Rezultaty wyszukiwania dla: Historia

wtorek, 02 maj 2017 19:45

Dom z liści

„Dom z liści” Marka Z. Danielewskiego był jedną z najbardziej wyczekiwanych powieści zeszłego roku, tym bardziej, że data polskiej premiery, była przez Wydawnictwo Mag wielokrotnie przesuwana. Kontrowersyjna pod względem formy, mroczna pod względem treści, czy rzeczywiście warta jest takiej atencji?

To nie jest dla ciebie.

Pisarz o polsko brzmiącym nazwisku jest synem, Tadeusza Zbigniewa Danielewskiego, awangardowego reżysera, który po wojnie w 1948 wyemigrował do Stanów Zjednoczonych Ameryki. Jest to o tyle interesujący wątek biograficzny, że ma swoje odbicie w „Domu z liści”. Rodzina Navidsona, podobnie jak rodzina Danielewskich, podporządkowana była projektom filmowym głowy rodziny. Mark opublikował powieść w formie papierowej dopiero w 2000 r., dziesięć lat zabrało autorowi zdobycie wydawcy na swój ekscentryczny projekt.

„Dom z liści” wymaga nietrywialnego wysiłku ze strony czytelnika, aby jego zawartość mogła zostać odczytana. To idealna definicja powieści, a tak naprawdę literatury ergodycznej, czyli takiej, w której „czytelność” zależy od współgrania czytelnika z tekstem i jego decyzji, którą część tekstu przyswoi. Bardzo ciężko przeczytać „Dom z liści” litera po literze, nie opuszczając fragmentów. Dlaczego? Oto odpowiedź....

Rozpocznę nietypowo od formy. Tekst napisany jest co najmniej czterema typami czcionek o różnej wielkości od 6 do 14 pkt., w różnych krojach, jak i kolorach, z przekreśleniami i podkreśleniami. A to dopiero początek. Tekst zapisywany jest tradycyjnie w jednym ciągu, ale również w dwóch kolumnach, zapisywany jest również do góry nogami, w rogu stronicy, ale również u dołu lub u góry, w dodatkowych okienkach, na marginesach, czasem jest to jedno słowo na stronie, czasem trzeba czytać z dołu do góry, ponieważ akurat fragment obrócony jest o 45°, a bywa że nie ma tekstu, tylko jest kropka. Tak, kropka, duża, czarna, albo kilka kropek. Nie można sobie tej ekscentryczność zapisu wyobrazić, a tym bardziej opisać, należy sięgnąć po książkę. „Dom z liści” liczy sobie dokładnie 786 stron, wydana jest w twardej oprawie, więc samo trzymacie tego kolosa o wymiarach 23 cm na 16 cm na 4,5 cm wymaga niezłej krzepy, a jeszcze całe to tomiszcze trzeba wprowadzać w ciągłą rotację podczas lektury. Czemu służą takie graficzno-literowe wyróżnienia? Oto odpowiedź....

Powieść składa się z trzech narracji (powiedzmy). Hmm..., ale która jest pierwsza?! Dobrze, zacznę od tej, która rozpoczyna książkę, czyli od Johnnego Wagabundy. Johnny za sprawą swojego znajomego Lude'a znajduje pracę oraz niezliczone zapiski Zampanò. Historia Johnnego pisana jest Courier New we Wstępie, a potem w formie przypisów. Życie Johnnego zawarte zostało więc „na marginesie” całej historii, tym bardziej, że przypisy jego autorstwa nie dotyczą wyłącznie Zampanò, a przede wszystkim jego trudnego życia. A kim jest Zampanò? To drugi narrator, niewidomy stary człowiek, dziwak, który pozostawia po sobie zaskakującą schedę, a mianowicie pracę analityczną dotyczącą Relacji Navidsona. Ta część narracji obfituje w niebagatelną ilość przypisów naukowych i pseudonaukowych, odsyłaczy bibliograficznych i załącznikowych, a także cytatów i fragmentów z nie istniejących prac. I na koniec ostatnia narracja to tzw. Relacja Navidsona. Jest to film z pogranicza found footage i cinéma-vérité, nakręcony przez Willa Navidsona, znanego fotografa wojennego, który przedstawia jego przeprowadzkę z rodziną do nowego domu. Ta ostatnia narracja ma wpływ na życie wszystkich narratorów, bardzo dogłębny i bezpośredni, nie tylko rodzina Navidsonów przeżywa przerażające chwile w swoim nowym domu, ale ich doświadczenia mają realny wpływ na Zampanò i Wagabundę. A o czym jest film? Oto odpowiedź...

W domu, do którego się przeprowadził Will z Karen i ich dwójką dzieci, Chadem i Daisy, pojawiają się drzwi do pomieszczenia, które początkowo brane jest za garderobę. Z czasem okazuje się, że pomieszczenie to ma niezwykłe właściwości, czasem jest ono małe, a czasem prowadzi w głąb labiryntu. Zawsze jednak panuje tam dotkliwa ciemność.

„Domu z liści” nie można zaspoilerować, jest on wielowymiarowy, wielowątkowy, zagmatwany i nie-czytelny. Określany jest o horrorem, jednak nie jest straszny, przejmujący, mroczny, owszem, ale nie wywołuje dreszczy, przynajmniej u mnie. Czy warto po niego sięgnąć? Tak i nie. Cytując fragment z książki: „Kto czyta zbyt szybko lub zbyt wolno, niczego nie zrozumie”. I to jest najlepsza rada, jaką mógł dać autor. Dla tej powieści trzeba wygospodarować CZAS. Jak już przebrniemy przez pierwsze pięćdziesiąt stron i przyzwyczaimy się do ciągłych dygresji w formie przypisów, odciągania uwagi od głównego wątku, to potem należy czytać tę powieść systematycznie i płynnie, inaczej jej się nie zrozumie. Historia rodziny Navidsonów, ich przyjaciół, tajemnica domu, to nie tylko spooky story, ale przede wszystkim opowieść o relacjach między ludźmi, którzy czasem szukają siebie po omacku w ciemnościach, a czasem gubią się w meandrach życia, jak w labiryncie.

