Rezultaty wyszukiwania dla: Historia

wtorek, 01 styczeń 2019 22:32

Krwawe żniwa

Sharon Bolton znam już długo i darzę jej twórczość ogromną sympatią. Każda praca pisarki jest zawsze przeze mnie wyczekiwana. Jako że znamy się, od kiedy w moje ręce wpadły fantastyczne „Ulubione rzeczy”, moje wymagania są zwykle dość wysokie. Czy „Krwawe żniwa” spełniły moje oczekiwania?

„Harry wziął głęboki oddech i przekonał się, że śmierć ma zapach ścieków, mokrej ziemi i grubego plastiku”.

Zaczynamy mocnym uderzeniem. Początek jest mglisty, nie wiemy dokładnie, co się dzieje. Sytuacja jest niejasna i myląca, ale zarazem zaciekawia czytelnika. Po chwili orientujemy się, o co chodzi. Wrzosowiska, ulewa, i zwłoki. Liczba mnoga. Na dodatek zwłoki małych dzieci. Ogólnie, przyznacie, sceneria jest średnio optymistyczna. Po chwili przenosimy się 9 tygodni wstecz, aby powoli dotrzeć do tych wydarzeń.

Poznajemy rodzinę Fletcherów, którzy postawili swój wymarzony dom w spokojnym miasteczku, niedaleko wrzosowisk. Tylko że, jak to lubią żartować dziesięcioletni Tom i sześcioletni Joe, mają najspokojniejszych z możliwych sąsiadów. Mur ogródka Fletcherów jest też murem miejskiego cmentarza. Mało tego, nikomu z rodziny to nie przeszkadza, a chłopcy bawią się na nim w najlepsze, niczym na własnym placu zabaw. Raczej niepokojące.

Rodzina czuje się w Heptonclough trochę nieswojo, tak samo, jak nowy, niezbyt konwencjonalny, młody pastor Harry, który próbuje wznowić działalność kościoła w miasteczku. Poza Harrym i nową rodziną wszyscy znają prawdziwy powód zamknięcia kościoła. Pastor i Fletcherowie jeszcze nie wiedzą, z czym przyszło im się zmierzyć.

Podczas lektury poznajemy jeszcze szereg innych bohaterów, mniej lub bardziej istotnych dla fabuły. Na przykład tajemniczą małą dziewczynkę. Czy jest ona tylko tworem wyobraźni Toma? Duchem imitującym głosy? Jest też młoda kobieta, zniszczona ogromem bólu po utracie dziecka. Jak się okazuje, nie jest jedyną kobietą w Heptonclough, która zmaga się z tym samym problemem. Miasteczko nie jest bezpiecznym miejscem dla małych dziewczynek, a Fletcherowie mają jeszcze córeczkę...

Główne wątki serwowane są fragmentami, na przemian, co zwiększa napięcie i wyczekiwanie na finał. W miasteczku ciągle dzieją się dziwne rzeczy. Społeczność Heptonclough jest trochę hermetyczna, pełna dziwnych, niepokojących tradycji. Klimat jest ciężki, miasto skrywa nie jedną tajemnicę, a wśród ludzi panuje zmowa milczenia. Zakończenie jest zaskakujące, ujawniające okropności, których w ogóle nie podejrzewałam.

Zawsze mam spore oczekiwania co do Bolton. Mimo że historia czasem się trochę dłużyła, muszę przyznać, trzyma poziom. Z każdym czytanym rozdziałem coraz bardziej zastanawiałam się, jak to się wszystko skończy. To, co lubię u autorki – oszukuje nas trochę przez cały czas, podpowiada mylne tropy, tak, że sami już we wszystko wątpimy. Dla mnie bomba.

Dział: Książki
czwartek, 27 grudzień 2018 12:50

Ptyś i Bill #02: Śmiech to zdrowie

W październiku tego roku Wydawnictwo Egmont rozpoczęło wydawanie cyklu komiksów Ptyś i Bill, w ramach serii wydawniczej Komiksy są super! Pierwszy tom zbiorczy zawierał historyjki narysowane przez Laurenta Verrona, który przejął warsztat i schedę po twórcy przygód Ptysia i Billa. Drugi tom zbiorczy zawiera zeszyty chronologicznie starsze, wydane w roku 1999 i 2001: Śmiech to zdrowie! (Boule & Bill: 26, 'Faut rigoler!'), Buff Halo Bill? (Boule & Bill: 27 Bwouf allo Bill?) I Cztery pory roku (Boule & Bill: 28 Les quatre saisons). Wszystkie trzy są autorstwa Jeana Roba’y.

