobyt tutaj jest totalnie bez sensu. U notariusza nie wiele da się wskórać, praw do majątku trzeba będzie dochodzić w sądzie. Sprzedałby to wszystko by mieć tylko święty spokój, by zrzucić z siebie ten ciężar. Kolejna noc również była ciężka. Tym razem nie obyło się bez duchów przodków. Edgarowi śniła się ciotka, siedziała w swoim fotelu i na kolanach trzymała bawiącą się kłębkiem włóczki Amandę.

- Czy wiesz gdzie jest moja małpka? – zapytała dziewczyna.

Edgar stoi i nie wie jaką ma dać odpowiedź. Nie jest małym chłopcem, jest dużym Edgarem. Pytanie Amandy go zawstydza. Nie dopilnował siostry, ona była starsza ale on się nią opiekował.

- Znajdę ją. Znajdę małpkę – obiecuje Edgar i sen się kończy.

Grób Zoji nie jest zaniedbany, widać ktoś tu przychodzi, ktoś o to dba. Edgar zostaje chwile w zadumie, kładzie białe róże. Kolor kwiatów przywodzi mu na myśl białego ptaka, gościa z jego już teraz ogrodu. Jaka była Zoja? – zamyśla się.

- Znał pan ją? – Edgara z zadumy wyrywa męski, ochrypły głos.

- Znałem w dzieciństwie – pada szybka odpowiedź.

- Biedna dziewczyna – starzec oparł się na grabiach. Ma okazję zrobić sobie chwilę przerwy. Zaprzestaje sprzątać cmentarz i wyciąga papierosy. Edgar jakiś czas temu rzucił nałóg, ale mimo to zgadza się zapalić.

- Takie to już ma człowiek przeklęte szczęście, czasem przesrane ma od urodzenia – starzec zaciąga się i kontynuuje. – Dziewczyna całe życie chorowała i to krótko żyła. Nie wdzieli co jej jest. Gadali że anemia, zawsze taka blada, chuda. Pamiętam ją z kościoła. Ale i z główką nie było wszystko w porządku...

- Co ma Pan na myśli? – Edgar poczuł pieczenie gardła, nikotyna wyraźnie mu nie służyła.

- A no była jakaś dziwna. Dogadać się z nią nie można było. Nie ta psychika...

Edgar opuścił pospiesznie cmentarz. Przypomniało mu się jak Amanda kiedyś mu mówiła:

- Wiesz, że Zoja widzi umarłych? – jeszcze wtedy tego nie rozumiał.

- Skąd wiesz?

- Piesek wujka nie żyje od dwóch dni, ale Zoja go widzi.

Edgar czuł, że odcięcie od przeszłości to jakieś pomieszane świata.  Nie chciał być dłużej tym zlęknionym chłopcem, naocznym świadkiem rodzinnych tragedii. Opuścił to miejsce w nadziei, że będzie normalnie żyć. A teraz to od czego uciekał, dopadło go i ze zdwojoną siłą przytłacza. Dlaczego myśląc o Amandzie, przychodzi mu zaraz na myśl Zoja? Jaką to tajemnicę powierzyło to małomówne dziecko jego siostrze. Czego był świadkiem w dniu zniknięcia Zoji? Czy oby to wydarzyło się na pewno? Czy faktycznie widział jak Zoja krzyczy do Amandy:

- To być sekret! Dlaczego mu powiedziałaś? – Po czym Zoja ucieka, a Amanda usiłuje ją dogonić. Czym takim siostra uraziła tego i tak poranionego ptaka? Rzadko kiedy coś mówi, ale kiedy już dzieli się czymś osobistym, intymnym, przyjaciółka ją dotkliwie zawodzi.

Edgar czeka na telefon. Niech przerwie tą ciągłą ciszę. Niech jej glos rozerwie te wszechobecne mgły, niech przegoni deszczowe chmury i ukoi jego duszę. Wyciąga ze zbiorów wuja, album przyrodniczy. Zbiór setek ptaków przyprawia go o zawrót głowy, w końcu znajduje opis: biały kruk. A jednak istnieje, to nie mara.

Białe kruki nie mają szansy przetrwać w przyrodzie. Ich własne matki, pożerają je jak te wyklują się z jaja. Co sprawia, że krucze matki nie tolerują własnych dzieci? Ta inność. Inność dzieląca białego kruka od tych „normalnych", czarnych kruków. Ta różnica, która kuje w oczy. Musimy mieścić się w pewne ramy, wszyscy mamy ten sam program. Ta partia odstaje, ona się różni, jest inna. Biały kruk, jeśli już przeżyje, z czasem zostanie odrzucony, pozbawiony praw czarnych kruków, nie znajdzie wśród nich dla siebie miejsca. Te dwa światy nigdy się nie porozumieją, świat  wyrzutka jest biały, świat „normalnych" jest czarny. Te dwa kolory się nie łączą. Edgar myśli o Zoji. I ona była białym krukiem. Porzucona przez „swoich", przybyła znikąd, bez prawa do dziedziczenia swojej historii. I Zoja jak białe kruki, była na zawsze skazana na samotność, w końcu gdzie by miała znaleźć drugiego, białego kruka? Edgar bał się, że biały ptak jest tylko ułudą, zjawą, omamem. Ale nie, białe kruki takie „nierealne", faktycznie istnieją. Kto ma „szczęście" je spotykać, doświadcza kaprysu - ironii gorzkiego losu.

Rozmowa z nią jest krótka – wszystko w porządku, udany wernisaż. Tak była z nim na drinku, ale to wszytko. Edgar zanurza się między jawą a snem. Scena druga. Amanda dogania Zoję. Kłócą się. Edgar pierwszy raz słyszy jak Zoja krzyczy, ma taki cienki glos.

- Miałaś mu nie mówić! Zabroni mi tu przychodzić! – Zoja trzęsie się. - Po co mu mówiłaś! Nie uwierzy mi! Karze mi się stąd wynosić. Wiem co o mnie myślicie, co wszyscy myślicie!

Amanda usiłuje uspokoić Zoję. Ta w złości chwyta małpkę przyjaciółki i ją wyszarpuje. Dziewczynka traci równowagę i po chwili słychać plusk wody i krzyk. Zoja przerażona tkwi w bezruchu. Dopiero teraz Edgar widzi, że dziewczynki stały na kładce. Nie powinny tam być. Zakazano im się tu zbliżać. Kładka była niezabezpieczona a woda wkoło to głębokie i muliste bagno. W nim znika Amanda i scena kończy się. Edgar budzi się zlany potem. Milczenie jest zmową – strach i milczenie. Śmierć nakazuje milczeć, nie lubi rozgłosu, śmierć zawsze skrywa tajemnice: gdzie, po co, kto i dlaczego?  Mijają miesiące i mały Edgar rośnie, wzbiera się w nim odwaga. Znajduje wuja w stajni, ten pociesza się trunkiem. Wujaszek po alkoholu robi się gadatliwy, Edgar chce to wykorzystać.

- O jakiej tajemnicy Zoji, powiedziała ci Amanda?

Stary człowiek zamyśla się. Wpatruje się jakby w głąb siebie, poszukując właściwej odpowiedzi.

- Chcesz wiedzieć co mówiła Zoja? – smutno się zaśmiał. – Ta mała wariatka mówiła, że widzi Helenę. Moją Helenę... Helena chciała z nią rozmawiać... - w głosie wuja zabrzmiała ironia. - Może Amandę też widziała... - Edgar zostaje z wujem jakiś czas choć nienawidzi tego miejsca. To tutaj udręczona ciotka Helena wyrzekła się życia. Z kolei wujek to twarda sztuka, on nie boi się śmierci, duchów, boi się tylko niewiedzy i wątpliwości, które ogłuszą bardziej jak alkohol.

Edgar myśli o białych krukach. Czy to dobrze, że matki je pożerają? Czy jest w tym jakaś mądrość, jakiś ukryty sens, a może tylko okrucieństwo ziemskiego życia? Deszcz tego dnia daje za wygraną i niebo się wypogadza. Edgar kieruje się ku starym topolom. Nie wiele z nich zostało. Czas nadgryzł to miejsce, ale nie oddał go jeszcze w ręce człowieka. Nadal pozostawało dzikie, nietknięte. Edgar znalazł ten szczególny punkt między drzewami gdzie nie wdzierały się chaszcze, a piasek miał kolor złota. Mężczyzna rozpoznaje jedną topolę, suchy pomnik jego traumatycznego dzieciństwa. Jak to możliwe, że to miejsce się uchowało?  Tyle lat, a Edgar przysypuje w palcach ten sam piasek, ma nad głową to samo wielkie niebo. Tylko jego dłoń jest dużo większa, z trudem przeciska się przez korę drzewa. Wnętrze dziupli jest nieco wilgotne, a jama głęboka. Co może kryć w sobie zmurszały drapak? Edgar chwyta ręką szczątki tego co zostało, bada palcami i po chwili wyjmuje. Jest już tego tylko odrobinka - para plastikowych oczek, strzępy nitek jakie zostały z brązowego futerka. Stara topola dzielnie strzegła swego skarbu, skrywając przez lata urodzinowy prezent Amandy – pluszową małpkę. Dopiero teraz Edgar może odejść z tego miejsca, opuścić dom wuja i mglistą przeszłość.

W drodze powrotnej, Edgar zastanawia się - czy krucze matki dobrze robią, eliminując swoje „inne" dzieci? Czy te odmieńce zaburzają naturalny rytm, porządek świata? Stają się przyczyną anomalii i nieszczęść? Czy ptasie dzieciobójczynie wiedzą, rozumieją coś więcej? A może właśnie odrzucenie, izolacja odmieńców, kaleczy ich samych i wszystko inne wokół? Zaś wyrok śmieci wydany na pisklętach przez kruczą matkę jest aktem łaski, wyzwolenia. W końcu nie ma okrutniejszego więzienia jak samotność.

Dzwonił i ona będzie tam czekać, a wraz nią utęskniona normalność. Biały kruk Edgara, został, wśród tamtejszych dusz znalazł schronienie w ogrodzie wuja.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
czwartek, 23 kwiecień 2015 14:22

Katarzyna Poczewska - Dienaves

Pospiesznie wyruszyli z domu, zabierając ze sobą tylko latarnie. Młodzieniec szedł za ojcem, spoglądając na jego nerwowe ruchy. Mężczyzna odwracał się w stronę syna, spoglądał na niego smętnie, po czym mrucząc coś niewyraźnie pod nosem zwiększał dystans pomiędzy nimi. Ku zdziwieniu młodego prowadził ich prosto do pobliskiego lasu. Czym bardziej się w niego zagłębiali, tym świat dookoła zdawał się mroczniejszy. Nawet promienie księżyca, który świecił jasno na niebie, zdawały się nie docierać do tego miejsca.

Latarnia, którą trzymał młodzieniec zaczęła mrugać, promień stawał się wyraźny, wysoki by po chwili niemal całkowicie zniknąć. Zdziwiony przyjrzał się zbiornikowi z naftą, był w połowie pełny.

- Ojcze, gdzie zmierzamy? – zapytał po dłuższej chwili, kiedy oddalili się znacznie od miasta.

Nie było odpowiedzi.

Podniósł wyżej latarnie, próbując przegnać otaczającą ich ciemność. Rozglądał się nerwowo dookoła, a jego wzrok wychwytywał najmniejszy nawet ruch. Kilkakrotnie zdawało mu się, że coś przemknęło pomiędzy drzewami, uciekając od żółtego światła.  Przyspieszył kroku, niemal zrównując się z ojcem.

Kilka minut później weszli na niewielką polanę. Mężczyzna ogarnął teren wzrokiem, po czym ruszył przed siebie, w stronę ciemnego kształtu pośrodku przesieki. Światło jego latarni odsłoniło z ciemności postać starszego mężczyzny siedzącego na ściętym pniu drzewa. Młodzieniec zdążył zauważyć niewielkie zawahanie w krokach ojca, po czym mężczyzna ruszył szybciej w stronę nieznajomego.

- Panie Zefer – powiedział jego ojciec. – Wedle umowy przyprowadziłem mojego pierworodnego.

Latarnia ponownie zamigotała, a światło niemalże zniknęło z zamoczonego naftą knota.

- Bardzo dobrze Filipie – odezwała się postać. Jego głos był niski i silny, niepasujący do starszego mężczyzny. – Twoje życzenie zostanie spełnione.

Młodzieniec spojrzał na starca, którego oczy zalśniły krwistą czerwienią. Latarnia zgasła.

***

Słoneczne, wiosenne popołudnie. Irena stanęła przed wiekowym domem, którego lata świetności przeminęły dekady temu. Otworzyła furtkę na zawiasach trzymającą się na słowo honoru i weszła na niewielką, kamienną dróżkę prowadzącą pomiędzy zapuszczonymi rabatami, niegdyś porośniętymi dywanami kwiatów. Postawiła na ziemi dużą walizkę i transporter z kotem, po czym przyjrzała się swojej spuściźnie.

Dom w stylu klasycystycznym, oceniła. Odnawiany po wielokrotnych pożarach. Od części frontowej portyk zachował się w stanie zadawalającym, czego nie można było powiedzieć o samych ścianach, elewacja przeżyła czasy drugiej wolny światowej i teraz obnażała znajdujące się pod nią lico cegieł. Irena odhaczyła, zaraz po furtce, kolejną rzecz do remontu i obawiała się, że będzie tego znacznie więcej, co w rezultacie znacznie przytnie jej i tak już skromny budżet. Okna solidne, drewniane. Bez pośpiechu będzie można je później wymienić na wszechobecne plastiki, kwestia dachu również pozostaje do dalszych wydatków. Zabrała swoje rzeczy i podeszła do drzwi wejściowych, wyciągnęła z kieszeni pęk kluczy, wybierając z nich ten największy i najcięższy. Zamek w dębowych drzwiach szczęknął i kobieta naparła bokiem na wrota, otwierając je na oścież. Do jej nozdrzy dotarł zapach pleśni i wilgoci, pomieszany z wonią antycznych mebli, na podłodze zaś zalegała gruba warstwa kurzu. Wszystko było w nienaruszonym stanie, jak za czasów, kiedy mieszkała tutaj babcia Agata.

- Potrzebny będzie gruntowny remont, ale jakoś damy radę – powiedziała w stronę kota. Za kratek w transporterze spojrzały na nią zielone oczy, po czym po korytarzu rozeszło się pełne zdegustowania miauknięcie. – Och nie marudź! Tutaj przynajmniej masz gdzie buszować, nie to, co w starym mieszkaniu.

Postawiła transporter na ziemi i otworzyła drzwiczki. Ruda kulka powoli wyszła z wnętrza, rozglądając się dookoła. Stąpając po kurzu delikatnie, jakby chodząc po śniegu, kocur przeszedł kawałek, po czym odwrócił się w stronę właścicielki i rzucił jej spojrzenie, które prawdopodobnie miało wyrażać jego pogardę do tego miejsca.

Irena nie zwracała już na niego uwagi, weszła do salonu. Rzuciła okiem na przykryte prześcieradłami antyki, podeszła do okna i mocując się z nim przez moment, otworzyła na oścież, wpuszczając do środka świeże powietrze. Przesiąknięte wilgocią firanki zafalowały na wietrze. Zadowolona kobieta wróciła na korytarz. Kot nastroszył puszysty ogon i prychnął w stronę salonu. Irena wyłapała kątem oka cień po przeciwległej stronie pokoju, kiedy się jednak odwróciła, na ścianie tańczyły jedynie promienie słońca. Zdezorientowana, wzruszyła ramionami, uznając to za przewidzenie.

***

Ściany w salonie świeciły pustką, nie było na nich ani jednego obrazu, chociaż ciemne ślady na białej farbie wskazywały, że takowe musiały kiedyś tam wisieć. Irena wspięła się po zakurzonych schodach na poddasze, miała zamiar sprawdzić, czy jej babcia nie schowała jakiś na strychu. Stanęła na niewielkim korytarzyku, mając po lewej i po prawej stronie parę drzwi. Podeszła do tych pierwszych, bliżej schodów, jednak po naciśnięciu klamki poczuła opór, zdziwiona spojrzała na zamek, w którym brakowało klucza. Stwierdziła, że później go poszuka pomiędzy pękiem różnych kluczy i kluczyków, które miała na dole. Drugie drzwi nie były zamknięte. Mieszczący się za nimi strych skrywał za sobą całą historię domu. Irena znalazła tam ułożone pod ścianą portrety rodzinne. Zalegała na nich gruba warstwa kurzu, jednak po ich oczyszczeniu, ku zdziwieniu kobiety, okazały się być w bardzo dobrym stanie. Zapakowała wybrane z nich w pudło i zniosła na dół do salonu, miała zamiar zapełnić nimi puste ściany, aby przypominały o długiej historii tego domu, o dobrych i złych chwilach spędzonych wśród jego ścian.

Czyściła któryś z kolei portret, kiedy wychwyciła ruch obok siebie, niewielki cień przemknął z korytarza do salonu. Odwróciła się w tamtą stronę, jednak nic nie zobaczyła. Stwierdzając, że tak jak poprzednio się jej przewidziało, podniosła portret swojego pradziadka i powiesiła go na ścianie. W tym samym momencie na stolik obok niej wskoczył rudy kocur, Irena aż podskoczyła niemal przewracając miskę z wodą.

- Kira! Ty paskudo, nie strasz mnie! – zawołała, jej serce zatrzymało się w okolicach krtani.

Kocur wyciągnął się prezentując swoje puszyste futro. Spojrzał na właścicielkę swoimi zielonymi oczyma, po czym naprężył się, zeskoczył ze stołu i pobiegł w przeciwną stronę. Kobieta wyciągnęła z pudła kolejny portret, z niego również spoglądała na nią ponura twarz, żadna z przedstawionych osób się nie uśmiechała, na ich twarzach gościła przesadna powaga.

Schyliła się do miski z wodą, opłukując zakurzoną ścierkę, kiedy poczuła za sobą czyjąś obecność. Włosy zjeżyły się na jej głowie, przełknęła ślinę i powoli odwróciła głowę do tyłu. Jej wzrok wychwycił ciemną sylwetkę stojącą za nią, na karku zaś poczuła jej zimny oddech. Zamarła z przerażenia.

Po dłuższej chwili, która wydawała jej się wiecznością dziwna obecność ustąpiła, a w domu rozległ się dzwonek do drzwi. Irena upuściła ścierkę z powrotem do wody i niemal biegiem udała się w stronę drzwi.

- Matko, jako paskudna pogoda! – przywitała ją ciotka Elżbieta. – Cały dzień tylko leje. Pomóż mi skarbie.

Podała jej torebkę i parasol, po czym zniknęła jej z oczu, wracając z pudłem w rękach. Położyła je na schodach w korytarzu i uściskała swoją siostrzenicę.

- Jak dobrze ciebie widzieć skarbie – powiedziała radośnie, po czym spojrzała na Irenę. – Jesteś blada jak ściana, coś się stało?

- Nie, nic ciociu. – powiedziała Irena, nie miała zamiaru mówić kobiecie o dziwnych rzeczach, które działy się w tym domu. Szczególnie, iż Elżbieta była najbardziej sceptycznie nastawioną osobą z całej rodziny do tego rodzaju zjawisk i jedyne, co by usłyszała w odpowiedzi, to coś w stylu: „Na wszystko jest racjonalne wyjaśnienie".

- Twoja matka nadal nie rozumie, dlaczego chciałaś przeprowadzić się do tej rudery, przecież mogłaś zamieszkać z nami – powiedziała ciotka, wchodząc w głąb korytarza i rozglądając się dookoła – Twój ojciec chciał ją kiedyś sprzedać, ale babka kategorycznie odmówiła, do końca swego życia mieszkała tutaj.

Przejechała palcem po okurzonej balustradzie i zmarszczyła nos ze wstrętem wycierając rękę w powieszony na poręczy ręcznik.

- Owszem potrzebuje remontu, ale to nasz rodzinny zabytek – odparła jej Irena. Spojrzała na stojące na schodach pudło. – Co w nim jest?

- Stwierdziłam, że skoro jesteś aż tak zafascynowana rodzinną historią, to się ci to przyda – stwierdziła zadowolona z siebie. – Znalazłam to podczas porządków, należało chyba do naszej prababki.

Irena podniosła karton i zaniosła do salonu, stawiając na wiekowym stole. Ciotka zdjęła płaszcz i dołączyła do niej. Sprawdziła sofę zanim na niej usiadła, po czym przyjrzała się nieskończonej pracy bratanicy. Kobieta w tym czasie zniknęła w kuchni, sąsiadującej z salonem.

- Pamiętasz Konrada Nowaka, brata Emilii? – zapytała ciotka.

- Tą czarną owce w rodzinie? Jej ojciec chciał go wydziedziczyć, prawda?- odparła, wstawiając wodę na herbatę.

- Dokładnie – potwierdziła kobieta, rozmasowując sobie stopy. – Parę dni temu jego ojciec nazywał go jeszcze zakałą rodziny, a na łożu śmierci zapisał mu cały majątek.

- Ojciec Emilii nie żyje?- zapytała zdziwiona Irena, siadając naprzeciwko ciotki.

- Zmarł dwa dni temu. Nikt niedowierzał jego ostatnim słowom, a Emilia postanowiła wytoczyć bratu sprawę sądową o sfałszowanie testamentu.

Czajnik zaczął po chwili wściekle gwizdać, Irena wstała i zalała dwa kubki mocnej, czarnej herbaty. Ojciec jej przyjaciółki wyglądał raczej na realistę twardo stąpającego po ziemi, aż wierzyć się nie chciało, że oddał majątek, na który pracował całe życie osobie, która roztrwoni go w kilka miesięcy.

Irena położyła kubek przed ciotką, dokładając jeszcze talerz z ciastkami i otworzyła pudło, sięgając do jego wnętrza. Stare albumy ze zdjęciami, medale wojskowe pradziadka, plik listów związanych niebieską wstążką i kilka rulonów z portretami przodków. Kobieta rozwinęła każdy z osobna, wpatrując się w ponure twarze jej rodziny. Jeden z nich poturlał się po stole i upadł na podłogę, podniosła go i rozwinęła. Z zakurzonego obrazu spoglądała na nią zarumieniona twarz młodego mężczyzny o bujnych brązowych włosach, falami opadających na jego ramiona. Z wyraziście miodowych oczu biła duma i pewność siebie.

- Kto to jest? – zapytała swoją ciotkę, pokazując jej portret

- Jak się nie mylę, to jeden z naszych przodków Sebastian Scultetus – zastanawiała się kobieta, przyglądając twarzy młodzieńca. – Jego historia jest znana w naszej rodzinie.

- Mianowicie? – zapytała zaciekawiona.

- Jeśli wierzyć temu, co mówiła mi kiedyś babka, to jego ojciec Filip Scultetus popadł w jakieś wielkie długi i miał stracić cały swój majątek. Sebastian udał się z ojcem na rozmowę z wierzycielem, jednak nigdy nie wrócił do domu. Kilka lat później zmarł również Filip. Z listów jego matki Urszuli wynikało, że własny rodzic w zamian za dług miał poświęcić życie swego syna. Jak było naprawdę, tego nikt nie wie. Jedno jest jednak pewne, z powodu braku męskich spadkobierców ich córka Krystyna wyszła za jakiegoś bogacza, który w spadku otrzymał cały majątek, oprócz tego domu.

- On tutaj mieszkał? – zapytała podekscytowana.

- Chyba tak – powiedziała beznamiętnie ciotka.

***

Po kilku nieprzerwanych deszczowych dniach, w końcu wyszło słońce. Kobieta odsłoniła kotary, otworzyła okno, wpuszczając do pokoju świeże powietrze. Radosny śpiew ptaków rozniósł się po pomieszczeniu. Ruda kulka podniosła łepek z posłania i nastroszyła uszy, następnie wyciągnęła się na łóżku, by chwilę później siedzieć już na parapecie i wypatrując przyszłej ofiary. Irena wciągnęła na siebie robocze ubrania z myślą, że najwyższy czas wziąć się za zaniedbany ogród. Na początku miała zamiar wypielić rabaty dookoła domu. Zabrała z szopy za domem potrzebne jej narzędzia i zabrała się do roboty w zachodniej części ogrodu, całkowicie nieświadoma, iż stała się obiektem obserwacji.

***

Mężczyzna stał przy oknie na poddaszu, skupiając wzrok na pracującej w ogródku kobiecie. Jej długie włosy w odcieniu ciemnej czekolady lekko połyskiwały w promieniach wiosennego słońca. Była młoda, na oko dwudziesto paroletnia. Zawzięcie wyrywała porastające rabaty chwasty, co jakiś czas mrucząc pod nosem przekleństwa. Mocowała się właśnie z dużym mleczem, kiedy w połowie przełamany korzeń wyskoczył z ziemi, a kobieta wylądowała na swoich czterech literach. Na twarzy mężczyzny pojawił się nieznaczny uśmiech, który zniknął równie szybko, jak się pojawił.

Promienie słoneczne umknęły przed pochłaniającą je ciemnością. Mężczyzna odwrócił się w stronę pokoju, spoglądając na zakapturzoną postać stojącą przy drzwiach. Zarys istoty rozmywał się lekko w czarnej mgle, która ją otaczała. Pod kapturem nie było nic, kompletna pustka

- Jestem tutaj dopiero od paru dni – powiedział mężczyzna ponownie odwracając się w stronę okna.

- Wiemy – odparła postać, jej głos odbił się echem, jakby jego właściciel stał daleko. – Obserwujemy ciebie.

- Ach, nie wątpię – powiedział znudzony. – W czym problem?

- Zefer przypomina o postanowieniach kontraktu – odparła postać.

- Od dwustu lat raczej nic się w jego zapisach nie zmieniło – stwierdził mężczyzna.

Postać nie skomentowała tej wypowiedzi.

- Twój nowy klient – powiedział zakapturzony. Machnął prawą ręką i skórzana księga leżąca na łóżku uniosła się w powietrzu nad mężczyzną. Po chwili otworzyła się i przekartowała na ostatnią zapisaną stronę.

- Ewa Zielińska... - przeczytał mężczyzna. – Kto to?

- A czy to ważne?

- Nie, niezbyt...

- Dzisiaj o dziewiątej ... - powiedział, po czym po prostu zniknął razem z dziwną mgłą.

Wiosna ponownie zawitała do pokoju. Mężczyzna spojrzał na kobietę, po czym westchnął głośno. Szykowała się kolejna przepracowana noc.

***

Irena wróciła z miasta trzymając w dłoni siatkę z zakupami i nowe wydanie lokalnej gazety. Przemierzając miejskie ulice, stwierdziła, że nie zaszkodziłoby zdobyć aktualne informacje, o tym, co się ostatnio działo. Wchodząc do kuchni, odłożyła na bok letnią kurtkę, po czym wypakowała na stół zawartość torby. Większość z tego stanowiły środki czystości i jedzenie dla kota, zaś niewielka część była dla niej, w tym siatka ze sklepu diecezjalnego. Spojrzała na karmę, łososia, tabliczki czekolady i butelkę wina, po czym powiedziała do siebie:

- Nie ma to jak posiłek silnej, niezależnej kobiety... - westchnęła.

Kot wskoczył na stół i zamiauczał przeciągle domagając się swojej porcji jedzenia. Kobieta otworzyła gazetę i zaczęła ją przeglądać kątem oka jednocześnie nakładając kocurowi karmę na miskę. Położyła ją na podłodze i wróciła do lektury.

Rekordowa wygrana w lotto (...) Jeden z mieszkańców naszego miasta skreślił szczęśliwą szóstkę, wygrywając 50 milionów złotych.

- Takiemu to dobrze – powiedziała kobieta w stronę kota. – Przydałyby mi się takie pieniądze na remont tego domu.

Przekartkowała dalej.

Tragedia podczas prac drogowych (...) 48 letni mężczyzna zginął pod walcem drogowym. Do tragedii doszło podczas kładzenia nowego asfaltu na ulicy Mickiewicza. Według świadków zdarzenia, mężczyzna pojawił się znikąd zaraz przed pojazdem. Kierowca maszyny nie zdążył zauważyć ofiary, policja przypuszcza samobójstwo. Zenon Z. zostawił swoją żonę i dwójkę dzieci.

Irena przejrzała pobieżnie resztę stron, na każdej była informacja o czyjejś niewyjaśnionej śmierci lub zniknięciu, wszystkie sprzed ostatniego tygodnia.

Postawiła czajnik na gazie i wtedy to zobaczyła, niski cień stojący przy wejściu do korytarza. Zdążyła mrugnąć i ciemny kształt zniknął, po chwili usłyszała kroki na schodach i radosny śmiech dziecka. Zamarła. Odkąd zamieszkała w tym starym domu, już kilka razy przydarzyło się jej coś podobnego. Przemykające cienie, dziwne rozmowy, których źródeł nie mogła zlokalizować. Z początku uznała, że ma przewidzenia, jednak z każdym kolejnym dniem, zdawała sobie sprawę, że nie jest jedynym lokatorem tego domu.

Kiedy doszła do siebie, złapała za siatkę z logo sklepu diecezjalnego i udała się w stronę głównego wejścia. Nigdy nie była zbyt religijna, jednak aktualna sytuacja w domu zaczynała ją przerastać. Zamiast od razu łapać za słuchawkę od telefonu i błagalnym głosem wzywać pomocy u lokalnego księdza, wolała dostępnymi jej środkami sama rozwiązać problem. Wyciągnęła z komody młotek i gwoździe, po czym wypakowała z siatki jeden z zakupionych krzyży. Stanęła na krześle i wbiła gwóźdź nad wejściem do domu, po czym zawiesiła na nim wizerunek ukrzyżowanego Jezusa. Czynność niby banalna, jednak Irena od razu poczuła ulgę, może podbudowała się tym na duchu lub też symbol ten miał w rzeczywistości jakieś niezwykłe właściwości obronne, wszystko miał pokazać czas.

W ten sam sposób zabezpieczyła najważniejsze pomieszczenia w domu, aż w końcu przyszedł czas na ganek przed budynkiem. Wyciągnęła z szopy niewielką drabinę i pomaszerowała z nią w stronę portyku. Wzięła w dłonie największy z krzyży i szybkimi uderzeniami przybiła gwóźdź, na którym powiesiła symbol chrześcijański.

- Szczęść Boże! – usłyszała za sobą.

Zdziwiona odwróciła się do tyłu, zauważając pulchną sąsiadkę z zakupami w ręku. Nie za bardzo wiedząc, co miałaby jej odpowiedzieć powiedziała niepewnie:

- Dzień dobry.

- Piękną mamy dzisiaj pogodę na prace domowe, prawda? – zapytała radośnie kobieta.

- Rzeczywiście pogoda dzisiaj sprzyja – potwierdziła Irena, zastanawiając się, co sąsiadka może od niej chcieć.

- Ech, miło mieć w sąsiedztwie młode małżeństwo – powiedziała po chwili kobieta. – Chociaż pani męża rzadko widać.

- Męża? – zapytała zdezorientowana Irena.

- Ano, wcześniej udało mi się go przyuważyć w oknie, kiedy pieliła pani rabaty – wskazała na poddasze. – Milusi, chociaż muszę przyznać dziwny ma styl ubioru, ale dzisiejsze pokolenie już takie jest, prawda? Muszę już lecieć, bo obiad mi się przypali. Niech pani pozdrowi ode mnie męża! – powiedziała, po czym oddaliła się w pośpiechu.

Irena spojrzała na wejście do domu, westchnęła głośno, po czym uderzyła ostatni raz w główkę od gwoździa, jakoby przypieczętowując koniec swojej pracy. Chwiejnym krokiem zeszła z drabiny i odłożyła ją na bok, po czym niepewnie weszła do środka. Dom wydawał się spokojny, rozejrzała się dokładnie dookoła, jednak nigdzie nie zauważyła niczego niepokojącego. Wzięła z komody pęk ciężkich kluczy, z niepokojem stając przed schodami.

- Kira! – zawołała.

Z kuchni wyszedł kocur, usiadł w progu i spojrzał pytającym wzrokiem na swoją właścicielkę.

- Chodź sprawdzimy poddasze – powiedziała w jego stronę, wolała mieć za towarzysza jakąś żywą duszę, kiedy będzie penetrować nieznaną część domu.

Kocur spojrzał najpierw na nią, później w górę na szczyt schodów, po czym wydał z siebie odgłos przypominający prychnięcie i zawrócił swój kuper w stronę kuchni.

- Wracaj tutaj tchórzu! – krzyknęła, po czym zdała sobie sprawę, że to właśnie ona na niego wychodzi, a jej zwierzak był chyba jedyną racjonalnie myślącą istotą w tym domu.

***

Jak przypuszczała, żaden z kluczy nie pasował do zamka. Próbowała naprzeć na drzwi ciałem, jednak po kilku minutach nabawiła się tylko bólu w ramieniu, a wejście nadal pozostawało zamknięte. Długo szukała w sobie odwagi, aż w końcu stwierdziła, że nie może odpuścić, miała dziwne przeczucie, że cokolwiek działo się w jej domu, źródło tego wszystkiego znajduje się za tą drewnianą ścianą. Po kilku minutach wróciła na górę z łomem w ręku. Włożyła końcówkę pomiędzy framugę a drzwi i całą siłą naparła, powtórzyła czynność kilkakrotnie, aż zamek puścił.

Wchodząc do środka spodziewała się zagraconego pokoju, zakurzonego, jak wszystkie pomieszczenia w domu, jednakże to, co znalazła znacznie różniło się od jej wyobrażeń. Pomieszczenie było praktycznie puste, oprócz niewielkiego łóżka i krzesła stojącego przy oknie, nie było w nim nic. Na dodatek w całym pokoju nie znalazła ani grama kurzu, a w powietrzu nie wyczuwała wszechobecnej stęchlizny.

- Co do cholery... - powiedziała cicho do siebie.

W tej samej chwili zauważyła leżącą na łóżku księgę, nie myśląc za długo, podeszła do posłania. Przyjrzała się jej. Oprawiona w ciemną skórę, na okładce zaś widniał czerwony kamień, który emanował lekkim światłem. Wyciągnęła w jej stronę dłoń, szybko ją jednak cofnęła. Rozejrzą się po pomieszczeniu, upewniając się, że nikogo w nim nie ma, po czym pochwyciła ją, oglądając z każdej strony. Kiedy tylko książka znalazła się w jej rękach, na ścianach zaczęły pojawiać się i znikać cienie, do jej uszu natomiast dochodziły głosy.

- To jego własność...

- Dienaves...

- Dawca życzeń...

- Zostaw! Nie dotykaj!

- Wróci...

- Niezadowolony...

Przestraszona, przycisnęła księga do piersi i uciekła z poddasza, zbiegła po schodach na dół, zatrzymując się w salonie. Przystanęła i odwróciła się w stronę korytarza, zerkając raz na ciemność kryjącą się w przedpokoju, raz na wiszący przy wejściu krzyż. W momencie, kiedy korytarz i salon rozświetliły promienie słońca, a dziwne uczucie czyjejś obecności zniknęło, Irena uspokoiła się. Usiadła na kanapie i spojrzała na swoją zdobycz.