„Dom z liści” nie wiem, czy jest powieścią dla kogokolwiek. Jest trudna w odbiorze, Czyta się ją źle, chyba że się podejdzie do niej ergodycznie i poświęci część tekstu, na rzecz płynniejszej i przyjemniejszej lektury. Opasłe tomiszcze ciąży w ręku, a historię prawdę powiedziawszy można by skrócić do może trzystu stron. Dla mnie „Dom z liści” to przede wszystkim wyrwany kawałek z życia. Tylko dzięki uporowi skończyłam tę książkę i uważam, że każdy podobnie zawzięty czytelnik powinien od autora dostać specjalny dyplom uznania. Jeżeli uważacie, że moja recenzja jest zagmatwana, to nic w porównaniu z książką. Uprzedzam jednak, że jeśli się w tę historię zagłębicie, to będzie ona siedziała w was do ostatniej strony i nie pozwoli sięgnąć po żadną inną.

Dział: Książki
piątek, 28 kwiecień 2017 15:22

Dziewczyna z pociągu

Zacznę od tego, że nie czytałam książki Pauli Hawkins, na której podstawie powstał scenariusz filmu. W mojej opinii nie będzie więc porównań ani żadnego podparcia literaturą. Skupiam się tylko i wyłącznie na powstałej ekranizacji.

„Dziewczyna z pociągu” nie jest typowym kryminałem, to raczej film psychologiczno-obyczajowy z elementami thrillera. Dodatkowo nakręcony został w taki sposób, że przypomina rozsypane puzzle, z których krok po kroku, element po elemencie, składamy pełen obrazek. Główna bohaterka obserwuje życie innych ludzi, zazdroszcząc im i nie wiedząc, że oni również, tak jak ona sama, nie są szczęśliwi. Każdy ma swoje smutne sprawy i mroczne tajemnice. Każdego kiedyś kopnął przewrotny los.

Film jest przejmujący i smutny. Być może smutny aż do przesady, gdyż traumatyczne wydarzenia z przeszłości ścigają się z tymi teraźniejszymi. Został za to świetnie nakręcony, jest przejmujący, a odegrana przez Emily Blunt rola sprawia niesamowite wrażenie. Jak można być tak bardzo nieszczęśliwym, zaplątanym we własne życie i zdesperowanym? Jak można upaść tak nisko? Co ciekawe mimo tej całej beznadziei i nieszczęśliwych wydarzeń potrafię odnaleźć w fabule jakiś promień słońca i nadzieję, nawet dla tych, którzy już zupełnie ją stracili.

Mimo dobrej realizacji i solidnej gry aktorskiej film był dość monotonny i nudny. Odniosłam wrażenie, że historia jest mocno naciągana. Fabuła ułożyła się całkiem logicznie, ale ani przez chwilę nie przestała sprawiać wrażenia wymuszonej. Tak jakby jej twórca (twórczyni, jeśli była wierną ekranizacją książki) na siłę starał się zszokować swoich widzów (czytelników). Początkowo byłam zachwycona. Wszystko działo się powoli, bez przerwy towarzyszyły nam przemyślenia głównej bohaterki, jej tęsknota i wiele innych, głębokich emocji. Później jednak zapanował chaos i tak jak zazwyczaj lubię rozwiązywać zagadki, tak tu tej zagadki w ogóle nie było. Wydarzenia nazwałabym raczej niefortunnymi zbiegami okoliczności.

Podsumowując - uważam, że „Dziewczyna z pociągu” to dobrze zrealizowany film z kiepską podstawą fabularną. Niestety, gdy te dwie rzeczy nie idą ze sobą w parze, to nie ma szans, by otrzymać cokolwiek ponadprzeciętnego. Także „Dziewczyna z pociągu” jest filmem mocno przeciętnym, ale nie aż tak, by nie warto go było obejrzeć. Choćby dla gry aktorskiej Emily Blunt czy Haley Bennett, która również doskonale wcieliła się w swoją wcale nie najłatwiejszą rolę.

Dział: Filmy
piątek, 28 kwiecień 2017 14:03

Deadpool Classic #01

Deadpool, w porównaniu do innych postaci ze stajni Marvela, po raz pierwszy zagościł epizodycznie na kartach komiksu całkiem niedawno, bo w 1991 roku. Od tamtej pory bohater ten (a raczej patrząc na jego wyczyny – antybohater) doczekał się nie tylko swoich własnych serii, ale również kinowej ekranizacji z Ryanem Reynoldsem w tytułowej roli.

Tym, którzy nie spotkali się do tej pory z postacią Deadpoola, spieszę wyjaśnić, iż ten pan w czerwono-czarnym kostiumie to Wade Wilson, były żołnierz i kolejny Kanadyjczyk (po Wolverinie), który padł ofiarą programu Weapon X. Posiada on skopiowany od Wolverine'a czynnik regeneracyjny, który umożliwia mu praktycznie kompletną regenerację ciała, łącznie z odrastaniem odciętych kończyn. Od pozostałych superherosów wyróżnia go nie tylko zamiłowanie do przemocy, cięty język i niestabilność psychiczna, ale przede wszystkim świadomość bycia bohaterem komiksu (czy filmu). Jego twórcami są: rysownik Rob Liefeld oraz scenarzysta Fabian Nicieza.

deadpool sins

Nakładem wydawnictwa Egmont, na polskim rynku ukazał się ostatnio album „Deadpool Classic”. W grubym, pierwszym tomie, liczącym 252 strony znajdziemy cztery opowieści z przygodami najemnika, w tym dwie pełne miniserie.

Album otwiera zeszyt, w którym po raz pierwszy zagościł epizodycznie Deadpool. Jest nim 98 numer serii „New Mutants” z 1991 roku, którego autorami są wcześniej wspomniani Panowie: Liefeld i Nicieza. Naszego bohatera poznajemy jako najemnika wynajętego przez niejakiego Tollivera do zabicia Cable’a. Pierwsze wejście Deadpoola, szczerze, jest mało efektowne i można wręcz powiedzieć – słabe i bez większych fajerwerków. Pyskaty bohater szybko zostaje pokonany przez drużynę Summersa (Cable’a), która to w niedalekiej przyszłości przekształci się w grupę X-Force. Zapewne po lekturze tego zeszytu w latach 90. nikt pewnie nie spodziewał się, iż Deadpool stanie się jedną z najpopularniejszych gwiazd popkultury.