Ptyś i Bill, jak w poprzednim tomie przeżywają ponownie wiele przygód, które często inicjowane są przez ich wyobraźnię lub odmienny, od dorosłego, punkt widzenia świata. Ptyś próbuje zawsze przechytrzyć swoich rodziców, wymyśla co chwilę nowe zabawy z Piotrkiem, a Bill we wszystkim stara mu się towarzyszyć. W tych trzech zeszytach fabuła w znacznie większym stopniu zdominowana jest przez uroczego spanielka, który jak to psy tej rasy, wykazuje się ogromną energią, pomysłowością i charakterem. Karolina, żółwica, towarzyszy owszem obu zadziornym łobuziakom, ale jakby w mniejszym stopniu, niż w „Ptyś i Bill. Do Ataku!”, za to postać ojca zdecydowanie dorównuje aktywnościom dwóm głównym bohaterom, dostarczając dodatkowych komicznych sytuacji.

Każdy w historiach Ptysia i Billa odnajdzie coś dla siebie. „Wieczór we dwoje”, „Wielki Karol Wielki”, „Doktor Psińcio”, „Eine Kleine Nachtmusik”, „Savoir-vivre”, „Powołanie” i wiele innych, pozostanie z czytelnikiem na długo.

Przygody Ptysia i Billa z każdym kolejnym zeszytem wzmacniają więź z bohaterami, do których czytelnik zaczyna mocno się przywiązywać. Pierwszy zbiorowy tom ubawił mnie, ale nie wywołał żadnych dodatkowych emocji. W trakcie czytania tomu drugiego ta nić przyjaźni pomiędzy czytelnikiem, a bohaterami wzmacnia się przez powtarzalność sytuacji, kształtujących tak naprawdę świat przedstawiony i samych bohaterów, a trafne puenty dodają smaczku, stając się wizytówką tego cyklu.

Serdecznie polecam mniejszym i większym czytelnikom.

Dział: Komiksy
środa, 26 grudzień 2018 18:25

Uniesienie

Stephena Kinga nie trzeba nikomu przedstawiać. Nie ważne czy jesteś jego fanem, czy nie cierpisz jego twórczości, znasz to nazwisko. Często autor kojarzony jest głównie z horrorem lub ostatnio kryminałem, jednak nie wolno zapominać, że Król ma w swoim repertuarze bardzo różne rodzaje powieści czy opowiadań. „Uniesienie” doskonale nam o tym przypomina.

Castel Rock, miasteczko dobrze znane fanom Stephena Kinga, tym razem jest tłem niedługiej historii o, wydawałoby się, przeciętnym mężczyźnie z raczej nieprzeciętnym problemem. Scott Carey, bo o nim tu mowa, to dość świeży rozwodnik z widocznym brzuszkiem. Wiedzie spokojne, nudnawe życie w towarzystwie kota. Pewnego dnia Scott spostrzega, że systematycznie traci na wadze, mimo że jego wygląd się nie zmienia. Świetnie, prawda? Nie martwi go to zbytnio, tym bardziej że je co chce, a czuje się wyśmienicie. Dopiero „dziwna sprawa z ubraniami” skłania go do zwierzeń u starego przyjaciela, emerytowanego dr. Boba. Nieważne co mężczyzna ma na sobie i jak bardzo wypycha kieszenie, waga wskazuje dokładnie tyle samo.

Scott, wraz z utratą wagi, otwiera bardziej oczy na problemy miasteczka, na które do tej pory nie zwracał uwagi. Jego sąsiadki, małżeństwo lesbijek, zmagają się z małomiasteczkowym, ciasnym myśleniem. On sam musi się nieźle napocić, aby próby pojednania nie przynosiły odwrotnych skutków. Jego dziwna przypadłość nabiera tempa i staje się jasne, co go czeka, ale mimo tego Scott czuje się coraz lepiej. „Dzień zero” zbliża się coraz szybciej, a on, jak człowiek chory na nieuleczalną chorobę, wydaje się pogodzony ze swoim losem i stara się naprawić, co się da, oraz poczuć prawdziwe szczęście.

„Uniesienie”, ukazuje problemy społeczne – problem z akceptacją odmiennej formy rodziny – małżeństwo lesbijek otwarcie mówiące o swoim związku wśród dość zamkniętej, żeby nie powiedzieć ograniczonej społeczności. Jako że utwór jest dość krótki, nie daje szansy, żeby zżyć się z bohaterami, jednak zdecydowanie można ich polubić.