Zaciekawiona rozwiązała rzemyk i zajrzała do środka. Każda strona zaopatrzona była w portret wykonany tuszem, wypełniona danymi osobowymi, przy których znajdowała się krótka notka. Irena przekartowała do ostatnich wpisów i zamarła. Jej wzrok przemykał po ostatnich notatkach.

Konrad Nowak – spadek rodzinny, 11 lat.

- Co to ma być? – zapytała na głos, rozpoznając twarz brata Emilii.

Michał Kozłowski – wygrana w loterii, 10 lat.

Ewa Zielińska – zemsta na mężu, 17lat

Irena przypomniała sobie nagle artykuły z lokalnej gazety. Niewyjaśnione śmierci, wygrane na loterii, sprawa jej przyjaciółki z dzieciństwa, wszystkie te historie pokrywały się z zamieszczonymi w księdze wpisami. Jak wielki musiałby to być zbieg okoliczności? Kiedy się nad tym zastanawiała, poczuła w dłoni lekkie pulsowanie, cykliczne, co pewien okres czasu. Zamknęła księgę. Przejechała palcem po czerwonym kamieniu... tabum!, usłyszała wyraźnie. Zdziwiona podniosła książkę do ucha. Po chwili do jej uszu doszło charakterystyczne bicie, bicie czyjegoś serca, bicie, które dochodziło do niej z wnętrza kamienia. Zerwała się z kanapy, upuszczając księgę na podłogę. Ta księga żyła.

***

Na poddaszu pojawił się cień, jego zarys stawał się coraz wyraźniejszy, po czym nabrał ostrości i barw, zmieniając się w mężczyznę. W jednej chwili zauważył brak księgi, którą zostawił na posłaniu oraz wychwycił wzrokiem otwarte drzwi. Przez jego miodowe oczy przebił się czerwony poblask, a brwi niebezpiecznie się do siebie zbliżyły. Promienie słońca zostały wypchnięte na zewnątrz i w pomieszczeniu ponownie zagościł mrok. Cienie na ścianach zatańczyły niespokojnie.

- To ona...

- Zabrała...

- Ostrzegaliśmy... Nie słuchała...

- Cisza! – powiedział stanowczo mężczyzna. – Mam dosyć waszego zrzędzenia.

Po chwili poczuł piekący ból w okolicy piersi, złapał się za bok. W jednej chwili był w pomieszczeniu, w następnej jego postać rozmyła się i zniknęła.

***

Zerkający do salonu kot, wygiął nagle grzbiet, głośno prychając. Irena spojrzała zaniepokojona w jego stronę, po czym zauważyła stojącą przed sobą postać. Zamarła, po raz kolejny tego dnia. Mężczyzna nie wyglądał na ducha, a przynajmniej nie spełniał odpowiednich kryteriów, aby go tak nazwać. Nie unosił się nad ziemią, jego ciało nie było przezroczyste, a wzrokiem nie błądził po pomieszczeniu, tylko skupiony był na leżącej na ziemi księdze. Jego ubiór zdradzał jednak, że nie należy do tej epoki. Pożółkła koszula niemal zlewała się kolorystycznie z jasnobrązową kamizelką, zaś szerokie spodnie podtrzymywały na jego biodrach szelki, guzikami przypięte do odzieży.

- Kim jesteś i co robisz w moim domu? – zapytała lekko się jąkając.

Mężczyzna nie odpowiedział. Irena próbowała zapanować nad strachem, jednak za każdym razem, kiedy spoglądała w jego miodowe oczy, traciła pewność siebie. Było w nich coś mrocznego. Kiedy podniósł na nią wzrok, instynktownie zrobiła dwa kroki w tył. Po chwili doszło do niej, że zna tą twarz, że już ją widziała. Spojrzała na znajdujący się na ścianie portret młodego mężczyzny, po czym na nieznajomego. Wychwyciła uderzające podobieństwo z jedną różnicą, portret przedstawiał rumianego młodzieńca a mężczyzna przed nią miał skórę w odcieniu szarości.

- Sebastian... - powiedziała niepewnie, gdy w jej głowie wirowały gwałtowne myśli i pytania.

- Masz niedobre nawyki Ireno – powiedział po chwili.

Gdzieś głęboko w niej zapaliła się iskra odwagi, ta niebezpieczna odrobina szaleństwa, która kazała jej pochwycić znajdującą się pod jej stopami księgę. Tak też zrobiła, zdając sobie po chwili sprawę ze swojego błędu. Miodowe oczy mężczyzny zmieniły kolor na jasno wiśniowy, a zbliżone brwi i ściągnięte usta, jednoznacznie wskazywały, że był wściekły.

- Więc to ty jesteś odpowiedzialny za to wszystko? – zapytała, podnosząc księgę. – Przez ciebie brat Emilii zdobył rodzinną fortunę, a teraz ona sama musi walczyć z nim w sądzie, o to, co jej się prawnie należy? Te wszystkie zgony, to też twoja sprawka? – to było bardziej oskarżenie niż pytanie.

Buzująca w niej adrenalina napędzała potok oskarżeń, które wydobywały się z jej ust. Oczy Sebastiana wróciły po chwili do normalności, a on sam spojrzał na nią ze względnym spokojem.

- Emilia, aniołek rodziny a na sumieniu ma więcej niż setka diabelskich pomiotów – odparł lekceważąco. – Jedyne, czego się dopuściłem, to dałem doświadczonemu przez los mężczyźnie szansę do odegrania się na siostrze, a ofiarom przemocy, zaoferowałem zemstę.

- Znam Konrada, to zadufany w sobie egoista, który nie zasłużył na to, czym go obdarowałeś.

- Każdy ma prawo do szczęścia – powiedział. – Każdy czegoś pragnie i nie nam decydować, czy jest to dobre czy złe.

Jej przodek nie był już tym pełnym energii do życia młodzieńcem, spoglądającym na nią ze starego portretu. Wyglądał na znudzonego życiem, dla którego ludzki żywot nie ma wartości.

- Nie pomyślałeś czasem, że twoje „dobre" uczynki uruchomią tylko łańcuch niekończących się nieszczęść? – zapytała. – Tak po prostu się z tym zgadzasz?

- „Życiem kieruje szczęście, nie mądrość". Nie mi osądzać ludzką głupotę i wszechobecny egoizm – odparł.

- „Jest cechą głupoty dostrzegać błędy innych, a zapominać o swoich." – odparła mu.

- „Nie ma nic bardziej nieznośnego, niż głupiec, któremu się powodzi". Możemy tak przez całą noc cytować Cycerona. – powiedziała znudzony – A teraz oddaj mi księgę Ireno. – Wyciągnął dłoń w jej stronę.

Kobieta chciała mu ją podać, gdy nagle cofnęła rękę.

- Oddam ci ją, jeśli odwrócisz to, co zrobiłeś tym ludziom.

- Czasu nie da się cofnąć – odpowiedział jej – Zapłata została pobrana.

- Ty naprawdę nie masz w sobie żadnych uczuć, żadnego poczucia winy? – zapytała niedowierzając.

Odwrócił się od niej i podszedł do okrągłego, dębowego stolika, pamiątki po pradziadkach.

- Jestem istotą egzystującą gdzieś pomiędzy człowiekiem a zjawą – powiedział po chwili, delikatnie muskając palcami płatki róż stojące w wazonie. – Żyję, ponieważ odbieram ludziom lata ich życia, w sensie mego bytu nie ma czegoś takiego, jak uczucia.

- Co wydarzyło się tej nocy, kiedy wraz z ojcem udaliście się do wierzyciela? – zapytała nagle Irena. – Jakim cudem stałeś się tym, czym teraz jesteś?

Nie odpowiedział od razu. Przez dłuższą chwilę muskał w dłoniach płatki kwiatu. Kiedy wrócił pamięcią do tamtego felernej nocy, na jego twarzy pojawił się grymas wściekłości.

- Mój ojciec spotkał na swojej drodze niewłaściwą istotę i tyle – stwierdził zgniatając w dłoniach pąk kwiatu. – Jego umiłowanie w hazardzie doprowadziło naszą rodzinę do ruiny. Widziałem wszystko, co działo się po moim odejściu. Ojciec zmarł dwa lata później a matka załamała się i straciła dawny zapał i radość z życia – płatki w jego dłoniach zwiędły i rozsypały się na podłogę. Spojrzał po chwili na wiszące na ścianie portrety. – Ty i Agata jesteście tak samo uparte w kwestii tych portretów.

- Znałeś moją babkę? – zapytała zaskoczona.

- Tak, obserwowałem każdego mieszkańca tej kamienicy. Twoja babka za to była jedyną, która próbowała wmówić mi swoje rację, jak i ty teraz to robisz. Nie sprzedała tego domu, chociaż tyle razy ją o to proszono.

- Dlaczego tak bardzo nie lubisz tych portretów? Przypominają ci o przeszłości, której się wstydzisz? – za wszelką cenę chciała znaleźć powód jego postępowania.

W jednej chwili znalazł się przed nią, odbierając swoją własność.

- To portrety duszy – powiedział takim tonem, jakby tłumaczył coś małemu dziecku. – Ich lokatorzy są strasznie irytujący.

Przypomniała sobie nagle rozmowy, które słyszała w domu.

- Potrafisz rozmawiać z duchami? - zapytała podekscytowana.

- Tak podobna do babki - powiedział spoglądając prosto w jej nieskazitelnie zielone oczy. – Przychodziła do mnie codziennie wypytując o moje życie – mówił dalej przechodząc wzdłuż portretów. – Proponowałem jej zmienienie nieszczęśliwego żywota, jednak zawsze odpowiadała „Każdy jest panem swojego losu".

W pokoju nagle zrobiło się jakby mroczniej, chociaż na dworze była przepiękna wiosenna pogoda. Irena odwróciła wzrok w stronę okien i aż odskoczyła ze strachu. Przy oknach stała jakaś postać a raczej jej ciemny zarys, była zakapturzona a spod kaptura spoglądała na nią pustka, nicość, jakby nikogo tam nie było, chociaż wyraźnie czuła jak ktoś na nią spogląda. Sebastian również spojrzał w jej stronę, nie wyglądał jednak na przestraszonego, raczej na znudzonego.

- Muszę iść – powiedział nagle.

- Ale gdzie? – zapytała.

- Mam swoje obowiązki – otworzył księgę, przyjrzał się jej zawartości, po czym ją zamknął.

Zarówno on, jak i zakapturzona postać zniknęły, rozpływając się w ciemnej mgle. W pokoju ponownie zrobiło się jaśniej.

***

Dochodziła dwudziesta ciepłej majowej nocy i kawalerkę na trzecim piętrze zakryła już ciemność. Ukryta w jej ramionach, przy oknie stała Daria, przyglądając się blokowi naprzeciwko. Po chwili w jednym z mieszkań zapaliło się światło. Dziewczyna drgnęła. Wesołe głosy dochodziły do niej przez uchylone lekko okno. W salonie, w zasięgu jej wzroku pojawił się nagle wysoki blondyn, zdjął lekką kurtkę i niedbale rzucił na sofę. Daria zbliżyła się do okna a jej piwne oczy zalśniły z podekscytowania. Za nim do pomieszczenia weszła brunetka, jej okrągłych kształtów i smukłej talii pozazdrościłaby niejedna kobieta. Rzuciła się mężczyźnie na szyję, całując namiętnie w usta. Daria zrobiła krok do tyłu, wzdychając głośno, spuściła wzrok i usiadła na oparciu fotela.

- „Dopiero późną nocą, przy szczelnie zasłoniętych oknach gryziemy z bólu ręce, umieramy z miłości". – usłyszała męski głos z głębi pokoju.

Odwróciła się, zauważając ciemny zarys sylwetki, siedzącego na sofie mężczyzny. Jak na zaistniałą sytuację, zareagowała spokojem. To jego głos działał na nią dziwnie kojąco, jak morfina dla umierającego człowieka.

- Jeśli jesteś złodziejem, to niestety muszę cię zmartwić, nie mam żadnych pieniędzy – powiedziała beznamiętnie Daria.

Wstała, ponownie skupiwszy wzrok w stronę mieszkania naprzeciwko. Para przeniosła się do sypialni obok, oddając się namiętności. Daria złapała ciężkie, ciemne zasłony i jednym, szybkim ruchem odgrodziła radosną chwilę uniesienia od swojej ponurej rzeczywistości.

- Co teraz ze mną zrobisz? – zapytała po chwili – Pobijesz, zgwałcisz, a później wyniesiesz, co cenniejsze?

- Chciałem raczej zaproponować ci kontrakt – powiedział spokojnie, wstając.

Był wysoki i szczupły, a sposób, w jaki światło latarni przebijało się przez szpary pomiędzy zasłonami i padało na jego ciało sprawiał, że nieznajomy zdawał się dosięgać głową sufitu. W jego niezwykłej urodzie było coś tajemniczego, minęła chwila zanim odwróciła wzrok od jego bujnej czupryny.

- Kontrakt? – zapytała, po czym nerwowo się zaśmiała.

- Czego najbardziej pragniesz Dario? – zapytał, podchodząc bliżej.

- Skąd znasz moje... - rozsądek mówił jej, żeby nie ufała nieznajomemu, jednak jego głos był zbyt urzekający.

- Co sprawi, że będziesz szczęśliwa? – zbliżał się do niej, wabiąc ją swym głosem.

- Adam ... - wyszeptała po chwili.

- Chcesz, żeby był twój? – pytał, zrównując się z nią, jego miodowe oczy świeciły lekko w ciemności. – Chcesz być na miejscu tej powabnej brunetki?

- Chcę! – powiedziała niemal krzycząc.

- Chcesz spędzić z nim resztę swego życia? Zamieszkać w domku z ogródkiem, wychowywać jego dzieci?

W jej głowie pojawiła się nagle bajeczna wizja niewielkiej chałupki nad jeziorem, gdzie w ogórku przy pięknej wierzbie płaczącej bawiła się gromadka roześmianych dzieci. Ona wraz z mężem siedzieli na werandzie i przyglądali się swoim pociechom, przytuleni do siebie. Obraz był tak realistyczny, że Daria poczuła po chwili powiew lekkiej bryzy znad wody, promienie słońca na jej jasnej skórze i usłyszała radosny śmiech dzieci, biegających po trawie.

- Chcę! – krzyknęła oczarowana tą wizją.

- Wystarczy poprosić Dario, a spełnię twoje życzenie – odpowiedział.

- Spełnisz? To niemożliwe żebym była z Adamem, on nie zwraca na mnie nawet uwagi – powiedziała tracąc entuzjazm.

- Dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych. Wystarczy sobie zażyczyć.

- Tak od razu, bez niczego? – zapytała podejrzliwie. – A gdzie haczyk?

- Piętnaście lat – odparł.

- Lat? – zapytała nie rozumiejąc, co ma na myśli.

- Piętnaście lat, za całe życie z Adamem, tyle będzie ciebie kosztował ten kontrakt.

- Pietnaście lat to kupa czasu – odparła oburzona. – Kim ty w ogóle jesteś? Diabelskim pomiotem?

- Mów mi Dienaves – odparł, po czym uśmiechnął się do niej i mówił dalej. – Czym jest kilkanaście lat za ofertę życia z ukochaną osobą? – zapytał, spoglądając na nią swoimi nieziemskimi oczyma.

- Nawet jeśli będę z nim, to pietnaście lat ...

- To skrócenie twojej męki po jego śmierci. Mężczyźni żyją krócej niż kobiety, chcesz przez piętnaście lat czekać, aż w końcu przyjdzie po ciebie kostucha i zabierze z tego świata, a w międzyczasie opłakiwałabyś ukochanego, codziennie składając kwiaty na jego grobie? – tym razem pokazał jej ponurą wizje żałoby, po czym złapał jej dłoń, zbliżając do swoich ust. – Zastanów się Dario, piętnaście krótkich lat i do końca życia Adam będzie twój, a ty już dzisiaj zamienisz się miejscami z tą brunetką.

- Nie jestem tego pewna... Nie, to jest złe. Sama spróbuję go w sobie rozkochać – powiedziała pewna siebie.

- Jak chcesz – powiedział po chwili, puszczając jej dłoń i odwracając się w stronę ciemnego pokoju. – Powinnaś jednak przy następnej okazji złożyć mu gratulacje, dzisiaj wieczorem twój ukochany oświadczył się tej brunetce.

Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, po prostu rozpłynął się w ciemności.

- Oświadczył? Nie, to niemożliwe – powiedziała ze łzami w oczach. – Nie, nie, nie, tak nie miało być!

- Chcesz to zmienić? – zapytał nagle, pojawiając się za nią. Odsłonił zasłony, wskazując w stronę mieszkania naprzeciwko – Chcesz zająć jej miejsce? – dopytywał wskazując tym razem w stronę sypialni.

- Tak, chcę – powiedziała ze łzami w oczach.

- Zgadzasz się na kontrakt?

- Zgadzam! – odparła z zawziętością, odwracając się w jego kierunku. Otarła łzy z oczu i stanęła prosto – Oddam ci 15 lat mojego życia, jeśli tylko sprawisz, że Adam będzie mój.

Wyciągnął w jej stronę dłoń, którą bez namysłu pochwyciła. Zacisnął długie, blade dłonie na jej ciepłej skórze, w ciemności jego oczy zmieniły kolor na krwistoczerwony. Daria poczuła po chwili mrowienie w okolicy nadgarstka, wszystko jednak minęło równie szybko, jak się pojawiło.

- Kontrakt zawarty – odparł, po czym znikł.

Chwilę później z salonu naprzeciwko doszły do niej odgłosy kłótni i seksowna brunetka z płaczem opuściła mieszkanie.

***

Kilka godzin po zniknięciu mężczyzny, Irena nie opuściła salonu. Wpatrywała się w  portret, zastanawiając się, czego tak właściwie była właśnie świadkiem. Nigdy nie była sceptycznie nastawiona do spraw nadprzyrodzonych, jednak, co innego o tym dyskutować i posiadać jakieś zdanie na ten temat, a co innego przeżyć coś takiego na własnej skórze. Sebastian Scultetus, jej daleki przodek, osoba, która od 200 lat powinna nie żyć, a jednak pojawiła się w jej domu. Czym się stał? Dlaczego wrócił do tego domu? Kim była zamaskowana postać? Do jej głowy napływało coraz więcej pytań, na które nie znała odpowiedzi.

Nim się zorientowała, słońce zaszło za horyzont, a pokój zakryła ciemność. Krążące wokół salonu cienie umknęły na poddasze, żałośnie zawodząc. Znajdujące się przed domem zwierzęta, małe gryzonie, roślinne szkodniki oraz rudy kocur opuściły w pośpiechu teren popędzane przez wrodzony instynkt samozachowawczy. Chwilę później przed budynkiem zaczęła gromadzić się gęsta mgła. Krzyż wiszący nad wejściem upadł na ziemię, po czym pochwycony niewidzialną ręką, wylądował w pobliskich krzakach.

Irena pochłonięta rozmyśleniami, wstała z kanapy i ruszyła w stronę wyjścia. Nabrała nagle niepohamowanej ochoty zaczerpnięcia świeżego powietrza, przejścia się i przemyślenia wszystkiego na zewnątrz. Wodzona tą myślą, wyszła przed dom, udając się w stronę pobliskiego parku. Jej wzrok był nieobecny a ruchy mechaniczne. Omijała przechodzących obok ludzi, w ogóle nie zwracając na nich uwagi, oni natomiast wskazywali na nią palcami. Wyszła bowiem z domu, bez nakrycia, ubrana w spodnie od dresu i wyciągniętą bluzkę z krótkim rękawkiem.

Kilka minut później stąpała już po utwardzanej ścieżce pomiędzy drzewami. Zatrzymała się dopiero, kiedy znalazła się na niewielkim placu z kamienną fontanną po środku. Ocknęła się, podchwytując szczątki rozmowy. Zdezorientowana rozejrzała się dookoła. Na fontannie przed nią siedział chłopiec, na oko dziesięcioletni. Prowadził konwersację ze stojącym przed nim mężczyzną, przy czym to ten drugi głównie mówił, zaś chłopiec, co jakiś czas wtrącał się do monologu. Zaciekawiona, co taki malec o też porze robi w parku, podeszła bliżej. Mężczyzna obok niego nie wyglądał na jego opiekuna. Irena ruszyła do przodu z zamiarem zwrócenia chłopcu uwagi i dopiero w połowie drogi zdała sobie sprawę, że mężczyzna lekko się mu kłania, nie spoglądając na jego oblicze. Nim zdążyła się nad tym dłużej zastanowić, chłopak pochwycił jej wzrok. Jego oczy były krwistoczerwone, miejsce źrenic zajmowały szparki. Irena zdusiła w gardle krzyk. Odwróciła się z zamiarem ucieczki, stając naprzeciwko mężczyzny, który ułamek sekundy temu, znajdował się przy dziecku.

- Czekałem na ciebie Ireno – powiedział chłopiec. Jego głos był zbyt dojrzały, jak na ciało, z którego się wydobywał. – Podejdź bliżej, nie dawaj Victorowi pretekstu, żeby cię do tego zmusił.

Kobieta spojrzała na mężczyznę, jego twarz pokryta była bliznami, zaś oczy były w całości czarne, pozbawione białka. Przełknęła ślinę i chwiejnym krokiem ruszyła w stronę chłopca. Wyglądał na zadowolonego, chociaż uśmiech na jego twarzy skazywał na pogardę. Kiedy na niego spoglądała wydawał się wyższy niż w rzeczywistości był, a aura, która go otaczała, sprawiała, że na jej ciele pojawiła się gęsia skórka. Umysł mówił, jej to tylko dziecko, zaś instynkt wołał UCIEKAJ !!! Ona sama nie mogła się ruszyć, nigdy w życiu nie była tak przerażona. Chłopak się do niej uśmiechał a ona miała wrażenie, jakby stała pod ścianą, czekając na egzekucję.

- Ciekawą osobę wybrał sobie Sebastian za obiekt zainteresowań – powiedział po chwili chłopak. – Chociaż będąc szczerym, jest mi to całkowicie nie na rękę. Widzisz bowiem Ireno, osobiście preferuję, żeby ludzie nie wiedzieli o naszym istnieniu. Społeczeństwo ludzi nauki jest dla nas bardziej atrakcyjne, niż irytujące osoby broniące się modlitwami i świętymi obrazkami. Jak myślisz, których łatwiej złapać w nasze sieci?

Irena nie odpowiedziała, szczerze bała się odezwać.

- Sebastian i jemu podobni mają proste zadanie, zawarcie kontraktu, zebranie zapłaty i wymazanie z pamięci ich spotkania, nic więcej nic mniej. – skierował wzrok w stronę, z której przyszła. – Ty jednak, Sebastianie zapomniałeś o trzeciej zasadzie.

Irena spojrzała w bok. Na placu pojawił się jej przodek, spoglądał na nią i chłopca nie wykazując żadnych emocji albo też się z nimi skrzętnie ukrywał.

- Zefer – powiedział po chwili, nieznacznie się kłaniając.

- Widzisz Ireno, Sebastian jest moim najzdolniejszym pracownikiem, jednakże ostatnimi czasy wykazuje zbyt duży, jak na mój gust indywidualizm. Zawsze zaś indywidualizm był u ludzi zarzewiem buntu, a ja nie mam zamiaru do takowego dopuścić – spojrzał na mężczyznę, a w jego wzroku nie było ani grama sympatii, tylko zimna tyrania. – Ty zaś kobieto mi w tym pomożesz.

Niby jak? zapytała w myślach, w tym samym momencie, kiedy poczuła jego lodowate dłonie, które pochwyciły jej nadgarstek. Sebastian poruszył się nerwowo, jednak przystanął w momencie, kiedy pojawiła się przed nim zakapturzona postać. Irena natomiast poczuła na skórze ciepło, które narastało, po chwili krzyknęła z bólu, kiedy w okolicach nadgarstka pojawił się wypalony dziwny znak. Chłopiec puścił jej dłoń, po czym uśmiechnął się do niej, to był najbardziej diabelski uśmiech, jaki w życiu widziała.

- Będę dziś wspaniałomyślny – powiedział Zefer. – Dam ci wybór kochana, albo zostaniesz jednym z moich żeńskich Dienaves albo poprosisz swojego krewnego o spełnienie życzenia, w tym wypadku pozbycie się znamienia. Powiedzmy, że wycenimy to życzenie na... - poczuła jakby przeszywał ją wzrokiem na wylot. - ... 20 lat.

Spojrzał na Sebastiana, a jego oczy zalśniły czerwienią. Mężczyzna nie wytrzymał i zawołał w jego stronę.

- Ty sukinsynie! Diabelski pomiocie!

- Mów mi tak jeszcze – Zefer przymknął oczy z przyjemnością. – Dziewczyna decyduje, a ty się dostosujesz. Macie czas do wschodu słońca. – spojrzał ponownie na Irenę. – Radzę długo się nie zastanawiać kochana, nim wzejdzie słońce, piętno na nadgarstku doprowadzi do twojej śmierci, a wtedy na zawsze będziesz moja.

***

Mężczyzna odstawił ją do domu. Usiadła na fotelu, wpatrując się, jak Sebastian chodzi w tą i z powrotem po salonie. Na twarzy miał grymas wciekłości. Co jakiś czas przygryzał paznokcie, jak małe dziecko zastanawiając się nad jakaś błahą zagwozdką. Znamię, które otrzymała, piekło ją niemiłosiernie, próbowała jednak nie myśleć o tym bólu, zastanawiając się nad wyborem, do którego zmusił ją Zefer. W głowie kłębiło się mnóstwo pytań, a próbując rozważać każde z nich, doprowadziła do tego, że koniec końców, wróciła do początku, czyli nie wiedziała, co zrobić.

- Co według ciebie powinnam wybrać? – zapytała po chwili.

Mężczyzna zatrzymał się nagle, spoglądając na nią z niedowierzaniem.

- Nie widzisz, że on się mną bawi? – zapytał Sebastian, jakby to było tak oczywiste, jak fakt, że słońce wschodzi na wschodzie a zachodzi na zachodzie.

- Wystarczy, że wybiorę... - zaczęła.

- W tym rzecz Ireno, że to ślepa uliczka. Zostając Dienaves zaprzedajesz swoją duszę Zeferowi. On bardzo dobrze wie, że nigdy na to nie pozwolę, nie pozwolę, żeby członek mojej rodziny stał się taki, jak ja, nie pozwolę, żebyś ty się taka stała! Zostając Dienaves – Dawcą Życzeń, nie jesteś ani człowiekiem, ani demonem, tylko czymś pomiędzy. Nie należysz do żadnego świata, nikt ciebie nie akceptuje, stajesz się narzędziem w ręku takich jak Zefer.

- W takim razie zostaje mi życzenie – powiedziała pewna siebie. – Zapłacę 20 lat i zapomnę o naszym spotkaniu, tak?

- Nigdy nie wchodź w układy z demonem – powiedział posępnie. – Druga opcja to podstęp, Ireno.

Wyciągnął dłoń do przodu, jak na wezwanie pojawiła się na niej księga. Przekartowała się na aktualnego klienta, po czym Sebastian odwrócił je wnętrze w stronę kobiety. Oprócz jej portretu, były zapisane jej cechy wyglądu, typ życzenia do zrealizowania oraz na samym dole...

- Lata życia... - przeczytała i zamarła.

- Nie masz do zaoferowania tylu lat Ireno. Zefer i Dievanes przenikają swoich klientów, znają ich przyszłość i ilość lat, które im została. Oferty za życzenia są dostosowane do danej osoby. W twoim wypadku Ireno, zapłata za to życzenie, oznacza jednocześnie twoją śmierć. – powiedział poważnie. – Zefer jest demonem, słodkie słówka to tylko przykrywka dla jego prawdziwej natury. Zrobił to z premedytacją, to miała być dla mnie nauczka.

Kobieta zbladła. Kiedy doszedł do niej sens jego słów, stwierdziła, że nigdy tak bardzo nie żałowała powrotu do tego miasta, jak teraz. Myśląc, że to przeznaczenie ją tutaj sprowadziło, nie przypuszczała, że rzeczywiście ukrywała się pod nim kostucha. Zastanawiała się, czy to właśnie ten moment, kiedy człowiek widzi urywki scen ze swojego życia. Ona nie widziała nic. Zamiast radosnych, kolorowych wizji Irena miała przed oczyma czerwone ślepia z czarnymi szparkami i ten pełen pogardy uśmiech, którym demon wydał na nią wyrok. Wiedziała, że ma tylko jedno wyjście, nawet jeśli wybrałaby inaczej, Sebastian nie pozwoliłby jej na to. Zanim jednak zdecydowała się podzielić się z nim swoją decyzją, chciała znać odpowiedź na jedno pytanie.

- Powiedź mi Sebastianie, jak umrę? – zapytała po chwili.

Mężczyzna odwrócił się w jej stronę, na jego twarzy zawitała powaga.

- Rak kości... - powiedział krótko.

- Rozumiem – odpowiedziała, próbując zachować zimną krew. – Czyli mogę wybrać śmierć z twojej ręki, albo męczarnie na szpitalnym oddziale.

Mężczyzna nie odpowiedział.

- Mogę dodać własne życzenie do kontraktu?

- Mianowicie? – zapytał.

Kiedy myślała o swojej śmierci, od razu przed oczyma pojawiła się jej rodzina, która opłakiwała jej odejście. Jednocześnie również nie chciała, żeby do takiej sceny doszło. Jej ojciec zawsze powtarzał, że rodzice nie powinni chować swoich dzieci. Dlatego też jedyne wyjście, jakie jej przychodziło do głowy to...

- Możesz wymazać moje istnienie z tego świata?

- Wymazać? Jesteś tego pewna? – zapytał, Irena pierwszy raz widziała na jego twarzy wyraźne zdziwienie.

- Jeśli moja rodzina nie będzie o mnie pamiętać, nie będą opłakiwać mojej straty.

- Teoretycznie jest to możliwe... - powiedział, przygryzając paznokieć od kciuka.

- W takim razie, to moje życzenie. Wystarczy mi, że ty o mnie nie zapomnisz. – powiedziała wymuszając uśmiech.

Sebastian przez dłuższą chwilę stał w ciszy, po czym wyciągnął w jej kierunku dłoń.

- Nigdy o tobie nie zapomnę Ireno – powiedział tym zawsze poważnych tonem.

- Mógłbyś się chociaż uśmiechnąć – odparła, po czym pochwyciła jego dłoń.