W dalszej części albumu mamy okazje zapoznać się z miniserią pt. „Goniąc w kółko”. Jej autorami są kolejny raz Fabian Nicieza jako scenarzysta oraz Joe Marudeiry jako autor rysunków. W skład tej serii wchodzą cztery zeszyty. Pierwszy z nich ukazał się w oryginale w 1993 roku. Najemnik z nawijką trafia do ogarniętego wojną Sarajewa. Tam wraz ze swoim kumplem Weaselem poszukuje wskazówek, które będą pomocne w odnalezieniu tajemniczego testamentu Tollivera. Oczywiście nie są oni jedyni, którzy pragną zdobyć ów testament. Dokument ten ponoć umożliwia zdobycie niezwykłej broni, więc oczywiście nie brakuje wszelakiej maści rzezimieszków chcących położyć na nim swoje ręce. W opowieści tej pojawia się grono mniej lub więcej znanych postaci: Czarny Tom, Juggernaut, Slayback, zmiennokształtna Vanessa czy Kane – również związany z programem Broń X stary kompan Wade’a. Głównym przeciwnikiem Wilsona jest drużyna najemników o nazwie Executive Elite.

W dokładnym odbiorze tej historii przeszkadza fakt, iż nawiązuje ona do wielu wydarzeń przedstawionych na kartach innych serii. Głównie chodzi o „X-Force”, która to nie ukazała się na rynku polskim. W kilku jej zeszytach (wydanych przed „Goniąc w kółko”) gościł Deadpool, więc tylko może dziwić, iż nie zostały one zaprezentowane tym albumie.

Czas na kolejną miniserię w albumie. „Grzechy z przeszłości” to czteroczęściowa historia nawiązująca do poprzedniej opowieści „Goniąc w kółko”. W oryginale ukazała się ona w 1994 roku. Jej autorami są: scenarzysta Mark Waid oraz rysownicy: Ian Churchill i Ken Lashley. Opowieść ta kontynuuje wątki związane z postaciami Juggernauta i Czarnego Toma. Tom Cassidy z powodu choroby próbuje zdobyć czynnik regeneracyjny Wade’a. W tym celu wysyła potężnego Juggernauta. Deadpool tym razem działa w kooperacji z innymi mutantami. W starciu z przeciwnikiem pomagają mu: Banshee wraz z córką Siryn.
Patrząc na wcześniejsze komiksy zaprezentowane w albumie, „Grzechy z przeszłości” mocno odskakują poziomem nie tylko pod względem fabuły, ale i oprawy graficznej. Waid skupił się bardziej na charakterze i tragizmie głównego bohatera oraz na jego relacjach z kompanami w walce. Oczywiście nie zabrakło efektownych pojedynków, do których przyzwyczaiły nas poprzednie opowieści albumu.

deadpoolK1 p1

Album zamyka pierwszy zeszyt regularnej serii „Deadpool” stworzonej przez Joe Kelly’ego, która swoją premierę miała w 1996 roku. Na niespełna dwudziestu paru stronach poznajemy kolejne postacie z uniwersum. Pojawia się m.in. Walter Langowski (Sasquatch) oraz Blind Alfred, czyli niewidoma starsza pani, którą mieliśmy okazję zobaczyć w kinowej ekranizacji z Reynoldsem w roli głównej. Kelly zaprezentował odbiorcom Deadpoola nie tylko bardziej brutalnego, ale jednocześnie zdolnego do poświęceń, by ratować ludzkość. Zeszyt ten to chyba jeden z lepszych i najśmieszniejszych składowych grubego albumu. Nie każdemu jednak może przypaść oprawa graficzna, której autorem jest Ed McGuinness. Jego kreska jest bardzo specyficzna i wręcz kreskówkowa. Fakt jest oryginalna i mocno wyróżnia się na tle wcześniejszych. Jako że w albumie zaprezentowano nam tylko pierwszy, premierowy zeszyt serii, można mieć nadzieję, iż w „Deadpool Classic #2” zobaczymy pozostałe.

Czas na podsumowanie. Zacznę od jakości wydania. Wydawnictwu należą się duże brawa nie tylko za jakość estetyczną, czyli twardą oprawę, śliski papier kredowy, ale również za bardzo fajne tłumaczenie Oskara Rogowskiego. Jeśli zaś chodzi o zawartość merytoryczną, można zauważyć, jak w ciągu kilkunastu lat zmieniły się komiksy. Deadpool współczesny (patrząc na m.in. serię, która ukazuje się w ramach cyklu Marvel NOW) w porównania do tego klasycznego jest nie tylko bardziej wygadany i dowcipny, ale również częściej w dialogach nawiązuje do popkultury. Po drugie bohater pod kątem graficznym uległ znaczniej metamorfozie. W latach 90. bohaterowie wyglądali jak chodzące klony Schwarzeneggera, obcisłe kostiumy eksponowały góry mięśni. Tak również prezentuje się klasyczny Deadpool. Wielki, napakowany najemnik, przy którym współczesny wygląda jak szpic przy buldogu. No taki urok czasów, kiedy to w Polsce królowały komiksy TM-Semic.

Fani Deadpoola na pewno nie będą zawiedzeni tym albumem. Nie brakuje w nim akcji, znanych postaci, efektownych pojedynków. Nie zawiodą się również czytelnicy tacy jak ja, wychowywani na komiksach TM-Semic. Lektura pierwszego tomu „Classic” to również pełna sentymentów podróż w czasie. Do pozycji wyśmienitej jednak jeszcze jemu trochę brakuje. Mam nadzieję, że poziom kolejnych numerów pójdzie mocno w górę. Ja polecam i czekam na więcej.

Dział: Komiksy
poniedziałek, 24 kwiecień 2017 20:50

Mordercy

„A policja musi przecież jakoś żyć / Gdy praca nisko płatna, ktoś inny musi płacić / Za takie marne grosze, to jest typowe / Tylko idiota by nadstawiał swoją głowę” - te słowa Kazika Staszewskiego bywają niekiedy prorocze. Choć wewnętrzne śledztwa policji są tajne, od czasu do czasu do mediów przecieka wiadomość o skorumpowanych policjantach, o funkcjonariuszach, którzy nawet czynnie uczestniczą w nielegalnych procederach. Uciszając swoje sumienie, tłumaczą się niskimi zarobkami, nie zdając sobie sprawy, że ich postępowanie jest powodem braku zaufania społecznego i powszechnej niechęci do współpracy z policją.