No właśnie. Książka została wydana jako powieść jednak... Jest to trochę dłuższe opowiadanie, wydane nienaturalnie jako coś obszerniejszego. To, co od razu rzuciło mi się w oczy, to ogromne marginesy z udziwnieniami – linie z nazwiskiem autora i tytułem – sztuczne zapychacze, aby nas trochę oszukać, co do objętości. Dodatkowo spora czcionka i rysunki, które może i są urozmaiceniem, jednak według mnie zbędnym.

Podsumowując, King zafundował nam obyczajowe opowiadanie z elementami fantastyki, coś przyjemnego do poczytania w jeden wieczór. Krótka historia z morałem, podczas której nawiedzą nas różne emocje, od zdziwienia przez radość po smutek czy wzruszenie. Jeśli czekacie na mocne uderzenie w stylu Króla Grozy, niestety możecie się nie doczekać. Doczekacie się natomiast tradycyjnie kilku smaczków z kingowskiego świata. „Uniesienie” to raczej spokojna lektura, niekoniecznie lekka, ale jak dla mnie przyjemna, mimo że byłam na początku sceptyczna, co do przypadłości głównego bohatera. Uważajcie, bo niespodziewanie może wycisnąć z Was kilka łez.

Dział: Książki
środa, 26 grudzień 2018 12:30

W ogniu walki

Rok temu o tej samej porze roku skończyłam „Natarcie” i podobnie, jak teraz bardzo żałuję, że nie mam pod ręką kolejnego tomu. „Fabryka Słów” regularnie wydaje serię Fronliness i tylko jeden tom pozostał do przeczytania polskim czytelnikom, „Points od Impact”, aby być na bieżąco z przygodami Andrew Graysona.

„W ogniu walki” kontynuuje fabułę ostatniego tomu. Andrew trafia ponownie na Grenlandię, gdzie odkrywa niezwykłe zachowania i umiejętności Dryblasów. Halley przechodzi rekonwalescencję po ciężkich walkach. Oboje szykują się powoli do akcji na Marsie, który od ponad roku jest we władaniu obcych. Decyzje naczelnego dowództwa zaważą nie tylko na przyszłości głównych bohaterów, ale również całej ludzkości. Armia pomimo że stara zmobilizować jak najwięcej zaplecza bojowego, cierpi wiele niedostatków zarówno sprzętowych, jak i, co znacznie trudniejsze do uzupełnienia, kadrowych. Coraz większą liczbą żółtodziobów muszą prowadzić do boju Andrew i jego doświadczeni podkomendni. A na Marsie czekają setki ludzi poukrywanych w podziemnych bunkrach oraz tysiące, zadomowionych już na czerwonej planecie, Dryblasów.

Kolejny tom Fronliness, podobnie, jak poprzednie został fabularnie skonstruowany dość schematycznie. Pierwsza część, akcja na Grendlandii, stanowi wprowadzenie, po której następuje druga część, przygotowująca bohaterów do właściwej akcji i trzecia ostatnia, główna, dotycząca działań wojskowych. Czytając kolejny tom, podobnie zbudowany, powoli zaczęłam powątpiewać, czy można jeszcze cokolwiek wycisnąć z życia Andrew Graysona. Historia Andrew i Halley odwiedzających dom rodzinny pani pilot, wykazała, że autor ma szerokie pojęcie o problemach społecznych wojskowych, nawet w rodzinnych domach, ale ewidentnie mu nie leżała. Wątek nierówności społecznej, nieakceptowania wyborów dzieci przez ich rodziców oraz wieloletnich zatargów, owszem jest ważnym elementem, budującym całokształt wizji autora, aczkolwiek został wprowadzony pośpiesznie, sztywno i z wielkim ideologicznym przesłaniem. Zdecydowanie Kloos, powinien popracować nad warsztatem „niemilitarnym”. Dlatego też cała faza druga, trochę męczy i nuży.
Czy oznacza to, że Marko Kloos się wypalił z tematem konfliktu ludzkość kontra Dryblasy? W żadnym bądź razie. W momencie, gdy tylko Andrew trafia na Marsa akcja przyspiesza, a wydarzenia następujące po sobie logicznie się przenikają. Ta część, związana z wojskowymi działaniami odwetowymi na Dryblasach od razu porywa czytelnika i przypomina, dlaczego tak bardzo lubimy czytać powieści militarnej fantastyki.

„W ogniu walki” może mniej zaskakuje, jak „Ewakuacja”, i możliwe, że powoli autor zaczyna serię pisać schematycznie, aczkolwiek, nadal potrafi zadowolić swoich czytelników, dostarczając im sporej dawki przygód i adrenaliny. Liczę, że w następnym tomie nastąpi spory zwrot w działaniach wojennych, a pisarz ponownie udowodni, że potrafi zaskoczyć. Z niecierpliwością czekam na „Points od Impact”.