***

Wschodzące słońce oświeciło opuszczony dom, na którego progu siedział samotny rudy kocur.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
środa, 22 kwiecień 2015 04:20

Dominika Humeniuk - Pułapka

*** BIAŁY***
Obudził się z mocnym pulsującym bólem głowy. Zimny pot spływał po jego plecach. Miał wrażenie, że miał okropny sen, ale nie był w stanie przypomnieć sobie, co właściwie mu się śniło. Właściwie, to niczego nie pamiętał. Poczuł w kieszeni coś twardego, niewielkiego. Wyciągnął przedmiot, był to mały kalendarzyk.
„19 październik"- powiedział sam do siebie.
Data była łatwa do ustalenia, ponieważ wszystkie wcześniejsze dni były przekreślone czerwonym krzyżykiem. Obrócił stronę na kartkę z napisem „wrzesień", potem „sierpień" i „lipiec", tam krzyżykiem oznaczone były wszystkie kratki. Kiedy jednak dotarł do czerwca zauważył, że tylko kilka ostatnich dni tego miesiąca jest opatrzonych czerwonym znakiem. Odkrył, że w kieszeni ma coś jeszcze. Czerwonym flamastrem, którym okazał się ten uwierający przedmiot, zakreślił krzyżyk na dniu 19-stym października. Dopiero wtedy rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym się znajdował. Leżał w małym łóżku okrytym białą, szpitalną pościelą. Rozejrzał się dookoła, ale widział tylko ścianę, której biel bardzo drażniła jego oczy i wzmagała ostry ból głowy. Pomieszczenie było bardzo jasne, chociaż nie było w nim okien ani lamp. Zdawało się, że to ściana jest źródłem tego nieznośnego blasku. Pomieszczenie to mogłoby wydawać się pokojem szpitalnym, gdyby nie pewien niuans, który budził niepokój. Niepokój, który poczuł, był jeszcze gorszy niż strach. Skojarzyło mu się to z uczuciem, kiedy znajdujesz się w ciemnym pokoju, wiedząc, że ktoś stoi za twoimi plecami, czując czyjś oddech na plecach. To jest niepokój. Strach przychodzi, kiedy odwracasz się i widzisz, co jest zagrożeniem, ale wtedy możesz się bronić, zadziałać. Owym niepokojącym szczegółem był fakt, że pokój nie miał standardowego kształtu. Był raczej czymś w rodzaju pierścienia pustego w środku.
„Halo! Czy ktoś mnie słyszy? Czy ktoś mógłby mi wyjaśnić, co się tutaj dzieje?"
Odpowiedziało mu echo, odbijając się głucho i ginąc w pustce. Mężczyzna ruszył w lewo. Szedł stosunkowo długo, aż zobaczył niewielkie drzwi na wewnętrznej ścianie prowadzące jakby w głąb pierścienia. Były one zielone, przez co mocno zaznaczały się na tle białej ściany. Chwycił za klamkę, jednak drzwi nie otworzyły się. Nie było w nich zamka, a nawet gdyby był, to nie miałby z niego wielkiego pożytku, ponieważ nie dysponował żadnym kluczem. Poszedł więc dalej w nadziei, że znajdzie coś, co pomoże mu wydostać się z tego pokoju. Nie znalazł jednak nic, dotarł do punktu wyjścia. Łóżko na którym się obudził było niepościelone i zakłócało harmonię porządku w pomieszczeniu. Postanowił przyjrzeć mu się bliżej, poszukać jakiejś wskazówki. Miał tak wiele pytań. Gdzie jest? Dlaczego tu jest? I najważniejsze- kim jest? Nie pamiętał nawet swojego imienia. Łóżko miało metalowy szkielet, na którym leżał twardy materac i kołdra. Żadnej wskazówki... Kieszenie! Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał? Sięgnął do kieszeni spodni i wyjął z nich kalendarzyk i flamaster, nie było tam nic więcej. Już prawie stracił nadzieję, gdy nagle zobaczył napis na kalendarzyku. Był on tak mały, że musiał mocno wytężyć wzrok, aby go odczytać. Na szczęście nie miał problemów z widzeniem. Miał w końcu około 30 lat, oczywiście w przybliżeniu. Nie wiedział nawet jak się nazywa, więc wiek mógł jedynie szacować.
„Licz do sześciu"- przeczytał głośno napis na kalendarzyku. Znowu odpowiedziało mu echo, ale tym razem usłyszał także inny dźwięk. Dużo bardziej optymistyczny. Był to odgłos magnetycznych zamków, które otwierały się jeden po drugim. Pobiegł w kierunku zielonych drzwi.
***ZIELONY***
Zielony kolor uspokoił go. Ściany były w tej właśnie barwie. Były tam też kolejne drzwi, tym razem niebieskie.
„Cóż, chyba wiem, jaki kolor będzie miał następny pokój" pomyślał.
Na ciemnozielonych ścianach zapisanych było wiele obliczeń i skomplikowanych działań matematycznych prawdopodobnie niemożliwych do rozszyfrowania dla przeciętnego człowieka. On jednak rozumiał te napisy, wiedział, że liczby tworzą jakiś schemat. Przez głowę przemknęła mu pewna myśl, ulotna i niepewna, ale bardzo pokrzepiająca.
„Może jestem tu z jakiegoś powodu, wybrany spośród wielu, by rozwiązać zagadkę, odszyfrować kolejny kod enigmy. Może zostałem wybrany do wzięcia udziału w jakiejś misji!"
Jedno było dla niego pewne. Ktoś był tu przed nim. Ktoś wykonał obliczenia zapisane na ścianach. Czego jednak dotyczyły? Postanowił bliżej przyjrzeć się drzwiom i całemu pokojowi. Na niebieskich drzwiczkach nadrukowanych było mnóstwo liczb. Wydawało mu się, że są to losowe numery, ale wiedział, że coś jednak musiało je łączyć. Zastanawiał się czy może kierować się zapiskami na ścianach. Pokój był pusty, więc autor zapisków na pewno z niego wyszedł, udało mu się otworzyć drzwi.
Nad drzwiami widniał napis „Rozwiązanie jest ciągle przed Twoimi oczami". Był więc pewny, że liczby na drzwiach dadzą rozwiązanie, utworzą kod. Ale od czego zacząć?
Nagle poczuł dziwne uczucie zmęczenia. Nasilało się ono odkąd wszedł do zielonego pokoju. Zabrał się do studiowania obliczeń swojego poprzednika. Po krótkim czasie stwierdził jednak, że musiało tu być wiele osób, z pewnością było ich nawet kilkadziesiąt. Jeden człowiek, a nawet kilkanaście osób nie zdołałoby wykonać takiej ilości działań. Cała ściana sporego pokoju była gęsto pokryta zapiskami. Było ich tak wiele, że stwierdził, że lepiej zajmie się liczbami od początku, sam. W końcu nie może ufać innym, musi być od nich lepszy, musi odkryć tajemnicę, rozwiązać zagadkę. Obok drzwi znajdował się czytnik, było tam miejsce na wpisanie 6-literowego kodu.
„Ale jak tylu ogromnych liczb rzędu kilkunastu tysięcy otrzymać 6 LITER" Obliczenia na ścianach były przeróżne. Niektóre odnosiły się do systemu binarnego, inne do znajomości kodu Morse'a. To nie miało sensu. Tak różne metody, a jednak ich autorzy opuścili ten pokój. Musieli go opuścić, przecież nikogo tu nie było. Zabrał się do obliczeń. Wreszcie, po długim wysiłku zdołał dokonać translacji liczb na litery. Tylko czy jego metoda była poprawna? Wpisał 6 liter, które uzyskał. Drzwi ani drgnęły. Zmęczenie coraz bardziej mu doskwierało. W zielonym pokoju znajdował się około godziny, a zdawało mu się jakby minął rok. Ale był pewien, nie miał żadnych wątpliwości, że był tam tylko godzinę. Wiedział też, że musi się wydostać.
Wpatrywał się w liczby, nie wiedział czego szukać. Usiadł zmęczony, oparł się o ścianę i patrzył przed siebie tępym wzrokiem.
„Rozwiązanie jest ciągle przed Twoimi oczami" przeczytał na głos napis znad drzwi- „ I co z tego, że mam rowiązanie przed oczami, skoro nie umiem go rozszyfrować". Nagle zerwał się, jego oczy błysnęły. „Ależ ja byłem głupi. Ci przede mną też byli. Liczby nie są rozwiązaniem. One tylko odwracają uwagę!" Podszedł do czytnika. „Rozwiązanie cały czas było przed moimi oczami, ale ja nie chciałem patrzeć". Wpisał kolejno litery 'Z', 'I', 'E', 'L', 'E' 'Ń'. W momencie wpisywania rozpoznał znajomy dźwięk. Ten sam, który usłyszał w białym pokoju, gdy wypowiedział głośno słowa „Licz do sześciu".
*** NIEBIESKI ***
„To niemożliwe, niemożliwe. TAK NIE MOŻE BYĆ" krzyczał, biegając w kółko i wypatrując czegokolwiek. Wokół niego rozciągała się jedynie naga, niebieska ściana. Pusta i zimna, żadnego śladu drzwi. Zielone wejście do poprzedniego pokoju zatrzasnęło się bezpowrotnie. Czuł, że opada z sił jeszcze szybciej niż w tamtym pokoju. Ile czasu siedzi tu bez sensu? Godzinę? Może dwie. Nie, nie był tylko zmęczony, on był coraz starszy. Dopiero teraz to dostrzegł. Teraz kiedy zobaczył, że z jego głowy wypadł pierwszy siwy włos, a dłonie lekko się zmarszczyły. Ale przecież był młody, jeszcze przed chwilą był młody. Co mogło się stać? W jego umyśle pojawił się prześwit pamięci. Jako dziecko czytywał gazety z ojcem. Kiedyś przeczytał, że opracowany został schemat pułapki czasu. W miejscu takim czas miał płynąć szybciej lub wolniej niż poza nią. Zaczął podejrzewać, że znajduje się wewnątrz czegoś takiego, a im dalej zagłębia się w kolejne warstwy, tym szybciej biegnie dla niego czas. Wiedział, że nie ma wiele czasu. Minęło około dwóch godzin, a on oszacował, że zestarzał się o jakieś 10 lat. Dziesięć lat jego życia minęło bezpowrotnie, umknęło szybko i już nigdy nie wróci.
„Oby cel był tego warty" pomyślał.
Póki co jednak nie mógł wydostać się z niebieskiego pokoju. Żadnych wskazówek, niczego. Pokój oświetlony był dwoma rzędami lamp wiszącymi na ścianach tuż pod sufitem. Pokój, podobnie jak poprzedni, miał kształt pustego pierścienia, lampki wisiały na obu ścianach- wewnętrznej (tworzącej mniejszy okrąg) i zewnętrznej ( wyznaczającej okrąg większy). Pomiędzy ścianami znajdowała się przestrzeń szerokości jakiś trzech metrów, po której on przechodził nerwowo, kręcąc się w kółko. Znowu naszła go pewna myśl. Nikogo nie było w pokoju białym ani zielonym, niebieski też jest pusty. Gdzie podziali się Ci, którzy sporządzili obliczenia na ścianach? A co jeżeli wszyscy Ci ludzie wcale stąd nie wyszli? Zestarzeli się w którymś z pokoi i po prostu umarli. Technologia pozwala przecież na zatomizowanie zwłok ludzkich. Może tutaj zamontowany jest taki mechanizm, który usuwa ciała ludzkie, gdy przestaje odbierać sygnały życia. Słyszał już o takich urządzeniach. Podobno są tak czułe, że wyczuwają nawet krążenie krwi w żyłach, bicie serca. Dopóki odbierały jakikolwiek sygnał życia od człowieka pozostawały nieaktywne. Często wykorzystywano je podczas wojen, aby pozbywać się zalegających ciał. Kiedy o tym pomyślał zaczął się bać. Czuł się coraz starszy, mógł tutaj umrzeć. Zaczął nerwowo podrzucać flamaster, który wcześniej miał w kieszeni. Chodził w kółko, podrzucał. Nagle zobaczył coś dziwnego, nie był pewien co to było. Coś mignęło mu w oczach, kiedy flamaster był w powietrzu. Podrzucił go jeszcze raz, tym razem wyżej. Teraz widział już wyraźnie, co się stało. W powietrzu pojawiły się dwa flamastry. Oczywiście nie dosłownie. Jeden z nich był tylko odbiciem. Teraz dostrzegł, że nad jego głową znajduje się tylko jeden rząd lamp, drugi to tylko iluzja. Lutra znajdowały się tylko przy suficie, dlatego on się w nich nie odbijał. To na pewno coś znaczy, ale jeszcze nie wiedział co dokładnie. Po chwili zauważył, że jedna z lamp jest lekko obluzowana. Wyciągnął sznurówki ze swoich butów, związał je razem i zarzucił na lampę. Odchyliła się w dół, jakby była jakąś wajchą, ale w pokoju nic się nie zmieniło. Zarzucił więc sznurówkę na lampę obok, ale ona nie poruszyła się. Spróbował tego samego z kolejną i kolejną, żadnego efektu. W końcu kolejna lampa lekko odchyliła się w dół. Między odchylonymi lampami było pięć, których nie dało się poruszyć.
„Co szósta lampa, oczywiście. O co chodzi z tą liczbą? Dlaczego akurat 6?". Przebiegł przez cały pokój, zliczając lampy. Było ich dokładnie 54. Liczba podzielna przez 6. Poprzestawiał kolejne lampy. Kiedy skończył, lustra pod sufitem pękły i rozsypały się na małe kawałeczki. Podniósł jeden z nich i spojrzał na swoje odbicie. Zmarszczki na jego twarzy były bardzo wyraźne, włosy siwiały i wypadały. Zza pękniętego lustra wysunęła się czerwona drabinka. Wszedł po niej i przeskoczył na drugą stronę ściany.
***Czerwony***
Kiedy tylko zeskoczył na czerwoną podłogę, poczuł, że czas płynie dla niego znacznie szybciej. Z każdą sekundą czuł się słabiej. Musiał działać szybko. W przeciwieństwie do poprzedniego, ten pokój był pełen przedmiotów. Wszystkie czerwone, wszystkie kosztowne, nie umiał sobie nawet wyobrazić, ile są warte. Czerwone kryształy wyłożone na podłodze, gadżety wyglądające na zaawansowane technologicznie (oczywiście wszystkie w czerwonej wersji), czerwone kluczyki (zapewne do jakiegoś drogiego pojazdu) i mnóstwo innych cennych przedmiotów.
„Wybierz sześć" – odezwał się głos pochodzący znikąd.
„Sześć przedmiotów? Ale które? Co mam z nimi zrobić?" – odpowiedział zdezorientowany „Kim ty jesteś? Ty mnie tu zamknąłeś?"
„Mam wybrać dla siebie nagrodę" pomyślał „mogę wziąć cokolwiek".
„Możesz stąd wynieść tylko sześć czerwonych przedmiotów" – powtórzył głos.
Nie miał czasu, aby długo się zastanawiać, starzał się w zastraszającym tempie. Chwycił kluczyki wiszące na haczyku zaczepionym do ściany, trzy diamenty (a może to były rubiny) oraz dwie sześcienne kostki przeplecione siecią kabli (intuicja podpowiadała mu, że są warte więcej niż jego dom. Co prawda nie pamiętał jak wygląda jego dom, ale tak podpowiadała mu intuicja). Razem sześć przemiotów.
„Wybrałem. Co teraz?"- zapytał, licząc na odpowiedź tajemniczego głosu.
„Sześć czerwonych przedmiotów."- powiedział głos z naciskiem na słowo 'sześć'.
„O co chodzi. Wybrałem sześć" pomyślał. „Ah, no tak." Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej czerwony flamaster, który pomógł mu wydostać się z pokoju zielonego i niebieskiego. „Teraz już nie będziesz mi potrzebny" – spojrzał na czerwony flamaster z lekkim sentymentem i wyrzucił go na podłogę.
***6***
Zobaczył mężczyznę ubranego w garnitur w czerwono-żółte paski. Trzymał mikrofon, rozmawiał z innym, ubranym na czarno mężczyzną, w którego uchu tkwiła duża słuchawka. Po chwili człowiek ten odszedł i zaczął odliczać 6...5...
Zamarł, nie wiedział, co się stanie, gdy odliczanie się skończy, nie wiedział gdzie jest. Wokół było pełno ludzi. „Tylko mi się wydaje, czy odliczanie zaczęło się od szóstki?".
4...3...
Wszędzie mocne światła, reflektory skierowane na niego. Ludzie odliczają głośno, krzyczą, śmieją się.
2...1...
„Witamy państwa ponownie w programie 'Licz do sześciu'" – odezwał się człowiek w pasiastym garniturze. „Jak państwo widzą nasz uczestnik właśnie wyszedł z toru przeszkód. Według naszych systemów komputerowych podczas przejścia zestarzał się o dokładnie 34 lat 7 miesięcy i 20 dni i ma teraz około 76 lat. Czy chciałby Pan skomentować swój wyczyn?" Po zadaniu ostatniego pytania podszedł i przyłożył zdezorientowanemu mężczyźnie mikrofon przed same usta. On jednak nic nie powiedział. Nie zdołał wydobyć z siebie ani słowa. Jego wizja bycia wielkim człowiekiem, który przysłużył się ludzkości legła w gruzach. Liczba sześć nie była częścią kodu, tylko częścią nazwy głupiego teleturnieju. Był tylko jednym z wielu uczestników jakiegoś TV-show. No i jego wiek. 76 lat? Nawet jeżeli dostanie dużą sumę pieniędzy, to nie zdąży nacieszyć się nią przed śmiercią.
„Nasz uczestnik jest w zbyt dużym szoku, żeby coś powiedzieć. Dajmy mu chwilę na złapanie oddechu." - powiedział do mikrofonu.
„Wiem, że jesteś zdezorientowany, ale objaśnię Ci zasady naszego show". Właśnie wyszedłeś z czerwonego pokoju i wybrałeś tam przedmioty. Za chwilę wartość twojej nagrody pojawi się na wyświetlaczu" nastała chwila napięcia. Po jakiś dziesięciu sekundach można było zobaczyć łączną wartość czerwonych przedmiotów. Publiczność wzniosła aplauz, słychać było krzyki, śmiech i oklaski. Z jakiegoś powodu cały ten zgiełk, sztuczny entuzjazm i natłok ludzi przerażały go jeszcze bardziej niż puste pokoje, które niedawno opuścił.
„Teraz posłuchaj uważnie. Masz wybór: otrzymujesz swoją nagrodę i wychodzisz z naszego studia z kluczykami i ryzykiem, że umrzesz po przekroczeniu drzwi ( widzisz masz 76 lat, nie pocieszysz się życiem zbyt długo ) albo..." zrobił pauzę i uśmiechną się do publiczności, a potem do kamery. „...albo damy Ci szansę powtórzenia tego wyzwania. Wpuścimy Cię jeszcze raz do naszego małego labiryntu. Wszystko będzie dokładnie tak samo. Układ pokoi, będziesz mógł wydostać się z nich w ten sam sposób co dzisiaj. Tylko szybciej oczywiście. Może tym razem nie przesiedzisz tam ponad 34 lat swojego życia" zaśmiał się głośno. Publiczność mu zawtórowała.
„Idź! Idź! Idź!"- krzyczeli wszyscy.
„Odzyskać swoje życie. Stracone lata. Skoro potrafili mnie postarzeć w takim tempie, z pewnością mogą mnie odmłodzić. Mógłbym też dokładniej przeszukać czerwony pokój. Przez wcześniejsze trzy pokoje przejdę w mgnieniu oka. Może znalazłbym tam coś cenniejszego niż to, co znalazłem dzisiaj. Nie mam nic do stracenia, mogę na tym tylko zyskać". – pomyślał.
„Zgadzam się. Chcę przejść jeszcze raz" – powiedział do mikrofonu, który ponownie został mu podsunięty przed twarz.
Na sali rozległ się głośny aplauz.
„Fantastycznie. Zapraszam Cię więc do naszego pokoju sypialnego. Będziesz mógł się tam odprężyć przed jutrzejszą przygodą" powiedział, po czym zaprowadził go do małego pokoju, w którym znajdowało się tylko niewielkie łóżko, toaleta i stolik, a na nim szklanka wody. Został sam w pokoju. Skorzystał z toalety, usiadł na łóżku i wypił przygotowaną szklankę wody. Siedząc na łóżku, zobaczył, że na ścianie naprzeciwko niego wisi zapisana kartka. Podszedł do niej i zaczął czytać.
"Zapomnałem się z zasadmai konkursu, informuję że wszystkie je przyswoiłem i że każdą z nich akceptuję. Oczywiście zgadzam się, że nie będę ubiegał się o kontakt ze swoją rodziną na czas trwania konkursu i obiecuje całkowite posłuszeństwo tej zasadzie pod groźbą usunięcia z listy uczestników i zabranie mojej dotychczasowej nagrody. Mam też w pamięci całkowity zakaz informowania osób trzecich i niewtajemniczonych o przebiegu konkursu oraz deklaruję, że wydarzenia z konkursu pozostaną pełną tajemnicą. Zostałem poinformowany, że całą odpowiedzialność za moje zdrowie fizyczne i za stan psychiczny biorą producenci show. Mój agent jest informowany o wszystkim, stan mojego zdrowia jest regularnie monitorowany. Fizyczny wysiłek nie może przeciążać, a po każdym wysiłku mam prawo do dowolnej długości przerwy oraz posiłków w liczbie trzech dziennie. Decydując o podjęciu powtórzeń konkursu, zobowiązuję się do ponownego przejścia badań lekarskich uprawniających do przebycia labiryntu."
Poniżej tekstu znajdowały się dwa przyciski. Lewy podpisany był słowami "zgadzam się", prawy "nie zgadzam się". Bez zastanowienia wcisnął przycisk "zgadzam się". W tym momencie panel, na którym znajdowały się guziki wsunął się wgłąb ściany. Teraz pod treścią umowy wyświetlił się komunikat.
"Dziękujemy za podcięcie decyzji. Nie może ona zostać zmieniona. Życzymy dobrej zabawy i pamiętaj: LICZ DO SZEŚCIU!".
Usiadł na łóżku i zaczął rozmyślać nad tym, którą nagrodę wybierze następnym razem; w jaki sposób jak naszybciej przejść labirynt. Nagle jego głowę zaprzątnęła nowa myśl. Wciąż nie wiedział kim tak naprawdę jest, czy ma rodzinę, jak się nazywa. Nagle zakręciło mu się w głowie, poczuł się bardzo senny, coraz ciężej było mu myśleć o czymkolwiek. "Licz do sześciu, licz do sześciu" - zaczął nucić przyśpiewkę z show.
Przestał nucić i zaśmiał się jak obłąkany szleniec. "No nie... Czemu ja się tego nie domyśliłem... Macie mnie!" Jego wypowiedź była co chwilę przerywana atakiem spazmatycznego śmiechu. Był jednocześnie przerażony i rozbawiony do szaleństwa. Na chwiejących się nogach podszedł do umowy wiszącej na ścianie (dokładnie tej, którą chwilę temu zaakceptował). Przeczytał co szóste słowo tekstu..... "O nie..." - powiedział cicho. Teraz odczuwał już tylko starch.
" Wypuście mnie stąd! Wypuście mnie stąd!" krzyczał panicznie i walił pięściami w dzwi. Szybko jednak uznał to za bezcelowe. Usiadł na łóżku, nagle wszystko stało się jasne. Od samego początku było jasne, tylko on tego nie widział. A zaczęło się od kalendarzyka. Każdy przekreślony czerwonym flamastrem dzień, to dzień w tej pułapce. Tak wiele razy dawał się złapać na ten sam haczyk. Obliczenia na ścianach zielonego pokoju nie były dziełem jego poprzedników, tylko jego własnym. Każda cyfra, słowo, znak zapisane na zionej ścianie były jego autorstwa. W labiryncie nie było nikogo przed nim i prawdopodobnie nie będzie nikogo innego przez długi, długi czas. Przynajmniej dopóki nie rozszyfruje podstępu zanim wciśnie przycisk "zgadzam się" umieszczony pod umową. Nagle olśniło go. Przecież może napisał sobie wszystko na ręce, a jutro kiedy się obudzi przeczyta wiadomość od "siebie z przeszłości". Sięgnął szybko do kieszenie w poszukiwaniu czerwonego flamastra, ale z kieszeni wyjął jedynie kalendzarzyk. Jego flamaster został w czerwonym pokoju obok dziesiątek innych flamastrów. Jutro dostanie kolejny, posłuży się nim w rozwiązaniu zagadek w pokoju zielonym i niebieskim, a potem zostawi go w pokoju czerwonym tak jak zrobił do poprzednio i poprzednio, i poprzednio... Położył się na poduszce, czuł że za chwilę zaśnie. Stwierdził, że pewnie woda, którą wypił po wejściu do pokoju była "doprawiona" jakimś środkiem. Wiedział, że ten środek ma nie tylko działanie nasenne, on usunie całą jego pamięć.....

***Biały***
Obudził się z mocnym pulsującym bólem głowy. Zimny pot spływał po jego plecach. Miał wrażenie, że miał okropny sen, ale nie był w stanie przypomnieć sobie, co właściwie mu się śniło. Właściwie, to niczego nie pamiętał. Poczuł w kieszeni coś twardego, niewielkiego. Wyciągnął przedmiot, był to mały kalendarzyk.
„20 październik"- powiedział sam do siebie.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania

ŚWIAT SNU JEST PIĘKNY, LECZ TO WIĘZIENIE

Świat Snu był niemalże rzeczywistością. Jezioro było jeziorem, las lasem. Ale mógł stać się górą. A jezioro mogło przemienić się w wypełnioną złotem jaskinię, jeśli tylko tego chcieli.

Nie istniał tu czas, nie wiedzieli, czy tkwią tu od godziny, czy może od wielu lat. Ale dla nich i tak była to wieczność. Przebywali w Świecie Snu, snując się po nim i nie wiedząc co robić, oczekując, aż ktoś ich wybawi od tego bezsensownego nieistnienia. Mgliście pamiętali krótkie chwile przebudzenia, na które pozwalał im Nieznany. A i wtedy nic nie wydawało się rzeczywiste. Leżeli w ciemności, patrząc tylko w sufit lub w złowrogie czerwone oczy Nieznanego, który stał nad nimi obserwując, słuchając, obserwując.

Oślepiający rozbłysk – i znowu znajdowali się w Świecie Snu, gdzie sami kształtowali swoje nierealne życie tak, aby zadowolić Nieznanego. Zazwyczaj udawało im się, lecz kiedy go zawodzili, zsyłał na ich materialne ciała nieznośne fale bólu, który wnikał do ich umysłów i prześladował nawet w Świecie Snu przez wiele godzin, dni i nocy, dopóki Nieznany nie przypomniał sobie, że nie może ich dręczyć, jeśli chciał, aby żyli i dalej byli jego obiektami badań.

Wszyscy stracili już nadzieję, że kiedykolwiek zostaną uwolnieni od tego sennego koszmaru, lecz nie Aurianna. Dziewczyna wciąż liczyła, że ktoś kiedyś pokona Nieznanego, wyzwalając ją i jej towarzyszy ze Świata Snu.

Aurianna patrzyła na wysokiego chudego Fryna, który siłą woli bezmyślnie kształtował pagórek po drugiej stronie srebrnej rzeki. Wiatr zwiał jej na twarz kosmyk długich rudych włosów. Nie chciała wiatru. Wyciągnęła w górę zaciśniętą pięść.

– Wietrze, ustań! – zawołała, chociaż nie było to konieczne. Mogła w myślach wypowiedzieć swoje życzenie.

Odwróciła się i napotkała gniewny wzrok Afrit. Blondynka stała nieruchomo na pniaku i ponownie przywoływała wiatr. Aurianna nie chciała kłócić się z nią, więc zrezygnowała z dalszych prób uciszenia żywiołu.

Afrit zawołała coś do Fryna. Chłopak spojrzał na nią przelotnie i odsunął się, kiedy zeskoczyła z pniaka i wzniosła się w powietrze, mknąc przed siebie wraz z wiatrem.

Mogli robić tu wszystko i nic. To był Świat Snu. Tu nie panowały żadne zasady. Tak żyli, odkąd Nieznany pojmał ich i umieścił ich podświadomość i świadomość w niekończącym się śnie.

Aż pewnego dnia pojawiło się coś, co w przeciwieństwie do ich świata nie dawało się ukształtować. Czarna kreatura, której cień skrzydeł przysłonił ich urojone bezpieczeństwo.

Nieznany nazwał go Karasu.

Karasu pojawiał się nagle, niespodziewanie, niczym siejące spustoszenie tornado. Wisiał w powietrzu nad ich małą prowizoryczną wioską i nieustannie szeptał, aby wyrzekli się swojego materialnego ciała i na zawsze pozostali w Świecie Snu.

Wszyscy żyjący w Świecie Snu byli młodzi. Tylko takich wybierał Nieznany, aby mieć pewność, że będą na tyle silni, aby przetrwać, a jednocześnie na tyle słabi, aby mógł ich kontrolować.

Afrit, Fryn i kilku innych ludzi należeli do najbliższego otoczenia Aurianny. Można by rzec, że zaprzyjaźniła się z nimi, lecz nawet oni nie chcieli jej pomóc z poszukiwaniu drogi do wolności. A Aurianna tak rozpaczliwie pragnęła uwolnić się ze Świata Snu, że tylko te pragnienia sprawiały, że zdołała przetrwać już tyle. Pewnego dnia pojawiła się szansa. Pojawił się ktoś nowy.

DROGA KU NIEZNANEMU MOŻE PROWADZIĆ DO CZEGOŚ DOBREGO

Niebo pociemniało, ciężkie chmury wisiały nad zrujnowanym miastem, w którym było cicho i spokojnie, choć wszystko dookoła żyło własnym życiem.

Budynki pragnęły opowiedzieć historie o swoich mieszkańcach, którzy ukrywali się w nich przed nadchodzącą katastrofą. Drzewa szeptały o rozgrywającej się tutaj bitwie, która niegdyś zniszczyła to miasto.

Wysoki mężczyzna gestem zatrzymał swoich dwóch towarzyszy, bowiem poczuł w pobliżu obecność osobliwej magii. Przykucnął i przyjrzał się szarawemu głazowi, który tkwił w tym miejscu od lat, porośnięty brunatnozielonym mchem. Zdjął rękawicę i dotknął kamienia. Był ciepły i emanowała z niego energia, którą tylko on potrafił wyczuć.

– Którędy mam iść? Jak znajdę Nieznanego? – Skierował to pytanie po części do siebie, a po części do kamienia.

Odpowiedział mu cichy głos, który dźwięcznie rozbrzmiał w jego głowie, powodując, że mężczyzna aż zadrżał.

– Rozejrzyj się. Jesteś już blisko. Nie poddawaj się. Śniący są w wieży. Pójdź do nich, a poznasz...

Wstał, prostując się dumnie, i zawołał ku otaczającym go drzewom, głazom, zniszczonym budynkom:

– Ja, Xeneth Amarish, zaprowadzę ich do Nowej Rzeczywistości. Wskażcie mi drogę.

Kontury budynków zaczęły się rozmywać, jakby Xeneth zyskał nagle zdolność widzenia przez ściany. Spoglądał poprzez nie na ponurą wieżę z lekko okopconym dachem. Ruszył w tamtym kierunku, nadal patrząc przez budynki i wybierając drogę pomiędzy rumowiskiem. Po drodze cicho instruował towarzyszy, co powinni zrobić podczas jego nieobecności. Do wieży poszedł już sam.

Budowla była otoczona polem ochronnym. Xeneth wziął głęboki oddech i bez chwili wahania wkroczył w barierę, która pochłonęła go, niczym wściekła, spieniona toń spadającej wody.

Wirował gdzieś ponad czasem i przestrzenią, słysząc niezrozumiałe szepty, które intrygowały go i przyciągały, lecz musiał je zignorować, aby skupić się na powrocie do rzeczywistości.

Ocknął się w mrocznym pomieszczeniu; słabe światło lamp oliwnych nie było w stanie rozproszyć całej zalegającej wszędzie ciemności, która przylgnęła do tego miejsca i uparcie trzymała się każdego kąta.

Przed Xenethem stał sam Nieznany. Wysoki, odziany w sięgający do ziemi czarny płaszcz, patrzył na niego straszliwymi pałającymi czerwonym blaskiem oczami.

– Ja, Xeneth Amarish, przyszedłem was uwolnić. Nić życia połączy mnie z rzeczywistością. Nie zaginę podczas mojej misji – rzucił w myślach ku spoczywającym w przezroczystych kapsułach siedmiu ludziom, zanim Nieznany cisnął w niego swoją najmroczniejszą mocą.

Oślepiający rozbłysk. Xeneth stracił poczucie czasu i rzeczywistości, ale przez ciemność, w której się pogrążał, przeciągnął cienką jaśniejącą nić, łączącą go z realnym światem.

KIEDYŚ POJAWIA SIĘ SZANSA

Aurianna i sześciu pozostałych ludzi obserwowali Świat Snu w swoim najbliższym otoczeniu, który istniał poza czasem i przestrzenią, tylko w ich śniących, połączonych ze sobą podświadomościach. Mroczna sylwetka potwora Karasu unosiła się ponad nimi; jego wielkie pierzaste czarne skrzydła zasłaniały słońce, raz po raz bijąc powietrze. Wyjątkowo nie szeptał swoich przerażających gróźb, lecz czekał wraz z nimi na to, co mogło się wydarzyć, łypiąc pomarańczowymi ślepiami na wody srebrnej rzeki.

Tysiące kropel wystrzeliło w powietrze, mieniąc się wszystkimi kolorami tęczy i ukazując w niezwykłej poświacie postać mężczyzny, który wyłaniał się ze srebrnej toni, prostując się władczo i ukazując swoją dobrze zbudowaną sylwetkę w całej okazałości. Był wysoki i przystojny, jego długie jasne włosy ociekały wodą, a bystre spojrzenie zlustrowało wszystko dookoła, aż w końcu spoczęło na grupce ludzi.

Kołysz mnie, wietrze, kołysz. Wodo, oczyść mój umysł. Ogniu, rozgrzej mój zapał do działania. Ziemio, nakarm mnie swoimi plonami dającymi mi siłę. Życie, ja – twój uniżony sługa – błagam cię o wyzwolenie.

Aurianna i pozostałe trzy dziewczyny aż westchnęły, gdy zobaczyły tak uderzająco przystojnego przybysza. Nikt nie mógł się poruszyć, jego spojrzenie przyszpilało do ziemi. Aurianna sięgnęła w głąb swojego umysłu, przywołując wyobrażenia o swoim ideale mężczyzny. Ona jako jedyna w Świecie Snu była samotna i nie wiedziała, jak to jest się zakochać. Nie znała tego uczucia, nie miała kiedy go poznać, mgliście przypominała sobie, że kiedy została pojmana przez Nieznanego, była prawie jeszcze dzieckiem. Nie wiedziała, ile czasu upłynęło już od tego wydarzenia – w tym świecie nie sposób było liczyć mijające dni, lata – lecz zdawała sobie sprawę, że prawdopodobnie jest już dorosła. W krótkich chwilach przebłysku świadomości w realnym świecie nie mogła tego stwierdzić.

Tymczasem nowy przybysz niespiesznie zbliżał się ku grupce. Aurianna zapatrzyła się w jego przystojną twarz, miała wrażenie, że zatraci się w jego zielonych oczach i uśmiechu, który posłał jej ukradkiem. Świat Snu stawał się przyjemniejszym miejscem, kiedy on tu był.

– Macie tu kogoś, kto jest przywódcą waszej grupy? – zapytał niby to obojętnie.

Barczysty Zayan odsunął się od obejmującej go Afrit i stanął przed nieznajomym, przybierając groźną minę. Ten mężczyzna uważał, że nimi dowodzi, lecz tak naprawdę nie robił nic, prócz pouczania reszty na temat kształtowania Świata Snu. A nikt nie potrzebował takich pouczeń; każdy robił, co chciał.

– To ja – oznajmił Zayan. – Widzę, że jesteś tu nowy. Czyli i ty znalazłeś się pod władzą Nieznanego?

– Tak jakby. – Przybysz zerknął na unoszącego się ponad nimi Karasu i ściszył głos do szeptu. Wszyscy stłoczyli się obok niego i Zayana. – Jestem tu z władnej woli i przyszedłem, aby wyciągnąć was z tego świata.

Aurianna wstrzymała oddech. Wychyliła się ponad ramieniem dziewczyny o imieniu Billy, aby dokładnie słyszeć, co powie nieznajomy.

– Nazywam się Xeneth Amarish i chcę was przywrócić do rzeczywistego świata – powiedział spokojnie.

Zayan gniewnie wypuścił powietrze.

– To niemożliwe. Nieznany nigdy na to nie pozwoli.

– Najpierw musimy pozbyć się tego potwora. – Xeneth znów spojrzał na Karasu. – On jest oczami i uszami Nieznanego na tym świecie. Lecz potrzebna mi wasza pomoc. Ta kreatura – tak, jak wszystko – jest wytworem Świata Snów. Można ją ukształtować, a nawet sprawić, że zniknie.

– Już tego próbowaliśmy – odezwała się Afrit. – To niemożliwe. Karasu nie może zniknąć, jeżeli tego zachcemy. On tu jest i już.

– Bo trzeba to zrobić wspólnymi siłami – odparł ze spokojem Xeneth. – Ale najpierw chcę lepiej poznać Świat Snu i to, co potraficie tu robić. Przyda mi się pomoc.

– Nie możemy ci pomóc, radź sobie sam – stwierdził Zayan. – Jeśli sprzeciwimy się Nieznanemu, ześle na nas przeraźliwy ból.

Kiedy Zayan uznał, że powiedział już wszystko, gestem nakazał reszcie grupy odejść. Podążyli za nim jak stado grzecznych owieczek za pastuszkiem, ignorując Xenetha. Nawet Karasu znudził się obserwowaniem i rozpłynął się w powietrzu, które rozbłysło czarnym blaskiem. Tylko Aurianna stała w miejscu i wpatrywała się w Xenetha. Wreszcie mężczyzna zwrócił ku niej zielone oczy, więc dziewczyna zdobyła się na odwagę i rzekła nieśmiało:

– Ja ci pomogę. Chyba jako jedyna wierzę w to, że możemy się uwolnić od tego koszmaru.

– Przeciągnąłem na ten świat nić łączącą mnie z rzeczywistością. Mogę w każdej chwili się obudzić, lecz życie w prawdziwym świecie nie ma już sensu.

– Dlaczego tak uważasz?

– Bo świat został zniszczony. – Xeneth spuścił głowę i zapatrzył się w malutki kamień, który powoli przekształcał się w kwiat. – Jeżeli chcemy tam żyć, musimy odnaleźć Nową Rzeczywistość. To właśnie dlatego tu jestem, bo tylko poprzez Świat Snu można ją odnaleźć.

– Nie wiem jak, ale chcę ci pomóc. – Głos Aurianny wreszcie zabrzmiał tak, jak chciała.

– I chyba będziesz musiała.

POCZĄTEK DROGI KU LEPSZEJ RZECZYWISTOŚCI

Aurianna zachłysnęła się oddechem, kiedy udało jej się wyrwać z tego dziwnego stanu, w który wprowadziła się dokładnie tak, jak poinstruował ją Xeneth.

Sny w Świecie Snu. Osobliwe doświadczenie.

– Nic – rzekła do wpatrzonego weń Xenetha. – Mówiłam ci, że w Świecie Snu nie można kontaktować się z prawdziwymi osobami.

– Da się. Musisz próbować dalej. To ważne, jeśli chcemy się wydostać. W końcu ci się uda.

Xeneth chyba za bardzo w nią wierzył. Chciał poznać drogę do Nowej Rzeczywistości, lecz tylko poprzez sny można było uzyskać kontakt z kimś, kto z owego miejsca pochodzi.

Wreszcie po wielu próbach Aurianna zrobiła to. Jej podświadomość dryfowała wśród obrazów pięknej krainy, gdzie tajemniczy mężczyzna imieniem Kenzoo wyjawił jej sekretną drogę do Nowego Świata.