Co jednak wspólnego sprzedajni policjanci mają z przypadkowymi zabójstwami, które przetaczają się przez Filadelfię? Co łączy (i czy rzeczywiście łączy) zgon funkcjonariusza z wydziału antynarkotykowego, podwójne morderstwo w nocnym klubie i śmierć z przedawkowania? Na to pytanie odpowiada W.E.B. Griffin, autor serii powieści kryminalnych „Odznaka honoru”, w których zmierza się z rzeczywistością funkcjonowania policjantów z Filadelfii. Szósty tom serii, zatytułowany „Mordercy”, to wielowątkowa historia, w której temat korupcji wśród funkcjonariuszy przeplata się z obrazami ich codziennej pracy oraz fragmentami życia prywatnego, często niestety nieudanego. To książka dla wszystkich zainteresowanych dobrze skonstruowaną opowieścią, stanowiącą kompilację realizmu – szarej rzeczywistości oraz fantazji autora, która jednak inspirowana jest wydarzeniami, o których nieustanie donoszą media. A wszystko to zabarwione jest polityczną grą oraz ponurym obrazem rozpadających się związków funkcjonariuszy policji.

Pierwsza ofiara, Jerry Kellog, funkcjonariusz Piątej Brygady Antynarkotykowej Departamentu Policji Miasta Filadelfia, zginął w swoim domu. Funkcjonariusze znaleźli go w kuchni, z ranami postrzałowymi głowy – został zabity ze swojej własnej broni. Podejrzenia policji kierują się w stronę małżonki, z którą pozostawał w separacji, a także jej nowego partnera, również policjanta, detektywa Milhama z wydziału zabójstw. Kobieta jednak, jako motyw morderstwa wskazuje korupcję, oskarżając funkcjonariuszy Piątej Brygady. Podejrzewa zarówno męża, jak i jego kolegów o branie łapówek, jako dowód podając zakup łodzi oraz domu za gotówkę, które to transakcje mąż przeprowadził przed ich rozstaniem. Na prawdopodobieństwo takiego motywu wskazuje brak taśm magnetofonowych, na których Kellog rejestrował wszystkie rozmowy.

Ofiarami kolejnego morderstwa, dokonanego w klubie Inferno Lounge, jest żona jednego z właścicieli lokalu, Geralda Atchisona, a także jego wspólnik. Atchison utrzymuje, iż morderstwo zostało dokonane przy okazji rabunku, a on sam został przez napastników zraniony w nogę. Historia, którą opowiada, nie przekonuje jednak funkcjonariuszy. Trzecie zgłoszenie, zarejestrowane przez policyjną centralę, prowadzi funkcjonariuszy do willowej dzielnicy miasta. To w jednej z okazałych rezydencji, w domu szanowanej rodziny Detweilerów, dochodzi do tragedii. Ich córka, Penelope, została znaleziona przez pokojówkę w łóżku, a wszystko wskazuje na śmierć z przedawkowania. Pozostaje pytanie czy fakt, iż zmarła była dziewczyną jednego z funkcjonariuszy policji, Matthew Payne'a, ma jakieś znaczenie.

Wszystkie te śmierci boleśnie obnażają słabość filadelfijskiej policji, wydają się być również powiązane ze śledztwem w sprawie skorumpowanych policjantów, prowadzonym przez Wydział Dochodzeń Specjalnych. Naciski na szybkie rezultaty dochodzenia są tym większe, im większe jest zainteresowanie prasy „prywatną policją burmistrza Carrluciego". Jak zakończy się ta historia? Czy zgony rzeczywiście mają coś wspólnego z korupcją? Odpowiedzi poszukać możemy w powieści „Mordercy”, która wciąga nas w zawiłe dochodzenie, pozwala odczuć polityczną presję, a także uzmysłowić sobie pokusy stojące przed funkcjonariuszami. Sposób narracji oraz zamieszczenie w książce stenogramów z przesłuchań czy raportów dochodzeniowych i raportów z laboratorium kryminalistycznego, jeszcze mocniej angażuje nas w lekturę, czujemy się bowiem częścią większej wspólnoty i ruszamy do akcji. I w pełni zgadzamy się ze słowami burmistrza Carlucciego, który mówi: „Jedyny osobnik gorszy od sprzedawcy narkotyków to skorumpowany gliniarz, który pozwala gnojkom uniknąć kary za ich czyny”.

Dział: Książki
środa, 19 kwiecień 2017 19:44

Zapach domów innych ludzi

Zapach towarzyszy każdemu z nas. Jedne są przyjemne, drugie mniej. Kojarzące się z czymś pozytywnym albo negatywnym. Z czasami, które już przeszły do wspomnienia, albo tymi, które jeszcze można przywrócić właśnie dzięki zapachowi.

Zapach odgrywa bardzo istotną rolę w naszym życiu, mimo że nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę. Nasze domy również pachną, mieszkańcami, jedzeniem, środkami czystości, często niestety też brudem. Bardziej lub mniej charakterystycznie.
Wspomnienia również mogą mieć zapach, z tym, co wydarzyło się na pewnym etapie naszego życia, co wryło się w naszą pamięć. Niekiedy te bardzo lubiane, pod wpływem różnych sytuacji zrażają nas. Sprawiają, że nagle czujemy zniechęcenie...

O jakim zapachu domów, innych ludzi opowiada autorka? Czy historie w niej zawarte pobudzą zmysły czytelnika? Sprawią, że opisywane zapachy odtworzą się w naszej głowie?
Sprawdziłam. I o swoich wrażeniach za chwilę napiszę.