Dział: Książki
piątek, 14 grudzień 2018 16:19

Umrzesz kiedy umrzesz

Angus Watson to nazwisko jeszcze niezbyt znane na polskim rynku fantastyki. Zasłynął swoją debiutancką trylogią Czasu Żelaza - która została nominowana do nagrody David Gemmel Award. Jak widać autor nie osiadł na laurach i bardzo szybko wziął się za pisanie kolejnej, większej powieści, która planowana jest także na trzy tomy. Właśnie jestem świeżo po lekturze pierwszego z nich - Umrzesz kiedy umrzesz. Zapraszam do krótkiej opini.

Człowiek nie może zmienić swojego przeznaczenia. Rzuć się więc w wir bitwy, bo możliwości są tylko dwie: albo czeka cię chwała zwycięzcy, albo zasiądziesz do stołu Odyna, gdzie rychło wychylisz kielich z przodkami. A przynajmniej tak to widzi lud Finna. Natomiast sam Finn wolałby przeżyć. Gdy jego wioska zostaje zmasakrowana przez wrogą armię, Finnbogi zwany Zbukiem oraz grupka przyjaciół i niezupełnie-przyjaciół ruszają w drogę, która wiedzie ich przez nieprzyjazną i niebezpieczną krainę. Aby przeżyć, Finn musi być dzielny i waleczny jak nigdy dotąd.

Historie o Wikingach są aktualnie na czasie. Znakomity serial Vikings rozbudził na nowo legendy o tych mężnych wojownikach, a współcześni mężczyźni, owładnięci ogniem zimnej Skandynawii dzielnie zapuszczają zarost, dążąc do fizycznego i mentalnego obrazu wojownika. Wydawać by się mogło, że opowieści o Wikingach z reguły muszą być brutalne, poważne, pełne mistycyzmu i wartkiej akcji. Angus Watson jednak pokazał ich świat w nieco innych kolorach - swoją twórczość umiejscowił w zamierzchłych czasach Ameryki Północnej i zestawił naszych rdzennie Północnoeuropejskich mocarzy z Indianami.

Jak prezentuje się książka? Czekałem na pewno na coś podobnego do Czasu Żelaza, bo chociaż nie była to jakaś znakomita i porywająca historia, to jednak miała w sobie dużo oryginalnego pomysłu, a sam będąc na fali serialowych Wikingów. jakoś  polubiłem ich tamtejsze przygody, chociaż  obraz ich, był całkowicie inny. Pomysł Watsona na powieść rozbudziła nadzieję na bardzo dobrą książkę, jednak muszę przyznać, że jest ona dość średniawa. Czta się ją troszkę ciężko, w moim odczuciu dzieję się tak dlatego, że  wykreowane postacie ukazane są w sposób bardzo schematyczny i prosty. Ten sam problem mają dialogi - są do bólu prostackie, pełne wularyzmów. Oznajmiają czytelnikom, wręcz krzycząc, że bohaterowie to mało rozwinięta kultura, która rządzi się dość prymitywnymi prawami. Nie uważam, że niegdyś tak nie było, aczkolwiek uważam, że cały tamtejszy świat był dziki i pierwotny, ale to przecież powinno dodwać powagi całości i budować klimat bardziej mroczny, niż komiczny, jak w mojej ocenie wyszło naprawdę.

Umrzesz kiedy umrzesz, to książka, od której nie pownniśmy wymagać czegoś więcej. Jest to powieść ciekawa głównie ze względu na pomysł na fabułę, zestawienie dwóch całkiem fajnych kultur i dość sprawne poprowadzenie całej akcji. Jeśli jednak przeanalizować postacie i dialogi, to jest całkiem średnio. Uważam, że dobrze wykreowani bohaterowie, to połowa sukcesu dobrej ksiażki, tutaj mi tego zabrało, więc ocena jest, jaka jest.

Dział: Książki
środa, 12 grudzień 2018 19:46

Omen

Po wielu latach miłośnicy horroru doczekali się polskiego tłumaczenia powieściowej wersji jednego z najsłynniejszych horrorów na całym świecie. Filmu, który swego czasu budził niepokój, sprawiał, że na osobliwie zachowujące się dzieci zaczęto patrzeć z nutką podejrzliwości. Wydawnictwo postarało się, aby tak upragniona przez wielu czytelników książka zachwycała nie tylko treścią, ale i oprawą. Twarda okładka, piękny projekt, a także zjawiskowe ilustracje sprawiają, że lektura staje się czystą przyjemnością.

“Omen” w wersji powieściowej to niewiele ponad to, co zaprezentowano w filmie, choć trzeba przyznać, że te wszystkie dodatkowe sceny są fantastycznym smaczkiem dla fanów gatunku.