Idź na północ przez ciemny bór, gdzie Czarne Drzewo sięga aż do chmur. Weź je ze sobą, a wskaże ci drogę, podążaj ze światłem, a Biała Góra stanowi bramę.

Xeneth długo zastanawiał się nad tymi słowami, siedząc na czubku wykreowanego przez siebie wysokiego poskręcanego drzewa i obserwując kątem oka potwora Karasu. Pewnego dnia nie mógł już wytrzymać wpatrzonych w niego pomarańczowych ślepi i wraz z Aurianną przekształcił Karasu w mały kulisty krzaczek, który następnie zalał czarną wodą i posadził w tamtym miejscu bujne niebieskie tulipany. To było łatwe. Przecież to był Świat Snu.

Teraz wreszcie Xeneth mógł spokojnie myśleć nad tajemniczymi słowami Kenzoo, ale jego rozważania nie przynosiły efektu, dlatego postanowił działać.

Sięgnął ku świetlistej nici łączącej go z rzeczywistością i wypowiedział słowa, które były dla niego jak modlitwa.

Kołysz mnie, wietrze, kołysz. Wodo, oczyść mój umysł. Ogniu, rozgrzej mój zapał do działania. Ziemio, nakarm mnie swoimi plonami dającymi mi siłę. Życie, ja – twój uniżony sługa – błagam cię o wyzwolenie.

Była wtedy noc i żywa ciemność całkowicie zapanowała w pomieszczeniu w wieży Nieznanego. Sam Nieznany stał wówczas przy długim blacie pod ścianą i pieczołowicie formował coraz to większą kulę mocy. Teraz już mu się nie przyda.

Xeneth jednym potężnym kopniakiem rozwalił otaczającą go kapsułę. I wtedy czas zwolnił. Xeneth był jego panem, będąc tak szybki, że jego działania nie zajęły nawet sekundy.

Rozwalenie kapsuły: pierwszy krok. Dobycie noża: drugi krok. Doskoczenie do Nieznanego: trzeci krok. Wbicie noża w plecy Nieznanego: czwarty krok. Potężny cios magicznej pięści: piąty krok. Usunięcie się przed upadającym martwym ciałem: szósty krok.

Sekunda. I byli wolni.

A Xeneth znów powrócił do Świata Snu, a gdy w rzeczywistości nastał dzień, sięgnął po świetlistą nić i obudził się.

Natychmiast odnalazł swoje ubranie i broń. Włożył na siebie bluzę, skórzaną kamizelę, spodnie i wysokie buty, przypasał krótki miecz i topór. A potem spojrzał na piękną twarz Aurianny, która nieruchomo spoczywała pod szklaną kapsułą. Tę dziewczynę pierwszą obudził.

Aurianna była zdezorientowana. Gdy próbowała wstać, miała trudności z utrzymaniem równowagi. Nie mogła uwierzyć, że wybudziła się z koszmaru. Jej prawdziwe ciało nie było takie lekkie i nieograniczone, jak to senne. Minął jakiś czas, zanim udało jej się nad nim zapanować. A wtedy w owalnym lustrze zobaczyła siebie.

Zmieniła się od czasu, kiedy ostatni raz się widziała. Nie była już dzieckiem, lecz prawie dorosłą dziewczyną. Jej rude włosy wcale nie miały już koloru świeżej marchwi. Teraz jej się podobały, bo stały się długie i gęste. I ona sama była ładniejsza, niż się tego spodziewała. Już wiedziała, kogo widział w niej Xeneth, kiedy wpatrywał się w nią tymi swoimi zielonymi oczami.

Xeneth obudził też resztę. Afrit, Zayan, Fryn, Billy i dwójka pozostałych również czuli się na początku tak, jak Aurianna. Siedzieli na krawędziach posłań, nie wiedząc, co mają robić.

A młody mężczyzna, który ich wybawił, wyszedł z wieży i rozejrzał się po zniszczonym mieście. Owinęła się dookoła niego chłodna wstęga śmierci, otulając go jak szal i poprowadziła Xenetha prosto pod karłowate uschnięte drzewko.

Leżał tam Bradd, jeden z jego towarzyszy, z którymi wcześniej tu przyszedł, jakby rzucony bezładnie niczym niechciana szmaciana lalka. Jego włosy koloru mroku były posklejane krwią. Bradd nie żył już od co najmniej dwóch dni.

Xeneth wzniósł oczy ku niebu i wtedy nadbiegł Calder, wyrywając przyjaciela z krótkiej zadumy nad kruchością życia. Przywitali się bez słowa i przez chwilę razem stali nad ciałem kompana. W końcu Xeneth zapytał Caldera, czy ten przygotował to, o co prosił go wcześniej. Wysoki łysy mężczyzna, najczęściej milczący, potaknął i odszedł, a kiedy wrócił, taszczył ze sobą wór najróżniejszych ubrań i rzeczy osobistych, który wniósł do wieży.

– Wybierzcie, co na was pasuje i ubierzcie się – rzekł Xeneth do siedmiu ludzi, których właśnie uwolnił ze Świata Snu i wyszedł, aby im nie przeszkadzać.

Wreszcie Aurianna wyłoniła się zza drzwi, wyglądając tak ślicznie, że Xeneth nie mógł się nie uśmiechnąć. Objął dziewczynę ramieniem i pochylił się ku niej, mówiąc:

– Rozejrzyj się dookoła i powiedz, co widzisz.

– Widzę ruiny starego miasta – zaczęła niepewnie. – Wśród nich rosną drzewa...

– Nie tak należy patrzeć na rzeczywistość. – Xeneth wyciągnął rękę przed siebie i pokazywał jej otoczenie. – Kwiaty uśmiechają się do ciebie. Drzewa szepczą, że jesteś piękna. Ptaki śpiewają o wolności, a chmury na niebie płyną tylko po to, aby odsłonić dla ciebie słońce.

I od tej pory Aurianna widziała wszystko inaczej.

– Dlaczego znane mi miasto zostało zniszczone? Co tu się stało, kiedy leżałam tam zamknięta, uwięziona w Świecie Snu? – zapytała później.

– Ponad dwa lata temu czterech potężnych władców rozpoczęło wojnę. Każdy z nich potrafił władać jednym z żywiołów. Ogień, woda, powietrze i ziemia zniszczyły prawie cały świat, a przynajmniej wszystkie miejsca, które widziałem, kiedy tu szedłem. Przetrwała tylko garstka ludzi, a stary mag zwany Kenzoo odnalazł miejsce, które nie zostało zniszczone i zabrał tam większość tych, co przetrwali.

– A ty, skoro zdołałeś przetrwać, dlaczego nie poszedłeś z nimi?

– Byłem magicznie zawoalowany. Nie wiedziałem, co dzieje się dookoła i nie wychwyciłem dnia, kiedy bitwa między żywiołami się skończyła. Kiedy powróciłem, było już za późno.

Aurianna nie zrozumiała, lecz nie poprosiła o wyjaśnienie. Dowiedziała się również, że czterej władcy zginęli i nie zagrażają już światu.

CZARNE DRZEWO JEST PIERWSZYM CELEM

Kiedy słońce było już wysoko na niebie, wreszcie byli gotowi do wyruszenia w drogę ku nowemu życiu. Xeneth poprowadził ich na północ tam, gdzie powinien znajdować się ciemny bór ze słów Kenzoo. Aurianna szła po prawej stronie mężczyzny, dotrzymując mu kroku, a reszta podążała za nimi, jak milczące cienie; każdy niepewny swojej przyszłości.

Pogrążali się w las, ciemność gęstniała dookoła, zewsząd dochodziły odgłosy, które przyprawiały Auriannę o gęsią skórkę, więc dziewczyna starała się iść jeszcze bliżej Xenetha. Wędrowali niestrudzenie, od czasu do czasu zatrzymując się na odpoczynek i posiłek, aż w końcu zaczął zapadać zmrok i musieli rozłożyć obóz na noc.

Wypatrzyli niewielką polankę, która wydawała się być bezpieczna, chociaż w lesie właśnie budziło się wiele nocnych stworzeń, lecz tam właśnie Calder rozpalił ognisko, a reszta rozłożyła dookoła niego koce lub śpiwory.

Kiedy Xeneth rozsznurowywał swoje ciężkie buciory, aby dać w nocy odpocząć stopom, podszedł do niego barczysty Zayan i odezwał się dość niemiło:

– Może wreszcie powiesz mi, gdzie nas prowadzisz i jaki to ma sens?

Xeneth, nie przerywając wykonywanej czynności, odparł ze spokojem:

– Mówiłem, że do Nowego Świata, gdzie będziemy mogli wieść normalne życie.

– Tak po prostu zjawiłeś się i kazałeś nam iść za sobą nie wiadomo gdzie?! Myślisz, że jesteśmy tacy naiwni, że nie zainteresujemy się, co chcesz z nami zrobić? A może jesteś jak Nieznany i tylko chcesz nas do czegoś wykorzystać?

– Myśl sobie co chcesz. Reszta twoich przyjaciół najwyraźniej mi zaufała i nie pytają o nic.

– Bo może się ciebie boją! – wybuchnął Zayan, gniewnie łypiąc na swojego rozmówcę. – Boją się, że jeśli się sprzeciwią, to użyjesz tej twojej paskudnej mocy i zrobisz im coś złego.

W tym momencie do Xenetha zbliżyła się Aurianna i położyła dłoń na jego ramieniu, pokazując mu tym gestem, że całkowicie zawierzyła mu swoją dalszą przyszłość.

– Jeśli coś ci się nie podoba, to możesz odejść – rzekła do Zayana.

– Jesteś głupia! – wrzasnął tylko, jakby zabrakło mu argumentów i oddalił się ku czekającej w pobliżu Afrit.

– Chodźmy już spać – powiedział Xeneth do Aurianny, a dziewczyna ziewnęła i życzyła mu dobrej nocy.

Rankiem, kiedy tylko zjedli śniadanie i już mieli pakować swoje rzeczy, do ich obozu wpadł podniecony czymś Xeneth, który wcześniej wyruszył rozejrzeć się po okolicy.

– Znalazłem! – krzyknął, a kiedy wszyscy zwrócili na niego uwagę, powtórzył: – Znalazłem Czarne Drzewo! Rośnie tam – wskazał – prawie przy tej polanie.

– No to gratulacje – mruknął pod nosem Zayan. – Wreszcie jakieś osiągnięcie.

Xeneth zignorował jego zaczepkę i pospiesznie zapakował swój plecak, a Aurianna podbiegła do mężczyzny, chcąc towarzyszyć mu drodze do Czarnego Drzewa.

Drzewo było niemalże tak wysokie, że jego gałęzie zdawały się tonąć w chmurach. Jego chropowatą czarną korę przecinały srebrzyste żyłki, które lśniły, kiedy tylko padał na nie promień słońca. Xeneth i Calder od razu wyczuli osobliwą magię dookoła tajemniczego drzewa.

– Witaj, młody wędrowcze. – Usłyszał Xeneth w swojej głowie, a potem Czarne Drzewo powitało też innych.

– Idź na północ przez ciemny bór, gdzie Czarne Drzewo sięga aż do chmur. Weź je ze sobą, a wskaże ci drogę, podążaj ze światłem, a Biała Góra stanowi bramę – odezwał się Xeneth, cytując przekazane mu przez Auriannę słowa Kenzoo.

– To nie jest takie proste – odparło Drzewo. – Pomogę ci, ale najpierw musisz spełnić jeden warunek.

– Jaki?

– Na północny-wschód od tego miejsca jest obozowisko grupki ludzi. Musisz dotrzeć tam i zabrać ich ze sobą do Nowej Rzeczywistości. Dopiero wtedy część mnie wskaże ci dalszą drogę.

– Zrobię jak każesz.

– Dobrze, a więc weź mnie ze sobą i kiedy wykonasz zadanie, objawi ci się droga do mojego brata, Piaskowego Ptaka.

I Xeneth ułamał czarną gałązkę Czarnego Drzewa.

Kolejnego dnia, oprócz Caldera i siódemki ludzi uwolnionych ze Świata Snu, za Xenethem podążało też trzech mężczyzn w średnim wieku oraz kobieta z małym dzieckiem i jej mąż. Starsze małżeństwo odmówiło pójścia za resztą; z uwagi na swój podeszły wiek mogli by nie podołać trudom podróży.

Kiedy Xeneth dotknął gałązki Czarnego Drzewa, ta rozjarzyła się srebrnym blaskiem i Xeneth doznał wizji, która ukazała mu się wraz ze słowami:

Dalej na północ: droga daleka, a na końcu jej Piaskowy Ptak strzeże kolejnej tajemnicy.

KŁOPOTY I PIASKOWY PTAK

Równiny rozciągały się jak okiem sięgnąć, nagie skały raz po raz sterczały pośród traw. Kiedy Xeneth prowadził pośród nich grupę, te zdawały się ożywać i unosiły się ze swoich miejsc, wytyczając pomiędzy sobą drogę. Na lekko zachmurzonym niebie kołowało kilka ciemnych kształtów; z tej odległości trudno było rozpoznać czy to ptaki, czy może coś innego, lecz Calder z niepokojem zerkał w górę. W końcu rzekł do Xenetha przyciszonym głosem:

– To gargulce. Jeśli nas wypatrzą, możemy mieć kłopoty.

I nagle – jak na potwierdzenie słów Caldera – ciemny kształt runął ku nim z zawrotną szybkością.

Zapanował chaos. Kolejny gargulec dołączył do poprzedniego, zanim Xeneth zdążył nałożyć strzałę na cięciwę swojego łuku. Rozległ się przeraźliwy wrzask którejś z kobiet. Mężczyzna nie zwlekał, lecz raz po raz wypuszczał śmiercionośne bełty, które za każdym razem trafiały z potwory. Jeden z nich runął, ustrzelony przez Xenetha, a drugi przez Caldera. Dwaj towarzysze zdążyli trafić też kolejne, zanim nadleciały ku grupie. Potężne cielska runęły na ziemię, warcząc skrzekliwie. Walka zakończyła się niemal tak szybko, jak zaczęła.

Xeneth podbiegł ku ludziom, którzy otaczali ranną osobę. Była to Billy, którą uwolnił ze Świata Snów wraz z innymi. Jej lewa noga została rozorana przez potężne szpony gargulca. Dziewczyna leżała z głową wspartą na kolanach Fryna, a tuż przy niej siedziała Aurianna, próbując ją uspokoić.

– Trzymaj się, Billy – szeptała. – Nie umrzesz od tego.

A Billy jak w amoku wymawiała słowa, które nie mogły zadziałać w tym świecie: – Ulecz się, ulecz się.

Xeneth przyjrzał się ranie i nie zwlekając wyciągnął z plecaka jedną ze swoich koszul, którą następnie rozdarł i sprawnie obwiązał nogę dziewczyny. Następnie dotknął jej skroni i wyszeptał:

– Mannifith noeniv khedae dwhja. – To tajemnicze zaklęcie sprawiło, że ból nie był już tak dokuczliwy, a Billy zasnęła.

Kiedy podnosili się z ziemi, Xeneth dostrzegł na ich drodze stojący na kamiennym piedestale posąg przedstawiający drapieżnego ptaka w locie. Sam posąg nie był z kamienia, lecz z drobniutkiego piasku, którego cząsteczki unosiły się blisko siebie, tworząc całość. Wszyscy byli pewni, że wcześniej nie było tutaj tej tajemniczej rzeźby.

– Zwycięsko przeszedłeś moją próbę. – Usłyszał Xeneth w swojej głowie. – Weź mnie ze sobą, a wskażę ci drogę do mojego brata Wielkiego Kwiatu.

I mężczyzna sięgnął ku posągowi, a jego dłoń wniknęła weń i kiedy ją wyciągnął, miał pełną garść złocistego piasku.

Podążaj w kierunku, gdzie zachodzi słońce, a rośliny wabią swoimi kolorami barwne motyle, znajdziesz Wielki Kwiat, który jest kluczem.

NOWE UCZUCIE – LECZ, CZY ZRODZIŁO SIĘ W SERCACH?

Ta dwójka czuła do siebie coś więcej, niż tylko sympatię. Często, idąc obok siebie, patrzyli sobie w oczy: jego – zielone, jej – szare, wyczytując w nich wzajemne uczucia. Nawet Calder szedł dwa kroki za nimi, nie chcąc im przeszkadzać w cichych rozmowach.

Aurianna próbowała nazwać uczucie, jakie żywiła do Xenetha. Czy to była miłość? Nie potrafiła tego powiedzieć. Tak długo tkwiła w Świecie Snu, że nie wiedziała, jak powinno to wyglądać.

Calder, Zayan, Afrit, Fryn niosący na rękach Billy, oraz reszta, podążali za Xenethem, który nieustannie prowadził ich według otrzymanych wskazówek, które tylko on zdołał zrozumieć.

Ciężkie chmury gromadziły się ponad nimi, aż w końcu rozpadało się i nie wyglądało na to, żeby prędko miało przestać. Nie mogli podróżować w deszczu. Byłoby to nieprzyjemne i jeszcze ktoś rozchorowałby się z przemoczenia.

Ale Xeneth był bystry i wypatrzył jaskinię, w której się schronili. Okazała się obszerna i sucha. Mężczyzna zostawił grupę pod rozległym sklepieniem tuż przy wejściu, a sam poprowadził Auriannę za wyrastającą ze ściany jaskini skałę, nieco w głąb, gdzie było przyjemnie i przytulnie. Położyli swoje plecaki i Xeneth wetknął zapaloną wcześniej pochodnię w szczelinę w skale. A potem ujął dłonie Aurianny.

Stali tak przez chwilę; migotliwy blask pochodni odbijał się w oczach dziewczyny i sprawiał, że jej rude włosy zdawały się niemal płonąć.

I w końcu Xeneth pocałował Auriannę. Tak, jak sobie wyobrażała, że będzie to wyglądać. Powoli, cudownie i rozkosznie.

Lekko ścisnął obie dłonie dziewczyny i wysłał poprzez nie maleńką iskierkę swojej tajemniczej magii, która dotarła aż do jej umysłu i rozgościła się tam, dając jej poznać nowe uczucie: pożądanie.

– Tak, Xenecie, o tak... – Niemalże zachłysnęła się oddechem, kiedy znów ją pocałował.

Ułożyli się na śpiworze. Xeneth obiecał, że będzie delikatny. I był.

To było coś niesamowitego, coś czego dziewczyna nie doświadczyła nigdy wcześniej. W pewnym momencie mężczyzna pochylił się i wyszeptał jej do ucha:

– Daję ci poznać miłość fizyczną, Aurianno, lecz prawdziwą miłość – uczucie, musisz sama w sobie obudzić. Tylko wtedy zdołasz pokochać kogoś i zaczniesz inaczej postrzegać życie. Będzie dla ciebie wspanialsze i piękniejsze, będziesz mogła cieszyć się nim u boku ukochanego.

Przez myśl przeszło jej jedno pytanie: czy kocha Xenetha? A potem kolejne: czy to aby na pewno ten właściwy mężczyzna?

WIELKI KWIAT SIEJE NOWY CEL

Wielki Kwiat rósł pośród wielu innych, równie barwnych kwiatów w niemalże magicznym egzotycznym ogrodzie. Xeneth odnalazł go dzięki osobliwej magii, którą już wcześniej wyczuwał wokół poprzednich wskazówek. Chciał wiedzieć, co ich dalej czeka, dlatego ostrożnie wyciągnął dłoń i zbudził Kwiat, który roztulił swój pąk i ukazał fioletowoniebieskie wnętrze.

– Wyrzeknij się bogactwa, Xenecie...

– Co?

– Wyrzeknij się bogactwa, Xenecie. Pieniądze nie są jedynym szczęściem, jakie posiadasz. Musisz nauczyć się cieszyć z rzeczy, które nie są materialne.

Xeneth spojrzał na Auriannę. Dziewczyna patrzyła w Wielki Kwiat jak zahipnotyzowana. Nie chciał tego zrobić. Ale musiał.

Wyciągnął z kieszeni garść monet o różnych nominałach.

– Co mam z nimi zrobić? – zapytał, wpatrując się w wnętrze Kwiatu, prawie tak duże, jak jego głowa.

– Wyrzuć.

Mężczyzna wziął głęboki oddech, odgarnął z czoła długie jasne włosy i rzucił monety daleko w gąszcz. Natychmiast tam, gdzie upadły, wyrosły oszałamiające tęczowe kwiaty, które rozbrzmiały tysiącem cichych dźwięków, niczym małe dzwoneczki.

Wpatrywali się w to zjawisko jak urzeczeni i wtem Wielki Kwiat znów się odezwał, obracając się ku milczącemu Calderowi.

– Musisz zrobić to samo. Wyrzeknij się bogactwa, Calderze.

Mężczyzna aż zamrugał ze zdumienia i otarł pot z gładko wygolonej głowy, szybko sięgając do kieszeni i z bólem serca odrzucając od siebie cały swój majątek.

„Co dostanę w zamian? Co wynagrodzi mi stratę?" – zastanawiał się w myślach.

A tymczasem Wielki Kwiat rzekł do Xenetha:

– Weź mnie ze sobą, a wskażę ci drogę do Srebrnej Pajęczyny, gdzie zostaniecie poddani próbie. – I Xeneth delikatnie zerwał najmniejszy listek z liściastej łodygi Wielkiego Kwiatu.

I już wiedział, że powinni kierować się na północ, aby dotrzeć do Srebrnej Pajęczyny, która będzie przełomowym momentem w ich wędrówce.

– Jak długo będziemy jeszcze iść, zanim trafimy do Nowej Rzeczywistości? – zapytał Xeneth Wielkiego Kwiatu, kiedy już mieli ruszać w dalszą drogę. Dostał cichą odpowiedź, lecz nie zrozumiał jej.

- Istnieję poza czasem i przestrzenią. Jestem materią, lecz tylko na tym świecie. Magią jestem wszędzie.

SREBRNA PAJĘCZYNA PRÓBĄ PRZED PRZEJŚCIEM

Zbliżał się świt, kiedy Xeneth obudził się i przeciągnął na niezbyt wygodnym posłaniu. Obok spała Aurianna; mężczyzna nie mógł się powstrzymać, aby nie odgarnąć kosmyka rudych włosów dziewczyny, który zasłaniał jej piękną twarz.

Reszta grupy również spała wokół ogniska, które przez noc już wygasło. Nikt nie musiał trzymać wart, bo w odludnej okolicy nic nie wskazywało na pojawienie się potencjalnego niebezpieczeństwa. Byli już nieco znużeni nieustanną wędrówką, bo już ponad tydzień szli i szli nie znajdując niczego, poza tajemniczymi magicznymi wskazówkami.

Ich dalsza droga pięła się pod górę wśród szarych skał, po lewej stronie ziała stroma przepaść, lecz ścieżka nie była na tyle blisko, aby ktoś mógł potknąć się i spaść ze szlaku.

Xeneth co jakiś czas wkładał rękę do kieszeni i dotykał liścia Wielkiego Kwiatu, który emanował magiczną energią, sprawiając, że młody mężczyzna natychmiast doznawał krótkiej wizji dalszego kierunku podróży.

Według słów Wielkiego Kwiatu powinni dotrzeć za niedługo do Srebrnej Pajęczyny, cokolwiek to było. Jak się później przekonali, rzeczywiście była to ogromna pajęczyna rozciągająca się przez sam środek szlaku i uniemożliwiająca dalszą drogę.

Lecz dalej nie było już ścieżki, tylko strome urwisko, więc i tak nie mieliby gdzie iść.

– Witajcie niestrudzeni podróżnicy – odezwał się łagodny cichy głos, który każdy usłyszał w swoim umyśle. – Kenzoo zapowiedział mi, że nadejdziecie.

– Co tym razem mamy zrobić, aby móc iść dalej? – zapytał Xeneth.

– To przełomowy moment waszej wędrówki. Przeniosę was do pewnego specjalnego miejsca, skąd łatwo traficie do Białej Góry, lecz każdy z was zostanie poddany pewnej próbie.

– Co to za próba?

– To próba waszych uczuć, waszych przekonań, sprawdzian waszej motywacji i chęci dążenia do dobrych rzeczy. Każdy z was powinien teraz usiąść i zastanowić się, czy jest godny przejścia przeze mnie, bo później nie będzie już odwrotu. Ludzie, którzy nie są prawi i dobrzy, będą straceni na zawsze.

Xeneth, Aurianna, Fryn, Billy, Zayan, Afrit, matka z dzieckiem i jej mąż oraz reszta osób tkwili nieruchomo na skale, wpatrując się w Srebrną Pajęczynę, która szeptała do każdego osobno o tym, co złego zrobili w ciągu swojego życia.

– Nie oddałeś pożyczonych pieniędzy... Odbiłaś przyjaciółce chłopaka... Uderzyłeś natrętnego handlarza.

W końcu każdy z nich wiedział już, czy powinien podejmować próbę przejścia przez Srebrną Pajęczynę. Nikt nie odezwał się słowem, całą grupą zostali wciągnięci w białe jaskrawe światło poprzez srebrzyste nitki Pajęczyny.

Lecieli z wiatrem. Ścigali się ze światłem. Sunęli po tęczy wraz z kolorowymi kroplami połyskującej mgły. Lecieli poza snem i poza jawą. Upajali się ciepłym blaskiem...

A potem stanęli tuż przy zwartej ścianie nieprzeniknionego mrocznego lasu, mając przed sobą rozległą taflę błękitnego jeziora.

Lecz w grupce zapanowała panika. Okazało się, że dwie osoby zniknęły podczas przebytej właśnie niesamowitej podróży.

Jasnowłosa Afrit nerwowo rozglądała się dookoła, ocierając z oczu łzy.

– Zayan? – wołała. – Zayan!

Lecz Zayana nie było. Został na wieki skazany na to, na co sobie zasłużył. Afrit nie znała prawdziwego oblicza tego mężczyzny. Dla niej był zawsze dobry i miły, lecz Aurianna, Fryn, Billy i pozostała dwójka mogłaby powiedzieć coś innego.

Do Afrit podszedł Calder, starając się uspokoić dziewczynę. Chciał ją objąć, lecz odtrąciła jego ramię.

Skazany na wieczność. Ukarany za swoje postępki. Na zawsze poza światem.

Xeneth pozwolił reszcie odpocząć i pożywić się, a sam udał się nad brzeg jeziora. Kiedy tylko się pochylił, ponad wodą uniosła się przezroczysta postać kobiety wielkiej urody, która przenikliwym wzrokiem zaglądała wprost w duszę Xenetha.

Patrzyli na siebie w milczeniu, aż w końcu Xeneth uśmiechnął się i cicho wyszeptał słowa, które były dla niego jak modlitwa.

Kołysz mnie, wietrze, kołysz. Wodo, oczyść mój umysł. Ogniu, rozgrzej mój zapał do działania. Ziemio, nakarm mnie swoimi plonami dającymi mi siłę. Życie, ja – twój uniżony sługa – błagam cię o wyzwolenie.

I woda oczyściła jego umysł, dając mu poznać, że oto stoi przed samą Panią Jeziora, istotą strzegącą dalszej drogi ku Białej Górze.

UCZUCIE BUDUJĄCE SOLIDNY MOST

– Ty, Xenecie Amarishu, przybyłeś spotkać się ze swoją panią. Ty, Xenecie Amarishu, przebyłeś tak długą drogę, a teraz stoisz przede mną, drżąc ze strachu przed czekającą na ciebie niewiadomą przyszłością?

Dookoła rozległ się melodyjny głos półprzezroczystej istoty, kiedy wypowiadała słowa przeznaczone tylko dla młodego mężczyzny stojącego nad brzegiem jeziora. Wpatrywał się w Panią, jak zaczarowany, wpatrywał się w nią, niezdolny nawet do najmniejszego ruchu.

– Kim jesteś? – wydukał wreszcie po cichu, bo żadne inne pytanie nie przyszło mu do głowy.

– Jestem wodą i jestem ogniem. Jestem życiem i jestem śmiercią. Jestem stworzeniem i jestem zniszczeniem. Żyję i jednocześnie nie żyję. Chociaż widzisz mą postać, nie istnieję, lecz dla ciebie objawiłam się jako Pani Jeziora. A ty? Kimże jesteś, żeby stawać przed moim obliczem?

Xeneth drgnął, jego zielone oczy spoglądały zdecydowanie na tkwiącą przed nim magiczną istotę.

– Jestem tym, który chce zaprowadzić tych ludzi – wskazał na grupę, która czekała nieco dalej – do Nowej Rzeczywistości, aby mogli rozpocząć tam lepsze życie poza zniszczoną częścią świata. Jestem ich nadzieją i jestem ich siłą. Jestem Xeneth Amarish.

Pani Jeziora unosiła się w milczeniu ponad taflą wody, migotliwie połyskując tysiącami kropelek. Xenethowi kręciło się w głowie, ciemność zamroczyła jego pole widzenia, a kiedy ocknął się z tego krótkotrwałego dziwnego stanu, tuż za nim stała cała grupa, którą tak nieustraszenie prowadził.

– Czeka cię ostatnia próba, drogi chłopcze – odezwała się Pani Jeziora głosem tak melodyjnym, jak śpiew słowika, jak szum spadającej wody, jak szepty lasu. – To próba miłości i tylko od ciebie zależy, czy zdołasz przeprowadzić ludzi na drugi brzeg tego jeziora, gdzie mieści się wejście do Nowego Świata.

– Co więc mam zrobić? – zapytał Xeneth.

Pani Jeziora uniosła przezroczyste ramię i oplotła nim stojącą nieopodal Auriannę. Zawirowało i zaszumiało, jak setki malutkich tornad, i dziewczyna zniknęła. Xeneth rozglądał się dookoła i zdumiał się wielce, kiedy rozpoznał na przeciwległym brzegu sylwetkę jej znajomej postaci.

– Zbuduj most ze swojej miłości do Aurianny. Pokaż, że to, co do niej czujesz, to nie tylko pożądanie. Pójdź za głosem swojego serca i zaufaj mu, a zdołasz przejść. Lecz jeśli nie jest to prawdziwe uczucie, utoniesz w moim jeziorze i już wszystko będzie stracone.

Xeneth znów zapatrzył się w srebrzyste oczy Pani Jeziora, która cierpliwie czekała na jego pierwszy krok. Obejrzał się na grupkę i stojąc tuż przy krawędzi, postąpił naprzód.

Z wody wystrzelił tęczowy blask pełen migotliwego blasku i utworzył niewielki odcinek drogi przed Xenethem. Mężczyzna zrobił kolejny krok i postawił nogę na magicznym moście. Miał wrażenie, jakby stał w powietrzu, wisiał ponad wodą, do której w każdej chwili mógł wpaść.

Zbuduj most ze swojej miłości do Aurianny – dźwięczało mu w głowie. Stojąca na drugim brzegu dziewczyna obserwowała go uważnie, licząc na to, że do niej dotrze.

„Aurianna jest najwspanialszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałem. Dzięki Auriannie odnalazłem chęci do dalszego życia. Już nigdy nie będę samotny, Kocham tę dziewczynę i wiem, że ona kocha mnie. Będziemy razem żyć szczęśliwie w Nowej Rzeczywistości" – myślał, kiedy powoli szedł ponad wodą, ostrożnie stawiając stopy na niewidocznym przejściu, które z każdym jego krokiem zamieniało się w świetlisty most.

Był już w połowie, kiedy do jego głowy wkradła się niepożądana myśl:

„Pożądałem jej, zrobiliśmy to z naszego pragnienia, to było przypieczętowanie naszej miłości."

I właśnie wtedy Xeneth zachwiał się na moście, który ukruszył się przed nim i gdyby w porę nie odzyskał równowagi, runął by w ciemne głębiny.

Gdzieś obok dał się słyszeć krótki dźwięczny śmiech Pani Jeziora. A Xeneth nieprzerwanie parł naprzód, widząc już błyszczące szare oczy Aurianny i to, jak szczególnie na niego patrzy. Wreszcie postawił nogę na brzegu i uradowany skoczył ku dziewczynie, biorąc ją w ramiona, tuląc i całując. Za nim po moście, bez żadnych problemów przeszła reszta grupy.

Calder klepnął Xenetha w ramię i pogratulował dobrej roboty, a uczepiona jego boku blondynka Afrit posłała mu niepewny uśmiech.

– To gdzie teraz, panie przywódco? – zapytała rozradowana Aurianna.

Xeneth spojrzał w blask toni wodnej, gdzie spokojnie unosiła się Pani Jeziora.

– Wiesz już, jaką siłę mogą mieć uczucia – powiedziała. – Wykorzystaj to dobrze i żyj w szczęściu i dostatku w krainie, do której teraz mogę wskazać ci drogę. Tak więc weź mnie ze sobą, a Biała Góra rozstąpi się przed wami.

I Xeneth nabrał w złączone dłonie wody z jeziora i napił się jej, a cudowny płyn rozlał się w jego wnętrzu i napełnił nieopisanym szczęściem, że oto jego misja zbliża się ku końcowi i wreszcie będzie mógł żyć w spokoju razem ze swoją ukochaną Aurianną.

A BIAŁA GÓRA ROZSTĄPI SIĘ PRZED WAMI...

Kamienista ścieżka wiła się przez las, prowadząc ku łańcuchowi zwykłych szarych gór, pomiędzy którymi widniała ta jedyna, ta szczególna Biała Góra. Nie była porośnięta żadnymi roślinami, nic nie mąciło nieskazitelnej połyskliwej bieli masywnej skały, wznoszącej się pomiędzy niższymi szczytami.

Szli szybko, widząc kres swojej wędrówki tak niedaleko. Xeneth ściskał dłoń Aurianny, która dorównywała mu kroku, kiedy z uśmiechem podążali ku Białej Górze.

Kraina, w którą weszli, kiedy tylko przekroczyli Srebrną Pajęczynę wydawała się inna, bardziej tajemnicza i bezpieczna. Nie była zniszczona przez rozgrywającą się przed kilkoma laty bitwę żywiołów. Nawet tutaj można by się osiedlić, lecz owo miejsce było tylko tak jakby przedsionkiem przed Nową Rzeczywistością, do której tak wszyscy pragnęli dojść.

W lesie spotkali niewielką grupkę ubogo odzianych mężczyzn i kobiet, którzy przeszli przez wszystkie próby wymyślone przez Kenzoo i teraz również zdążali do Nowego Świata. Wymienili pozdrowienia z Xenethem i resztą, i zapytali, czy mogą się przyłączyć. Od tej chwili gromada powiększyła się o kolejne sześć osób.

– Zamieszkamy w uroczym domku i będziemy codziennie leżeć w ogrodzie i patrzeć w błękitne niebo, a w nocy będziemy liczyć gwiazdy. – Xeneth snuł wizje wspólnej przyszłości z Aurianną. – Dookoła nas będą mieszkać inni, którzy też będą cieszyć się z nowego życia i razem stworzymy lepszą społeczność.

Biała Góra z każdym krokiem była coraz bliżej. Już dokładnie widzieli jej połyskliwy masyw, zdawał się być na wyciągnięcie ręki. Xeneth i Aurianna poszli przodem i stanęli tuż przed wspaniałym magicznym tworem, który emanował niezwykłą potęgą i tajemniczą mocą.