Opowieść zaczyna się wspomnieniem, gdy mała Ruth była jeszcze swoim domu rodzinnym. Gdzie ukochany tato zajmował się obrabianiem mięsa upolowanych zwierząt, mama zajmowała swoimi sprawami, ona zaś przysłuchiwała się rozmowom, przyglądając surowym kawałkom mięsa. Może się to wydać obrzydliwe, ale nie dla Ruth, ona uwielbiała przyglądać się pracy ojca. Nie brzydził ją widok krwi. Wszystko, co działo się pod ich dachem, zdawało się naturalnym. Tak po prostu było. Aż do dnia, gdy matka otrzymała wiadomość. I nagle wszystko uległo zmianie...

Poznajemy cztery przewodnie postacie, trzy dziewczyny oraz chłopiec. Wszyscy są nastolatkami, rówieśnikami. Mają swoje problemy, troski oraz marzenia, które próbują zrealizować. I teraz pewnie większość pomyśli o typowych dla ich wieku problemików. Nic bardziej mylnego.

Ponieważ Ruth, Dora i Hank stają przed losem, który nie oszczędzał, a który jeszcze nie pozostał przesądzony. Każde z nich popełnia błędy. Alyce wydaje się tą wygraną, mająca najlepszą sytuację, ale czy oznacza, że jej troski są mniejsze?

Historie postaci zostały opowiedziane z perspektywy każdej z nich, każdy rozdział opowiadana o konkretnej osobie. Dodatkowo książka została podzielona na pory roku, dlaczego? Jest w tym pewien ukryty cel...

Muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że książka aż tak bardzo mnie wciągnie. Rozpoczęłam czytanie i nie wiem kiedy, a nie potrafiłam oderwać się od stron. Śledziłam wydarzenia, jakie napotykali bohaterowie, miałam swoich ulubionych, którzy od razu wzbudzili moją sympatię, do niektórych potrzebowałam czasu, a jeszcze inni po prostu zostali znielubieni.

Sporo napisałam o tytułowym zapachu, bo proszę mi uwierzyć, ten odgrywa bardzo ważną rolę w całej książce. Kojarzy się z poszczególnymi miejscami albo osobami. Możemy niemalże sobie wyobrazić, jak wdychamy opisywaną woń, coś niesamowitego.

Jednak nie to jest plusem snutej historii. Nie wiem w jaki sposób, ale autorce udało się stworzyć klimat, który odczuwamy już od samego początku. Nie zawsze jest on przyjemny, chwilami można odczuć negatywne emocje. Cała mieszanina doznań.

Zapach domów innych ludzi, jest niesamowitą historią, która ukazuje życie gdzieś hen daleko, w najzimniejszym i chyba najbardziej surowym Stanie Ameryki, gdzie zimno towarzyszy przez większość czasu. Czy ten chłód dominuje również w sercach mieszkańców?

Chciałabym móc tak po prostu napisać, że książka jest ciekawa. Niestety mam wrażenie, że słowa nie oddadzą mojego zachwytu. Bo właśnie jestem zachwycona debiutem Bonnie-Sue Hitchcoc, będę ten tytuł polecała z całego mojego czarnego serduszka. Naprawdę cudowna opowieść.

Dział: Książki
wtorek, 18 kwiecień 2017 13:17

Miły ogr

Jednego nie można Platte F. Clarkowi odmówić, a mianowicie bujnej pisarskiej wyobraźni. Choć z drugiej strony przy siódemce dzieci to bardzo przydatna umiejętność. Słuchające bajań taty dzieci z pewnością wiele wybaczą i na wiele rzeczy nie zwrócą uwagi. Nie będzie ich razić brak logiki, albo nazwijmy to inaczej, bajkowa logika rządząca się zupełnie innymi prawami. Jednak marzącego o zakończeniu historii czytelnika takie rzeczy mogą już nieco drażnić.

Historia Maxa Spencera i jego przyjaciół mogła spokojnie zakończyć się na drugim tomie. Chłopiec i jego przyjaciele wrócili bezpiecznie do domu, po uprzednim rozprawieniu się ze złem w krainie Magrusu. Okazuje się jednak, że Max po powrocie do normalności, nie umie sobie znaleźć miejsca. Tam był kimś, synem najpotężniejszego czarnoksiężnika w dziejach, posiadaczem magicznej Księgi, którą tylko on mógł odczytać. W gimnazjum jest tylko Maxem Spencerem, który nawet po gimnastycznej linie wspiąć się nie potrafi. Nic więc dziwnego, że gdy nadarza się okazja do powrotu, bo przecież nie wszystkie drzwi pozamykano, Max bez zastanowienia wciąga przyjaciół w portal, co prawdopodobnie grozi im utratą życia.

Pierwsza część trylogii zatytułowana Zły jednorożec była rewelacyjna. Przewrotna historia o zjadającej baśniowe stwory sfiksowanej i złośliwej księżniczce skrzyła humorem, dowcipem i pełnymi garściami czerpała z kultury masowej. To było naprawdę coś i pamiętam, że często się śmiałam w trakcie czytania.

Kiedy pojawiła się druga część Puchaty smok podeszłam do niej dość nieufnie, ale generalnie po skończonej lekturze, uznałam że pomysł był udany, a i realizacja wyszła nie najgorzej. Poza tym bardzo fabułę wspomógł wątek ognistych kociąt.

Jakie są ogry, wiemy wszyscy, więc tytułowa sugestia, że ogr będzie miły, wiele czytelnikowi obiecuje. W sumie, jakby na to nie spojrzeć, fabularne pole do popisu jest ogromne. Dlatego nie rozumiem, czemu autor wątek z ogrem tak szybko zepchnął na bok, że właściwie ograniczył jego bytność w książce do otwarcia i zamknięcia portalu. Trzecia część cyklu została oparta na pomyśle związanym z grami RPG. Gimnazjum Parkside zmienia się w nieprzyjazną przestrzeń, w której mieszkańcy stają się krwiożerczymi stworami, które należy unieszkodliwić. Max i jego przyjaciele wcielają się w role typowe dla tej konwencji: w drużynie znajdzie się więc mag, bard, elf, uzdrowicielka i kilkoro innych. To dlatego historia przypadnie do gustu dzieciom, bo który nastolatek nie stroni dziś od gier i nie lubi wcielać się w role?

Starszego czytelnika to piętrzenie problemów może już nieco nużyć, choć jest kilka fragmentów, które pozwalają książce się obronić.