Książka często przypomina scenariusz filmu - jej większa część zbudowana jest z dość dynamicznych dialogów bez jakichkolwiek dopowiedzeń ze strony autora. Dzięki temu książkę czyta się w ekspresowym czasie, przy czym czytelnik nie odczuwa jakichkolwiek momentów nudy.

“Omen” to horror w starym dobrym stylu, w którym brak ścielącego się gęsto trupa, ogromnej ilości krwi czy niesmacznych opisów. Całość bazuje na klimacie i budowaniu napięcia, wobec czego entuzjaści bardziej subtelnych w swojej grozie historii będą ukontentowani dziełem Davida Seltzera.

Nastrój grozy bardzo udziela się czytelnikowi, aczkolwiek należy pamiętać, iż historia, która w 1976 roku (a także wiele lat później) robiła ogromne wrażenie, dziś niekoniecznie wywoła szok. Z pewnością większość osób decydujących się na lekturę zna choć odrobinę przebieg tej opowieści, dlatego nie ma mowy o mrożących krew w żyłach momentach czy zaskakujących zwrotach akcji.

Nie jest to jednak miałka lektura, o której szybko można zapomnieć. “Omen” - czy to w wersji powieściowej, czy filmowej - głęboko zakorzenia się w umysłach czytelników i widzów i tego odmówić mu nie można. Swego czasu historia ta wywoływała kontrowersje i niepokój, jednak dziś wcale nie traci na wartości, choć trzeba przyznać, że jest to pewnego rodzaju powtórka z rozrywki. Jeżeli ktoś nie lubi takich zabiegów, może poczuć się lekko rozczarowany.

Książka w oryginale była swego rodzaju dodatkiem do promocji filmu, dlatego też można ubolewać nad faktem, iż w Polsce wydano ją dopiero w 2018 roku. Z drugiej strony może być to wspaniałe odświeżenie historii dla fanów “Omena” lub też bodziec dla młodszego pokolenia do zapoznania się z klasyką gatunku.

Dział: Książki
wtorek, 11 grudzień 2018 14:24

Uniwersum Metro 2035: Czerwony wariant

Mam wrażenie, że oryginalną trylogię Metro 2033 znam już niemal na pamięć. Nadal pozostaje pewną górną poprzeczką, do której dążą pozostali autorzy piszący w uniwersum. A Dmitrij Głuchowski „swoim” pisarzom wcale nie ułatwia zadania – niedawno przedstawił nowe reguły gry, czując, że Uniwersum Metra 2033 wyczerpało swoją formułę. Od Pitra. Wojny Szymuna Wroczka rozpoczęło się nowe uniwersum Metra 2035, w którym bohaterowie z ciasnych i strasznych tuneli metra wynurzają się na powierzchnię. Niedawno ukazała się kolejna powieść w tym kluczu – Czerwony Wariant Siergieja Niedoruba. Czym różni się Metro 2035 od Metra 2033 i jak sobie z tymi różnicami poradził autor?

Na miejsce akcji swojego utworu pisarz wybrał Kijów i metro, które częściowo się zawaliło. Mieszkańcy podziemi wiodą życie jak bohaterowie większości powieści z uniwersum, starając się nadać swojej egzystencji pozory dawnego świata. Protagonista opowieści, Jon, zorganizował nawet szkołę, do której ściągają dzieci z całego kijowskiego metra. Mężczyzna nie umie wytłumaczyć, dlaczego właśnie uczenie dzieci stało się jego pasją po apokalipsie, ale radzi sobie z tym zadaniem znakomicie. Dogaduje się z każdym dziecięcym umysłem – również z Elzą, dorosłą dziewczyną z uszkodzonym mózgiem, co doprowadziło do jej upośledzenia. Kiedy więc znaleziony na powierzchni stalker, tajemniczy Dawid, okazuje się dawnym znajomym Elzy, to na Jona spada zadanie dotarcia wraz z dziewczyną do lekarza na drugim końcu metra. Istnieje bowiem prawdopodobieństwo, że los Dawida jest ściśle związany z owianymi legendą zawalonymi tunelami czerwonej linii. Oto i tytułowy Czerwony Wariant. Jeżeli spodziewaliście się krwiożerczych komunistów, to nie ta historia. Jeżeli zaś liczycie na coś głębszego i z nieoczekiwanym zwrotem akcji, to powieść Siergieja Niedoruba zdecydowanie jest dla was.