– Witam was w imieniu mojego stwórcy, potężnego czarodzieja Kenzoo, który odnalazł niezniszczoną krainę i utworzył w niej Nową Rzeczywistość – przemówił do nich mocny potężny głos, który zdawał się dochodzić z samego wnętrza góry, chociaż rozbrzmiewał tylko i wyłącznie w ich głowach. – Przeszliście jego próby, które ustanowił, aby nikt nie mógł zakłócić spokoju jego Nowego Świata. Stanęliście przed Panią Jeziora, która przepuściła was, a teraz stoicie przede mną. Kenzoo obserwuje was moimi oczami i widzi, że jesteście godni przejścia przez Białą Górę.

Xeneth niecierpliwie czekał na to, co mogłoby się wydarzyć, na to co jeszcze powie ów tajemniczy głos, ściskając dłoń Aurianny i wpatrując się w nieskazitelną biel magicznej skały. Lecz Biała Góra odezwała się dopiero po chwili, jej władczy ton sprawił, że Xenethowi i Auriannie zjeżyły się włoski na karku.

– Co zamierzacie robić, kiedy wejdziecie do mojej krainy? – To był głos samego wielkiego czarodzieja Kenzoo, który przemawiał do nich magicznie.

– Będziemy żyć w zgodzie ze wszystkimi ludźmi i z naturą. Będziemy pracować dla siebie i dla dobra i pożytku innych. Wspólnymi siłami zbudujemy od fundamentów nasze szczęście i naszą przyszłość – odpowiedział Xeneth bez chwili wahania.

Nagły powiew wiatru rozrzucił długie jasne włosy młodego mężczyzny i sprawił, że zalegające w na podłożu suche liście zawirowały i zatańczyły przed dwójką przybyszy, a potem osiadły gdzieś w skalnych szczelinach.

– Podoba mi się twoja odpowiedź, Xenecie – huknął głos z wnętrza Białej Góry. – A ty, Aurianno, co chcesz osiągnąć, kiedy zamieszkasz w Nowej Rzeczywistości?

Dziewczyna odgarnęła za ucho pasemko długich rudych włosów i przelotnie zerknęła na Xenetha, który mocniej ścisnął jej dłoń. Odkaszlnęła i odpowiedziała:

– Chcę być szczęśliwa u boku mojego ukochanego i poznać, czym jest prawdziwe uczucie miłości. Chcę wraz z nim odkrywać piękno świata, w którym zamieszkamy.

– Bardzo dobrze, Aurianno. – Biała Góra nie powiedziała nic więcej, bowiem do Xenetha i Aurianny zbliżyła się reszta grupy, z Calderem i Afrit na czele.

Kiedy tylko stanęli swobodnie obok siebie, przyglądając się migotliwemu blaskowi białej skały, czarodziej Kenzoo znów odezwał się niesamowitym magicznym głosem, tym razem kierując swoje słowa do reszty grupy.

– Właśnie rozmawiałem z waszymi przyjaciółmi i pytałem ich, co będą robić, kiedy zamieszkają w upragnionej krainie. Teraz wasza kolej na odpowiedź.

Każdy mówił coś, czego nie słyszeli inni, lecz Kenzoo doskonale znał ich słowa i pragnienia.

– Chcę zbudować dom i założyć rodzinę – odpowiedział jakiś mężczyzna.

– Chcę potrafić zakochać się w Calderze tak, jak on zakochał się we mnie – wyszeptała Afrit ze zwieszoną głową. – Żebyśmy razem mogli być szczęśliwi. Wcale nie kochałam Zayana...

– Razem z mężem zbudujemy dom i wychowamy naszego syna – powiedziała kobieta z dzieckiem na rękach.

Młody, wysoki i chudy Fryn również wyznał szeptem swoje plany dotyczące dalszego życia, słysząc obok niezrozumiałe słowa Billy.

Billy, która została zraniona w nogę podczas ataku gargulców, miała się już dobrze. Kiedy przechodzili po magicznym moście nad wodą, Pani Jeziora przelotnie dotknęła dziewczyny i jej rana natychmiast została uleczona. Billy i Fryn również chcieli iść razem przez drogę życia.

Kiedy każdy zakończył swoje wyznania, Biała Góra, poprzez którą przemawiał do nich Kenzoo, stwierdziła, że wszyscy są godni przejścia przez tajemną drogę. Ci niegodni zostali już wcześniej wyeliminowani przez Srebrną Pajęczynę.

Gdzieś ponad ich głowami niebieskawa błyskawica przecięła niebo i huk nie z tej ziemi wstrząsnął gruntem. Powietrze zdawało się wibrować od głośnego dźwięku, który narastał gdzieś od strony Białej Góry. Xeneth, Aurianna, Calder i reszta ukryli głowy w dłoniach, zatykając uszy, bo wydawać by się mogło, jakby ów dźwięk był zdolny rozsadzić od wewnątrz ich czaszki. Kiedy zdawało się, że stanie się nie do zniesienia, ustał nagle.

Przed grupą ludzi otworzyło się przejście w potężnym masywie Białej Góry. Ruszyli tamtędy, zagłębiając się w nieprzeniknione mroki jaskini. Zrobiło się tak ciemno, że prawie nic nie widzieli, musieli iść bardzo powoli, żeby się nie potknąć, bowiem nie mieli ze sobą pochodni, ani żadnego źródła światła.

– Xenecie – odezwała się cicho Aurianna, lekko szarpiąc mężczyznę za rękaw. – Wiem, co powinieneś zrobić, abyśmy mieli choć trochę światła.

– Co takiego? – zapytał chłopak, spoglądając na nią z ukosa, czego nie mogła zobaczyć w ciemnościach.

– Wykorzystaj piasek, który zabrałeś od Piaskowego Ptaka – powiedziała nieswoim zmienionym głosem. Xeneth przeraził się odrobinę, kiedy go usłyszał. – Potem wyciągnij dłoń przed siebie i wypowiedz zaklęcie.

– Jakie zaklęcie? – zapytał, zanim pojął, o co chodzi. Włożył rękę do kieszeni i zebrał tyle piasku, ile tylko zdołał. Przystanął i wyciągnął przed siebie dłoń ze słowami: – Einorg nringo en vossa.

Magiczny piasek pofrunął przed siebie, każde ziarenko rozjarzyło się niesamowitym zielonym blaskiem, uformowały świetlistą linię, która prowadziła w jedno z rozgałęzień jaskini. Dopiero w słabej poświacie widzieli, że jaskinia ma jakieś odgałęzienia. W ciemności na pewno nie trafiliby w to właściwe.

– Skąd wiedziałaś? – spytał Xeneth Aurianny, kiedy ruszyli w dalszą drogę.

Dziewczyna pokręciła głową.

– Nie wiem – odparła swoim normalnym już głosem. – Tak jakoś samo przyszło do głowy...

Szli za jarzącymi się na zielono ziarenkami magicznego piasku, korytarzem we wnętrzu Białej Góry, a skaliste ściany zdawały się połyskiwać srebrzyście. W pewnym momencie natrafili na ścianę złocistego blasku przed sobą – wyjście z jaskini.

Każdy z nich zatrzymał się na chwilę i wziął głęboki oddech, przygotowując się do tego, co za chwilę mieli ujrzeć. Xeneth ujął dłoń Aurianny i jako pierwsi przeszli przez blask, który rozświetlił ich sylwetki. Zniknęli w tęczowym świetle, które rozlało się wokół nich i natychmiast zostali porażeni nowymi barwami.

Stali na porośniętym trawą pagórku, ponad doliną, którą przecinała błękitna wstęga rzeki. Słońce odbijało się w jej wodach i rzucało ciepły blask na cudowną wioskę, która powstała w otoczonej górami dolinie. Gdzieś dalej przy rzece stał młyn, drewniane chatki porozrzucane były wszędzie, lecz przy każdej z nich znajdował się duży ogródek. Z tej odległości i wysokości ludzie i zwierzęta byli tylko małymi punkcikami.

Xeneth i Aurianna zostali napełnieni takim szczęściem, że mieli ochotę od razu pobiec w dół trawiastego pagórka, śmiejąc się i radując jak małe dzieci, chcąc jak najszybciej wkroczyć w świat Nowej Rzeczywistości.

Lecz zamiast tego tkwili w miejscu i patrzyli, oniemiali z zachwytu, a tymczasem reszta grupy wyłoniła się ze świetlistego wylotu jaskini. Niespodziewanie wyrosła przed nimi wysoka postać o długich srebrzystych włosach i bystrym spojrzeniu ciemnych oczu, ubrana w rozwiane szaty o rozmaitych barwach.

– Witajcie w Nowej Rzeczywistości, drogie dzieci. Od teraz to również wasza kraina, więc radujcie się i bądźcie wraz z nami szczęśliwi – przemówił do nich Kenzoo władczo, lecz łagodnie i poprowadził ich w dół pagórka ku spokojnej wiosce w dolinie.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
czwartek, 09 kwiecień 2015 04:42

Olaf Pajączkowski - Przypadki Thomasa Ravenwooda

– Może jednak byśmy zawrócili? – zaskamlał po raz tysięczny Azureus. Montag westchnął ciężko.

– Ile razy będziemy przerabiać te nudy? – fuknął. – Zamknij wrota i skoncentruj się lepiej na wyłapywaniu Węży, żeby nam się w tyłki nie powgryzały.
– Gdybyśmy tu nie leźli, nie musiałbym uważać...
– Ech, dalej męczysz? Przecież i tak nie możesz zawrócić. Musisz mnie słuchać.
– Taki mój parszywy los... – jęknął Azureus.
– Ja też miodu nie mam. Muszę się męczyć z takim leniwym Demonem, jak ty.
– Zawsze możesz mnie uwolnić...
Montag spojrzał na idącego przy nim mężczyznę – niskiego, grubego, o posklejanych, tłustych włosach. Śmierdział też niekiepsko. Przypominał starego pijusa albo obleśnego barmana, którego jedyny kontakt z wodą ograniczał się do chrzczenia piwa. No, ewentualnie do pędzenia bimbru. Zabawne. Montag uśmiechnął się, gratulując sobie po raz kolejny przewrotnego poczucia humoru. Nie mógł wybrać lepszej powłoki na mieszkanie dla spętanego Demona.
– Nie, przecież wiem, jak podoba ci się to ciało – zachichotał okrutnie.
Azureus westchnął ciężko, lecz nic już więcej nie powiedział. Zamiast tego rozglądnął się wokół i po raz tysięczny zadał sobie w myślach pytanie: „jakim cudem dał się temu podciepowi wstrętnemu tu przyprowadzić?" Łażenie po śmierdzących kanałach nie było jego ulubioną formą spędzania wolnego czasu. Patrzenie na płynący po jego prawicy strumień brunatnych nieczystości też nie. Nie chciał nawet wnikać, co to za ciecz tak strasznie cuchnęła.
Problem w tym, że nie miał wyboru. Azureus uważał się za osobnika elokwentnego, wykształconego, takiego, co oddaje się tylko kulturalnym rozrywkom. Podążanie za urojeniami Montaga wcale go nie cieszyło, lecz nie mógł sprzeciwić się jego woli. Po raz milionowy przeklął dzień, w którym dał się skusić niecodziennej konfiguracji energetycznej swego obecnego pana.
Nie mógł jednak nie podziwiać nadzwyczajnych umiejętności Montaga. Był z niego niski, niepozorny mężczyzna, z tą głupią, kozią bródką, zakręconą do góry jak ogór, a potrafił zmajstrować takie cudeńko, jak to dziwne, żelazne pudełeczko, które teraz trzymał w wyciągniętej dłoni. Azureus nie znał sposobu działania tego urządzenia, zdawał sobie jednak sprawę z tego, że był to pewnego rodzaju kompas, dostrojony do emanacji poszukiwanych przez nich przedmiotów. Nie, poszukiwanych przez Montaga. Demon miał to wszystko gdzieś i najchętniej wróciłby do domu, gdzie oddałby się kulturalnym rozrywkom, a nie brodził po pachy w łajnie.
Nagle znieruchomiał.
– Uważaj!
Montag zareagował błyskawicznie. Nim w mrocznym tunelu przed nimi pojawiły się pierwsze wielokolorowe błyski, rozpoczął inkantację.
Węże energetyczne, istoty z innej płaszczyzny rzeczywistości, rozświetliły ciemności, by z oszałamiającą prędkością rzucić się na dwóch mężczyzn. Azureusowi przypominały trochę żywe języki ognia, z którymi codziennie stykał się w domu.
I tak jak te języki, Węże nie zrobiły mu żadnej krzywdy.
Pomijając już fakt, że Demon mógłby się nawet kąpać w basenie wypełnionym tymi istotami, był bowiem całkowicie niepodatny na ich obcą aurę, to Montag okazał się po raz kolejny niepoślednim energomantą. Węże zniknęły tak szybko, jak się pojawiły.
– Dzięki za ostrzeżenie – rzekł człowiek, nieco głupkowato uśmiechając się do swego towarzysza. – Ale sam je zauważyłem.
Azureus westchnął.
– Naprawdę, wspaniały i samowystarczalny z ciebie człowiek – zadrwił. – Pewnie i Bramę Czasu do Akwilannii byś otworzył, gdybyś miał dość... no, gdybyś chciał. Może więc wypuścisz swego nędznego niewolnika i pozwolisz mu odejść do domu? Ja tu się na nic nie przydam...
– Ech, a ty znowu swoje... – westchnął energomanta, ponownie przenosząc wzrok na żelazne puzderko.
– Posłuchaj, wiesz dobrze, że cię nie lubię i nie próbuję cię odwieść od tego durnego zamiaru z powodu łączącej nas wspaniałej przyjaźni – zaczął po chwili milczenia Azureus. – Ale posłuchaj. To, co robisz, to najgłupsza rzecz, na jaką kiedykolwiek wpadłeś. To czyste szaleństwo. Wiesz, że za mieszanie się w sprawy Losu Kreator może...
– Zamknij się i oszczędź mi tej martyrologii. – rzekł spokojnie Montag, nie odrywając wzroku od pudełka. – Kreator ma to gdzieś. Nie trzęś gaciami.
Azureus rozejrzał się wokół z przestrachem, pewien, że zaraz piorun przebije się przez sufit tego śmierdzącego ścieku, by rozerwać jego bezczelnego towarzysza na kawałki... i jego samego przy okazji też. Na szczęście Kreator po raz kolejny postanowił nie interweniować.
Jak długo jeszcze będzie znosił wybryki Montaga?
Demon ponownie rozważył przemówienie swemu towarzyszowi do rozumu, ale zrezygnował. To nic nie da. Niektórzy mają po prostu we łbach guano nietoperza.
– No, nareszcie. – mruknął niespodziewanie energomanta. Azureus rozglądnął się wokół. Nic ciekawego nie widział. Tylko te brudne mury.
A jednak.
Gdy odrzucił wzrok nędznej, materialnej istoty, w której trzewiach był uwięziony, dojrzał, że ściana przed nimi tak naprawdę nie istniała.
– Aha! - mruknął tryumfalnie, jak gdyby to on dokonał odkrycia. Montag niezbyt się tym przejął.
– Dobra, Azureus, ty idziesz przodem. Nie przynieś mi wstydu – rzekł z szerokim uśmiechem.
– Co? Dlaczego ja?
– Bo ja będę pilnował, żeby nikt ci tyłka nie podgryzł, jasne?
Azureus wiedział, że nie ma sensu kopać się z koniem, wzruszył tylko ramionami. I tak niewiele istot mogło zrobić mu krzywdę, więc tak naprawdę było mu wszystko jedno, kto pójdzie pierwszy. Choć gdyby Montag ruszył przodem, to może jakiś Pławiec czy inne Szambojady podgryzłyby mu rzepki... Ech, marzenia.
– Tylko nie posikaj się ze strachu – rzucił energomanta. Złośliwa, wstrętna bestia.
– Kozioł jeden... – mruknął Demon, wkroczywszy w ścianę.
Świat zawirował mu przed oczami, gdy Brama przeniosła go do innego miejsca na Płaszczyźnie. Było to nieprzyjemne uczucie, lecz trwało tylko chwilkę. Nieprzyzwyczajeni do takich podróży ludzie puściliby pawia, ale Azureus miał pusty żołądek. A poza tym nie był człowiekiem.
Montag też się dobrze trzymał. Nie puścił pawia. Skurczybyk.
– Proszę, proszę, czy to nie słynny energomanta i jego nieco mniej słynny sługus?
Azureus rozglądnął się po owalnym pomieszczeniu, w którym się znaleźli. Poza dębowymi drzwiami po drugiej stronie nie było tu niczego ciekawego. Prawdę powiedziawszy, same gołe ściany. A, i jeszcze zielona mgiełka pośrodku. Inny Demon.
– Nie wiedziałem, że moja sława dotarła nawet do takich zakazanych, śmierdzących nor – odpowiedział Montag. Zielona mgiełka lekko zadrżała.
– Zabawne, naprawdę zabawne, energomanto. – zagrzmiał Demon. – Posikałbym się ze śmiechu, gdybym miał pęcherz. Dobra, koniec żartów. Bierz odbyt w troki i zabieraj stąd tego swojego ciotowatego sługusa.
– Ejże! – oburzył się Azureus. – Tylko nie sługusa! Ja...
– Zamknij się, idioto. Przynosisz hańbę całemu Rdzeniowi. Tak dać się podejść...
– To nieuczciwe... – Azureusowi było naprawdę głupio z powodu swego położenia, ale cóż miał teraz zrobić? – To... ja... on mnie oszukał...
– Zawsze byłeś fajtłapą, ale teraz to przeszedłeś samego siebie. Gdy zniknąłeś, miałem nadzieję, że w końcu dorosłeś i zdobyłeś dla siebie paru niewolników, a nie że sam stałeś się niewolnikiem. Demon niewolnikiem człowieka? To się we łbie nie mieści.
– Tak? A ty jesteś taki wspaniały, a mimo to tkwisz w tym gnoju? Odgrywasz wielkiego strażnika, tak? Czemu nie...
– Nie chcę przerywać tego wzruszającego spotkania po latach – wtrącił się Montag – ale ja naprawdę nie mam czasu. Demonie, pozwól nam iść dalej albo spotka cię los gorszy niż Azureusa – wbiję cię do słoja, a ten wsadzę starej krowie w zad!
Chmura ponownie zadrżała.
– Głupi śmiertelniku, jesteś naprawdę żałosny, jeżeli sądzisz, że zdołasz tak łatwo pokonać prawdziwego syna Rdzenia!
– Ech, Demony i te ich buńczuczne gadki... – westchnął człowiek. – Nie chcesz więc załatwić tego w pokojowy sposób?
W odpowiedzi chmura strzeliła do przodu. Zawirowała wokół energomanty niczym rój wściekłych szerszeni, a potem znikła. Sekundę później Demon opętał Montaga.
Albo tak się Demonowi wydawało.
Azureus patrzył na to wszystko obojętnie. Nie przepadał ani za jednym ani za drugim i ktokolwiek wygrałby ten pojedynek woli, on i tak nic nie zyskiwał. Spodziewał się jednak, że przedstawiciel jego rasy zniszczy aroganckiego człowieka.
Z drugiej strony z Montagiem nie można było być niczego pewnym.
Energomanta przez chwilę stał nieruchomo, z zamkniętymi oczami i lekko poruszającymi się ustami, jak gdyby szeptał coś czule do ucha niewidzialnej kochance. W końcu uniósł powieki i uśmiechnął się szeroko.
– O tak, co za wspaniałe, potężne ciało! Teraz zapanuję nad wszechświatem!
Widząc jednak, że ta przemowa nie zrobiła na Azureusie żadnego wrażenia, zaśmiał się ochryple.
– Nie dałeś się nabrać? Oj, szkoda. A taką miałem nadzieję... – to mówiąc, schował żelazne pudełko do kieszeni. – Cóż, Demon Infernus właśnie stracił posadę.
Azureusa nie zdziwiło to, że Montag znał imię eks-strażnika. Bez tej wiedzy nie mógłby go uwięzić w tym swoim... urządzeniu. Ale gdzie je poznał? Demony nie chwaliły się swymi mianami. Ba! Także imion innych Demonów – nawet wrogów - nie należało zdradzać. Taka była umowa między mieszkańcami Rdzenia. Azureus nie podał człowiekowi miana strażnika, a energomanta nawet o nie nie pytał. Skąd więc je znał? Poznanie imienia nie było prostym zadaniem. I jakim cudem Montag przewidział, że właśnie Inferus będzie stał im na drodze?
– Nie powiem, żeby mnie to obeszło – rzekł. – A tak w ogóle, to skąd wiedziałeś, jak się nazywa?
Człowiek uśmiechnął się tajemniczo.
– Chyba nie myślisz, że przylazłem tu nieprzygotowany, co? – spytał. – Trochę się natrudziłem, ale mi się udało. Nie jestem samobójcą.
– Gdybyś nie był, nie leźlibyśmy tu...
Energomanta westchnął ciężko i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Ech, nie chce mi się z tobą gadać – jęknął, idąc ku drzwiom; nagle zatrzymał się pośrodku pomieszczenia, jakby się rozmyślił.
– Nie widzisz tego? – spytał. – Nie widzisz, jak daleko dotarliśmy? Nikt inny przed nami tego nie zrobił!
– Może nikt inny nie próbował?
– Może. Ale nie zmienia to faktu, że to MY dotarliśmy tak daleko. Nie widzisz? To już koniec. Dokonaliśmy tego, na co nikt się wcześniej nie poważył. Nikt nie miał na tyle odwagi – albo mocy – by przejść przez Labirynt, pokonać Węże i Inferusa! A Kreator nie zareagował. Przestań więc nareszcie marudzić i pomóż mi otworzyć drzwi. Nasza nagroda czeka tuż za nimi.
Demon jęknął, lecz mimo to wykonał polecenie swego pana. I tak nie miał wyboru.
Na znak Montaga odrzucił ludzkie spektrum widzenia i dojrzał plątaninę energetycznych pieczęci i strumieni, znaczących powierzchnię drewna. Spojrzał na drugiego mężczyznę i dostrzegł, że jego aura się zmieniła. On też patrzył na energię.
Demon nie odezwał się do swego towarzysza – doskonale wiedział, co ma robić, a jeżeli miało to sprowadzić na nich karę Kreatora, wolał mieć to jak najszybciej za sobą. Włożył palce obu rąk w drewno. Utonęły w jego powierzchni, jakby to było masło.
Azureus przymknął oczy i skoncentrował się na osłabianiu mocy pieczęci, podczas gdy Montag zrobił krok do tyłu. Nagle, w oślepiającym błysku, człowiek zniknął; dla zwyczajnego, ludzkiego spektrum, był niewidzialny, Demon dostrzegł jednak, że zmienił swoje ciało; przekuł materię w energię. Widział go jako wijącą się, jasną błyskawicę.
Błyskawica naparła na drzwi i zniknęła, pochłonięta przez pieczęcie. Azureus poczuł szarpnięcie, gdy starły się ze sobą aury Montaga i glifów ochronnych. Jego koncentracja nie została jednak złamana. Wzmocnił swój uścisk na pieczęciach i czekał. Czuł irytującą aurę duszy swego pana; jej smak kojarzył mu się z metalem.
W końcu energomanta się zmaterializował. Po raz pierwszy podczas tej szalonej wyprawy wyglądał na wyczerpanego; był blady, a na twarzy perliły mu się kropelki potu. Jednak wysiłek się opłacił – Azureus poczuł, że pieczęcie puściły; spłynęły z drzwi jak woda.
Miał już coś powiedzieć, gdy nagle tuż przy nim pojawił się Grisus.
Demon z satysfakcją obserwował reakcję energomanty; człowiek, który nie bał się mieszkańców Rdzenia, Węży, ba, nawet Kreatora, teraz zrobił kilka kroków do tyłu, lekko drżąc. Montag bowiem lękał się szczurów. A widok dwumetrowego, antropomorficznego szczura z kosą w różowych łapach i z naciągniętym na pysk czarnym kapturem, spod którego wystawały tylko długie wąsy i wyzierały czerwone ślepia, musiał na nim zrobić nieliche wrażenie. Na Demonie zresztą też, choć nie bał się gryzoni. Ale Posłańców Kreatora – jak najbardziej.
Grisus zapiszczał coś w swym dziwnym języku – Azureus był pewien, że to przekleństwo – a potem zwrócił się do obu towarzyszy telepatycznie.
– Chyba nie myślałeś, że ci na to pozwolę, aletheia? – jego „głos" był cichy i spokojny, lecz mimo to – a może właśnie dlatego – napawał grozą. – Dotarłeś naprawdę daleko, winszuję, ale to koniec. Zawróć.
Montag przełknął głośno ślinę, a jego ręka mimowolnie powędrowała ku rękojeści miecza. Oczy Grisusa zdawały się płonąć.
– Ten zakaz także złamałeś? - jego telepatyczny „głos" dalej był spokojny. – Nic nie jest dla ciebie święte, aletheia?
– A więc miecze mogą nosić tylko spasieni możni? – spytał Montag. Zdążył już odzyskać trochę rezonu; na jego twarzy nie malowało się już przerażenie, choć dalej lekko drżał.
– Nie o sam oręż tu chodzi.
– Nie użyłem go i dobrze o tym wiesz.
– Rzeczywiście. Nie potrzebujesz do tego miecza. Masz... naturalne predyspozycje. Co z Demonem, który stał na straży drzwi... z Inferusem? Nie powiesz mi, że cię przepuścił.
– Nie – odparł spokojnie energomanta.
– Jesteś bezczelny. Złamałeś święte prawo Kreatora. Wiesz, jaka czeka cię za to kara, aletheia?
Azureus skulił się ze strachu.
– Jesteś Posłańcem – rzekł Montag. – Nic się przed tobą nie ukryje. Doskonale wiesz, jak przebiegało nasze spotkanie. To Demon uciekł się do przemocy, nie ja.
– Nie musiałby tego robić, gdybyś nie próbował otworzyć drzwi.
– To prawda, ale wiesz, że prawo Kreatora wyraźnie mówi, że używanie przemocy z jakichkolwiek pobudek jest zabronione. Inferus też o tym wiedział, tymczasem próbował mnie opętać. Nie zrobiłem nic złego. To prawda, przybyliśmy do tego pomieszczenia, lecz przecież nawet nie zbliżyliśmy się do drzwi. Inferus zaatakował nas znienacka, chociaż nie ruszyliśmy pieczęci. Jego obowiązkiem jest chronienie drzwi, a nie tego pomieszczenia. To on przekroczył swoje kompetencje. To on pierwszy zaatakował, ja miałem prawo się bronić. To jemu należy się kara.
– Spełniał swój obowiązek.
– A ty powinieneś spełniać swój, a nie naginać fakty, jak ci wygodnie. Widziałeś, jak było. Nie możesz mnie ukarać za coś, czego nie zrobiłem. Kreator na to nie pozwoli.
Wielki gryzoń przez dłuższy czas przypatrywał się energomancie w milczeniu, nie poruszywszy się ani o jotę. Azureus zrobił krok do tyłu. Łudził się, że być może Grisus o nim zapomni... albo go nawet nie zauważył. Nie, to niemożliwe. Skoro słyszy myśli Posłańca, to znaczy, że został już dostrzeżony. Cholera.
– Po co ci te przedmioty? – spytał w końcu antropomorficzny szczur. – Czego jeszcze chcesz? Nie potrafisz docenić tego, że żyjesz na Płaszczyźnie Pokoju? Kreator stworzył dla was krainę bez przemocy, gdzie jedna istota nie może podnieść ręki na drugą. Sami tego chcieliście. Inne Płaszczyzny rozdzierane są przez wojny. Okaż wdzięczność Kreatorowi i zawróć.
– Właśnie okazuję. Kreator stworzył mnie Cholerykiem i Poszukiwaczem, taką rolę każe mi odgrywać, a ja robię to, co do mnie należy. Czynię wszystko zgodnie ze swoim charakterem. Dał mi też moc, nie po to, bym jej nie używał, lecz w jakimś celu. Mam zamiar z niej skorzystać – widząc, że Grisus lekko drgnął, Montag dodał szybko: – Wiem, że możesz mnie zniszczyć, lecz robię tylko to, do czego – jak mi się wydaje – powołał mnie Kreator. Nikogo nie skrzywdziłem; pojmałem Inferusa, lecz zrobiłem to w obronie własnej. Spójrz. Dotarłem tak daleko, a Kreator do tej pory mnie nie ukarał. Może tego nie chce? Może taka jest jego wola? Może mam otworzyć te drzwi? Przybywasz z jego polecenia czy przyszedłeś tu sam? Jeżeli cię przysłał, trudno, zabij mnie. Podjąłem ryzyko, wiedziałem, w co się pakuję i jakie grożą mi konsekwencje. Zrobiłem to z własnej woli i niczego nie żałuję. Jeżeli jednak przybyłeś tu sam, to pomyśl. Chcesz sprzeciwiać się woli Kreatora?
Grisus milczał, a Azureus skulił się w sobie, czekając już tylko na śmierć. Arogancja i bezczelność Montaga przeszły wszelkie granice, Demon był pewien, że już po nich. Miał tylko nadzieję, że w życiu pośmiertnym istnieje jakaś sprawiedliwość i będzie mógł nakopać energomancie do jego – wtedy już eterycznego – tyłka.
W końcu Grisus posłał im kolejne myśli.
– Zabawny z ciebie człowiek. Wiedz, że cały czas cię obserwuję.
Azureus odetchnął z ulgą. Posłaniec zniknął! Znowu im się udało!
– Szlag! Było blisko!
– Blisko to się ma do łóżka, choć i to nie zawsze – mruknął ponuro Montag; wyglądało na to, że rozmowa z Posłańcem wyssała z niego cały optymizm. Mimo to ruszył do przodu.
– Pokonajmy te cholerne drzwi i chodźmy stąd...
– Montag, po co ty tam idziesz? - spytał Demon, gdy energomanta otworzył w końcu wrota. – Grisus miał rację. To bez sensu. Co ty chcesz osiągnąć? Po co ci to?
– Nie będę zdychał na Płaszczyźnie Pokoju – warknął człowiek. – Oni wmawiają nam, że nic nie można zmienić, ale mylą się, Azureus, mylą się. Zobaczysz.
Wkroczył do środka. Dotarli do skarbu.

* * * * *

Gdy wyszli na powierzchnię, Montag z obrzydzeniem zdał sobie sprawę z tego, jak strasznie śmierdzą. Nie to, żeby miało to jakieś większe znaczenie. Azureus to śmierdział cały czas, a i w perfumerii się przecież nie znaleźli. Slumsy cuchnęły bowiem ohydnie i pięknością też nie grzeszyły – walające się wszędzie, poskręcane kawałki metalu miejscami tworzyły góry tak wielkie, jak czterech rosłych chłopów, blokując całkowicie niektóre ulice. Tam, gdzie ich nie było, leżały inne, najprzeróżniejsze śmieci – niektóre były organicznymi odpadami rezydujących tu degeneratów. O, właśnie z jednego z kamiennych domów – albo raczej ruiny, obdrapanej, z powybijanymi oknami i wyrwanymi drzwiami – wyzierała ohydna morda, z zaciekawianiem obserwując towarzyszy. Montag był pewien, że czai się ich tu więcej, tylko poukrywali się między śmieciami albo leżą gdzieś w rowach i bełtają. Mimo to nie bał się, że ich napadną – wszyscy mieszkańcy Płaszczyzny Pokoju respektowali zakaz stosowania przemocy.
Spojrzał na niebo. Tego dnia kopuła Płaszczyzny mieniła się słabą zielenią.
– Chodźmy – rzekł do Azureusa. – Odwiedzimy Knura.
Demon o dziwo się nie odezwał. Pewnie jeszcze nie doszedł do siebie po wizycie w Labiryncie.