Miły ogr jest dobrym zakończeniem trylogii, ale nie rewelacyjnym. Sporo tu kombinacji, w których jako czytelnikowi zdarzało mi się pogubić. Oprócz tego uważam, że dana historia ma swój maksymalny potencjał, który, po przekroczeniu pewnego punktu, jest już tylko odcinaniem kuponów. Dobrze wtedy stworzyć nowe uniwersum i dać szansę wykazania się nowym bohaterom, a nie zostawiać sobie kolejne furtki, do tworzenia entych części czegoś, co początkowo miało być trylogią. Autor też taką możliwość sobie pozostawił i mam ogromną nadzieję, że z niej nie skorzysta i zaangażuje się raczej w coś nowego.

Dział: Książki
wtorek, 18 kwiecień 2017 10:58

Najdłuższa noc

Byłam w sporej grupie ludzi, którzy wiele sobie obiecywali po „najdroższym polskim serialu”, czyli Belle Epoque. Byłam też w niewiele mniejszej grupie ludzi, którzy po pierwszym odcinku tegoż poczuli głębokie rozczarowanie – drogie kostiumy i scenografia nie były w stanie zakryć naiwności scenariusza i nijakich bohaterów. Liczyłam, że szeroko rozreklamowana produkcja obroni się jednak – w formie książkowej. Dlatego też z wiarą sięgnęłam po „Najdłuższą noc” autorstwa scenarzystów serialu, Marka Bukowskiego i Maciej Dancewicza.


Historia zaczyna się u progu XX wieku, równolegle w Krakowie, gdzie dokonywane są morderstwa na przypadkowych – zdawałoby się – kobietach, oraz na płynącym na Madagaskar statku Legion, na którym znajduje się między innymi młody Polak Jan Edigey-Korycki. Edigey uciekł z rodzinnego miasta po nieszczęśliwym – wskutek starań rodzin obu stron – romansie z arystokratką Konstancją, jednak wkrótce dowiaduje się, że musi wrócić do Polski: zmarła jego matka. Tymczasem w Krakowie dawny znajomy Jana, Henryk Skarżyński, w swym eksperymentalnym laboratorium wykorzystującym najnowsze osiągnięcia nauki w służbie kryminalistyki, wraz z wyemancypowaną siostrą Weroniką pracuje nad odkryciem tożsamości mordercy kobiet. Niebanalny intelekt Skarżyńskich w połączeniu z odwagą i determinacją Jana stają się potężną bronią przeciwko nieuchwytnemu zbrodniarzowi i skostniałym metodom śledczym galicyjskiej policji…


Powyższy opis z konieczności skrótowo i bez spojlerów oddaje to, co można znaleźć zarówno w książce, jak i w serialu. Nie wiedząc, jak dalej potoczyły się wydarzenia w Belle Epoque, mogę z całą pewnością rzec jedynie, że fabuła pierwszego odcinka i książki w pewnym momencie się rozchodzą. To dobrze, ponieważ czytelnik, który widział chociaż kawałek serialu, nie ziewnie z nudów. To jednak również źle – z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, niemal połowę wątku Jana w „Najdłuższej nocy” zajmuje jego podróż na Madagaskar i z powrotem, a także bogate retrospekcje, wskutek czego linia kryminalna sprowadza się do: przyjechał – pokłócił się z policją – dostał mądrą książkę, która otworzyła mu oczy na modus operandi mordercy – zdemaskował mordercę… Wydarzenia dzieją się zbyt szybko, a Jan tak naprawdę nie jest stroną aktywną w śledztwie – dostaje w swoje ręce poszlaki, wpada (dosłownie!) na tropy zamiast faktycznie ich szukać. Jego poszukiwania prawdy są tak chaotyczne, że gdyby nie pomoc imperatywu narracyjnego, nie znalazłby własnego fraka, a co dopiero sprytnego mordercy. Po drugie – okazuje się, że z tym zbrodniarzem to wcale nie taka prosta sprawa i że Jan Edigey-Korycki też może się mylić. To akurat dla logiki książki dobrze. Gorzej, że faktyczne wyjaśnienie zostaje upchnięte w epilogu, przedstawione w sposób naiwny i na zasadzie „…a potem bohater obudził się i odkrył, że cała fabuła niniejszej powieści mu się tylko przyśniła”. To już wolę Jana-superbohatera, który samą swoją obecnością rozwiązuje zagadki kryminalne…


Kolejną bolączką „Najdłuższej nocy” są bohaterowie. Ich jednowymiarowość aż boli. Weronika to Postępowa Feministka, Henryk – Typowy Nieśmiały Intelektualista, Jan – Buntownik z Wyboru, Orest – Ojciec Buntownika… Postacie grają przypisane im role i czynią to równie niewiarygodnie jak aktorzy w serialu Belle Epoque. Brak pogłębionego psychologizmu, możliwości wczucia się w bohaterów. Gdyby to był klasyczny kryminał stylizowany na epokę Agaty Christie, byłoby to uzasadnione, ale „Najdłuższa noc” nie może się zdecydować, czym właściwie jest. Jeśli kryminałem – pół powieści nadaje się do kosza, ponieważ do śledztwa ma się nijak (mowa o wszystkich egzotycznych przygodach Jana). Jeśli prozą gotycką (czy wręcz neogotycką, biorąc pod uwagę rozszalały postmodernizm w opisach przestrzeni) – brak psychologii i fabuły, która pozwala poczuć dreszczyk.


Czy jest zatem coś, co się Bukowskiemu i Dancewiczowi udało? Niewątpliwie to język i przestrzeń topograficzna tekstu. Czytając „Najdłuższą noc”, poczułam mrok krakowskich uliczek, napięcie wiszące w powietrzu, zobaczyłam gaszone lampy uliczne. Madagaskar udał się autorom trochę gorzej, ale opisy są nadal wysokiej jakości. Z tekstu tchnie brud, mrok i niebezpieczeństwo, podszyte absurdalną nutką postmodernistycznych zagrywek (chociażby smakowite odniesienia do krakowskiej rzeczywistości XXI wieku, by wymienić tylko wszechobecny smog). Naprawdę szkoda, że w tym misternie zbudowanym świecie zabrakło fabuły, tak jak w kosztownej scenografii Belle Epoque zabrakło spójnej i wiarygodnej historii.