Po kilkunastu powieściach z uniwersum nie uważam „Czerwonego wariantu” za szczególnie odkrywczą lekturę. Idealnie mieści się w ramach wyznaczonych przez samego Głuchowskiego, a co ciekawe – mimo że ponoć autor zaczął go pisać jeszcze przed powstaniem Uniwersum Metra 2033, bardzo dobrze realizuje założenia odnowionej wersji serii: mamy w tej powieści i bohaterów, planujących powrót na powierzchnię, i frakcję zwolenników zachowania status quo, i wiszący w powietrzu konflikt, którego nie da się już uniknąć. Nic nie brakuje także tłumaczeniu – w trakcie lektury nie potykałam się o niefortunne sformułowania czy kalki językowe, co nie znaczy, że ich nie stwierdzono, a raczej, że nie ma ich tak znowuż wiele.

Niestety, książka ma też minusy. Przede wszystkim akcja niezwykle wolno się rozkręca. Autor z jednej strony nie serwuje czytelnikowi przez większość stron żadnych przykuwających uwagę wydarzeń, z drugiej zaś nie wykorzystuje tej przestrzeni tekstu na rozbudowanie świata przedstawionego i ukazanie odbiorcy wizji metra choć trochę odmiennej od tej znanej z „pierwotnego źródła”. Właściwie cała akcja, która nie pozwala oderwać się od kolejnych stron, rozgrywa się na ostatniej ćwiartce książki. Wierni fani serii na pewno doczekają tego momentu, co do reszty czytelników – mam pewne obawy. A szkoda, ponieważ zwrot akcji jest naprawdę godny uwagi.

Warto po tę książkę sięgnąć, zwłaszcza jeżeli człowiekowi podobały się inne powieści z „metrowego” cyklu. Niedorub ładnie wpisuje się w ogólny kontekst serii, choć Ameryki „Czerwonym wariantem” nie odkrył. Ale kto wytrwa do ostatnich stron, na pewno nie pożałuje.

Dział: Książki
niedziela, 09 grudzień 2018 10:30

Ogień i krew. Cz. 1

“Ogień i krew” George’a R.R. Martina była chyba najbardziej wyczekiwaną przeze mnie premierą tego roku. Cóż tu bowiem kryć - cykl “Pieśń lodu i ognia” jest jednym z moich ulubionych w literaturze i należę do tej części ludzkości, której serial nie powalił. I która “Wichrów Zimy doczekać się nie może.
“Ogień i krew” w jej pierwszej części to historia dziejów Targaryenów od podboju do śmierci Viserysa Pierwszego Tego Imienia, przy czym większość powieści dotyczy rządów Jaehaerysa i Alysanne. Przyjęta przez George’a Martina forma kroniki przenosi czytelnika do czasów, kiedy Żelazny Tron dopiero się wykuwał, zaś Targaryenowie tworzyli dynastię władców, których decyzje miały kształtować losy Westeros na lata. To historia o tym, jak najsilniejsi kształtują losy państwa, jak decyzje jednostek wpływają na losy ogółu. Martin z właściwą sobie swadą i inteligencją opisuje knowania i intrygi wokół Żelaznego Tronu. Ale przepychanki polityczne to nie jedyne, czemu autor poświęca uwagę. Nie mniej tu także informacji o rozwoju królestwa - jego rozbudowie i reformach. Czytelnik uczestniczy w budowie Królewskiej Przystani, śledzi rozwój dróg w królestwie, obserwuje reformy prawa i przyczyn, dla których owej reformy w ogóle się podjęto.

To także opowieść o rodzinie. W losach Jaehaerysa i Alysanne, jak w soczewce odbijają się dramaty zwykłych ludzi - śmierć dzieci, błędne wybory niosące konsekwencje nie tylko dla rodziny ale i poddanych, wewnętrzne spory i walki przeciwko sobie nawzajem. Jaehaerys i Alysanne jako małżeństwo wspierają się, ale i kłócą, kochają, ale potrafią rozstać na długo. Każde z nich ma swoją wizję rodziny, wybaczania, rzeczy ważnych. Rzec by można - rodzina jak każda, jeśli tylko przymknąć oko na to, że małżeństwo królewskie, kazirodcze i mające smoki na swoje usługi.

“Ogień i krew” wyjaśnia wątki pojawiające się w Pieśni Lodu i Ognia. W tle historii Targaryenów rozgrywają się losy pozostałych rodów: Starków, Baratheonów, Lannisterów i pozostałych, którym przyjdzie odegrać swoje role w czasach Gry o Tron. Wyjaśniają się powody późniejszych sojuszy i sporów, poznajemy historię trzech smoczych jaj i tego, jaką drogę musiały przebyć, zanim trafiły do swojej Smoczej Matki.