* * * * *

Dosyć długo przedzierali się przez góry śmieci, kręte uliczki i ruiny budynków, nim w końcu natrafili na osobnika o gębie jeszcze bardziej zakazanej niż reszta miejscowego kolorytu, ale za to nie bełkoczącego, nie idącego posuwistym krokiem i u którego skolioza nie zdążyła się jeszcze rozwinąć. I jego strój był nieco bogatszy niż łachmany miejscowych pijaczyn. Człowiek Knura.
Nie trzeba go było długo przekonywać, by zechciał zaprowadzić ich do szefa. „Dawaj w łapę, jedź na gapę", „kto smaruje, ten peregrynuje", jak to mówią mądrości ludowe. Poprowadził ich między wielkimi stertami odpadów i groźnie wyglądającymi kamratami, patrzącymi na nich wilkiem. Oczywiście żaden z nich nie mógł tknąć ich palcem, tak więc towarzysze – mimo tego, że czuli się nieco nieswojo – raźnie szli przed siebie. Nikt im nie był tu przychylny, ale nawet gdyby ta banda mogła ich zaatakować, to nie stanowiłaby większego problemu. Azureus był pewien, że dałby radę całym slumsom i nawet by się nie spocił. A Montaga musiał niestety chronić, tak więc i jemu włos by z głowy nie spadł.
W końcu wyszli na mały placyk. Tuż przed nimi, pod zadaszeniem i na stosie brudnych poduszek, leżał Knur.
Oczywiście tak się nie nazywał – naprawdę był Aleksandrem Kwarenem Nautenusem Saphorinem i nikt nigdy nie ośmielił odezwać się do niego per „Knur". Wszyscy przezywali go tak za plecami. Jasne, nic nikomu nie mógł zrobić bezpośrednio, ale sprytny Aleksander wyspecjalizował się w aranżowaniu tak zwanych nieszczęśliwych wypadków, a tych, którzy wyjątkowo mu podpadli, zamykał w ciemnej, pozbawionej okien komnacie i „gubił" klucz. Zazwyczaj „odnajdywał" go po jakichś dwóch miesiącach, gdy nieszczęśnik zmarł już w męczarniach z głodu. Bezpośredniej przemocy jednak nie używał, tak więc Kreatorowi nigdy nie podpadł.
Jednakże trudno było nie porównywać Aleksandra do knura. Pomijając już to, że był gruby jak bela, miał małe, kaprawe oczka i zdeformowane, lekko oklapłe uszka, to jeszcze lubił otaczać się świniami. Gdziekolwiek nie szedł, towarzyszyła mu cała gromada wieprzy i macior, tak samo wypasionych i wrednych, jak on sam. Wśród jego ludzi krążyły plotki, jakoby owe świnie były wytrenowane na prawdziwych zabójców, najwierniejszych strażników Aleksandra; inni powiadali, że Saphorin w istocie był knurem, który eksperymentował z magicznymi eliksirami i w wyniku nieszczęśliwego wypadku zmienił swą postać, a może nawet został pokarany przez samego Kreatora, i uwięziono go w ciele człowieka. Tak czy tak, kochał tylko te zwierzęta, tylko je szanował i tylko im nigdy w życiu krzywdy by nie zrobił, choć jego podwładni patrzyli głodnym wzrokiem na te tłuściutkie kotleciki.
– Kurza stopa. – zadudnił swym grubym, chrapliwym głosem, gdy zobaczył energomantę i Azureusa. – Montag! Ty żyjesz, skurczybyku!
– Nie wiedziałem, że tak się będziesz cieszył na mój widok... – mruknął zdezorientowany energomanta.
Knur przyglądał mu się przez chwilę, a potem wybuchnął tubalnym śmiechem.
– Wróciłeś z Labiryntu! No jasne, że się cieszę!
Widząc niepewną minę Montaga, zachichotał.
– O tak, nie dziw się, mój drogi. Stary Aleksander wie o wszystkim! Wiem, gdzie polazłeś. I cieszę się, że zawróciłeś, nim stało ci się co złego. Jesteś taką naszą miejscową maskotką, szkoda by było, gdybyś wyciągnął kopyta, kurza stopa.
– Nie zawróciłem.
Teraz to roześmiali się wszyscy – Aleksander, jego ludzie, gapie; nawet świnie głośno kwiczały.
– Och, przestań – Knurowi aż łzy do oczu napłynęły. – Przestań, mam na sobie nowe gacie!
– Nie żartuję.
Na placu momentalnie zapadła ciężka cisza.
– Stary Aleksander lubi się bawić i lubi pożartować – rzekł watażka, mrużąc groźnie oczy. – Ale nie lubi, jak się z niego nabija. Czyżby mój ulubieniec, mój drogi Montag, robił sobie ze mnie jaja?
– Nie, jakżebym śmiał – energomanta ukłonił się lekko. – Mówię prawdę. Azureus może potwierdzić. Razem pokonaliśmy Labirynt.
– O tak – Demon wyprężył się dumnie. – Trzeba przyznać, że...
– Zamknąć się! – wrzasnął Aleksander, zrywając się ze swojego legowiska; zrobił się strasznie czerwony na gębie. – Trzech rzeczy na świecie nie znoszę – rzeźników, chamstwa i ohydnych kłamców!
Świnie zakwiczały przeraźliwie. Wyglądało na to, że palą się do bitki. Azureus poczuł się trochę nieswojo, patrząc na rozwścieczoną wieprzowinę.
– Kłamców? – teraz to gęba Montaga zrobiła się czerwona; zazwyczaj robił się taki po kilku tanich winach, tym razem jednak nie był wstawiony, lecz rozeźlony nie na żarty. – No to patrz, Aleksandrze Kwarenie Nautenusie Saphorinie!
Wyciągnął spod szaty jeden z przedmiotów, które znaleźli za drzwiami. Mieszkańcy slumsów wydali z siebie okrzyk pełen zdumienia i podziwu.
Oto bowiem Montag trzymał w dłoniach prawdziwe szkło.
Konkretnie cylindryczny przedmiot, przypominający magiczną różdżkę. Nie to jednak było najważniejsze, najważniejszy był materiał, z którego go wykonano. Szkło. Prawdziwe szkło!
Świnie chrumkały, patrząc z niepokojem na ten obiekt, a Knur zrobił takie oczy, że wydawało się, iż zaraz wypadną mu z orbit i potoczą się po brudnej ziemi slumsów.
– Bogowie! – sapnął. – Niech mnie Zarządca zawiesi na murach! Toż to...! Toż to...! Skąd to masz?
– Mówiłem już – tym razem na obliczu energomanty malowała się satysfakcja i duma. –Pokonałem Labirynt. Zdobyłem Różdżkę i przyniosłem ją do ciebie nie bez powodu. Chcę ci ją podarować.
Przez długi czas nikt nie wydał ani jednego dźwięku. Nawet świnie.
– Podarować? – spytał podejrzliwie Knur, wiedząc, że na świecie nic za darmo nie ma.
Nie pomylił się.
– Oczywiście będę prosił o małą przysługę... w zamian za Różdżkę – wyjaśnił Montag.
– Aha... - rzekł ostrożnie watażka, zastanawiając się nad dalszym ruchem. – To mogę zrozumieć... Ale powiedz mi – Aleksander nagle wyprężył się jak struna – przyszedłeś tutaj jedynie z kumplem, masz w ręku rzecz, która może pozwolić mi zmienić Status i zabierze mnie z tej cholernej dzielnicy, jesteś otoczony przez moich ludzi, którzy w każdej chwili mogą skoczyć ci na kark i odebrać Różdżkę... nie muszę wcale z tobą pertraktować, mogę odebrać ci to, czego pragnę... nie boisz się?
– O nie – Montag skłonił się lekko. – Wiem wszakże, że nikt nie ośmieli się złamać zakazu Kreatora, tym bardziej, że przecież chcę ci to oddać dobrowolnie – a przysługa, której żądam w zamian, jest bardzo niską ceną.
– Dobra – zachichotał Knur, wstając z poduszek. – W takim razie stoi. Daj mi Różdżkę, znudziły mi się te przeklęte slumsy – rzekł, podchodząc do swego rozmówcy.
Montag zaśmiał się głośno.
– O nie, mój drogi Aleksandrze, taki głupi nie jestem. Najpierw proszę o spełnienie mej prośby.
Knur zawahał się, a gęba wykrzywiła mu się w grymasie gniewu. Nie przywykł do tego, by ktoś stawiał mu żądania i jeszcze odmawiał spełniania jego poleceń.
– Decyduj się szybko, Aleksandrze! – ponaglił go Montag. – Decyduj się szybko, bo Azureus i ja sobie stąd pójdziemy.
– Ciekawe jak? – zadrwił jeden ze sługusów Knura, wykorzystując okazję, by podnieść się w oczach szefa.
Montag wzruszył ramionami.
– Wiecie, że jestem energomantą. Mogę oślepić was wszystkich strumieniem fotonów, a gdy będziecie trzeć rączętami oczęta, pójdziemy sobie i już nie wrócimy.
Wódz podrapał się po głowie, intensywnie myśląc nad wyjściem z tej sytuacji. Wiedział, że jego gość nie blefował – kiedyś nawet widział go w akcji – a Różdżka była jedynym przedmiotem, który mógł mu zapewnić zmianę statusu społecznego, nie było więc co ryzykować. No trudno.
– Chamstwo i prostactwo... – mruknął do siebie, zaciskając pięści. – Kurza stopa, Montag – rzekł głośno. – Skąd mam wiedzieć, że mnie nie wykiwasz?
– Nie wykiwam. Jeżeli jednak mi nie wierzysz i to cię uspokoi, to mogę przekazać Różdżkę Azureusowi, niech on da ci słowo. Wiesz, że mój Demon nie może łamać obietnic.
– Ty kanalio wstrętna! – oburzył się Azureus, wiedział bowiem, że jeśli Montag zmusi go do złożenia obietnicy, a następnie do jej złamania, to Demon straci życie. Szlag.
Knur długo się zastanawiał, nim w końcu skinął głową.
– Dobra, niech będzie. Mów, czego chcesz.
Energomanta powiedział, a Aleksander zaczął sobie rwać włosy z głowy.

* * * * *

– Jesteś szalony – rzekł Azureus, ale bez większego entuzjazmu; prawdę powiedziawszy, znudził się już ciągłym powtarzaniem tej samej kwestii, która na dodatek nie robiła większego wrażenia na Montagu.
– Zaciąłeś się?
– Sam dobrze wiesz, że nie na tobie mi zależy, lecz na sobie. Dobra, Zarządca nic nam nie może zrobić, ale to, co zamierzasz... to już naruszenie porządku. Kreator albo Grisus mogą interweniować! A jeżeli zginiesz, to ja też umrę.
– Dlatego lepiej módl się, żeby się tak nie stało.
Szli dłuższą chwilę w milczeniu. Azureus nie miał zamiaru strzępić języka po próżnicy. Wiedział, że nie ma żadnego wyboru i prawie się już pogodził z losem. Choć z drugiej strony, to od kiedy tylko został niewolnikiem Montaga, bał się, że Kreator pokarze go za czyny jego pana. Zdążył się już nawet przyzwyczaić do myśli, że któregoś dnia Kreator wypali mu dziurę w tyłku. A do tej pory nic takiego nie nastąpiło.
– Bierzesz z sobą tego naszego przyjaciela? – spytał w końcu. – Wiesz, „Oto prawda, trzy akordy, dobrze gram, zamknąć mordy"?
Montag uśmiechnął się szeroko.
– Ale z ciebie okrutna bestia. Chcesz i jego wplątać w konflikt z Kreatorem tylko dlatego, że go nie lubisz? A to mnie krytykujesz.
– Jego rzępolenie obraża moje poczucie estetyki! – obruszył się zdegustowany Demon. – Są przecież jakieś granice...
Montag zachichotał.
– Pójdzie z nami. Potrzebujemy małej dywersji.
Azureus wzruszył ramionami.
-–A nasz drugi przyjaciel? – spytał. – Kapłan Nhu...
– Nie wymawiaj jego imienia! – syknął zdenerwowany energomanta, oglądając się przy tym na wszystkie strony. – Lepiej nie zwracać na siebie uwagi Pana Węży!
– I to mówi ten, który zadziera z samym Kreatorem!
– Tak, ale to co innego – przez plecy Montaga przeszedł dreszcz; wyglądał na naprawdę przerażonego.
– Tak? A jaka jest różnica?
– On jest kapryśny, Kreator nie. – Azureus czekał, aż jego towarzysz rozwinie ten wątek, lecz zamiast tego energomanta rzekł: – Ale tak, jego kapłan zapewne pójdzie z nami.
– Tak? Wydawało mi się, że woli się nie angażować osobiście.
– Nie wierzył, że uda nam się pokonać Labirynt. Teraz nie będzie trzymał się z boku. Teraz wie, że możemy dać radę. I damy, mówię ci!
Demon wzruszył ramionami.

* * * * *

Azureus był istotą kochającą sztukę.
Gdy jeszcze żył w Rdzeniu, oddawał się wszelkim kulturalnym rozrywkom – czytał mądre książki, słuchał pięknej muzyki i oglądał wspaniałe obrazy. Jako Demon nie starzał się i nie mógł umrzeć (chyba, że ktoś by go zniszczył, lecz do tego trzeba było niemałej mocy), tak więc nieco się nudził i jakoś musiał wypełnić ten nieskończony czas, który miał do dyspozycji. Dla innych Demonów godziwą rozrywką było dręczenie ludzi, zabijanie sferycznych zwierząt albo tworzenie własnych państewek. Azureus kiedyś próbował utworzyć własny kraj, rządzony przez radę filozofów, której był przewodniczącym, ale okazało się, że za poddanych miał same barany, tak więc sprawa rypła się z hukiem – dosłownie. Rebelia, rewolta i rycerze z długimi mieczami i zakutymi łbami. Nie chciało mu się jej tłumić i przywoływać tej bandy prostaków do porządku, tak więc wrócił do siebie. Rozsmakował się w sztuce i doszedł do wniosku, że ma nieprzeciętny gust i kulturę osobistą.
Dlatego też zdegustowany patrzył na scenę rozgrywającą się przed nim.
– I ja mu wtedy mówię - „najpierw niech przejdzie ta pierdząca krowa!"
Właśnie. Atonus, gruby jak świnia, łysy jak kolano, ciemny jak tabaka w rogu „bard" o obwisłych, tłustych wargach, który znał jedynie cztery akordy na gitarze, próbował być zabawny. Ale tylko on śmiał się ze swego dowcipu. Śmiał się tak głośno, że czerwony beret zsunął mu się na oczka. Azureus westchnął. Co on tu robi?
Rozglądnął się wokół. Stali na dachu jednego z brudnych, opuszczonych budynków Średniej dzielnicy, tej, gdzie mieszkała większość ludności Płaszczyzny Pokoju. Montag kucał na krawędzi, w skupieniu przyglądając się wielkiemu placowi przed główną bramą, prowadzącą do Dzielnicy Wyższej. Trzymał ręce na głowach dwóch wiercących się macior. O tak, Montag poprosił Knura o dwie świnie i chociaż Aleksander prawie zawału dostał, słysząc tę prośbę, w końcu uległ, skuszony Różdżką, dzięki której mógł opuścić śmierdzące slumsy i przenieść się do lepszych części Miasta. Poza tym Azureus osobiście przyrzekł, że będzie strzegł zwierząt jak oka w głowie i włos im z łbów nie spadnie. Wspaniale. Teraz był niańką dla macior. Na Kreatora, nigdy w życiu by nie przypuszczał, że zostanie świniopasem.
Obok Montaga stał osobnik w czarnym płaszczu, z kapturem naciągniętym na twarz. Był to przerażający człowiek; nawet Azureus, Demon, nie czuł się komfortowo w jego towarzystwie. Był kapłanem Pana Węży, mrocznego boga z innego wymiaru, którego okrucieństwo dobrze znano we wszystkich Sferach. Wszyscy cieszyli się, że gnębi ludność innego, nieznanego im, uniwersum i nikt nigdy nie wymawiał jego imienia, by przypadkiem nie zainteresował się Płaszczyznami Kreatora. Niestety, nawet tutaj miał swych wyznawców, czego przykładem był ten niepokojący kleryk. Na szczęście jednak na Płaszczyźnie Pokoju mieszkało tylko trzech takich osobników – widocznie kult uznawał to miejsce za mało interesujące. Ale to i tak o trzech za dużo.
– I ja mu wtedy mówię: „To nie o twoją żonę chodzi!" – Atonus dalej się śmiał, nie zauważywszy nawet, że Azureus nie zwraca na niego najmniejszej uwagi.
No dobrze, „bard" obrażał poczucie estetyki Demona, ale nawet on nie nigdy wzniósł się na takie wyżyny kiczu, jakie teraz miały miejsce na placu.
Wypełniał go tłum ludzi, zapędzonych tutaj przez gwardzistów Zarządcy, by brali udział w tej imprezie. Większość z ubrała się prosto, lecz schludnie. Między nimi dostrzec można było kilku odzianych w brudne łachmany, których Kreator z jakiegoś powodu nie władował do slumsów, oraz kilku w krzykliwe, kiczowate stroje bogaczy. Ci mieli nawet własnych służących. Wszyscy otaczali plac zwartym półkolem, czekając, aż w końcu zacznie się uroczystość.
Pomijając porozwieszane na okolicznych budynkach różowe sztandary, gromadę trębaczy, wygrywających jakieś durne fanfary, grupę gwardzistów w wypucowanych strojach i statki powietrzne, latające nad tłumem, najgorszy był chyba herold, stojący pośrodku tego całego zamieszania. Pompatyczny dureń. Nie dość, że tańczył jak małpa i wił się jak piskorz, to jeszcze na dodatek gadał pierdoły o potędze i szlachetności Zarządcy. Wszyscy wiedzieli, że Zarządca to kanalia, tak więc tego durnego ględzenia nikt nie słuchał. I jeszcze ten irytujący, modulowany głos... Herold chciał brzmieć jak człek elokwentny, a wychodził na bufona.
Za nim znajdowała się wielka brama, prowadząca do Wyższej dzielnicy. Była tak wysoka, że górowała nad murami miejskimi i tak szeroka, że stu chłopa w szeregu mogłoby przez nią przejść. Na tę okazję została przystrojona brokatem, różnokolorowymi szarfami i innym badziewiem.
Co roku jest tak samo beznadziejnie.
Oto bowiem nadszedł dzień Odnowienia przysiąg.
– Gotujcie się – rzekł nagle Montag, odwracając się do Azureusa i Atonusa. – Zaraz wylezie!
Miał dobre wyczucie czasu. Ledwo skończył mówić, a Rydwan Zarządcy pojawił się nad bramą.
Przypominał nieco otaczające go statki powietrzne – przywodził na myśl wóz przytwierdzony do wielkiego balona, ze śmigłem z tyłu i skrzydłami po bokach, które to umożliwiały manewrowanie. W przeciwieństwie jednak do standardowych jednostek tego typu, jego wnętrze wyłożone było puchowymi poduszkami, a na stojaku, przyczepionym do podłogi, znajdowała się butelka wina. Wypucowany był tak, że oczy wypływały. I oczywiście siedział w nim Zarządca.
Przy nim Knur wyglądał na chudzinkę, zabiedzonego gruźlika albo nędzarza, który nie jadł co najmniej dwa miesiące. Zarządca bowiem wydawał się zwałami tłuszczu, jedną wielką górą tłuszczu, z której wyzierała tylko mała, pulchna, łysa głowa i wystawały łapy jak bochny chleba. Ogółem wyglądał jak pulpet.
Gdy wylądował swoim lśniącym wehikułem, rozległa się kiczowata, pompatyczna melodyjka, tłum wydał mało entuzjastyczne „hura", a na placu pojawili się tancerze i kuglarze. Ktoś zaczął zawodzić operowo-patriotyczną pieśń; ktoś inny uderzył w bębny. Do powietrznego wehikułu rzuciły się dwie niewiasty, by podziękować dobrodziejowi Miasta za jego wspaniałe rządy. Tylko nieliczni wiedzieli, że były podstawione i opłacone. Nikt normalny nie chciałby się za darmo zbliżyć do tej góry mięsa.
Ten wspaniałomyślnie dał się pocałować w złoty pierścień, a potem spróbował wyjść ze swego rydwanu. Niestety, sztuka ta okazała się karkołomna; zmęczyła się, biedaczyna, i postanowiła zostać na poduszkach.
W końcu uśmiechnął się szeroko (w tym momencie skojarzył się Azureusowi z piekarzem, choć sam nie wiedział, czemu) i uniósł pulchną dłoń. W jednej chwili zamilkły wszystkie śpiewy, trąby i rozmowy. Oto Zarządca zbierał się, by przemówić.
Podbiegł do niego herold, podtykając mu pod usta wielką trąbę, służącą do wzmacniania fal akustycznych. Władca chrząknął, po czym rzekł matowym, delikatnym głosem:
– Moi drodzy Mieszkańcy! Jak sami wiecie, moje rządy były dla was czasem pokoju, podczas których żyliście dostatnio i we wzajemnym poszanowaniu. Tak właśnie było. Patrzyłem na to z wielką radością, albowiem jesteście dla mnie jak dzieci i zależy mi na tym, by być dla was dobrym ojcem. A wydaje mi się, że takim jestem. Wszakże żyje się wam spokojnie i dostatnio. Tak więc teraz, gdy oto przyszła chwila Zaprzysiężenia, staję tutaj przed wami, przed bogami i przed Kreatorem, wiedząc, że dałem z siebie wszystko dla tej Płaszczyzny i wyrażając ufność, że to wystarczy, by zostać wybranym Zarządcą na kolejną kadencję. Wtedy...
– Dobra, Me're'thul – Montag zwrócił się do wyznawcy Pana Węży – daj znak swoim ludziom, żeby zaczęli.
– Nie trzeba – rzekł kapłan głosem, który na myśl przywodził papier ścierny. – Spójrz.
Rzeczywiście, energomanta zauważył w tłumie jakieś poruszenie. Kilka grupek ludzi zaczęło wymachiwać pięściami, rzucać pomidorami pod nogi grubasa (w twarz nie mogli celować) i krzyczeć:
– Chcemy nowego Zarządcy! Chcemy nowego Zarządcy!
– Pięknie – rzekł usatysfakcjonowany Montag. – Jak to zrobiłeś?
– O, to bardzo proste – zachichotał Me're'thul. – Co prawda moi ludzie trochę ich podburzyli, ale tylko trochę. Lud Miasta ma dość tego grubego wieprza, co opycha się jak świnia i nie przejmuje prostym ludem.
– No tak, po co ma się przejmować, skoro jesteśmy na Płaszczyźnie Pokoju – rzekł z goryczą energomanta. – Może ich olewać, a oni nic mu nie zrobią, bo nie mogą używać przemocy. I nie musi nawet tłumić rozruchów.
– Ciekawe, jak poradzi sobie teraz – zachichotał Me're'thul, czerpiąc satysfakcję z pełnego niepokoju i bezsilności oblicza Zarządcy, który rozglądał się wokół, nie bardzo wiedząc, jak zareagować.
Gwardziści jednak już otaczali lekkim kołem awanturujących się ludzi, a zza jednego z budynków wychodziło trzech mężczyzn o ogolonych głowach, ubranych w błękitne szaty – psioników.
– Dobra, pora ruszać – Montag odwrócił się do Azureusa i Atonusa. – Idziemy. Me're'thul, zostań tu i obserwuj, co się dzieje.
Kapłan skinął głową, a energomanta, Demon, „bard" i dwie świnie zbiegli po schodach na dół, na ulicę.

* * * * *

– O dobrzy, dobrzy ludzie słuchajcie mnie!
Oto czas, byście o swe prawa zadbali!
O tak, tak, przypomnijcie sobie je!
I się upomnieć o nie nie bali!
– Bogowie... – mruknął Azureus, ukrywając twarz w dłoniach. – Co za wstyd, co za wstyd...
Występ Atonusa był tak beznadziejny, że nawet Demonowi było głupio, choć przecież nie miał z nim nic wspólnego. Mimo to „bard", stojący teraz na jednej ze skrzyń i wyjący swą pieśń, stał się dla zwyczajnych ludzi autorytetem, zagrzewającym do walki „artystą". A jego rzępolenie tak zdumiało sługusów Zarządcy, że wręcz usadziło w miejscu gwardzistów i psioników, którzy już się brali za odgradzanie niezadowolonych ludzi od tych spokojnych. Oni też nie mogli uwierzyć w to, co wyrabiał Atonus.
– Bo gdy nadejdzie ciemna noc
Nie spojrzycie sobie w oczy
Będziecie musieli nałożyć na łeb koc
Oto wstyd was wszystkich toczy!
Gdy trzeba było, staliście niemi
Jak manekiny, nie walcząc o swoje
Zaufajcie więc wszyscy mi
Bo moje to twoje, a twoje to moje!
Przywódca gwardzistów rozkazał trójce swoich ludzi, by zabrali gitarę bardowi. Ci nader chętnie rzucili się wykonać rozkaz.
– Jesteście jak trąd
Idę już stąd!
Zawył Atonus, po czym odwrócił się na pięcie i dał nogę. Jednakże jego występ wydał owoce. Coraz więcej ludzi burzyło się przeciwko Zarządcy, próbując go werbalnie przekonać, by ustąpił ze stanowiska. Ten nie miał takiego zamiaru; chciał utrzymać się na stołku i wykonywać swą funkcję przez kolejny rok. Musiał jednak usunąć pieniaczy, nie uciekając się do przemocy. Dlatego też jego gwardziści delikatnie, acz stanowczo, popychali protestujących do tyłu. Ci odpłacali tym samym, tak więc obie wrogie sobie strony trwały w beznadziejnym impasie i żadna z nich nie mogła zdobyć przewagi. Wszystko mogli zmienić psionicy, których subtelne psychiczne sugestie miały skłonić protestujących do uspokojenia się. Montag wiedział, że psioni są ich najgorszymi wrogami.
Jednakże zdecydowana większość ludzi, choć niezadowolona z rządów obecnego Zarządcy, nie protestowała. Stali spokojnie, przygnębieni i zrezygnowani. Nie opłacało się walczyć, nie opłacało się niczego zmieniać, nie było bowiem żadnej alternatywy. Ba! Na dobrą sprawę to nie było żadnego innego kandydata na stanowisko Zarządcy, a jeżeli był, to go nie znali. A jeśli ten następny będzie gorszy od obecnego?
Nie dało się przeprowadzić gwałtownej rewolucji na Płaszczyźnie Pokoju.
Montag uśmiechnął się paskudnie i wyciągnął zza pazuchy słój, w którym kotłowała się zielona mgiełka – rozgniewany Inferus. Energomanta zachichotał, po czym bezceremonialnie wepchnął szyjkę słoja w zad jednej ze świń. Zwierzę zakwiczało przeraźliwie; kwik urwał się jednak niespodziewanie, jak nożem uciął, a zastąpiło go gniewne chrumkanie. Inferus został zmuszony do opętania maciory i nie było mu to w smak.
– Dobra, Azureus, teraz! – rozkazał Montag, gdy grupa gwardzistów rzuciła się w pogoń za Atonusem, a protestujący zaczęli drzeć się tak głośno, że niemalże przekrzyczeli grę trąb.
– Nienawidzę cię, wiesz? – jęknął Demon, ale nie miał żadnego wyboru. Musiał wykonać jego polecenie.
– Wsadź sobie te skargi w... buty – energomanta uśmiechnął się w odpowiedzi i w jednej chwili on i Azureus odrzucili swoje materialne formy.
Montag znowu zamienił się w błyskawicę, Demon natomiast wyszedł ze swego ohydnego, śmierdzącego ciała. O, jak wspaniale! Poczuł się tak, jakby ściągał z siebie brudne, lepiące się ubranie. Już po chwili skóra grubego nizioła spadła na ziemię, jak stary płaszcz, a wyleciała z niego, niczym dym, prawdziwa forma Azureusa – lazurowa mgła.
Teraz mogli przystąpić do działania.
Iskrząca, niewidzialna dla śmiertelników, chmura energii, będąca Montagiem, uderzyła w tyłek opętanej przez Inferusa świni. Zwierzę kwiknęło, a potem wyskoczyło zza węgła, między tłum ludzi. Inferusowi nie spodobało się takie traktowanie i to było widać, bowiem oczy maciory rozbłysły zielonym, wściekłym blaskiem.
– Na Kreatora, potwór! – krzyknął ktoś. – Wściekły knur!
Już po chwili w tłumie zrobiła się wyrwa, gdy przerażeni mieszkańcy Średniej dzielnicy zaczęli uciekać przed „piekielną świnią".
Inferus wyglądał na zdumionego reakcją ludzi, nie miał jednak czasu się nad tym zastanawiać – oto w jego kierunku biegli gwardziści. Świnię mogli spętać, a nawet zawlec do rzeźni, a jako że taka perspektywa niezbyt uśmiechała się Demonowi, zrobił jedyną rzecz, jaką mógł teraz zrobić. Uciekł.
Azureus obserwował, jak opętane zwierzę znika w krętych uliczkach Miasta, a grupa strażników rzuca się za nim w pogoń. Musiał zapamiętać, gdzie Inferus pobiegł – dał słowo Knurowi, że świniom nic się nie stanie, musiał go dotrzymać.
Trzask energetyczny przywrócił go do rzeczywistości. Azureus się zagapił, a Montag się niecierpliwił. Jeżeli mieli wygrać, ich zgranie musiało być idealne.
Demon rzucił się więc między ludzi, wcześniej stając się niewidzialnym, podczas gdy energetyczny Montag usadowił się między uszami drugiej świni. Azureus zauważył, że Inferus narobił sporego zamieszania i protestujący zaczęli przedzierać się coraz dalej, chcąc zapewne osobiście zanieść skargi do Zarządcy. Gwardziści zagradzali im jednak drogę i za chwilę odetną ich od centrum placu. Na dodatek psionicy nie próżnowali i uspokajali tych co bardziej wzburzonych. Trzeba było działać natychmiast.
Demon szybko wypatrzył człowieka czynu, stojącego na tyłach strażników i wydającego rozkazy, z fajką wetkniętą w usta. Oto przywódca!
– Nie ma sensu bawić się z tymi leszczami – szepnął mu do ucha. – Oni i tak nie mogą nic zrobić Zarządcy... to przecież Płaszczyzna Pokoju. Ale ta piekielna świnia to co innego. To potwór! Może zrobić komuś krzywdę! Niepotrzebnie trzymasz tu swych ludzi – lepiej niech zapolują na tę bestię!
– Nie mogę opuszczać posterunku... – mruknął do siebie kapitan, święcie przekonany, że słowa, które usłyszał, były jego własnymi myślami. – Zarządca się wścieknie...
– E tam! Daj spokój! Jeśli będziesz działał zachowawczo, nigdzie nie zajdziesz! Tylko ludzie aktywni, z własną inicjatywą i pomysłami, wspinają się po szczeblach kariery! Wszyscy wiedzą, że Zarządca troszczy się tylko o siebie i jego nędznego wizerunku nic nie zmieni. Ale pomyśl o sobie! Jeśli teraz rzucisz się za tą świnią, ludzie cię pokochają!
– No nie wiem...
– A ja wiem! Pokochają cię i będziesz popularny! Wtedy Zarządca nie będzie mógł nic ci zrobić, nie będzie miał innego wyboru, tylko cię awansować! A w przyszłości... kto wie, może to ty zostaniesz Zarządcą?
Kapitan milczał długo, rozważając ten pomysł. W końcu jednak podjął decyzję.
– Kompania, za tą świnią!
To rzekłszy, pierwszy rzucił się w pogoń.
Gwardziści patrzyli przez chwilę za swoim przywódcą, zdumieni jego rozkazem, w końcu jednak wzruszyli ramionami i pobiegli za nim.
– Idioci! - krzyczał przerażony Zarządca. – Co wy robicie!? Co robicie? Wracać mi tutaj! Bronić mnie!
Jego piskliwy głosik nie przebił się jednak przez tumult panujący na placu. Żołnierze już rzucili się w pogoń za świnią, a protestujący – w kierunku Zarządcy. Azureus szybko ruszył na psioników, by i ich zneutralizować, oni bowiem byli teraz największym zagrożeniem.
Tymczasem Montag skierował się ku placowi, pędząc równocześnie przed sobą przestraszoną świnię. Uderzał ją w zad lekkimi wyładowaniami elektrycznymi i, mimo że ludzie nie widzieli jego energetycznej postaci, to jednak rzucali się do ucieczki – bali się, że mają do czynienia z kolejnym demonicznym zwierzem. Już po chwili maciora oczyściła Montagowi drogę do Zarządcy.
Psionicy jednak nie próżnowali i gniew protestujących zaczął wyraźnie przygasać. Wielu ludzi przestało już krzyczeć, a inni mieli mętne, rozmarzone oczy. Co gorsza, jeden z psionów musiał też wpłynąć na oddział gwardzistów, ten bowiem wracał do swego pana, gotowy do obronienia go przed potworem. A na dodatek Zarządca – choć blady jak ściana i cały spocony – pchnął dźwignię swego pojazdu, uruchamiając śmigła. Azureus nie znał zasady działania powietrznej machiny, zdawał sobie jednak sprawę, że za chwilę balon uniesie grubasa ku chmurom. Trzeba działać szybko.
Wiele nie myśląc, podleciał do psioników i zrzucił osłonę niewidzialności. Widok wyrazów ich twarzy był bezcenny.
Przestraszeni mężczyźni pisnęli jak małe dzieci i rzuciwszy się do tyłu, stracili równowagę i upadli na plecy. Ich koncentracja została złamana i gwardziści, nie słyszący już mentalnych rozkazów, zatrzymali się w miejscu, zdezorientowani. To wystarczyło świni, popędzanej przez Montaga, by przebić się do Zarządcy.
Niestety, powietrzna machina grubasa już oderwała się od ziemi.
Na mniej więcej metr.
Na więcej nie zdołała, bowiem w akompaniamencie ogłuszającego huku balon pękł, a maszyna runęła na ziemię. Zarządca jęknął, przerażony, a Azureus szybko stał się niewidzialny. Jego rola się skończyła.
Zapobiegliwie schował się za jednym z budynków, by skonfundowani psionicy zbyt szybko go nie zlokalizowali, i obserwował dalszy rozwój wydarzeń.
Świnia okrążyła uziemiony statek Zarządcy. Ten, widząc piekielne zwierzę z tak bliska, jęczał i trząsł się jak osika, na szczęście jednak dla niego maciora była tak samo przestraszona, jak on sam, i szybko pobiegła dalej. Azureus dostrzegł jeszcze jej racice, znikające w mroku jednego z zaułków, i tyle ją widział.
Wtedy do akcji wkroczył Montag. Ciągle niewidzialny, ciągle w formie błyskawicy, podpłynął ku Zarządcy i wepchnął swe energetyczne wici w grubasa. Demon dostrzegł, że jego pan odblokowuje niektóre ośrodki czuciowe swej ofiary. To była jedna ze zdolności Montaga – obok zamiany swej materialnej postaci w energetyczną – która wyróżniała go spośród innych ludzi. W ciele człowieka istniały strumienie energii, które – zależnie od charakteru – płynęły spokojnie albo były zablokowane. Montag potrafił otwierać zatory i zatykać inne kanały, zmieniając perspektywę patrzenia danej osoby na świat. Nie korzystał z tego daru często – tak naprawdę to drugi raz w życiu – bojąc się gniewu Kreatora, lecz teraz sytuacja tego wymagała.
Kreator znów nie zareagował.
Gdy Montag skończył swą robotę, odleciał za załom budynku i tu ponownie przyjął ludzką postać, podczas gdy Zarządca leżał na poduszkach, całkowicie zdezorientowany. Czuł się zapewne tak, jakby stało mu się coś niesamowitego, a on zupełnie nie wiedział, co. Każdy na jego miejscu czułby się tak samo. Niecodziennie ktoś ci przestawia kanały energetyczne.
Było to tak niezwykłe przeżycie, że nawet oblicze władcy się zmieniło; nie przypominał już grubego bufona, którym był chwilę wcześniej; nagle jego twarz stała się twarzą... poczciwca? Chyba tak. Wstał ze swego siedziska i przez plac przewalił się autentyczny, niewymuszony okrzyk zdumienia tłumu. Widok stojącego o własnych siłach Zarządcy był widokiem nietuzinkowym i zaprawdę zwiastował wielkie zmiany.
Grubas rozglądnął się wokół, zdezorientowany, jakby nie pamiętał, gdzie jest i jak się tu znalazł. Chciał coś powiedzieć, lecz wtem jego oczy dostrzegły obiekt, leżący tuż obok na ziemi, na wyciągnięcie ręki. Pochylił się, żeby go podnieść...
I oto w dłoni trzymał książkę, drugi przedmiot, który Montag i Azureus wynieśli z Labiryntu.
Potem stała się rzecz niesłychana – otworzył ją, z namaszczeniem, jak gdyby była to pierwsza książka, którą trzymał w ręku (a może tak było w istocie?), i zaczął czytać.
Tłum patrzył na niego w ciszy i skupieniu, nie poruszywszy się, albowiem widok oddającego się lekturze Zarządcy był jeszcze bardziej niesamowity niż stojącego. W niepamięć poszły niedawne rozruchy, dziwne wydarzenia z Demonami w rolach głównych i wściekłe świnie-potwory.
Czytał kilka chwil, podczas których wszyscy – tak gwardziści, jak i tłum – nie wydali ani jednego dźwięku. Przyglądali mu się tylko w skupieniu, nie bardzo wiedząc, co się dzieje i co oznaczało dziwne zachowanie władcy.
W końcu uśmiechnął się błogo, jak gdyby oto odkrył krainę wszelkiej szczęśliwości; zamknął książkę, uniósł głowę i rozejrzał się wokół. Oczy miał błyszczące od łez.
– Co za piękna rzecz! – rzekł czystym, dźwięcznym, drżącym z emocji, głosem. – Kto ją napisał? Czy ktoś wie?
Nim ktokolwiek zdążył zareagować, do przodu wystąpił jeden człowiek, uśmiechając się szeroko i prężąc dumnie.
– Ja, panie – rzekł Montag.