Dział: Książki
poniedziałek, 17 kwiecień 2017 15:04

Legion

Niezwykłe dzieło jak na tego pisarza. Ale niezwykłe nie oznacza złe.

Stephen Leeds to dziwak. Uważa się za zdrowego na umyśle, chociaż lekarze twierdzą inaczej. A niby co jest złego w posiadaniu osobistych halucynacji, z której każda ma swoją osobowość i wiedzę z konkretnego zakresu? I co z tego, że są i takie halucynacje, które mają swoje halucynacje, a w sumie jest ich... Mnóstwo! Specjaliści są bezradni, zleceniodawcy urzeczeni geniuszem Leeds'a, a sam zainteresowany pozostaje obojętny i wykonuje kolejne zlecenia.

Fabularnie jest to kryminał. A tak właściwie dwa. Pierwsza nowelka nosi tytuł „Legion”, druga natomiast „Pod skórą”, a obie łączy postać głównego bohatera. Mamy tu zatem dwie sprawy, które Leeds jako genialny detektyw musi rozwiązać. Początkowo miał to być triller psychologiczny, jednak koniec końców wyszło coś zupełnie innego. Obie nowelki to lekkie historie balansujące na granicy kryminału i sci-fi. Sanderson zatem zaskakuje po raz kolejny udowadniając nam, że jego wyobraźnia nie zna granic.

Jak wspomniałam na początku, jest to niezwykła powieść, jeśli zna się inne dzieła Sandersona. Zazwyczaj jego książki przenika magia, odrębne światy, niezwykłe historie ludzi je zamieszkujących. Tutaj natomiast mamy do czynienia z powieścią rozgrywającą się w realnym, bo naszym świecie. Magią natomiast jest sam umysł głównego bohatera. Stworzenie halucynacji jako wyjaśnienia ludzkiego geniuszu jest nieprawdopodobne. Równie niesamowite są zdolności Stephena do tworzenia kolejnych aspektów (jak sam nazywa swoje halucynacje) w każdej chwili, gdy koniecznym staje się przyswojenie wiedzy z zupełnie nowej dziedziny. To oczywiście rodzi pewne problemy, gdyż próba wyobrażenia sobie naraz kilkudziesięciu aspektów jest niemożliwa. Tym bardziej, że aspekty zdają się żyć własnym życiem, mają swoje sympatie i antypatie, swoje przyzwyczajenia, a nawet żądania. Prowadzi to do wielu zaskakujących i zabawnych sytuacji.

Książkę czyta się bardzo przyjemnie. Sanderson jak zwykle potrafi porwać czytelnika już od pierwszych stron. Momentami zabawna, momentami budząca grozę, z pełnym wachlarzem emocji pomiędzy. Bardzo mnie zainteresowała, jednak nie mogę powiedzieć, żeby mnie porwała. Może wynika to z moich oczekiwań, gdy widzę to konkretne nazwisko autora na okładce. A może historia była za krótka?

Muszę przyznać, że po skończeniu lektury poczułam niedosyt. Wiele wątków pozostało niewyjaśnionych, pojawiały się ciągle nowe pytania, na które nie uzyskałam odpowiedzi. Czytało się to bardziej jak wprowadzenie do czegoś większego, niż odrębną historię. Chociaż nie jestem pewna, czy czytanie dalszych losów Legiona i jego aspektów nie byłaby koniec końców męczące. Jest to oczywiście coś zupełnie nowego i fascynującego, jednak po dłuższym czasie mogłoby się okazać, że aspekty czytelnik traktowałby jako zwykłych bohaterów książki. Stracili by oni wówczas swoją magię i świeżość, a cała powieść stałaby się zupełnie zwyczajną książką przygodową lub kryminalną.

Nie zmienia to jednak faktu, że dla fanów Sandersona jest to pozycja obowiązkowa. Obrazuje ona rozległy talent pisarza w tworzeniu dzieł niesztampowych i to, że nie ogranicza się do jednego gatunku.

Dział: Książki
piątek, 14 kwiecień 2017 14:44

Czarny manuskrypt

„Człowiek zawsze zostawia ślady. Żaden człowiek nie jest też bez cienia…” - pisał w jednej ze swoich powieści Henning Mankell. Doskonale wiedzą o tym również policjanci prowadzący śledztwa, którzy ze strzępów informacji, fragmentów wspomnień, a nawet mikrośladów są w stanie złożyć spójną historię, opisać przebieg wydarzeń oraz osobę sprawcy. Każde zakończone dochodzenie jest sukcesem - wszak udało się wytropić przestępcę, ale i porażką dla społeczeństwa, którego ów człowiek jest częścią.

Czy w tropieniu przestępcy skuteczny okaże się również radca kryminalny Christian Abell z Prezydium Policji w Marienweder? Pewne jest, że stoi przed nim nie lada wyzwanie, bowiem w mieście Kwidzyn, dotychczas sielskim i spokojnym, dochodzi do serii brutalnych morderstw duchownych. Lokalna społeczność jest tym bardziej wstrząśnięta, że ofiarami są księża z miejscowej parafii pod wezwaniem Świętego Jana Ewangelisty. Zaczynają mnożyć się zarówno domysły, jak i podejrzani, w tym ci, z najwyższych kręgów kwidzyńskiej władzy. O tym, jak potoczy się śledztwo i w jaki sposób Abell da sobie radę nie tylko z opinią publiczną, naciskami ze strony przełożonych, ale i z własną przeszłością, możemy przeczytać w intrygującym kryminalne, rozgrywającym się w latach 30. XX wieku. Do przeszłości przenosi nas Krzysztof Bochus, dziennikarz, publicysta, który „Czarnym manuskryptem” wkracza na rynek wydawniczy z impetem. Opublikowana nakładem wydawnictwa MUZA książka to prawdziwa gratka dla miłośników kryminałów retro, spisków i tajemnic. Nie zawiedzie nawet najbardziej wymagających czytelników tym bardziej, że docenią oni starania autora o osadzenie akcji na rzeczywistym planie, z małymi tylko odstępstwami powodowanymi wymogami fabuły.