Przyjęta przez Martina forma kroniki sprawdziła się doskonale. Co więcej, w mojej ocenie “Ogień i krew” to najlepsza jak dotąd część cyklu. Styl w jakim jest napisana sprawia, że gdyby nie obecność smoków, można by zapomnieć, że ta historia to fikcja. Dbałość o chronologię, logika zdarzeń, powoływanie na źródła historyczne tworzone przez współczesnych wydarzeniom maesterów, sprawia, że cała powieść przedstawia historię Westeros lepiej i ciekawiej, niż Jasienica losy pierwszych Piastów.

Na uwagę zasługują także ilustracje autorstwa Douga Wheatley'a. To integralne z powieścią małe dzieła sztuki. Postaci, krajobrazy i przede wszystkim smoki, naszkocowane z pietyzmem i artyzmem godnym oprawienia w ramy i powieszenia na ścianie. Zachwycają nawet tych, którzy w ogóle nie rozumieją fenomenu literatury fantastycznej.

Pierwsza część “Ognia i krwi” kończy się tuż przed burzą i Tańcem Smoków. Viserys umiera pozostawiając niejasne zasady dziedziczenia tronów i walczące o władzę stronnictwa. Teraz pora na wydarzenia, które na Żelaznym Tronie posadzą Lannisterów.

Dział: Książki
piątek, 07 grudzień 2018 13:35

Dynia i Jemioła

Aneta Jadowska jest jedną z najbardziej popularnych autorek urben fantasy w Polsce. Prócz uczestnictwa w kilku dobrych antologiach stworzyła niezwykle rozbudowany świat Thornu, na który, w tej chwili,  składa się kilanaście książek. Posiada olbrzymią rzeszę fanów, z płcią piękną na czele. Tym razem na zbliżające się święta dostajemy jej pierwszy własny zbiór opowiadań - Dynia i Jemioła. Jest to gratka dla fanów Thornu, gdyż antologia zawiera dość zabawne, lekkie i ciekawe opowiastki, które tyczą się właśnie bohaterów jej znakomitej serii!

Świąteczny koniec roku, okres od Halloween do sylwestra . Oto magiczny czas między dynią a jemiołą
Dora Wilk, Nikita, Witkacy, Karma, Malina, Roman, Baal i inni przybywają z nowymi historiami. Burzliwe przygody i ciepłe opowieści – wszystko, czego trzeba, by przegonić zimową chandrę. Słodkie i ostre, romantyczne i całkowicie nieprzewidywalne. Opowiadania ze świata Thornu są jak czekoladki w doskonałej bombonierce. Nie poprzestaniesz na jednym!

Jedenaście opowiadań, którymi częstuje nas Aneta Jadowska to w większości krótkie, fajne opowieści, którym zawsze towarzyszy mniej bądź bardziej widoczny klimat zbliżającej się zimy, a co za tym idzie - Halloween oraz Bożego Narodzenia. Jeśli chodzi o święto zmarłych, jest to doskonałe tło to tworzenia klimatu tajemnicy i grozy, co autorce wyszło rzecz jasna bardzo fajnie. Mamy też licznych Mikołajów, choinkę i zapach pierników w tle. Wszystko to okraszone jest lekkim humorem i dystansem do rzeczywistości. Większość tekstów zostaje opowiedziana z perspektywy twardych, charakternych kobiet - czyli generalnie nic nowego, bo Pani Aneta już przyzywczaiła swoich czytelników do takiejgo punktu widzenia. Jest to jak najbardziej atut całości i niekoniecznie oznacza, że dzieło skierowane jest własnie do płci przeciwnej!

W aktualnym okresie pojawia się sporo książek o tematyce świątecznej. Ludzie szukają czytadeł na dłuższe wieczory, Święta sprzyjają zaś aurze zadumy i chwili wytchnienia nad lekturą. Książka Anety Jadowskiej pt. Dynia i Jemioła to kwintesencja świątecznego kliamatu, czasami wręcz ociekająca patosem, aczkolwiek podana w sposób bardzo rozrywkowy, lekki i humorystyczny. W dodatku to w jakiś sposób część jej świetnego i lubianego uniwersum, co powinno być ostatecznym argumentem dla fanów twórczosci autorki. Polecam.

Dział: Książki
czwartek, 06 grudzień 2018 22:04

Bratobójca

Poprzedni tom „Wojny lotosowej”, „Tancerze burzy”, ogromnie mnie się podobał. Może nie jest to literatura wysokich lotów, ale dość przyjemna książka. „Bratobójcę” natomiast czytałam parę miesięcy. I bynajmniej powodem tego stanu rzeczy nie jest liczba stron.