* * * * *

– „Przypadki Thomasa Ravenwooda"... – Azureus przeczytał tytuł książki o czarnej okładce, takiej samej, jaką kilka godzin wcześniej w rękach miał Zarządca. – Co za szajs – mruknął, kartkując powieść.
Montag oparł się o prasę drukarską i wybuchnął śmiechem.
– To bez znaczenia. Ważne jest to, że niedługo całe Miasto będzie się w tym zaczytywać.
Azureus z obrzydzeniem rzucił książką o stół.
– I coś takiego, taki szajs, stanowił część skarbu Labiryntu? – mruknął, zniesmaczony. – Przecież to grafomania w czystej postaci! Rzecz dla prostaków! Głupia fabuła, opisy przedszkolaka, papierowi bohaterowie, żadnego przesłania, to nawet nie jest literatura śmietnikowa! Tylko się tłuką i...
– Ejże, uspokój się! – chichotał energomanta. – Zaraz wpadniesz w jakiś szał bojowy, czy coś...
– Denerwuje mnie coś takiego! Szkoda papieru, na którym to zostało wydrukowane! To w ogóle nie powinno ujrzeć światła dziennego! To mnie osobiście obraża! – Azureus w końcu przerwał, bo dostał zadyszki; westchnął ciężko, a potem spytał już spokojniej: – Myślisz, że ludzie będą chcieli coś takiego czytać?
– Pytasz, jakbyś nie widział, ilu jeleni rzuciło się na mnie, prosząc, żebym im sprzedał kilka egzemplarzy.
– Hm – zadumał się Demon. – No dobra, Zarządcę to rozumiem, bo nieco mu klepki poprzestawiałeś, ale inni? O co chodzi? Ludzie lubują się w durnej rozrywce? Może sami są durni? Im głupsza książka, tym większe uznanie?
– A bo ja wiem? – wzruszył ramionami Montag. – Nie wiem jak jest w ogóle, ale w tym przypadku chodzi o coś innego.
– Tak?
– No wiesz... autorytet – energomanta zamyślił się. – Widzisz, zupełnie nie wiem, kto to napisał, po co, i dlaczego ta książka wylądowała w Labiryncie. Cholera wie. Jednego jestem jednak pewien – gdybyśmy próbowali sprzedawać kopie nawet jako powieści odnalezione w Labiryncie, nikt by ich nie chciał, nawet za darmo. Ale skoro pochwalił ją Zarządca...
Azureus westchnął ciężko.
– Smutna konstatacja – rzekł.
– Mnie to nie smuci – uśmiechnął się Montag. – Niech czytają. Możni po to, by podlizać się Zarządcy...
– Mistrzowie wazeliny. Banda lizusów.
– Tak. A ubodzy... no cóż, mogą nie lubić Zarządcy, który zupełnie nie interesuje się ich losem, który pozwala im żyć w biedzie i poniżeniu, ale to to jednak Zarządca, jedyny autorytet, jaki mają. Skoro ten gruby wieprz, który tak daleko zaszedł, poleca „Przypadki Thomasa Ravenwooda", to w tej książce coś musi być. I wypada ją znać, choćby nie wiem, jaka marna była.
Demon przez chwilę zastanawiał się nad słowami Montaga, próbując zrozumieć przedstawiony mu psychologiczno-socjologiczny mechanizm, ale zrezygnował. To nie na jego głowę.
– No dobra, ale może w końcu odpowiesz mi na zasadnicze pytanie – podjął po chwili. – Po co to zrobiliśmy? Po co ta cała szopka z powieściami, wściekłymi świniami i Demonami?
To mówiąc, rzucił pół bochna chleba na podłogę. Dwie świnie, które wyszły z wydarzeń na placu bez większego szwanku, rzuciły się na żarcie, kwicząc radośnie. Azureus uśmiechnął się, patrząc na półkę z książkami, znajdującą się za dwoma prasami drukarskimi, wypełniającymi niemalże całe niewielkie pomieszczenie. Stał tam słoik z Inferusem w środku. Demon był wściekły i zapewne snuł już plany ukatrupienia Montaga. Azureusa cieszyło, że jest ktoś, kto znalazł się w gorszym położeniu, niż on sam.
– Jak to, po co? – odparł energomanta. – Oczywiście po to, co zwykle – żeby zdobyć władzę.
– Nie nadążam.
–Zawsze byłeś nieco opóźniony.
– Ty za to jesteś lotny jak gaz z...
– Oj, jak niekulturalnie się wyrażasz! – roześmiał się Montag. – Czy przystoi to kulturalnemu Demonowi? No dobra, mój plan jest prosty. Po pierwsze, po dzisiejszym dniu miłośnikiem mego talentu został sam Zarządca.
– Dzięki twoim zdolnościom energomanty, a nie talentowi pisarskiemu.
– O tak, oczywiście, ale w ostatecznym rozrachunku to nieważne. Mam... mamy więc jego poparcie i możemy spokojnie w Mieście działać. Ale równocześnie nie jestem jego sługą; nie jestem nawet z nim kojarzony. Jestem skromnym pisarzem, którego Zarządca dostrzegł i docenił, lecz nie wziął pod swe skrzydła; najważniejsze jest to, że mnie czyta, a tym samym skłania innych ludzi, by mnie czytali.
– Tak, o tym już mówiliśmy. I...?
– Nie rozumiesz? Teraz jestem znany. Do tej pory znanymi wśród Mieszczan osobami byli ludzie z kręgu Zarządcy; ci, którzy starali się o ten tytuł, mieli zadanie bardzo utrudnione, bo obecny tak rozbudował biurokrację, że nawet złożenie swej kandydatury jest drogą przez mękę. Oczywiście nikogo to nie powstrzymało, bo być Zarządcą to największe marzenie każdego z nas, ale twarde przepisy prawne już na wstępie wyeliminowały większość chętnych – wszakże to przepisy regulują, kto w ogóle może się ubiegać o to stanowisko.
– O tak. A pozostali nie zdobyli uznania tłumów, bo byli albo za mało charyzmatyczni...
– ...albo za mało znani, tak. Tutaj też Zarządca nieźle to sobie obmyślił, delikatnie – acz stanowczo – nie pozwalając większości kandydatów się promować. A ci, którzy przez to wszystko przeszli, cóż... nie mają żadnych szans na zdobycie tego stanowiska.
– Chyba rozumiem, dlaczego. Oni po prostu wydają się tacy sami, jak obecny władca – są politykami, możnymi, znienawidzonymi przez prosty lud. A Mieszkańcy wolą zostać przy obecnym. Lepsze zło poznane, niż nowe, nieznane.
– Właśnie. Ale ja jestem kimś zupełnie innym. Nie jestem politykiem, nie chcę zdobyć władzy. Jestem pisarzem, którego książki dotrą do każdego zakątka Miasta...
Azureus w końcu zrozumiał.
– I w niedługim czasie staniesz się popularniejszy od samego Zarządcy!
– Właśnie. I wtedy być może lud poprosi mnie o opiekę nad nimi... a nawet jeżeli nie zostanę Zarządcą, wespnę się w hierarchii społecznej i tak, czy tak, zwyciężę. Zarządcy są Zarządcami – przychodzą, odchodzą, nikt ich potem nie pamięta, nikt ich nie lubi. A przede wszystkim – nikt nie chce ich znać. Mnie będą znać wszyscy i dlatego stanę się naturalnym kandydatem na tę funkcję. I w taki sposób, za pomocą książki, zmienimy zastany porządek.
Azureus dłuższą chwilę myślał nad słowami Montaga. Nie sądził, by plan energomanty wypalił. Uczynił on zbyt dużo założeń, zbyt dużo było czynników, nad którymi nie mieli żadnej kontroli, by mieć pewność powodzenia. Z drugiej jednak strony – Montagowi wszystko do tej pory wychodziło. Czemu teraz miałoby być inaczej? Tym bardziej, że jego pan podjął duże ryzyko, by zmusić Zarządcę do zainteresowania się tą nędzną powieścią – zmienił jego strukturę energetyczną. Kreator nie zareagował, tak więc największe niebezpieczeństwo było za nimi. Może nie będzie źle?
– Jeszcze jedno mnie zastanawia – rzekł, drapiąc się po głowie. – Po co zadaliśmy sobie tyle trudu, by wejść do Labiryntu? Po tę żałosną książeczkę? Sam czegoś nie mogłeś napisać?
Montag dłuższą chwilę myślał nad odpowiedzią.
– Cóż, i tak i tak potrzebna mi była Różdżka. Tej sam nie mogłem zrobić. A książka była takim dodatkiem do całości... nie szliśmy po nią, lecz po Różdżkę. I po Inferusa – dodał ze złośliwym uśmiechem.
– Więc wszystko to dla dwóch świń? - spytał zniesmaczony Azureus, patrząc na tuczniki.
Montag zachichotał.
– Widzisz, Knur nie zdołał użyć Różdżki. Świnie były nam potrzebne, ale żeby podarować taki potężny przedmiot magiczny temu grubasowi... cóż, to chyba za wiele.
– Co masz na myśli?
– No cóż, my się wywiązaliśmy z naszej części umowy. Nie nasza to wina, jeśli ktoś gwizdnie mu Różdżkę, prawda?
– Gwizdnie? Ale przecież to Różdżka, będzie jej strzegł jak oka w głowie...
– Me're'thul ma swoje sposoby.
Azureus zachichotał.
– A więc Różdżka nie była dla Knura, lecz dla niego!
– Tak, to była zapłata za pomoc. Jego ludzie dobrze się spisali i udało im się podburzyć tłum. Widzisz, ludzie nienawidzą Zarządcy, ale się go boją i żaden z nich nie chciałby przeciwko niemu wystąpić. Tym bardziej, że nie można go po prostu zabić ani obalić. To byłoby proste, tłum mógłby go zmiażdżyć. Ale skoro tutaj panuje pokój... Trzeba było odpowiednio ich zmotywować... a kult Pana Węży dobrze to zrobił – przerwał na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał. – Widzisz, Me're'thul ma też ludzi w slumsach, nawet wśród sługusów Knura. Różdżka jest już jego. A co do książki... cóż, rzeczywiście, moglibyśmy napisać coś takiego sami, ale wolę nie pozostawiać materialnych śladów mojej działalności. Sam rozumiesz, łatwiej byłoby mnie wytropić, gdyby powieść była moim dziełem. A tak autor nie jest w żaden sposób ze mną powiązany. Na dodatek nie żyje od nie wiadomo jak długiego czasu, więc jego duch też się nie będzie mścił. Żadna nić energetyczna nie łączy tej powieści z nami. Jesteśmy czyści.
Azureusowi cisnęło się jeszcze wiele pytań na usta: na przykład, co będzie dalej, jakie są następne punkty wielkiego planu Montaga, ale się nie odezwał. Prawdę powiedziawszy, był trochę zmęczony. To był ciężki dzień, tyle się działo... Poza tym wstydził się, że wszystko musi mu tłumaczyć energomanta. Czuł się jak idiota. Nie, nie będzie już pytał, do wszystkiego dojdzie sam, gdy trochę odpocznie i gdy znów będzie miał rześki umysł.
Ale dziś mają jeszcze do wydrukowania kilkanaście nowych egzemplarzy „Przypadków Thomasa Ravenwooda". A trzeci drukarz jak zwykle gdzieś polazł i się pewnie obija. Ech.
Wtem drzwi magazynu Montaga otworzyły się i stanął w nich uśmiechnięty Atonus. Obibok jednak wrócił.
– No, nareszcie – ofuknął go Azureus. – Myślisz, że będziemy tutaj za ciebie robić, pijusie jeden?
– E, dajcie spokój! – „bard" nawet nie zamknął drzwi. – Nie marudźcie, tylko chodźcie ze mną. Najpierw musimy oblać nasze dzisiejsze zwycięstwo, prawda? Praca nie zając, nie ucieknie, a nie codziennie robi się parasola z Zarządcy, nie?
Montag podrapał się po głowie, niepewny.
– No nie wiem, Azureus ma rację. Mamy dużo roboty, a mało czasu.
Atonus chwycił swoją poobijaną gitarę i wydał z niej tak nieczysty dźwięk, że Demona uszy rozbolały.
– E tam, panowie, dajcie spokój! Montag, cały czas tylko planujesz i planujesz... a nie samą robotą człowiek żyje! Jeden dzień spokoju nie pokrzyżuje twych wielkich planów! A jakby co – ja ci pomogę! Chodźmy! Panowie, dziś idziemy do karczmy i chlejemy do ranaaaa!
I zagrał swoje słynne trzy akordy, nierytmicznie, nieczysto, ale z sercem i radością. Jego śpiew był jeszcze gorszy.
– Wódka za wódką leje się
Kto się nawali, a kto nie?
I choć Montag zataczał się ze śmiechu, dla biednego Azureusa było to za dużo. Zakrył obolałe uszy i po raz milionowy zadał sobie to pytanie, które dręczyło go od tak długiego czasu:
Co on tu, do cholery, robił?
I jak zwykle wydawało mu się, że słyszy szyderczy śmiech jakiegoś okrutnego boga z wyjątkowo kiepskim poczuciem humoru.
Bogowie to jednak wredne patafiany.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
czwartek, 02 kwiecień 2015 04:38

Piotr Wójcik - Wymyślony Bohater

Na całym świecie kraina Sirbo była znana z bardzo krwawych wojen. Ten prawie okrągłego kształtu teren dzielił się na cztery różne strony, które od wielu lat toczyły ze sobą zaciekłe boje o dominacje.

Północną częścią rządziła nacja Menoli, której symbolem szybko stała się broń biała umieszczona na czerwonym tle. Wspólnota ta charakteryzowała się bardzo brutalnymi metodami walki. Nie zostawiali nigdy żywych. Starali się eliminować wszystkich, a używali do tego różnych sposobów. W ramach upewnienia się, czy przeciwnik nic więcej nie zrobi, pozbawiali go nawet wszystkich kończyn. Tak kończyli ci, którzy mieli szczęście. Najdłużej umierali żołnierze pojmani i torturowani.

Południem rządził naród Liratsu. Specjalizująca się w broni miotanej społeczność siała spustoszenie w bitwach na odległość. Obrazował ich łuk na niebieskim tle. Pogłoski mówiły, że trafiali nawet z kilkuset metrów. Siłę i celność wyćwiczyli na naprawdę wysoki poziom. Wytrzymałe i ciężkie zbroje czasami nie wystarczyły, aby się obronić przed jedną strzałą. Tak samo jak inni, nie znali litości.

Dominację nad zachodem przejął już dawno temu Dencis. Klan, który stawiał przede wszystkim na obronę, a przedstawiała to flaga z tarczą i zielonym tłem. Budowali oni ogromne fortece i mury. Robili to wszystko w taki sposób, aby nikt nie mógł się przedostać. Dodatkowo, dopracowali do perfekcji przygotowanie maszyn oblężniczych. Dzięki temu, zyskali możliwości kontrataku w skuteczny sposób. Najzwyklejszy kamień wystrzelony z katapulty mógł zabić wiele istnień w jednej chwili.

Wschodnia część krainy Sirbo nie miała swojego jednego przedstawiciela. Teren ten podzielił się na dwie części ze względu na swoje ułożenie terytoriów oraz różnice sił. Dochodziło tam nawet do nadprzyrodzonych aktów zbrodni. Pojawiała się magia. Góry zamieszkiwali zwolennicy klanu Sentom. Członkowie uczyli się przewidywać pewne kawałki przyszłości z antycznych inskrypcji. Stworzyli je przodkowie zamieszkujący te obszary. Na nizinach żyła wspólnota Sempart. Dla nich historia pozostawiła na antycznych pismach moc materializowania wytworów swojej wyobraźni w ograniczonej ilości. Żadne z tych ugrupowań nie posiadało swojej flagi ze względu na to, że prowadziły straszną i długoletnią wojnę domową o dominację po prawej stronie mapy krainy Sirbo. Reszta nacji nie chciała się wtrącać do tego konfliktu. Bali się mocy, jaką posiada tamtejsza ludność. Dlatego też prowadzili walki tylko z szansami na wygraną.

Od ponad dwudziestu lat dominację na wschodzie prowadził Sentom, który wykorzystał swojej atuty i zniszczył rdzeń przeciwników, a na dodatek spalił wszystkie druki dotyczące ich magicznej mocy. W końcu i tak nie mogli ich odczytać, gdyż nie znali tego języka. Sempart już od dawna chciało zakończyć przelewanie krwi, więc uczeni nie sprzeciwiali się. W końcu posiadali wiedzę na temat tych tekstów. Mogli uczyć tego wszystkiego na własną rękę. Niestety, nikt nie spodziewał się, że posiadający moc, która mogłaby zakończyć wojny w całej krainie, zostaną wymordowani. Ukryła się tylko jedna kobieta. Wykorzystała ona swoje umiejętności do pozostania przy życiu. Nie na długo, gdyż w końcu została odnaleziona i zgładzona. Zostawiła jednak po sobie dziecko. Chłopca o imieniu Sura. Chwilę przed śmiercią zdążyła go odesłać gdzieś daleko i poza zasięgiem klanu pochodzącego z gór.

Niemowlę znalazło się w wiosce położonej w królestwie Menoli. Miejscowość nazywała się Dumos. Była to mała wieś, w której nie mieszkało dużo ludzi. Pewna trzyosobowa rodzina zaopiekowała się tym maleńśtwem. Zapewnili mu dach nad głową i warunki do normalnego życia. Nie wiedzieli o jego pochodzeniu, więc nie myśleli o nim, jak o kimś kogo trzeba się pozbyć. Sura szybko zaprzyjaźnił się z córeczką swoich opiekunów. Wesoła i śliczna dziewczynka o włosach jasnych jak słońce miała na imię Elaine. Lubiła bawić się ze swoim nowym braciszkiem oraz drażnić się z nim. Wywołało to w końcu przebudzenie jego ukrytych, antycznych umiejętności. Pewnego razu chłopiec o mało jej nie zabił podpalając dom  przez przypadek. Nie mógł zapanować nad swoją mocą. Wystarczyło, że wyobraził sobie coś odrobinę bardziej intensywnie, a stawało się rzeczywistością. Rodzice dziewczynki oraz ona sama zachowali się nietypowo i nie pozbyli się go. Traktowali go jak członka rodziny.

Niestety, mieszkańcy wsi nie mogli pogodzić się z faktem, że taki wybryk natury jest w pobliżu. Zapragnęli szybko pozbyć się niebezpieczeństwa, więc podłożyli ogień pod ich dom późną nocą. Tym razem było to tak niespodziewane, że rodzice Elaine zginęli. Starsza siostra zabrała swojego przyrodniego braciszka ze sobą daleko stąd. Nie mogła pogodzić się ze śmiercią matki i ojca, jednak nie potrafiła za to obwiniać Sure. On za to czuł się z tym źle. Chciał odwrócić to wszystko, jednak wtedy zdał sobie sprawy, że pewnych rzeczy nie da się już cofnąć. Tu właśnie odkrył ograniczenia swojej magii. Nie mógł wskrzesić zmarłych z powrotem do życia.

Rodzeństwo mając kilkanaście lat znalazło się w stolicy północnej części krainy Sirbo. W mieście Urbitis krążyło już wiele plotek na temat dziwnego dziecka, którego wioska musiała się pozbyć, aby żyć bezpiecznie. Ostrzegali innych dodając nawet jego dokładny opis zewnętrzny. Mówili, że był to wysoki i chudy jak szkapa młodzieniec. Miał średniej długości włosy, które z koloru przypominały smołę. Niestety, to wszystko dokładnie się zgadzało. Sura i Elaine nie mogli znaleźć żadnej pracy, gdyż nikt nie chciał ich przyjąć. Mocy chłopca także nie mogli użyć do zbudowania domu, ponieważ mieszkańcy miasta zapewne zrobiliby to samo, co wieśniacy z Dumos. Północ w tym czasie prowadziła  znowu wojny na dwóch frontach, więc nie opłacało się wychodzić z miasta ze względu na zbyt duże niebezpieczeństwo. Dlatego też oboje zostali  bezdomnymi.

Dzisiejszy dzień akurat nie różnił się specjalnie od poprzednich. W sam środek wiosny niebo było zachmurzone, ale słońce i tak dawało o sobie znać. Pot lał się z czoła.

- Dlaczego ja to robię? – zapytał samego siebie Sura, który tańczył razem z Elaine na samym środku chodnika.

Wiedział, że  ona ma do tego talent i uwielbia to robić. Wystarczy jej tylko trochę muzyki do tego, aby wstać i zacząć ruszać się w jej rytm. Potrzebowała jednak partnera. Dwudziestoletni już mężczyzna starał się ukrywać niezadowolenie. Ubrany w stary i podarty płaszcz niechętnie pokazywał się ludziom. Robił to jednak dla tej blondwłosej dziewczyny, która w tym momencie lśniła. Była w swoim żywiole wciągnięta całkowicie w swoje hobby. Nie mogła przestać, gdyż kochała to robić.

Ludzie mieli dzisiaj wolne od pracy, więc wychodzili razem z dziećmi na spacery. Przy okazji mieli okazję zobaczyć takie przedstawienia. Nie znali tożsamości głównych aktorów, ale zastanawiali się, dlaczego wyglądają na biednych skoro potrafią robić takie rzeczy.

Po skończeniu, Sura przypomniał sobie, że w sumie to jest jedyny sposób na zarobek, więc nie może się sprzeciwiać. W końcu Urbitis nie narzekało na biedę, a mieszkańcy nie byli skąpi. Zawsze wrzucili jakieś pieniądze do zniszczonego koszyka.

- A może bym tak użył swojej mocy i wyczarował po prostu pieniądze? Nie musielibyśmy tego robić – zaproponował i usiadł opierając się o ścianę ze zmęczenia.

- Nie ma mowy! – wyskoczyła Elaine. – To jest niemoralne. Powtarzałam ci to wiele razy. Na bogate życie trzeba sobie zapracować. Musimy dawać z siebie wszystko, aby w końcu nas uszanowali.

Mężczyzna podrapał się po swojej zarośniętej już twarzy i posmutniał. Na razie idzie im bardzo słabo, a to wszystko jego wina. Dziewczyna nie musiała przecież z nim siedzieć. Mogła zacząć nowe życie i nikt by jej za to nie winił. Przecież ludzie brzydzą się jego, a nie jej.

- Ehhh! – westchnął i spojrzał na nią.

Mimo znoszonych ubrań, robiła wrażenie. Zawsze piękna i zarazem taka silna. Akurat zawiał wiatr, w którego rytm zaczęły ruszać się jej długie, jasne włosy. Sura zapatrzył się na nią, a ona odwróciła się w jego stronę.

- Nie martw się! – rzekła natychmiast. – Jeszcze udowodnię ci, że można coś zmienić.

Młodzieniec nie odpowiedział. Spojrzał tylko w górę i wziął głęboki oddech. Elaine przysiadła obok niego i położyła głowę na ramieniu. Ona także była zmęczona tym długim i wyczerpującym tańcem. Musiała odpocząć.

W tym momencie Sura przyglądał się jak czas mija w mieście. Widział różnych ludzi. Szczęśliwych, smutnych, spełnionych, a nawet podekscytowanych. Miał wrażenie, że w porównaniu do nich jest pustą skorupą, która nie potrafi wyrażać emocji. Ostatnio to nawet wyraz twarzy mu się nie zmienia. Próbuje wywołać w sercu jakiś ból dotyczący śmierci rodziców przyrodniej siostry, ale nie potrafi. Nie jest w stanie przypomnieć sobie także, skąd pochodzi.

- Znowu rozpamiętujesz przeszłość? – zapytała go nagle. – Nie martw się tym! Nie zostawię cię! Obiecuję!

Te słowa dodały mu otuchy. Oboje tak sobie siedzieli dopóki mała dziewczynka nie przewróciła się na ziemię przed nimi. Zaczęła od razu płakać. Na oko Sury miała pięć lat. Natychmiast do niej podbiegł. Zobaczył, że zdarła sobie kolano, więc szybko zareagował. Nagle w jego prawej dłoni pojawił się bandaż, a w lewej coś do odkażania ran. W mgnieniu oka opatrzył nogę dziecka. Spod brązowych loczków dziewczynki zniknęły łzy i pojawił się sympatyczny uśmiech.

- Dzię... dzię... dziękuję! – wydukała w końcu.

Niestety, chwila nadziei dla mężczyzny skończyła się już po krótkiej chwili. Podeszła do nich jej matka, która zabrała swoją córkę.

- Nie zbliżaj się do tego wybryku natury! – krzyczała.

Elaine próbowała ją uspokoić, jednak bez skutku. Ona też miała pod górkę, gdyż z własnej woli zadawała się z Surą. Mimo tego, nie przejmowała się specjalnie.

- Przynajmniej kontrolujesz już swoje moce – klepnęła go w plecy uradowana.

Młodzieńcowi nie było do śmiechu, ale czuł ulgę, że skończyło się tylko na wyzwiskach. Po tym zdarzeniu, oboje ruszyli wydać zarobione dzisiaj pieniądze. Nie było tego dużo, ale zawsze starczało im na suchy chleb i trochę wody. Od czasu do czasu udało się zjeść nawet jakieś mięso z wyższej półki, więc chociaż potrzeby głodu mogły zostać zaspokojone w miarę przyzwoity sposób. Resztę dnia spędzili w swojej kryjówce, w której urządzili sobie małe mieszkanko. Mieli za mało miejsca, ale postawili sobie materace do spania. Sami na nie zapracowali. W końcu Elaine nie chciała wykorzystywać do tego mocy Sury. Pragnęła, aby na wszystko nazbierali samodzielnie. To był według niej jedyny sposób na godne i bogate życie. Dlatego też doskonaliła się w swoim fachu cały czas. Na całe szczęście kochała to robić.

Następnego dnia wydarzyło się coś dziwnego. Podczas odgrywania nowego układu, ktoś elegancko ubrany podszedł bliżej. Sura spojrzał na mężczyznę, który wyglądał bardzo bogato. Dokładnie ogolony i przycięty człowiek miał na sobie czarne spodnie i marynarkę przysłaniającą delikatnie białą koszule. Widział talent Elaine i chciał jej coś zaproponować. Okazało się, że jest to możliwość pracy i dużego zarobku. Był jednak jeden haczyk. Blondwłosa dziewczyna musiała zostawić swojego brata. Nie chciała tego zrobić, więc odrzuciła propozycję.

Sura nie mógł tego znieść. Na jego oczach jej ogromny potencjał marnował się. Postanowił opuścić to miejsce. Pragnął dać szansę swojej przyrodniej siostrze na lepsze życie. Dlatego też przed wschodem słońca uciekł.

Elaine szukała go długo. Jednak nie mogła wygrać z jego umiejętnościami, które pozwalały mu na lepszy kamuflaż. W końcu zdecydowała się na przyjęcie propozycji.

Przez następne miesiące młodzieniec błąkał się bez celu. Zastanawiał się w tym czasie, czy podjął dobrą decyzję. Mógł przecież dalej prowadzić życie osiadłego bezdomnego. Przynajmniej nie był wtedy samotny.

Pewnego zimowego dnia przesiadywał w małej wiosce na północy krainy Sirbo. Pora roku nie dawała mu w kość, ponieważ tworzył sobie ciepłe ubrania używając swojej mocy. Elaine nie przebywała już z nim, więc mógł robić to, czego ona nie lubiła. Na froncie wszystkie strony podobno pozostawały bez rozstrzygnięcia. Sura jednak nie przejmował się tym. Nie interesowały go takie rzeczy. Bardziej ciekawiło go, co teraz dzieje się z jego przyrodnią siostrą. Miał szczęście, ponieważ dzisiaj spotkała go niespodzianka. Przechodząc koło jednego z barów zauważył reklamę z napisem „Tylko dzisiaj! Cudowna, piękna i młoda Elaine ze swoim nowym układem wystąpi w naszym lokalu. Zapraszamy wszystkich! Wstęp wolny". Mężczyzna został bez żadnych problemów wpuszczony, ponieważ swoją starą, znoszoną i brudną odzież zamienił na schludny strój. Widok normalnego odzienia sprawiał zupełnie inne wrażenie. Zwłaszcza, że tutaj ludzie mogli już o nim usłyszeć. Plotki roznosiły się bardzo szybko.

W środku pomieszczenie prezentowało się dość nietypowo jak na biedniejszą wieś. W końcu wszystko musiało tu być niedawno remontowane, a scena przygotowana specjalnie pod występy posiadała idealne oświetlenie, które zostało stworzone wykorzystując odpowiednie ułożenie okien. Ten kto to wymyślił, był naprawdę geniuszem. Niestety, kosztowało to podobno bardzo dużo pieniędzy.

Oprócz miejsca dla dzisiejszego głównego punktu programu, został jeszcze oddzielony obszar widowni. Wskazywało na to podwyższenie, na które padało najwięcej światła. Dla gości przygotowano stoliki z siedzeniami, a każdy spragniony mógł podejść do barku, gdzie podobno sprzedawano najlepsze trunki w okolicy.

Sura z przyzwyczajenia nie był pewny, czy może wejść. Dlatego też stąpał po gładkiej, drewnianej i błyszczącej wykładzinie dość powoli. Na szczęście, nikt nawet nie zwrócił na niego uwagi. Wszyscy po prostu zajmowali się swoimi sprawami. Rozmawiali między sobą, pili lub czytali coś w oczekiwaniu na gwiazdę wieczoru. Mężczyzna postanowił wziąć z nich przykład, więc przysiadł samotnie blisko sceny. Ściany były w jasnym kolorze i raziły go w oczy. Musiał jednak wytrzymać. Pierwszy raz od dawna miał okazję ponownie ujrzeć swoją siostrę.

W końcu zaczęło się. Po stopniach wchodziła kobieta o włosach jasnych niczym słońce. Młodzieniec nie miał wątpliwości. Ten widok dobrze pamiętał. Elaine wyróżniała się nim, jednak zawsze nosiła na sobie zniszczony płaszcz. Tym razem było inaczej. Miała na sobie krótką, białą sukienkę, która zaczynała się od piersi, a kończyła już przy kolanach. Na nogach nosiła buty z wysokimi obcasami prezentujące każdy detal jej stóp. Uszy zdobiły kolczyki sięgające ramion.

Sura nigdy nie widział tej dziewczyny w takiej postaci. Ujrzał w tym momencie zupełnie inną osobę. Tylko włosy pozostały podobne.

Muzyka zaczęła grać, a aktorka na scenie stała się z nią jednym. Ruszyła w rytm. Zsynchronizowała kroki i tupnęła nóżką w ziemie. Była niesamowita jak zawsze. W swoim żywiole błyszczała. Lśniła niczym jedna gwiazda na pustym, ciemnym niebie. Wykonywała wiele ruchów, których jej brat jeszcze nie widział. Kręciła się, robiła piruety, a od czasu do czasu podskakiwała, aby nadać dynamiki w układzie tanecznym. Zatopiła się całkowicie, oderwała od rzeczywistości sprawiając, że inni zrobili dokładnie to samo. Patrzyli nią z podziwem i szokiem zapominając o swoich codziennych problemach. Nikt nie zdawał sobie sprawy, że istnieje ktoś z takim talentem.

W pewnym momencie Elaine przy obrocie zauważyła kątem oka wysokiego bruneta siedzącego na uboczu, ale całkiem blisko sceny. Mimo wcześniejszego zarostu, rozpoznała tą osobę. Wysoki brunet nie rzucał się teraz w oczy, ale ona wiedziała o nim wszystko. Nie było mowy o pomyłce.

Nie przerywała występu. Zdawała sobie sprawę, że nie może zbliżać się do nikogo, ponieważ zabronili jej tego. Sura miał na dodatek miano osoby niebezpiecznej. Spotkanie z nim mogłoby zakończyć jej nadzieje na spełnienie marzeń. Jednak ona wiedziała, że dostała pomoc od niego kilka miesięcy temu, więc pragnęła się odwdzięczyć. Mogła to zrobić tylko teraz. Dlatego też przemieściła się tanecznym krokiem w tamtą stronę.

Nagle coś dziwnego się stało. Młodzieniec przewidział, co się stanie. Wstał od razu, a gdy dziewczyna znalazła się bliżej, wykonał znaczący gest ręką. Ona złapała go za nią i wróciła z powrotem na scenę.

Ludzie zdziwili się. Człowiek, którego kobieta zabrała ze sobą, nie odstępował od niej jeśli chodzi o rytm. Wyglądało to tak, jakby robił to z nią już wiele razy. Zszokowani, wpatrywali się dalej.

Sam główny bohater nie mógł uwierzyć w to, co się dzieje. Nie wiedział, skąd w jego głowie pojawiła się myśl, że blondwłosa dziewczyna podejdzie i zabierze go na parkiet. Teraz jednak musiał zająć się czymś innym. Zdawał sobie sprawę, że Elaine może mieć kłopoty z tego powodu. Próbował się wyrwać, a ona mu nie pozwalała. Na jej twarzy widniał uśmiech, a w jej zachowaniu wyczuwało się klasę i grację. W pewnym momencie zbliżyła się do niego i szepnęła do ucha „Wojna trwa, giną ludzie! Weź sprawy w swoje ręce!". Po tym, zrobiła z nim jeszcze kilka obrotów i posadziła z powrotem na miejsce.

W mgnieniu oka znalazła się ma samym środeczku wytyczonego jej podwyższenia i ukłoniła się jednocześnie z ostatnim dźwiękiem przygrywanej, na wielu instrumentach, muzyki.

- Brawo! – rozległ się hałas na całej sali.

W tym samym czasie Sura wychodził już na zewnątrz. Uważał, że nie może zabawić tu dłużej, gdyż może przynieść to same kłopoty. Udał się w swoją stronę z niewiadomymi, które przyniósł mu dzisiejszy dzień.

Następnego poranka, po nocy spędzonej na ławce, znalazł koło siebie mały, zapisany świstek papieru. Od razu zauważył, że jest to list, więc wziął się za czytanie.

Nie wierzył w to, co widzi. Przed oczyma miał wiadomość od swojej matki. Dowiedział się z niej, że tak naprawdę pochodzi ze wschodniej części krainy Sirbo. Jego rodzina mieszkała na nizinach, czyli była po stronie stronnictwa Sempart, które rozsławiło się dzięki swojej charakterystycznej, ograniczonej mocy materializowania wyobrażonych sobie rzeczy. Dodatkowo, okazało się, że jego rodzicielka pochodziła od rodziców dwóch różnych klanów. Jej ojciec należał do Sentom, więc posiadała także umiejętność przewidywania przyszłości. Najpierw uciekła przed strasznym losem ze swojego domu, a później dopuściła  się czegoś niegodziwego. Uczeni zawsze uważali, że życie powinno powstawać naturalnie, lecz ona nie przejęła się tym i  używając nauk zawartych w antycznych inskrypcjach, stworzyła dziecko. Był to chłopiec, którego nazwała Sura. Imię to oznaczało „wyobrażenie" lub „kształt". Mężczyzna w przeszłości nie przepadał za nim. Jako obiekt drwin, często spotykał się z wyśmiewaniem. Młodzi chłopcy mówili, że to brzmi damsko, ponieważ kończy się na „a". Teraz jednak mógł zrozumieć intencje. Następną czynnością matki było połączenie dwóch mocy swoich rodziców. Sprawiła w ten sposób, że ten właśnie list został wysłany w przyszłość. Po tym zdarzeniu, musiała zginąć z rąk Sentom. Wynikało to z przedstawionych faktów.