Kwidzyn, a właściwie Marienwerder, staje się sceną tragicznych wydarzeń - brutalne zabójstwo księdza Gerharda Platzecka, staje się pierwszym aktem bestialstwa, niestety nie ostatnim. Wszystko wskazuje na to, że wielebny był przed śmiercią torturowany, a pisemna wiadomość umieszczona w jego ustach „Piekło jest domem nieczystych” może wskazywać na religijnego fanatyka, wymierzającego karę za grzechy. Biorąc pod uwagę upodobanie księdza nie tylko do historii zamku w Marienburgu, ale i mężatek, jest to jeden z możliwych tropów. Wkrótce po śmierci Platzecka, miastem wstrząsa kolejna śmierć duchownego. Tym razem ofiarą jest ksiądz Albrecht Weber, którego zmasakrowane zwłoki odnaleziono w … łóżku miejscowej prostytutki. Mimo iż tym razem Abell nie znalazł w ustach denata żadnego przesłania, to zostało ono wymalowane krwią nieszczęśnika na ścianie. Co łączy te dwa morderstwa oprócz faktu, że zmarli byli księżmi i wiedli niezbyt wstrzemięźliwe życie?

Na to pytanie usilnie stara się znaleźć odpowiedź Abell, choć nie będzie to łatwe. Pierwszym podejrzanym jest bowiem członek miejscowej elity i szef dużej partii, doktor Erwin Naun, z którym niebezpiecznie jest wchodzić w konflikt. Radca kryminalny przekonuje się o tym na własnej skórze, kiedy to zostaje zaatakowany podczas capstrzyku na zamku i tylko przypadek oraz przytomność umysłu jego współpracownika ratuje go od niechybnej śmierci. Wraz z Abellem zgłębiamy zagadkę morderstw, która tak naprawdę jest tylko wierzchołkiem tajemnic, z którymi zmierzy się radca. Co skrywa zatem Hoeness, miejscowy proboszcz, do czego służą mu sekretne pomieszczenia i labirynt korytarzy pod plebanią, a także co wspólnego z wydarzeniami ma historia św. Doroty i Hermanna von Salzy, mistrza krzyżackiego z XIII wieku, dowiemy się z lektury książki „Czarny manuskrypt”, która staje się nie tylko pasjonującą łamigłówką, ale – być może – pretekstem, by zaplanować wakacyjny wypoczynek w pobliżu Malborka.

Krzysztof Bochus wciąga nas w grę, której zakończenie jest wielką niewiadomą, zaś w bieżące wydarzenia i kryminalną historię wplecione są też wątki osobiste dotyczące Abella. I choć trudno żywić do radnego sympatię, to swoją bezkompromisowością i analitycznym umysłem budzi podziw, podobnie jak docenić należy niezwykłą umiejętność autora, w zakresie kreowania fabuły. Jeśli do mocnych stron powieści dodamy jeszcze mroczną atmosferę tajemnicy, działania NSDAP, nienawiść wobec Żydów i Polaków oraz mrzonki dotyczące odbudowy III Rzeszy, otrzymujemy wciągającą lekturę, od której nie można się oderwać.

Dział: Książki
wtorek, 11 kwiecień 2017 18:56

Siedem sióstr

Kiedy niespodziewanie umiera charyzmatyczny Pa Salt, jeden z najbogatszych ludzi świata, w życiu jego sześciu adoptowanych córek, nazwanych na cześć mitycznych Plejad, otwiera się nowy rozdział. Oto bowiem młode kobiety stają nie tylko w obliczu nowych wyzwań. Przede wszystkim, jeśli zechcą, będą mogły się zmierzyć z tajemnicami dotyczącymi ich pochodzenia. To ostatnie zmieni je na zawsze, ukształtuje na nowo.

Otwierająca cykl Siedem sióstr pierwsza powieść o tym samym tytule poświęcona jest najstarszej z sióstr, Mai. Lucinda Riley wpadła na genialny w swej prostocie pomysł, zainspirowany po trosze grecką mitologią i motywem Plejad, a po trosze najciekawszymi zabytkami kultury. W siedmiu książkach ma zamiar opowiedzieć historie młodych kobiet, które w dzieciństwie adoptował ten sam człowiek, równie bogaty, co tajemniczy. Każda z sióstr jest inna, nie tylko z racji pochodzenia, ale też zainteresowań i wybranej drogi życiowej.

Bohaterka części pierwszej Maja jest uzdolnioną tłumaczką i bardzo piękną kobietą. Gdy, po śmierci adopcyjnego ojca, dowiaduje się, skąd pochodzi, decyduje się tam pojechać i poszukać swoich korzeni. Brazylia wita ją przepiękną pogodą, aromatycznym jedzeniem i dźwiękami samby.

By poznać pochodzenie Mai, cofamy się do końca lat 20 ubiegłego wieku. Na krótką chwilę odwiedzamy także Paryż i przyglądamy się planom powstania posągu, znanego dziś jako Chrystus Zbawiciel. Te fragmenty osobiście, zainteresowały mnie najbardziej. Czy Maja odnajdzie swoich krewnych i pozna przyczyny, dla których oddano ją do adopcji? A może oprócz wiedzy o przeszłości swojej rodziny, zyska coś jeszcze?

Siedem sióstr to intrygująca, dobrze napisana powieść, która bardzo wciąga. Wzruszająca jest historia młodej Izabel, a także Mai, która trochę się w życiu pogubiła. Czyta się z ogromnym zainteresowaniem i, naprawdę nie przesadzam, w trakcie lektury czułam się, jakbym Brazylię odwiedziła osobiście. Co cudowne odczucie.

Cykl Siedem sióstr to wspaniałe literackie przedsięwzięcie, któremu kibicuję całym sercem. 7 powieści gwarantuje nie tylko niezwykłą podróż po całym świecie, bo z namiętnej i gorącej Brazylii, historia zabierze nas do zimnej i surowej w swym pięknie Norwegii, ale też rewia kobiecych charakterów i i niezwykłych rodzinnych historii, okraszonych historycznymi ciekawostkami. Dlatego też gorąco zachęcam do lektury pierwszego tomu cyklu i mam nadzieję, że drugi i kolejne tomy, pojawią się na polskim rynku książkowym, niebawem. Polecam! To magiczna i cudowna literacka uczta!

Dział: Książki