Fakt zabicia Shoguna nie skończył cierpień mieszkańców i nie taki był cel. Aby naprawić to, co człowiek zniszczył, potrzebna jest wojna domowa. Jej ogień ma oczyścić i dać szansę na nowe, lepsze cesarstwo. Buntownicy liczą, że Tancerka Burzy poprowadzi ich do zwycięstwa.

Inaczej niż w pierwszej części tutaj na pierwszy plan wysuwa się nowa postać – Nikt. Dziewczyna jest na samym dnie w hierarchii w społeczeństwie. Jej zadaniem jest opróżnianie pałacowych nocników oraz codzienna walka o przetrwanie. Jej życie nauczyło ją, jak być niewidzialną, a jej praca pozwalała na swobodne poruszanie się po pałacu, dlatego też była idealna jako buntowniczka. A ona miała w końcu poczucie, że jej życie coś znaczy.

Gdzie się podziali Yukiko i Buruu? Niby większość czasu byli obecni, ale jednak ich przygody kompletnie nic nie wnosiły do historii. Zbiegiem okoliczności Tancerka Burzy i Tygrys Gromu znaleźli się dość daleko Shimy (nie jestem pewna, czy pada nazwa miejsca, w którym w teorii główna bohaterka się znalazła) i dość daleko od siebie. Oboje w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Tylko wiecie, co z tego? Seria miała być niby o wojnie domowej, a tutaj przez większość czasu nie jesteśmy nawet w cesarstwie. Gdyby to była osobna historia, a ta książka była powieścią, a nie częścią trylogii, to może i by mi się podobało. Jednakże w tej części niewiele zdarzeń popychało główny wątek do przodu. Miałam wrażenie, że „Bratobójca” jest wypełniony po brzegi zapychaczami czasu, aby tylko było więcej znaków.

Choć całkowicie rozumiem zmianę ciężaru i wprowadzenie nowej głównej bohaterki. Nawet lubię ten zabieg. Gdyby tylko to nie była kopia Yukiko. Ma dokładnie taką samą „moc” i okazuje się, że jest jeszcze bardziej niezwykła i nie tylko czytanie w umysłach zwierząt ją wyróżnia spośród szarego tłumu. Do tego wychowywała się w domu alkoholika. Naprawdę autor nie umiał wymyślić nowej postaci?

Poprzednio zachwycałam się rozbudowanym światem przedstawionym, szerokim wachlarzem postaci oraz idealnym opisem Cesarstwa Shimy. Tutaj tego nie ma. Ja rozumiem, że ten świat już znamy i dokładne opisy potrzebne aż tak nie są, jednakże jak na mój gust autor poskąpił ich nam za bardzo.

Jednak największą wadą dla mnie było właśnie przeniesienie wydarzeń poza Shimę. Jestem ogromnie ciekawa, czy te wydarzenia spoza cesarstwa będą miały jakikolwiek wpływ na fabułę i wojnę, której wyczekuję. Bo poza jakimiś dworskimi utarczkami słownymi i małą walką z Kage nie było za dużo. Bo jeśli okaże się, że tom drugi nie jest konieczny dla podążania za fabułą i można od razu przejść do tomu trzeciego, to będę zdenerwowana.

Tutaj dostajemy jeszcze kolejny trójkąt miłosny (jak ja ich nie znoszę), który wniósł do historii... niepotrzebny romans (bo znów – nie widzę żadnego sensu pojawienia się tej postaci), tajemnicę Buruu, która cały czas się przewija w tle, ale tak naprawdę nie dowiadujemy się, o co w tym chodzi do końca, oraz kolejny nic niewnoszący romans.

Zrozumiałabym, gdyby to była powieść kierowana do nastolatek, ale chyba trzeba zrewidować grupę wiekową. Bo z jednej strony mamy infantylną fabułę, z „nastolatkowym” romansem w tle, z drugiej strony sceny tortur są... dość obrazowe. Chociażby pojawiają się dwie sceny wyrywania oka. No wiecie, jak dla mnie jest to zbyt brutalne w romantycznej powieści o obalaniu tyranii przez młodą dziewczynę z magicznymi zdolnościami.

Podsumowując, nie była to dobra przygoda. Mam wrażenie, że godziny (tygodnie właściwie) z nią były całkowicie daremne i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że dla całej historii te wydarzenia nie są aż tak kluczowe dla fabuły, aby poświęcać mi cały tak obszerny tom. Oczywiście, że sięgnę po kolejny tom, ale teraz bardziej, aby się przekonać, czy moje cierpienia były daremne.

Choć zdaję sobie sprawę, że wielu wielbicieli serii się podoba ta część, co potwierdzają liczne pozytywne opinie, także radzę samemu się przekonać.

Dział: Książki