Osoba, która dowiedziała się właśnie, że jej matka nie żyje, nawet nie wzruszyła się. Mężczyzna porzucił swoje człowieczeństwo już bardzo dawno temu, aby móc panować nad swoimi zdolnościami. Tym razem dowiedział się nawet, że nie zasługuje na to, żeby móc go nazywać istotą żywą. W końcu został tylko wymyślony przez kogoś innego. Przynajmniej jego wiedza na temat tego wszystkiego wzrosła. Już domyślał się, dlaczego przewidział, że Elaine będzie chciała z nim tańczyć w tym barze. Po prostu tkwiły w nim prawdopodobnie pokłady przewidywania przyszłości. Być może głęboko ukryte, więc nigdy więcej pewnie się nie przebudzą. Dodatkowo, okazuje się, że można przekroczyć granice materializowania w tej antycznej mocy. Wystarczy do tego odpowiednia wiedza i inskrypcje. Niestety, bohater nie posiadał żadnej z tych rzeczy. Do wszystkiego musiał dojść samemu.

Sura nie myślał długo nad wydarzeniami z niedalekiej przeszłości. Po prostu postanowił wziąć pod uwagę słowa swojej przyrodniej siostry, które brzmiały „„Wojna trwa, giną ludzie! Weź sprawy w swoje ręce!". Dlatego też udał się natychmiast do najbliższego miejsca szkolącego ludzi przystępujących do wojska.

Dzięki życzliwej pomocy mieszkańców północnej części krainy Sirbo, młodzieniec szybko znalazł się w takiej okolicy. Od razu w oczy rzucił mu się ogromny budynek główny, który nad drzwiami wejściowymi miał pomalowaną czerwoną flagę z mieczem i innymi broniami białymi. Bez problemów załatwił wszystkie sprawy związane z przyjęciem. Okazało się, że został bardzo ciepło i miło przyjęty. Dostał swój własny pokój w ośrodku szkolenia oraz specjalny ubiór przeznaczony dla członków szkoły rekrutów. Sura postanowił od początku do końca nie ujawniać swojej mocy. Chciał działać zgodnie z wolą Elaine. Dlatego tez na wszystko musiał sam sobie zapracować. Bez żadnych dodatkowych pomocy.

Od następnego tygodnia rozpoczęły się jego zajęcia. Przypasował swoim wzrostem do innych, więc nie miał problemów z aklimatyzacją. Niestety, wciąż śmiano się z jego imienia, jednak tym razem nie przejmował się już. Zdawał sobie sprawę z jego znaczenia. Wiedział też, że jeszcze kiedyś będzie wzbudzało szacunek i miłe wspomnienia. Dlatego też postanowił dawać z siebie wszystko podczas zajęć.

Najpierw eksperci postanowili nad nim trochę popracować. Rozkazali codzienne treningi wytrzymałościowe i siłowe. Bieganie po poligonie oraz podnoszenie ciężarów stało się dla niego chlebem powszednim. Z każdym dniem polepszał się dzięki swojej własnej woli. Nie oszukiwał, tylko doskonalił się na własną rękę. Zajęło mu to ponad rok, ale dzięki temu mógł przejść od razu do ćwiczeń zręcznościowych i tych bardziej przydatnych w boju. Do zajęć dołożono mu aktywność związaną z koordynacją i szybkością. To te aspekty miały zaważyć o wynikach jego konfrontacji w przyszłości, ponieważ kluczem jest nie dać się trafić. W ten sposób nawet nie zauważył jak minął kolejny rok ciężkiej pracy w tym miejscu. Nigdy jeszcze nie widział siebie w takiej dobrej formie. Mógł czuć zadowolenie. Na razie żyło mu się wspaniale. Ludzie nie rozpoznali jego tożsamości, więc pierwszy raz posiadał jakiś znajomych. Koledzy z ośrodka szanowali, a nawet podziwiali go za determinacje. Dodatkowo, podawali tutaj normalne posiłki. Niegdyś rutyną było dla niego jedzenie tylko chleba, który popijał zwykłą wodą. Dlatego też stało się to przyjemną odmianą.

Zostało już tylko czekać na ostatni etap przygotowań do pierwszego wyjścia na front. Trening używania broni przebiegał na różne sposoby. W głównej mierze skupiał się na broni białej ze względu na preferencje nacji Menoli. Miecze, topory, młoty i sztylety stały się z nim jednością. Mentalność ludzi wokół wprawiła go w trans, w którym opanował te narzędzia walki do perfekcji. Na tym jednak nie kończyło się to wszystko. W końcu wojny nie dało się wygrać używając tylko jednego rodzaju oręża, więc należało jeszcze zaliczyć trochę treningów z łukami, tarczami oraz machinami oblężniczymi.

Pewnego dnia Sura udał się na wykład, który miał w prosty sposób wyjaśnić rekrutom sposób na idealne użycie katapulty, aby móc zniszczyć gruby mur. Tym razem mężczyzna usiadł dość dla siebie nietypowo, gdyż koło nieznajomego z ośrodka szkoleniowego. Ubrany w mundur przebywał na sali. Nie potrafił przez pewien czas przełamać krępującej ciszy. Chciał pierwszy wyciągnąć prawą dłoń, aby zdobyć nowego znajomego, ale nie wiedział od czego zacząć.

- Nazywam się...

- Znam cię! – przerwał mu osobnik, kiedy ten już zdobył się na trochę odwagi. – Ty jesteś ten sławny Sura, który tak szybko zaaklimatyzował się tutaj. Podobno od początku błyskawicznie robisz postępy. Wszyscy cię chwalą i uwielbiają. O czymś zapomniałem?

Zakłopotany nie wiedział, co mu odpowiedzieć. Zdał sobie sprawę, że tak w sumie wszystko to prawda. Chciał jednak dowiedzieć się o co mu chodzi. Dlatego postanowił rozluźnić trochę atmosferę.

- Jak masz na imię? – zadał dość niespodziewanie pytanie.

- Tacy jak ty umierają pierwsi na froncie! – odrzekł wkurzony. – Tam wystarczy jeden błąd i po tobie. To, że nie jestem tak popularny jak ty, nie znaczy, że nie mogę czegoś osiągnąć w przyszłości. Rozumiesz?!

Sura zdał sobie sprawę, o co może mu chodzić. Człowiek koło niego siedzący po prostu kiepsko znosił swoją nieudolność, brak akceptacji i umiejętności. Skądś znał już taką sytuację, więc wiedział, jak na to zaradzić. Dlatego zapytał raz jeszcze.

- Jak masz na imię? – spojrzał na niego poważnym wzrokiem. – Może potrenujemy razem? – dodał.

Chłopak nie mógł uwierzyć. Czy on w ogóle go słuchał? Przecież wytłumaczył mu wszystko. W pewien sposób był  dla niego niemiły, a on chce mu pomóc. Łzy zaczęły płynąć mu do oczu ze wzruszenia.

- Mario...Mario to moje imię.

Okazało się, że jest bardzo w porządku osobą. Po prostu dręczył go ten sam problem, co Sure. Ten postanowił zachować się adekwatnie do Elaine. Jej dobroć zawsze na niego działała. Robił wszystko w taki sposób, aby i ona mogła być z tego zadowolona.

Przez następne miesiące młodzi mężczyźni trenowali wspólnie. Mario był bardzo krótko ściętym brunetem. Jego włosy ledwo wystawały z głowy. Tak jak na przyszłego żołnierza przystało, nie odstępował wytrzymałościowo od innych. Miał braki jedynie w technikach walki, które próbował doskonalić. Okazało się, że jednak za mało to robił. Nie zdawał sobie sprawy, że Sura osiągnął to wszystko dzięki ciężkiej pracy. Dopiero po czasie zdołał to zauważyć. Postanowił zrobić to samo. Poświęcił się szalenie trudowi z jakim są związane te ćwiczenia. Szło mu coraz lepiej, ponieważ miał bardzo dobrego nauczyciela, z którym w końcu się zaprzyjaźnił całkowicie przez przypadek.

Oboje spędzali razem dużo czasu. Jedli, trenowali, a czasami nawet wychodzili gdzieś wspólnie. Wysoki brunet zdał sobie sprawy, że pierwszy raz koleguje się z kimś z jego własnej inicjatywy. Do tego czasu jedyną osobą, z którą dużo rozmawiał, była Elaine. Blondwłosej dziewczyny tutaj nie ma, więc musiał otworzyć czasami do kogoś usta. Opowiedział swoją częściową historię Mario, ale nie wspomniał o pochodzeniu i ukrytych zdolnościach. Wolał je pozostawić w tajemnicy.

W ten oto sposób Sura dotrwał do końca całego szkolenia. Cały jego rocznik  został przeniesiony do stolicy Menoli, czyli Urbitis. Mężczyzna dawno tu nie był. Spędził tu wiele lat jako bezdomny. Pamięta jeszcze ten miejski zapach unoszący się w powietrzu oraz ludzi przemierzających ulice. Rozpoznawał nawet dzieci, które zdążyły już urosnąć, a jeszcze całkiem niedawno biegały i bawiły się na dworze.

Tydzień spędzony w głównej siedzibie wojska północy nie różnił się specjalnie od innych. W sumie wszystko polegało na tym samym. Spanie, jedzenie, ćwiczenie i przygotowanie do opuszczenia państwa. Sura miał pierwszy raz wziąć udział w jakieś bitwie. Nie pokazywał jednak po sobie zdenerwowania. Z Mario działo się dokładnie odwrotnie. Chwilami cały się trząsł. Nie potrafił sobie poradzić z emocjami, które go przytłaczały. Zmaganie się z nimi sprawiało mu duży problem.

- Pamiętasz ten moment w którym się poznaliśmy? – zapytał w dniu zbiórki pod bramą główną Urbitis.

- Tak – odpowiedział szorstko nie pokazując entuzjazmu.

- Tak się zastanawiam od tamtego czasu – dodał. – Jak ty to robisz, że jesteś taki silny i nic cię nie rusza? Nawet nie widzę u ciebie stresu.

- Już ci mówiłem – odpowiedział. – Tyle się wydarzyło w moim życiu, że takie rzeczy nie robią na mnie żadnego wrażenia.

Sura skłamał odrobinę, ponieważ to wszystko jest po to, aby mógł bez problemów kontrolować swoją moc. Nie chciał jej dalej ujawnić, więc musiał się odpowiednio zachowywać.

- Bo wiesz... - przełknął głośno ślinę. – Oskarżyłem cię tamtego dnia o wywyższanie się, a sam wymądrzałem się na lewo i prawo. Mówiłem, że tacy ludzie umierają jako pierwsi i teraz boję się. Przez to wszystko moje słowa mogą stać się rzeczywistością i sam polegnę od razu. Nie po to przecież tyle się starałem.

Wysoki brunet nie odpowiedział. Ubierał swoją lekką zbroję, która otrzymał na czas ekspedycji. Mario robił przez jakiś czas to samo jednak w końcu nie wytrzymał.

- Szlag! – krzyknął i uderzył pięścią w ścianę. – Dlaczego nie mogę być taki jak ty? Opanowany i odważny. Zapewne urodzony bohater.

- Nie chciałbyś być taki jak ja! – podszedł do niego i klepnął go z tyłu głowy. – Porzucenie wszelkich emocji jest straszne. Nikt nie może tego robić, gdyż porzuca w ten sposób swoje człowieczeństwo.

Mario spojrzał na niego dość dziwnie. Dlaczego on to robi? Pytał samego siebie. Jaki ma w tym wszystkim cel? Czy coś ukrywa? Długo nad tym rozmyślał, ale w końcu zdał sobie sprawę, że oboje traktują siebie jak przyjaciół, więc nie mogą okłamywać się nawzajem.

- Musisz po prostu trochę się uspokoić – powiedział coś w końcu Sura. – Strach jest normalną rzeczą, ale my idziemy tam przecież, żeby przeżyć i wygrać. Taki jest w końcu nasz cel.

Nareszcie się udało. Z mężczyzny zeszło ciśnienie. Oddech stał się wolniejszy i wszystko wróciło do normy. Oboje mogli udać się na zbiórkę.

Licząca wiele setek armia ruszyła w kierunku południa w celu zaatakowania jednego z miast narodu Liratsu. Podróż trwała kilkanaście dni, ponieważ bardzo duża część tego zbiorowiska składała się z piechoty. Sura widział przez większość tego czasu tylko inne osoby identycznie ubrane oraz czerwoną flagę, która była niesiona na samym czele. On sam nosił ze sobą długi miecz, ponieważ miał do tego odpowiedni wzrost i siłę. Lata ćwiczeń pokazały także, że dobrze się nim posługuje.

Niestety, podczas drogi złapały go wątpliwości. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, ale będzie musiał zabijać ludzi. Czy to słuszne? Czy poradzi sobie? A co z Mario i innymi? Pytał samego siebie.

W końcu dotarli do lasu znajdującego się nieopodal celu wyprawy. Przybyli, aby zdobyć miasto Artis. Ta miejscowość słynęła z wysoko rozwiniętego handlu, ale słabego wojska. Ze względu jednak na to, że położona jest blisko granicy państwa, inni starają się wysyłać wsparcie. Tak samo było i teraz. Szpiedzy zdążyli już przekazać najważniejsze informacje. Plan został objaśniony. Południowcy charakteryzowali się wysoko rozwiniętymi umiejętnościami strzeleckimi. Dlatego też postanowiono zaatakować z zaskoczenia. Tylko tak można wygrać pojedynek broni białej z dystansową

Akcja zaczęła się w nocy. Ukryci zabójcy dużo wcześniej dostali się do środka, aby rozlokować się odpowiednio i poczekać na sygnał. Nagle głównodowodzący wydał rozkaz wystrzelenia pocisku z katapulty ukrytej  w lesie. W mgnieniu oka ogromny kamień wylądował na samym środku miasta. Dało się usłyszeć stamtąd dobiegający krzyk i rozpacz. W ten czas wszyscy strażnicy pełniący nocną wartę zostali brutalnie zamordowani przez skrytobójców.

Sura był w szoku. W końcu plan zakładał tylko przejęcie miasta. Przecież wystarczyło schwytać i związać przeciwników. Nawet niepotrzebnie został użyty ciężki pocisk, który wywołał tylko zniszczenia i śmierć. Mężczyzna dopiero teraz poznawał znaczenie słowa „wojna". Plotki głosiły, że bitwy w krainie Sirbo są bardzo brutalne i bezlitosne, ale nie myślał, że aż tak. Później działo się tylko gorzej. Po wejściu do środka rozpoczęła się rzeźnia. Kompani z armii likwidowali wszystko, co się ruszało. Nawet tych niewinnych nie pozostawiali przy życiu. W ten sposób nie zostało w tym miejscu nic. Tylko krew i pozostałości po budynkach.

Następny dzień żołnierze spędzili na odpoczynku. Należało uczcić zwycięstwo. Armia nie poniosła strat, co napawało jeszcze bardziej wszystkich. Jedynie Sura siedział obojętnie i rozmyślał. Na szczęście, nie pozbawił nikogo życia wczoraj w nocy. Zastanawiał się, o co w tym wszystkim chodzi. Co miała na myśli Elaine wysyłając go tutaj? W jaki sposób on ma niby pomóc na froncie jeśli boi się zabić drugiego człowieka?

Z drugiej strony męczyło go coś jeszcze. W liście od matki było napisane, że klan Sentom użył swojej mocy i wybił cały Sempart. Niby wschód skupia się tylko na wojnie domowej między tymi dwoma wspólnotami, ale powinni szukać także jego. Z tego powodu przez chwilę poczuł się pusty. Tak jakby w ogóle nie istniał. W końcu na razie ich nie napotkali.

Na razie jednak musiał zostawić wszystkie te niewiadome. Teraz należało zająć się sprawą, która nie może tak zostać rozwiązana. Wojna nie mogła przynosić takiej ilości ofiar. Ludzkie życie trzeba chronić, a nie zabierać.

Po raz kolejny Sura popisał się stanowczością. Podszedł do Mario i spytał, gdzie znajduje się teraz głównodowodzący. Przyjaciel wskazał drogę, ale był lekko zdziwiony. Przecież wszystko poszło zgodnie z planem, więc nie widział powodów do żadnych skarg, czy pretensji.

Wysoki brunet wszedł do namiotu generała. Ujrzał przed sobą osobę, która wyglądała jakby przeżyła już wiele bitew. Facet w średnim wieku miał siwą brodę i łysą głowę. Na jego ciele widoczne były blizny i rany wojenne.

Krótko spróbował wytłumaczyć przełożonemu, jak powinni poprowadzić ekspedycję, aby zakończyć ten okres pokojem z nacją Liratsu. Sam nie zdawał sobie sprawy, że posiada wiedzę na temat tego wszystkiego. Zapewne miało to związek z jego nową mocą, którą odziedziczył po matce.

Niestety, dużej ilości argumenty nie przyniosły żadnego efektu. Głównodowodzący tylko wyśmiał żołnierza i rozkazał mu opuścić jego namiot. Sura musiał wymyślić coś, co mogło zachęcić całą nację do zmiany polityki prowadzenia wojen. Na razie zostało tylko czekać na rozwój wydarzeń.

Następnym celem ekspedycji stało się miasto położone dużo bliżej centrum południowego państwa. To było nie do pomyślenia. Przecież ten szalony pomysł musiał skończyć się klęską.

Po drodze jednak spotkała ich niespodzianka. Głowa nacji Liratsu szybko zareagowała po utracie Artis. Wysłała liczne wojska w celu wyeliminowania przeciwnika. Generał brał pod uwagę taką sytuację. Dlatego też przed tą wyprawą rozkazał każdemu zabrać ze sobą małe, nieciężkie tarcze, które zostały przygotowane specjalnie na południowców.

Zza niebieskiej flagi ruszyła salwa kilkuset strzał. Czerwoni dostali szybko rozkaz wykonania planu awaryjnego. Każdy uniósł swoją osłonę. Dzięki temu zginęły tylko najsłabsze ogniwa. Reszta biegła już w stronę przeciwnika. Między nimi oczywiście Sura. Zauważył on, że Mario jest po ostatnim razie strasznie żądny dalszemu przelewowi krwi. Mężczyzna zobaczył obraz rzezi, która miał okazję ujrzeć podczas zdobywania miejscowości kupieckiej. Nie chciał dopuścić do powtórki, więc zapragnął zatrzymać to wszystko.

- Nie! – krzyknął głośno i wyraźnie.

Był to tylko cichy jęk wśród okrzyku wojowników idących na śmierć lub po zwycięstwo. Jednak wystarczyło to do reakcji ukrytej mocy. Nagle między obiema armiami pojawiła się niewidzialna ściana, w którą uderzyła czołówka zbiorowiska.

- Co się stało? – pytali zebrani.

Z grupy czerwonych wyszedł jeden człowiek, który zdjął hełm z głowy i objaśnił jasno.

- Nie będzie więcej przelewania krwi! Ja na to nie pozwolę!

Między stronami nadal stał mur nie do przejścia. Wśród żołnierzy dało się usłyszeć

szepty.

- Skądś znam tą moc.

- Czy to nie przypadkiem klan Sempart?

- Przecież oni podobno zostali wybici.

Sura zdał sobie sprawę, że jego moc wzrosła. Niestety, ujawnił przez to swoją tożsamość. Nie miał jednak wyboru. Sytuacja wymagała działania.

Głównodowodzący czerwonych wstał i zaczął biec w stronę bruneta. Nie poczuł strachu, więc ruszył z chęcią zabicia go. W końcu w Sorbi nie przerywa się takich bitew. Został szybko zatrzymany, gdyż wokół niego pojawił się ogień stworzony przez wyobraźnie Sury.

- Jestem po waszej stronie! – rzekł głośno. – Pragnę jednak byśmy spróbowali nowego sposobu na zakończenie konfliktów w krainie.

Żołnierze nie mieli wyboru. Człowiek posiadający antyczną moc mógł bez problemu zabić wszystkich tu zebranych. Niebiescy także zostali zmuszeni do przystanięcia na przydzielone warunki.

Wszyscy ruszyli w stronę stolicy nacji Liratsu. Miasto nazywało się Sedem. Było dość sporawe i liczne. Ku zdziwieniu mieszkańców do środka weszły dwie armie otoczone nietykalnymi barierami. Dzięki temu czerwoni przeszli bez ran. Strzały odbijały się od nich sprawiając, że przeżyli niemożliwe do przeżycia wrażenia. Sura spotkał się szybko z władcą i wyjaśnił mu wszystko. Próbował proponować różne udogodnienia w postaci wymiany szkoleniowej umiejętności. Strzelcy nauczyliby się walczyć mieczem, a szermierze poznaliby możliwości prawidłowego posługiwania się łukiem. Król nie przystanął na to niestety. Dla Sury nie był to problem. Dał szybki pokaz swoich mocy. Las znajdujący się na widoku zniknął z powierzchni ziemi. Teraz rozmówca zmienił zdanie. Przyjął natychmiast propozycje, której nie mógł odrzucić. Groźba zniszczenia wszystkiego podziałała na niego od razu.

Wysoki brunet załatwił tą sprawę pomyślnie. Od tej pory nacja Menoli i Liratsu były związane pierwszą w historii współpracą.

Następnym celem stał się zachód. Klan Dencis specjalizował się w machinach oblężniczych i dobrej obronie. Dla umiejętności Sempart nie sprawiało to utrudnień. Połączona armia niebieskich i czerwonych ruszyła na zielonych. Przedzierali się powoli, ale skuteczne, a także bez żadnych ofiar. Sura zadbał o wszystko. Zależało mu na ludzkich życiach.  Niszczył następne bramy chroniąc przy tym swój oddział, a jednocześnie przeciwników. W końcu dotarli do miejscowości Fensus, gdzie przesiadywała głowa tego państwa. Doszły do niej pogłoski na temat tego, co stało się na południu. Była to tym razem kobieta, która przemyślała wszystko jeszcze przed przybyciem ekspedycji. Zgodziła się na wymianę szkoleniową, ale zapragnęła jeszcze rozwinięcia handlu i turystyki na obszarach obcych. Trzy strony Sirbo wyraziły wspólną zgodę. W ten sposób do brygady pokojowej dołączył Dencis.

Poszło zbyt łatwo. Tak jakby przeznaczone było Surze prowadzić ludzkość w celu zakończenia wojen w krainie. Każdy się zgadzał, a mężczyzna widział coraz nowsze fakty w swojej głowie. Domyślał się, że jego druga moc powoli przebudza się i sadzi już swoje ziarna. Po prostu robił to, co przyszło mu do głowy. Zdał sobie sprawę, że gdyby wspólnota Sentom nie traciła czasu na Sempart, to już dawno temu zdominowałaby wszystkich. Mogłaby nawet wyjść gdzieś dalej. Poza obszar krainy.

Ostatnim kierunkiem został już tylko wschód. Tym razem potrójne połączenie królestw dawało mechanizm doskonały w armii. Perfekcja w broni białej, strzelniczej oraz oblężniczej zwiększała ich szansę o wiele bardziej.

Sura chciał ruszać do stolicy, aby zakończyć już to wszystko. Jakaś siła wyższa pokierowała go najpierw do jakieś dziwnej kryjówki na terenie nizin. Mężczyzna zostawił armię na postój i udał się na chwilę w swoją stronę. Natrafił na ciemną jaskinię. Wydawała się niebezpieczna, ale brunet wszedł do środka. Zmaterializował kulę światła i ruszył przed siebie. Na razie widać było tylko korytarz, który nie miał końca. Na szczęście, droga nie rozgałęziała się. W końcu doprowadziła zainteresowanego do celu. Kryła pomieszczenie, w którym znajdowały się same zakurzone książki leżące na półkach. W centrum stał stół z papierami. Okazało się, że to wszystko są kopie inskrypcji jego klanu.

- Kto to mógł zrobić? – zapytał samego siebie.

Nie kto inny, jak jego własna matka. Domyślił się, ponieważ pisma z nim związane leżały na wierzchu. Ta kobieta musiała być geniuszem skoro to wszystko spisała ponownie i to w tak krótkim czasie. Sura musiał się spieszyć, więc zapoznał się z tym, co miał przed oczyma. Dowiedział się, że ta moc wcale nie umożliwia stworzenie człowieka. Jest to tylko opcja wykreowania manekina, do którego można przelać swoją własną wolę. W tej sytuacji lalka żyje tylko do momentu aż określony cel zostanie spełniony.

Sura zrozumiał całą sytuację. Ze swoim pochodzeniem pogodził się już dawno temu, więc pozostała mu tylko jedna rzecz. W końcu znalazł informację o małym warunku związanym z umiejętnością Sentom. Okazuje się, że można w niej określić tylko zachowanie innych ludzi.

Mężczyzna wybiegł z jaskini, którą przed chwilą zostawił w płomieniach. W tej sytuacji czuł akurat własną decyzję. Nie chciał, aby ktoś w przyszłości cierpiał z powodu wiedzy tu pozostałej.

W ten czas wydarzyło się coś niespodziewanego. Okazało się, że wschodnie królestwa połączyły swoje siły i zaatakowały zjednoczone wspólnoty. Armie Menoli, Liratsu i Dencis stawiały na obronę. Sura zdążył przelać w nich prawidłowe postępowanie. Ten wykorzystał szybko okazję i oddzielił silnym podmuchem wiatru wrogie strony.

Posiadacze mocy przewidywania przyszłości byli zdziwieni. Przecież wszyscy z antyczną siłą mieli zostać wyeliminowani, więc skąd tu się wziął ten człowiek. Pomyśleli, że ktoś wtedy zawalił sprawę i nie zabił jednego z nich.

Tym razem Sura próbował rozwiązać sprawę w trochę inny sposób niż poprzednio. W zamian za pokój proponował wymianę handlową, turystyczną oraz szkoleniową. Postawił jednak warunek. Rozkazał pozbyć się wszystkich inskrypcji związanych z ich starożytną umiejętnością. Groził także, że w tej sytuacji nieposłuszność skończy się tragicznie. Sentom nie mogło już nigdy użyć swoich atutów. Uczeni nie sprzeciwiali się, ponieważ w tym przypadku straciliby swoje życia. Dlatego też przystanęli na warunki. Sempart nie miało żadnych problemów. Wystarczyło im, że jakiś przedstawiciel materializujących czarodziei jeszcze istnieje.

Sura zdawał sobie sprawę, że to wszystko jest przeznaczeniem. Miał wrażenie, że jego matka wszystko zaplanowała. Pragnęła zapewne połączenia się wszystkich nacji w jedno. Marzył jej się pokój w Sirbo. Dlatego też stworzyła manekina, którego naprowadziła dokładnie na osiągnięcie sukcesu. Tego nawet nie można nazwać rodziną. W końcu oni nie są dzieckiem i rodzicem. Mężczyzna był tylko zwykłym wyobrażeniem. Wytworem umysłu tej kobiety.

Jeszcze żadna ekspedycja nie odniosła takiego wielkiego sukcesu w swojej wyprawie. W przeszłości nikt nie mógł nawet panować nad więcej niż tylko jednym królestwem, a teraz udało się pogodzić wszystkich. Sura myślał już tylko o tym, aby ponownie zobaczyć Elaine i Mario po tak długim czasie i w zupełnie innej sytuacji. Chciał w końcu poczuć się dobrze w swoim życiu. Jego pierwszym marzeniem stało się poczucie szczęścia, którego jeszcze nigdy nie zaznał. Miał wrażenie, że niedługo zniknie z powodu spełnienia życzenia, więc musiał się spieszyć.

Z okazji minionych wydarzeń w Urbitis odbyło się ogromne przyjęcie dla wszystkich królestw krainy. W uroczystości wzięli udział władcy, czołowi żołnierze, a także kilka innych znanych i ważnych osobistości. Na ten dzień użyto największej sali w całym Menoli. Znajdowała się tam niezliczona liczba stołów i krzeseł. Miejsce do tańca także było przygotowane. Wszystko zostało pięknie przyozdobione. Oczy wręcz nie mogły się nacieszyć tym widokiem.

Sura także brał w niej udział. Ubrany w eleganckie spodnie w kancik i marynarkę przechadzał się zdecydowanym krokiem po całym pomieszczeniu. Rozmawiał po drodze z wieloma osobami. Ważniejszymi i tymi mniej znanymi. Były to jednak nudne i niepotrzebne konwersacje, które nie zaspokajały go odpowiednio. Dlatego też podążał dalej w poszukiwaniu duszy przyjaznej.

W końcu ujrzał Mario. Tym razem w innej sytuacji. Mężczyzna prezentował się zupełnie inaczej. Z delikatnym zarostem i dłuższymi włosami podszedł do przyjaciela, który wyciągnął do niego pomocną dłoń.

- Spisałeś się! – zaczął Sura.

- Przestań! Przecież nic nie zrobiłem – drapał się po głowie. – To wszystko twoja zasługa. Ty jesteś gwiazdą  wieczoru.

- Nie czuje się tak – odpowiedział szorstko.

- I znowu to samo – zaśmiał się i klepnął go Mario. – Zawsze taki jesteś. Zdecydowany i odważny. Po prostu bohater.

Sura miał wrażenie, że już raz słyszał te słowa, ale ta myśl sprawiła, że na jego twarzy pojawił się uśmiech.

- Nareszcie! – zareagował jego przyjaciel. – Już myślałem, że to się nigdy nie stanie. Pamiętam, jak opowiadałeś o tym całym pozbyciu się człowieczeństwa. Przypominałeś wtedy bardziej lalkę niż człowieka. Nie mogłeś wyrazić żadnych emocji. Tak samo było na froncie. Przynajmniej później dowiedziałem się o twojej mocy. Mogłem wtedy zrozumieć twoje zachowanie, jednak nie chciałem, żebyś na zawsze taki pozostał.

Mario wziął łyk alkoholu, który miał w swojej szklance. Delikatny grymas świadczył o gorzkim smaku trunku. Z Sury zaczęło wychodzić wszystko, co trzymał w sobie przez te wszystkie lata. Uścisnął mocno swojego kompana z wojska i ośrodka szkoleniowego.

- Dziękuję ci za wszystko, Mario! – powiedział. – Jesteś moim pierwszym przyjacielem. Czas spędzony z tobą podczas treningu nie mogę nazwać zmarnowanym. Trzymaj się...

Mężczyzna nie zrozumiał ostatnich słów, ale ucieszył się. W końcu uważał dokładnie tak samo.

- No już... - odepchnął go delikatnie. – Bo zaraz sam się rozkleję. Teraz możemy wieść spokojne życie, więc nie mamy się czym martwić.

Sura tylko przeszedł koło niego i poklepał po ramieniu. Zdawał sobie sprawę, że to prawdopodobnie ich ostatnie spotkanie.

Następnym celem stało się odnalezienie osoby, którą bohater chciał zobaczyć najbardziej. Zaczął szukać blondwłosej dziewczyny po całej sali. Nigdzie jej jednak nie widział. Wyszedł na zewnątrz i rozejrzał się dookoła. Była późna noc, więc widział tylko to, co znajdowało się w zasięgu najbliższych kilkudziesięciu metrów.

Jego moc nic nie podpowiadała. Czuł, że coś stracił. Na szczęście wpadł na pomysł. Stare miejsce, w którym zarabiali pieniądze będąc bezdomnymi. Pobiegł tam szybko. Nie oglądał się. Przemierzał ulice, zakręty. Minął wiele budynków zanim tam dotarł.

Na chodniku siedziała blondwłosa dziewczyna o włosach jasnych. Ubrana była w stary, znoszony płaszcz. Wstała i uśmiechnęła się na widok starego znajomego.

- Witaj z powrotem! – zaczęła. – Widzisz! Nigdy go nie wyrzuciłam, bo nieprzyjemne wspomnienia przeplatają się także z tymi lepszymi. Jak usłyszałam o twoich sukcesach, przybyłam tu trochę powspominać.

Teraz to Sura błyszczał i lśnił w jej oczach. Wyglądał na prawdziwego bohatera, który przypominał typowe postacie z opowieści. Lecz on nie był wymyślony. Stał przed nią i mogła go dotknąć, poczuć. Spojrzała na jego twarz, która jako jedyna w ogóle się nie zmieniła.

Mężczyzna rzekł coś pod nosem. Jego ubiór także zmienił się na stary i zniszczony.

- Nigdy nie zapomniałbym jego wyglądu – oznajmił i pstryknął palcem.

Sprawił w ten sposób, że zabrzmiała muzyka. Następnie wyciągnął dłoń w stronę damy, której tym razem on proponował taniec. Ona zgodziła się, jednak miała miejsce kolejna zmiana. Sura wziął się za prowadzenie. Wychodziło mu to całkiem nieźle. W tym przypadku dużo nie trzeba było tej dziewczynie do przyjemności. Lubiła ruszać się w rytm różnych melodii, a mężczyzna uwielbiał ją taką widzieć. Radosną i skaczącą. W jego oczach to ona zawsze błyszczała i zasługiwała na uwagę.

- Wziąłem sprawy w swoje ręce! – stwierdził stanowczo.

W ten czas dziewczyna przeżyła chwilę piękną i nie do opisania. Pierwszy raz zobaczyła na jego ustach szczery uśmiech. Z tego powodu zaczęła płakać. Nie była jednak smutna. Czuła ulgę zdając sobie sprawę, że on nareszcie może przeżywać emocje.

Sura nie mógł wytrzymać tego widoku. Postanowił jej wszystko wyznać. W końcu kończył mu się czas.

- Wiesz co? – wyskoczył nagle. – Nigdy nie byłaś dla mnie ani rodziną, ani przyjacielem.

Dziewczyna popatrzyła na niego ze zdziwieniem i zapytała.

- To w taki razie czym?

- Moją pierwszą miłością... - odrzekł i pocałował ją w usta.

Ta romantyczna chwila trwała dość długo. Okolice spowiła ciemność. Zostali tylko oni i głucha cisza. Sura oderwał się od Elaine i popatrzył na nią raz jeszcze. Zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Poczuł, że zniknęła jego moc materializacji.

- A więc tak to sobie obmyśliłaś! – zwrócił się do swojej matki patrząc w niebo.

W tym momencie blondwłosa dziewczyna miała okazję zobaczyć prawdziwe i szczere łzy osoby, która tłumiła w sobie wszystko wiele lat. Zauważyła także, że mężczyzna stojący przed nią zaczyna znikać. Było go coraz mniej.

- Dziękuję ci! Elaine! – rzekł do niej Sura uśmiechając się raz jeszcze.

Po tych słowach wyparował tak jakby nigdy nie istniał. Zostały tylko białe smugi, które unosiły się coraz wyżej aż w końcu zniknęły całkowicie wśród gwiazd. Przez chwilę kobieta miała wrażenie, że to sen i zwykły wytwór wyobraźni. Lecz tak naprawdę zdawała sobie sprawę, że ten mężczyzna pozostanie w jej sercu już do samego końca.

Tak zakończył się okres wojen w krainie Sorbi. Po wszystkich królestwach krążą teraz tylko legendy o wymyślonym bohaterze o imieniu Sura, który zjednoczył w bardzo krótkim czasie nacje, a później zniknął nie pozostawiając za sobą nawet śladu. Władcy nie wykorzystywali tej sytuacji. Przecież połączyli z własnej woli siły z czerwonymi i ruszyli z nimi zjednoczyć resztę obszaru. Współpracowali i to wyszło im na dobre. Dlatego postanowili dalej dzielić siły i odkrywać wspólnie tajemnice tego wciąż nieznanego świata.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania