Rezultaty wyszukiwania dla: Dw��r cierni i r����

piątek, 17 grudzień 2021 12:43

Dwór Srebrnych Płomieni

 
Na dworze Rhysanda i Feyry panuje względny pokój; jedynym problemem monarchini wydaje się jak na ten moment jej siostra, Nesta, a raczej jej destrukcyjne zachowanie. Panna Archeron bowiem jakiś czas temu zmuszona została do wejścia do Kotła, gdzie wbrew swojej woli została Fae. Od tamtej pory pije i spędza noce u boku nieznajomych mężczyzn. Rodzina chce jej pomóc, aczkolwiek Nesta odtrąca pomocną dłoń — dopóki nie zostaje siłą sprowadzona do zamku i perswazją zmuszona do zmiany swoich przyzwyczajeń. Kobieta jest jednak nieugięta, więc narzucone jej nowe obowiązki i przekonywanie do zmiany postawy odrzuca, nawet się nad nimi nie zastanawiając. Szczególnie że na dworze znajduje się również Kasjan; wojownik, który jednocześnie ją intryguje i irytuje.  Do tego dochodzą również moce, które zyskała po wyjściu z Kotła. Nesta nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, jaką moc posiadła.
 
Kruchy pokój panujący w królestwach może szybko zostać naruszony za sprawą ludzkich królowych, które powróciły na kontynent. Bliscy Rhysanda oraz Freyi powoli przygotowują się na to, co może nadejść, szukając jak najlepszej drogi wyjścia. Szczególnie, że mają jeszcze jedno, najważniejsze dla wszystkich istnienie do ocalenia...
 
Zawsze zastanawiał mnie fenomen twórczości pani Maas; przekopując się przez liczne literackie portale, widziałam, że jej seria "Dwór cierni i róż" zyskiwała wysokie noty, porywając za sobą tabuny czytelników. I choć "Dwór srebrnych płomieni" to tom 4.1, postanowiłam po niego sięgnąć i sprawdzić, co też ta autorka ma w sobie takiego magicznego. Już teraz wiem, że czasem jednak warto rozpocząć przygodę z bohaterami od części pierwszej. Jak czytałam, literaccy poprzednicy są o wiele lepsi, niż aktualny tom. I choć ich nie znam, to ufam opiniom innych czytelników. Szczególnie że po lekturze "Dworu srebrnych płomieni" zastanawiałam się, co tak bardzo przyciągało wszystkich do tej serii.
 
Nesta Archeron jest wybuchowa, bezczelna, dzika- i przede wszystkim łatwo nie wybacza. Jej sylwetka jest akurat bardzo ciekawie zarysowana, bowiem ona sama jest chyba najwyrazistszą postacią tej pozycji. Gnana gniewem nie zważa na nikogo ani na nic, choć momentami jej zachowanie przypominało mi to, które charakteryzuje rozwydrzone dzieci. Z drugiej strony, gdy już porzuciła płaszczyk własnych frustracji, była gotowa oddać życie za bliskie jej sercu osoby. Mimo tego nie polubiłam jej, ale doceniam fakt, iż na tle mdłych bohaterów, chociaż ta jedna czymś się wyróżnia. Reszta przewijających się przez książkę postaci właściwie stanowi tło dla naszej głównej bohaterki, choć o miejsce na piedestale walczył również mroczny i -oczywiście- nieziemsko przystojny wojownik Kasjan: mężczyzna o stalowych mięśniach i gołębim sercu dla tych, na których mu zależało. Nie stanowi żadnej tajemnicy fakt, iż Nesta i Kasjan się nie znoszą. Również tajemnicą nie jest to, że oboje czują wzajemne przyciąganie. Trochę to... nudne i oklepane.
 
W królestwach wszelkiego rodzaju -czy to ludzkich, czy nie do końca- zawsze pełno jest wszelkiej maści intryg. Pokój zawsze jest kruchy, zazwyczaj każdy władca chciałby poszerzyć swoje terytoria i zrzucić z tronu dotychczasowych panujących. Nie inaczej jest w tym przypadku. Choć pod rządami Rhysanda  i jego ukochanej żony Freyi miasto zdaje się krainą miodem i mlekiem płynącą, to znad horyzontu nadciągają ciemne chmury. Nikomu nie można ufać, to prawda stara jak świat. Spodziewałabym się, że w takiej sytuacji, w tej książce czeka na mnie całkiem sporo akcji. Tak dużo, że będę raz po raz ocierać spocone z emocji czoło, chłonąc każde słowo. I pragnąc jak najszybciej sięgnąć po kolejną część. Niestety, w tym przypadku było zupełnie odwrotnie- walk mało, jeżeli zaś chodzi o przygotowania do ewentualnych sporów to głównie przypatrywaliśmy się ćwiczącej Neście i kilku innym kobietom.
Jestem dość mocno rozczarowana, bowiem spodziewałam się książki wypełnionej magią, akcją, braterską walką ramię w ramię. Byłam gotowa nawet na uronienie kilku łez (spodziewałam się, że ktoś istotny dla fabuły może umrzeć, czasem tak bywa), a tu... nic. A przepraszam, dostałam literackie porno. I zapewne nie przeszkadzałyby mi te erotyczne wstawki, gdyby w tej książce na pierwszy plan wysuwało się coś więcej. Ale nie. W centrum znajdowała się ta dwójka. I praktycznie większość fabuły kręciła się wokół tego, że ona go nie chce, ale może jednak chce, ale z kolei on jej chyba nie chce... Dramat.
 
Może powinnam przeczytać tomy poprzednie, by jakoś bez większych problemów przetrawić ten. W tym momencie jednak zupełnie odechciało mi się sięgać po jakąkolwiek książkę pani Maas. Odwieczny dylemat "przeczytać czy nie przeczytać?" zostawiam Wam. Jak dla mnie to rozczarowanie roku.
Dział: Książki
sobota, 02 marzec 2019 22:22

Dwór Szronu i Blasku Gwiazd

Czułam metaliczny zapach krwi. Otaczał mnie z każdej strony. Czerwony płyn pokrywał moje dłonie. Nie rozumiałam, co się dzieje. Czułam strach. Niewyobrażalny strach oraz pustkę. Niepokojąca cisza dzwoniła w moich uszach. Miałam wrażenie, jakby coś zostało ze mnie wyrwane. Bałam się spojrzeć w dół. Wyczuwałam przy sobie jeszcze ciepłe ciało. Nie rozumiałam, dlaczego się przy nim znajduję. Powinnam spojrzeć w dół, ale nie mogłam. Czułam, że stało się coś złego. Coś, czego nie mogłam powstrzymać. Cisza. Ta okropna, bolesna cisza była przerażająca. Wystarczyłby mi tylko szept. Nic więcej. Nie mogłam dłużej odwracać wzroku. Musiał spojrzeć na to, co leżało przy mnie. Nie. Nie to. Kogoś. Musiałam spojrzeć na kogoś, kto leżał martwy u mych stóp. Nie wiedziałam, kim jest, ale czułam, że jest dla mnie ważny. Moje ręce drżały. Czułam pustkę. Byłam niczym. Byłam sama. Moje serce zostało wyrwane. Dlaczego? Nie umiałam odpowiedzieć na to pytanie. Powoli zaczęłam kierować wzrok w dół. Najpierw zobaczyłam zgruchotane czarne skrzydła. Przesunęłam wzrok na zakrwawione, umięśnione ręce. Wiedziałam, że to, co zaraz zobaczę, złamie mnie do końca. Bałam się tego, ale musiałam to zrobić. Powoli przesuwałam wzrok, aż zobaczyłam twarz... Obudziłam się z krzykiem. Znów to samo. Kolejny koszmar. To, co się stało w trakcie bitwy, zawsze będzie mnie nawiedzało. Choć wygraliśmy, wiedziałam, że to nie koniec...

Sarah J. Maas powraca i po raz kolejny powoduje u czytelnika szybsze bicie serca. Tej kobiecie nigdy nie wolno ufać. Namiesza w głowie, podrzuci fałszywe tropy, a na końcu pozostawi fanów historii Feyry i Rhysanda oraz ich dworu w niecierpliwym oczekiwaniu na kolejne fragmenty. ,,Dwór Szronu i Blasku Gwiazd" to idealny dodatek do całej serii. Mając do czynienia w głównych tomach z szybką, dynamiczną akcją myślałam, że ta część również taka będzie, a tymczasem dostałam przyjemną, ogrzewającą serce historię pokazującą normalne życie bohaterów. Czy ten dodatek był potrzebny? Poznacie odpowiedź na to pytanie, zapoznając się z dalszą częścią recenzji. Zapraszam!
 
,,Prawda jest twoim darem. Prawda jest twoim przekleństwem."
 
Uwielbiana autorka powraca z kolejną odsłoną cyklu Dwór cierni i róż!
Akcja powieści toczy się kilka miesięcy po wydarzeniach z Dworu skrzydeł i zguby. Historia opowiedziana jest z perspektywy Feyry i Rhysa, którzy wraz z przyjaciółmi zajmują się odbudową Dworu Nocy oraz miasta, które uległo znacznym zniszczeniom podczas wojny. Na szczęście zbliża się czas Przesilenia Zimowego, a z nim wyczekiwane ułaskawienie.
Jednak mimo świątecznej atmosfery duchy z przeszłości nie dają o sobie zapomnieć. Feyra, która będzie obchodziła swoje pierwsze Przesilenie Zimowe, odkrywa, że najbliższe jej osoby są znacznie bardziej poranione, niż można by przypuszczać. A to może mieć znaczący wpływ na przyszłość Dworu i całego ich świata.
 
,,Dałam mu siebie - w takiej formie, w jakiej nikt mnie nigdy nie widział. I nikt poza nim by nie zrozumiał."
 
Świat śmiertelników, jak i fae po druzgocącej wojnie z królem Hyberni potrzebuje diametralnej naprawy. Wszystko legło w gruzach. Odbudowa budynków, sklepów, pałaców to pikuś w porównaniu z tym, co zostało zniszczone w żywych istotach. Feyra i Rhysand wygrali, ale to nie koniec. Dwór Nocy potrzebuje odrodzenia, a to nie jest łatwe zadanie, szczególnie że bliscy Feyry cierpią. Kasjan i Azriel borykają się z problemami w illyryjskich oddziałach, które straciły wielu wojowników. Lucien nadal próbuje nawiązać relację z Elainę, która traktuje go, jak powietrze. Mor skrywa o sobie pewną informację, która może spowodować rozłam w wewnętrznym kręgu. Amrena nie może przyzwyczaić się do swej nowej postaci, a Nesta... Nesta przestała istnieć. Przesilenie Zimowe może okazać się wspaniałą okazją na naprawienie relacji i odbudowę dworu. Czy Feyrze i Rhysandowi się to uda? Jedno jest pewne - gwiazdy słuchają. Być może uda się wszystko naprawić.
 
,,Nawet poprzez dawanie prezentów czcimy poświęcenie tych, którzy walczyli za pokój, którym się dziś cieszymy, i za możliwość obchodzenia tego święta."
 
,,Dwór Szronu i Blasku Gwiazd" to krótka opowieść o próbie odbudowy Dworu Nocy. Zbliżające się Przesilenie Zimowe staje się okazją do naprawienia relacji z najbliższymi. Od czasu ostatecznej bitwy wiele się pozmieniało. Niektórzy udają silnych, inni nie potrafią poradzić sobie z tym, co ich spotkało. Pani Maas zaserwowała czytelnikom spokojną, ale również niezwykłą historię ukazującą życie codzienne naszych ulubionych bohaterów, pokazała rozterki ich zajmujące i możliwe scenariusze tego, jak dalej może się to wszystko potoczyć. Jak zawsze, nie zabrakło dużej dawki humoru. Śmiałam się wraz z Rhysandem patrzącym na próby udekorowania domu przez Feyrę i Kasjana. Przeżywałam to, co dzieje się z Nestą. Zaczęłam kibicować możliwym przyszłym parom, które wcześniej mi do siebie nie pasowały. Powrót do świata fae i ludzi pozwolił mi spojrzeć na niektóre sprawy z innej perspektywy. Czego możecie oczekiwać po tym dodatku? Na pewno ciekawego uzupełnienia serii, które wzruszy wasze serca i pozwoli na poznanie tego, co dzieje się w sercach różnych postaci. Sarah J. Maas pozwoliła wypowiedzieć się w końcu innym postaciom, co oznacza przeczytanie rozdziałów z perspektywy innych bohaterów niż dotychczas. Znajdziecie tu również świetny prolog kolejnego tomu, który na pewno nami wstrząśnie. Nie mogę się doczekać, aż zostanie wydany!
 
,,Kasjan przepchnął się obok Amreny, która syknęła na niego ostrzegawczo, po czym zaczął rozrzucać prezenty. Mor złapała swój z łatwością, rozdzierając papier z niemal takim samym entuzjazmem jak nasza najnowsza fae, po czym wyszczerzyła zęby w uśmiechu w stronę generała.-Dziękuję, mój drogi.
Kasjan uśmiechnął się półgębkiem.
-Wiem, co lubisz...
Mor uniosła...
O mało się nie zadławiłam. Azriel również, przy czym on natychmiast obrócił się w stronę Kasjana.
Ten zaś tylko mrugnął do niego.
Z dłoni Mor zwisał wyjątkowo kusy zestaw czerwonej bielizny."
 
Jeżeli stęskniliście się za bohaterami Dworu Nocy i nie możecie poradzić sobie z wszechobecną pustką spowodowaną oczekiwaniem na kolejne tomy, to świąteczny dodatek opisujący przygotowanie do Przesilenia Zimowego pozwoliły wam, choć na chwilę odsapnąć i zregenerować siły na dalsze wypatrywanie informacji o kontynuacji historii wewnętrznego kręgu Rhysanda. ,,Dwór Szronu i Blasku Gwiazd" zabierze was w przyjemną oraz niezwykle zabawną podróż, gdzie poznacie nowe fakty o bohaterach oraz przeżyjecie z nimi te niezwykłe święto. Polecam!
Dział: Książki
wtorek, 23 styczeń 2018 07:21

Piotr Żamojda - Wojna przyszła

A co ono jest, to słońce, i czego tak smali? - zastanawiał się Wojciech Drewniak, siedząc na ławce pod szczerbatym, pozieleniałym od wilgoci i starości płotem.

Czy jest dziurą w niebie, za którą nic tylko ogień? A może lampą od Pana Boga ludziom i wszelkiemu stworzeniu daną, aby mroki i zło wszelakie na pół dnia ze świata wyganiać i kształt rzeczom nadawać?
Wolno obracały się dzisiaj koła, trybiki i tuleje, kiepsko kręciły wały i przesuwały na wątłych osiach myśli niespieszne w skołatanej alkoholem głowie. Zgrzyt jakiś niemiłosierny skrobał po umordowanym bimbrem czerepie. Coś tam we łbie terkotało. Ale co? Bóg tylko raczył wiedzieć z czego taki tęgi umysł jak Wojtkowy był skonstruowany. Kto by przeniknął dwie albo i więcej stóp mułu myśli zaległych i nieporuszonych?
A jeśli to sam Bóg patrzy przez ono słońce na świat, to jakże tak twarz na nie podnosić, palcem pokazywać, albo szczać w szczerym polu z przyrodzeniem skierowanym w Jego stronę?
Słońce jak rozbite jajco na rozpalonej patelni, a kolor jego jak niezakwitłe jeszcze mlecze na wiosennej łące.
Dawno jadł Wojtek smażone jajko. Oblizał suche, spierzchnięte wargi, przejechał językiem po rudych, przydługich wąsiskach. Zamlaskał tęsknie. Ostatnią kurkę - tę ładną dropiatą – jastrząb,skurwysyn porwał.
Pies się przyplątał. Burek czy Borsuk? Nie mógł sobie Wojtek przypomnieć jego imienia, bo też i nie zaprzątał on prawie nigdy swym istnieniem Wojtkowej głowy. Z łańcucha, swołocz, znowu się zerwał.
Burek, czy może jednak Borsuk, zamachał kikutem ogona i niepewnie popatrzył na swego pana, zapiszczał cicho i zwrócił łeb w głąb drogi biegnącej przez wieś. Lękliwy był z niego pies i Wojtek nigdy nie był w stanie pojąć tej bojaźni. Wszak miał być zły! Zwłaszcza po tym jak odrąbał mu ogon. Dziad rąbał, ojciec rąbał, on rąbał! Całe pokolenia psich ogonów odrąbano w ostatnim obejściu we wsi Rozstaje. Nigdy nie dawał ten okrutny proceder oczekiwanego rezultatu, jednak trzymał się uparcie i bezrozumnie lud tutejszy tej tradycji jak rzep Burkowego grzbietu.
– I co tak pysk nadstawiasz, ślepiami wiercisz? - zaskrzeczał Wojtek przez zaschnięte usta. - Żreć nie dostaniesz, sam coś znajdź. Pożytku z ciebie żadnego, tak jak i z kota próżniaka, któren ino by się na przypiecku wylegiwał. Ni to wydoić, ni kiełbasy z tego zrobić. Tfu! Zaraza.
Zapatrzyło się bure psisko na swego pana i zdawało się słuchać ze zrozumieniem i pokorą wyrzutów o sens i pożytek ze swego istnienia. Jaki obraz człowieka odbił się w ciemnych psich oczach? Pies tylko to wiedział, a ludzkiego umysłu jak zawsze to nie obchodziło. Nie pojmował Borsuk czy Burek, po co jest na tym świecie i choć smutne było to życie, to zwyczajnie chciał żyć. Dzisiejszego poranka poczuł zbliżający się chłód śmierci pewnej i nieodwołalnej. Nic ludziom nie był winien, za nic nie był wdzięczny, jednak przyszedł wiedziony głupią psią wiernością, której nie potrafiły zabić ni głód, ni świst siekiery.
– Rusz się z tej ławki pijaku, panie, chłopie głupi i okrutny. Ratuj swoje dzieci maleńkie, żonę tak wredną jak i bezdennie głupią. Otwórz chlew i wyprowadź jego smutnych mieszkańców. Uciekaj do lasu tak, jak i ja to zaraz zrobię, człowieku!
To wszystko wypowiedział pies do swego pana, kiedy był jeszcze czas i można było los odwrócić. Ale któż by psa zrozumiał? Bo przecież nigdzie psiej mowy nie uczą. A bo i po co? Kto miałby czas na durnoty, kiedy pańszczyzna od świtu do wieczora, czynsze w postaci czterdziestu groszy z łanu na św. Marcina, daniny w pięciu korcach owsa takoż z łanu, korzec dla plebana, kolendy, no i co dziesiąty snop z pola także dla kościoła. Może gdyby tak Wojtka głowa nie bolała, zrozumiałby coś z tego psiego gadania?
– Poszedł won! - Wojciech pochylił się na ławce, udał, że szuka kamienia - odwiecznego pośrednika w rozmowach głupca ze słabszymi od siebie. Gdyby był takowy na wyciągniecie ręki, to byłby i cisnął nim, a tak udał tylko, wziął zamach i to wystarczyło. Odszedł Burek czy Borsuk bez żalu, nie oglądając się za siebie. Zakręcił burym kikutem ogona i zniknął z Wojtkowych oczu.
Droga, która wiedzie przez Rozstaje, nie ma początku i nie ma też końca. A tak jest szeroka, że dwa wozy z sianem spokojnie się na niej miną i obejdzie się bez wyzwisk woźniców i smagania batem. Nie wiadomo, gdzie jej kres. Może dziedzic to wie, albo ksiądz w szkołach uczony umiałby na mapie się rozeznać, co jest na obu jej końcach? Wiadomo, czy tam, gdzieś hen, to aby człowiek jeszcze mieszka, czy może już nie człowiek? Tylko po co ona taka bezkresna? Po co w świat wiedzie? Wszak coś może przyjść tu ze świata, zwalić się na głowę? Prawda? Prawda.
Jak długo będziesz patrzył się w taki bezkres drogi, to prędzej czy później, coś zobaczysz na horyzoncie. A po co tak wyglądać? Jeszcze diabła zobaczysz, a on zobaczy ciebie. I co wtedy?
Dziadek spotkał kiedyś diabła, jak był młody, nim jeszcze do wojska poszedł, nim mu to wojsko i świat daleki nogi nie zabrało. Lubił o tym opowiadać, szczególnie zimową porą, kiedy ciemność szybko na świat przychodzi, a spać jeszcze się nie chce i wszyscy są w chałupie. Nauczył się tej opowieści Wojtek na pamięć. Słów wszystkich, które stary wypowiadał, po prawdzie, nie rozumiał, ale podobała mu się ona czasem bardziej niż wojenne historie, choć strachem go za każdym razem przejmowała nadzwyczajnie. Nikt zresztą dziadka, kiedy z wojen w świecie wrócił, pojąć w pełni nie był w stanie. Świat daje i zabiera, a czasem tylko zabiera, nic w zamian nie dając. Dziadkowi nogę zabrał. I na co komu tam w dalekich krajach chłopska noga, krzywa i bosa? Dał w zamian słowa, ładne, gładkie, ale i obce, takie co to tylko ksiądz zna albo jaśniepan. Od takich słów to świat w izbie, czy obejściu wydawał się czasem większy, bardziej kolorowy, ale i nieswój niekiedy. Dom jest prawdziwym domem, a wieś własnym miejscem na ziemi, kiedy zna się nazwy wszystkich rzeczy i zwierząt w zasięgu wzroku. Że o imionach ludzi nie wspominając.
W noc lipcową, powiadał, wracał z pijatyki, właściwie to z targu, bo go jego ojciec z wieprzem na sprzedaż wysłał. Wiadomo, sprzedał żywinę, grosz ładny wpadł do kabzy, wypić trzeba. Jakże nie wypić? Wracał tedy bardzo handlem strudzony, senny mocno, drogą wedle cmentarza. A nijak ścieżki prosto go nie wiodły.
– Przysiądę gdzie sobie, zdrzemnę się chwilę, to i nogi lepiej do domu poniosą. - Jak pomyślał, tak też uczynił.
Na rozstajach, za cmentarzem, jeszcze pół wieku temu nazad, szubienice stały. Kto je tam postawił i kto na nich wisiał? Nikt tego już nie pomni. Usiadł – myślał - pod drzewem, ale pień jakiś taki dziwnie równy, kanciasty i zimny nieprzyjemnym dreszczem po plecach go zmacał. Skrzypienie dziadek jął słyszeć nad głową. Podniósł wzrok, a tu sznur gruby z pętlą na końcu pod sam nos mu z wysokości zjeżdża! Wszelki włos, co był skórę dziadka porastał, zaraz na baczność stanął!
– Co to jest prawdziwy strach - powiadał wiele lat później - to ja wtedy właśnie poznałem. Na wojnie owszem, też się człowiek bał, ale wtedy wiedział, czego się lękał: bólu i śmierci. A to był strach o duszę, inaczej tego nie umiem ująć, lęk przed męką bez końca. Poczuł był dłoń na ramieniu, zimną i twardą, która to dłoń, gdy chciał się poderwać z ziemi i uciec, na miejscu go mocno osadziła.
– Czas już na ciebie, Macieju – usłyszał nad uchem głos słodki i natarczywy. - Tu jest papier na śmierć twoją w niemieckiej mowie spisany.
– Jak to na śmierć?!
– Ot tak, zwyczajnie.
– To tutaj stoi, że mi śmierć na tę noc lipcową zapisano?
– Tak jest, zbieraj się.
– A kto tak zasądził i za jakie winy?
– Pan nasz w największej głębinie. On zna wszystkie twoje grzechy i one na tym papierze są spisane.
– A kto by tam zrozumiał niemiecką mowę? A tym bardziej ichnie pismo rozczytał? Skąd mnie wiedzieć, czy to nie łgarstwo jakieś?
– Proces był poważny, w przytomności niemieckich sędziów odbyty. Prawda, że zaocznie przeprowadzony, ale cóż...
Coś dziadka tknęło:
– Poważny proces, powiadacie?
– Bez dwóch zdań.
Zafrasował się dziadek nie na żarty. To już odchodzić z tego świata, kiedy jeszcze się w nim na dobre nie rozsmakował? Prędki miał on jednak pomyślunek. Nie ma co. Posapał, postękał, po głowie się podrapał i rzekł:
– Mam ja jeszcze jeden grzech, o którym nie śmiałem nawet księdzu wyznać na spowiedzi. Grzech, za który niechybnie diabli duszę w pełnym prawie do piekła porywają. Choćby sam święty Piotr był się za człowiekiem wstawiał, nie ma odeń odwołania.
Zadrżał jakby z obrzydzenia i strachu smoluch czarniawy na dźwięk apostolskiego imienia, ale zaraz rzekł:
– Nadstawiam ucha.
– Wyznać mam jak na prawdziwym sądzie?
– W rzeczy samej. Świadków wprawdzie nie mam, ale skąd tu wziąć Niemca na takim pustkowiu?
– No to nadstawcie ucha, panie sędzio czarny.
– Słucham.
– Ja, Maciej Drewniak wyznaję... w Imię Ojca, Syna i Ducha Świętego...
Huknęło coś gromko! Targnęło powietrzem. Załopotała czarna kapota, stuknęły głucho kopyta o ziemię i czorta nie było.
Tak to niegdyś ojciec ojca opowiadał. Prawda, że co i raz inaczej ta opowieść w niektórych miejscach wyglądała, ale kto by tam teraz wiedział, jak to było naprawdę? Kto kłam dziadkowi zadawał, to go stary do diabła odsyłał, co by się wszystkiego u samego Belzebuba dowiedział.
Mimo swej niepokojącej nieskończoności, trzeba przyznać, dobra jest ona droga. Tu i tam trochę nierówna, są w niej i kamienie, których nikt z niej nie wyrywa, a na których wóz się przechyla. Korzeń drzewa tu i ówdzie tak ją rozrywa, że przewrócić się łatwo. Kurzy suchą porą, aż nos zatyka, a na wiosnę w roztopy buty można w błocie zostawić. Oczywiście, jeśli ktoś akurat ma parę butów w chałupie. Stąd się w świat, jak pan zezwoli, dzieci do szkół wypuszcza. Drogą idzie się w pole, do kościoła, do karczmy, wreszcie drogą wiozą na cmentarz. I każdy może z niej korzystać: dzieci, baby, wyrostki, krowy, gęsi, nawet pies powsinoga z rzepem u ogona – jeśli takowy jeszcze posiada.
Na pole, do kościoła i na jarmark powinny wieść wszystkie drogi tego świata. Każdy znałby swoje miejsce na świecie. Nikt by wtedy nie błądził.
Święta Regina jesień zaczyna. Powtarzane niegdyś przez ojca przysłowie nagle pojawiło się w jego głowie. Czas zalotów, swatów, w końcu czas wesel. Pogasły wczoraj świece na ołtarzu w trakcie zaślubin. Na śmierć to? Tacy młodzi! Jasnowłosa córka Żórków nie ma jeszcze szesnastu wiosen. Jasiek Grzyb ledwie osiemnasty rok skończył. Jakże tak? Cały kościółek nabity ludźmi po brzegi struchlał, wstrzymał oddech, księdzu na chwilę jakby słów zabrakło. Zjedli kostkę cukru po wyjściu z kaplicy na słodkie życie. Co z tego, że słodkie, kiedy wróżba wskazała krótkie? Jaki to wiatr na mszę zawitał i płomyki podusił? Jak na stypę siadali wszyscy wczoraj do stołów. Ale i padali potem pod stoły jak na dobrym weselisku. Bo dobre jednak było to weselisko. Gorzałka, matka pocieszycielka, przegoniła precz frasunek. Ale i też rozum. A dzisiaj łeb pęka!
Pali to oko na niebiesiech, a świat zda się plecy stare do grzania nadstawia. Nieruchawy dziś ten świat, jakby czekał na coś. Nie, świat na nic nie czeka, świat jest obojętny. On po prostu jest i tyle.
Smali ono słońce tak, że aż dym zdaje się czuć w powietrzu. Cichuśko. Ptaszkowie zacichli. Czy też to harmider taki, że świata bożego nie słychać? Gdybyż tak głowa była wódką nie sterana, usłyszałby może Wojtek coś więcej. Poznałby znaczenie ciszy nagłej, co aż dudni od zdarzeń gwałtownych, które jeszcze nie nadeszły, ale już się kształtują, czekają na granicy między niebytem a rzeczywistością.
Droga, zdaje się Wojtkowi, drży. Czuje to pod bosymi stopami. Dudni jakby tysiącem ludzkich kroków i tysiącem końskich kopyt. Ale ile to jest tysiąc? Kto by to wiedział, zliczył? Na pewno nie Wojtek. Głucho dźwięczy sucha ziemia, jakby bęben wyrósł w środku chłopskiej głowy i jął twardo i zapamiętale wybijać rytm: Bum! Bum! Bam!
– Ach! Przestań że! - krzyczy Wojtek w błękitne obojętne niebo i wszystko naraz się kończy. Dźwięki, ziemia, powietrze, słońce, wreszcie droga się kurczy i zwija w niebyt.


*

– Strasznie to słońce pali, panie wachmistrzu – powiedział, mrużąc blado niebieskie oczy, Anatol Sorokin starszy szeregowy Dwunastego Dragońskiego Starodubowskiego Pułku wchodzącego w skład Dwunastej Dywizji Kawalerii Armii Imperium Rosyjskiego. - Chłopów będziemy mordować... -dodał, już bez związku z pogodą.
– A tobie co za różnica, chłop czy jaśniepan? - odrzekł zapytany i zamknął zwrócone w stronę słońca oczy.
– Jeszcześmy niedawno turków rżnęli, a teraz... Przecież to nie wojsko. Rzymskiego wprawdzie oni wyznania, ale jednak Słowianie.
– Pierwszy raz niewinnych będziesz rżnął? - Wachmistrz Iwan Lebiediew niechętnie odwrócił starą poznaczoną bliznami twarz od słońca i skierował spojrzenie swoich szarych, zmęczonych oczu na wielkiego jak góra żołnierza. - Sumienie w tobie na stare lata się obudziło?
– Który raz to już będzie, to ja nie zliczę, bo i po prawdzie za bardzo rachować nie umiem. Ale ja z chłopów do armii wzięty.
– Jak my wszyscy.
– Tylko ja już nie pomnę, jak mój dom rodzinny wygląda i czy on jeszcze jest. Za każdym razem, gdy stoimy pod taką wsią, myśl mnie jednaka nachodzi, że może w tym samym czasie takie wilki jak my, gdzieś tam na popiołach mojej rodzinnej chałupy do księżyca wyją.
Lebiediew zmierzył wzrokiem od stóp do głów podkomendnego. Zadarł wysoko głowę i nawijając wymownie siwy wąs na powykrzywiany niegdyś od mrozu palec, rzekł:
– Słuchaj, Sorokin, za takie gadanie szyję pod topór położysz!
– Wesele wczoraj tam było...
– No to dzisiaj będzie pogrzeb!
– Na poprawiny bym wolał, nie jako grabarz. - Sorokin przestąpił z nogi na nogę. - Jeszcze ten rozkaz pokrętny. Jakże tak dzieci po wioskach wyłapywać? Sieroty. Dziewczynki. Na śmierć, czy jeszcze gorzej? Na zepsucie?! Tfu! Hospod' Boh nas skarze. Matier Boża twarz od nas odwróci.
Lebiediew, gdyby nie pokaźne ubytki w jamie ustnej wynikłe z licznych w czasach młodości bijatyk i złego wojskowego żywienia, jął by pewnie donośnie zgrzytać zębami, ale że takowych posiadał niewiele, zacisnął na chwilę szczęki. Zaraz potem wycedził, patrząc głęboko w szczere oczy podkomendnego:
– Boga się boisz? Czyjego? Ich czy naszego? Matier Boża Kazańska mocniejsza od, Częstochowskiej!
– Bóg jest jeden! Ten sam ich i nasz. I Matier Bożaja jedna! - odrzekł hardo Sorokin.
– O, widzieliście go?! Teolog frontowy! Jeden, ale akurat tych tutaj dzisiaj nie lubi. A w ogóle, to zawrzyjcie gębę, starszy szeregowy. Ty mnie tu Matką Boską sumienia, jak cierniowym kolcem, nie bodź. - Dowódca skierował palec w pierś Anatola Sorokina i tknął go mocno w jej środek. Jakaś łza, czy może raczej kropla wilgoci - przecież starym żołnierzom dawno już obeschły wszystkie łzy tego świata – zebrała mu się w kąciku oka.
– O czym my mówimy? Weź się w garść, Anatol. Ten jeden raz. - I tknął go po raz wtóry krzywym palcem w szeroką pierś, jakby chciał w nim serce, a wraz z nim czucie świata zatrzymać. - I jeszcze następny, jak przyjdzie taka powinność.
Sorokin nic nie odrzekł. Stał tak tylko jak pomnik niemocy, kukła do tykania, symbol bezsiły.
– Siadaj na koń, druhu. Pojedziemy w obcy kraj... Dobra droga biegnie przez tą wieś. Jakby w sam raz dla naszych koni. - Lebiediew uniósł w górę wyprostowaną rękę. Po chwili pięćdziesiąt par oczu pochowanych w zakamarkach bukowego młodnika skupiło się na krótkich gestach dowódcy. Pięćdziesiąt szabel zaszurało w pochwach, pięćdziesiąt końskich grzbietów przyjęło na się jeźdźc. Tylko kilka koni zachrapało. Chwilę później rozległ się długi, donośny gwizd i spośród szarych, smukłych pni wychynęła śmierć.


*

Drzewa. Tu i ówdzie buki, samotny dąb i rzadki jawor pobieliły się przędzą babiego lata. Zadumane, nieruchome i nieme, jak smutne panny w potarganych welonach, z wielkimi oczami, w których zebrały się łzy całego świata. Ciemnozielony bluszcz oplata im łydki, mocno, z czułością, a dereń i dziki bez czarny sypią im pod stopy dojrzałe owoce. Ciemno wszędzie.
Woda w leśnym jeziorku jest nieporuszoną taflą mroku, przywodzi mi na myśl wyjęte z ram i rzucone na leśną polanę zwierciadło czarnoksiężnika. Nieopodal, na prawym brzegu, słońce rozmywa gęsty cień, żółci się w kwiatach nawłoci i gdzieniegdzie rozbłyska złotem w płatkach jastrzębca.
Jest mi osobliwie zimno.
Dojrzewa żurawina, opadają z leszczyn pyszne orzechy, gniją w ściółce jagody borówki czernicy, wybujały gromadnie opieńki na gałęziach, pniach i korzeniach. Nigdzie nie dostrzegam tropów leśnych zwierząt. Nawet owady zagrzebały się gdzieś głęboko w ściółce. Tylko ślady ludzi. Głucho wszędzie.
Albireo chrapie i podnosi łeb, strzyże uszami, jej grzbiet staje się wklęsły. Jest gotowa do ucieczki. Prowadzę ją do przodu, kieruję jej nos do góry i wewnątrz. Kara klacz krzyżuje tylne nogi. Stoimy. Luzuję lewą wodzę.
– Spokojnie, maleńka – mówię jej do ucha i klepię delikatnie po szyi. - Ja się nie boję, a taka duża i groźna dziewczyna jak ty, tym bardziej bać się nie powinna.
Chwilę trwa, nim udaje mi się ją trochę uspokoić. Zsiadam i przywiązuję zwierzę do uschniętego pniaka.
– Skoro nie chcesz napić się wody, to zaczekaj tu grzecznie ślicznotko, poskub trawkę, a ja się chwilę rozejrzę.
Nieopodal, kilka kroków od brzegu wody, czernią się płaskie i rozmyte przez deszcz dwa kręgi po wygasłych ogniskach. Żadnych niedopalonych gałęzi. W odciśniętych w darni śladach kopyt, kół i ciężkich, podkutych butów stoi jeszcze woda. Dwa wozy, każdy zaprzęgnięty w cztery ciężkie, zimnokrwiste konie. Dziesięciu ludzi w siodłach. Podążam za nimi już od dziesięciu dni i nigdy nie byłem jeszcze tak blisko! Nie jadą głównymi drogami w obawie przed wojskiem. Wykorzystują głównie leśne dukty i drogi, którymi chadzają tylko zbóje i wszelkiej maści przemytnicy.
Podnoszę z ziemi na wpół ogryzioną kość jagnięcia i odgryzam kawałek upieczonego na ognisku mięsa. Byli tutaj wczoraj wieczorem. Dla pewności biorę w dłoń w wygasły popiół, a potem rozcieram w palcach końskie łajno. Zbierali się w pośpiechu. Nie dokończyli wieczerzy. Dziwne, że tych kości nie ogryźli jeszcze leśni padlinożercy.
Ślady stóp, tam gdzie stały wozy, przyprawiają mnie o szybsze bicie serca. Dzieci! Niewiele z tego odczytam. Wszystko jest zadeptane i rozmyte przez deszcz. Idę dalej kilka kroków poza obozowisko. Gdzieś tutaj musieli wyprowadzać je za potrzebą. Chodzę wśród krzewów leszczyny i wybujałej zgniłozielonej paproci. Rozglądam się jakiś czas. Z wozu wyszło przynajmniej kilkanaścioro. Przynajmniej połowa z nich choruje.
Klacz znowu zachowuje się niespokojnie. Wołam ją po imieniu i wracam na miejsce obozowiska. Na brzegu, w rozmokłej, gliniastej ziemi widzę odbicia stóp. Innych niż reszta, dużych i bosych. Może ktoś chciał ochłodzić nogi w wodzie? Nic w tym nadzwyczajnego, jednak...
– Osobliwe! - mówię na głos, a brzmię chropawo i niepewnie w tej przejmującej głuszy.
Wygląda to tak, jakby ktoś wyszedł z wody, nie wchodząc do niej wcześniej. Hmm. Tam do licha! Nie ważne.
Kieruję wzrok na staw. Jest jak niczym nie zmącona tafla ciemnego szkła. Wiatr ustał zupełnie. Nie uganiają się tu okonie za wodną drobnicą, nie gniazdują tu kaczki, ni perkozy, nie ma tu żadnej szuwarowej skrzydlatej braci. Staję nad samym brzegiem i zaglądam w ciemną toń. Niepokojące. Stroma wodna grań i bezdenna, jakby martwa otchłań. Jest w tym jakaś dojmująca samotność.
Gapię się już jakieś dwa pacierze i nie mogę oderwać od niej oczu. No przecież mogę! Nie nie mogę... Dziwne, ale wywołuje to we mnie uśmiech. Mam wrażenie, że ta głębia mnie zauważyła. Że patrzy we mnie, że coś z niej wychodzi. Krzyk utopiony w wodzie, zastygły i niemy. Niemożność. Śmierć i niewola duszy. I coś jeszcze, ale tego nie potrafię nazwać. Wrażenia nagłe i głębokie, przelatują mi przez głowę. Skąd to wszystko, z taką siłą? Dlaczego jeszcze tu stoję?
Gdzieś w oddali drozd śpiewak krótko i ostro woła: „chook”, „chook”. Ostrzega tylko raz i milknie. Teraz uświadamiam sobie, jak przejmująca jest ta cisza! Jakby wszystko wkoło czekało na coś, na kogoś w strachu i napięciu.
Bańka powietrza unosi się gdzieś z dalekiego dna i pełna napięcia zmierza ku powierzchni. Za nią płynie druga i trzecia. Czuję na policzkach, jak się budzi wiatr, delikatny i zimny. Z ciemnej szmaragdowej głębiny sunie ku niebu wielki pęcherz powietrza. Jakby ktoś na dnie odwalił grobowy kamień. Coś poruszyło się w głębinach. Strach! Co to będzie?
Chciałbym iść, biec, uciec stąd jak najprędzej. Lecz nie ma woli w mych nogach. Nie ma woli w mych rękach. To jest leże drapieżnika! Wodnik!
– Nie ma tu już wodnika! - Obcy, nieludzki głos rozlega się w mej głowie. Lepkie jak szlam słowa gną mi kolana. - Pożarłem go w jego legowisssku.
Sopel lodu wbił mi się w mózg.
– Witaj, sssłodki. Jakie to było proste, nawiązać z tobą kontakt. Zdumiewające, jak bardzo jesteś otwarty na świat, ten drugi, ukryty.
Czuję go w głowie.
– Wchodzę w ludzki mózg jak pleśń na kromkę chleba. Dotknę choćby trochę, a już jest tylko dla mnie. - Mam wrażenie, że uśmiecha się, gdzieś tam w brudnozielonej toni, jak wilk z baśni nad jagnięciem.
Albireo szaleje za moimi plecami. Rży przeraźliwie i wali kopytami w ziemię. Głuche, histeryczne dudnienie końskich kopyt jest jedynym fizycznym dźwiękiem, jaki tu słychać. Słyszę trzask pękających rzemieni. Uciekła!
– Czuję szybkie bicie twego ssserca – odzywa się znowu. -Myśli już mkną ci przez głowę, jak stado oszalałych koni. Może zwariujesz, nim odgryzę ci głowę, a wcześniej spojrzę w oczy? Bo widzisz, karmię się też strachem. Najbardziej jednak lubię wypijać ludzi do ostatniej kropli krwi. Głód mnie trawi nieustannie.
Miecz na moich plecach ciąży obietnicą wolności. Tylko w rękę brać! Jakaż niemoc! Jakiż niefart. Tutaj wszystko skończy? A moje dziecko?!
– Gniew! Przyznam, że to przyjemna odmiana – syczy mi we łbie. - To uczucie też dobrze sssmakuje... - Złość? Złość jest zabawna.
– Sięgnij głębiej.
– Nie przeceniaj się – odpowiada. - I myślisz, że co tam znajdę? Czarne, zatrute myśli, albo może twoje drugie, szczerzące zęby, złe ja? Nic z tego.
– Kim, czym jesteś?
– Strachem, głodem, morowym powietrzem, nędzą ludzką. - Czarny cień wielkości dorosłego człowieka jest tuż pod powierzchnią. - Jestem wszystkim. Zepsutą krwią w żyłach, mikrobem dżumy, nienasyceniem. Znam wszystkie składowe mego jestestwa, lecz nie zastanawia mnie moja natura. Jestem, bo jestem. To wszystko.
Wynurzył się z cichym pluskiem i zawisł w powietrzu dwie stopy na lustrem jeziora. Woda obficie cieknie mu z czarnej kapoty i z czarnych, mocno przykrótkich spodni. Spływa po dużych, bladych ludzkich stopach jak z wyżymanej, stęchłej szmaty. Sunie ku mnie powoli. Palce jego dłoni są długie i smukłe, a paznokcie połamane i brudne. Podnoszę wzrok i widzę oblicze człowieka bez kropli krwi pod białą skórą. Trup! Oczy ma szkliste, ciemnobrązowe i bardzo świadome. Czarne łzy żłobią mu policzki.
Umrę na kolanach? Jestem symbolem bezsiły. Czuję, jak gniew ustępuje panice.
– Na próżno cały twój wysiłek.
Uśmiecha się. Zęby! Jakież on ma zęby!
– Kiedy już do cna ogryzę z mięsa twoje kości i ssskosztuję twego szpiku, z twoich gnatów zrobię czarci flet dla leśnych wiedźm.
Pochyla się nade mną, a jego oddech jest jak otwarta trumna.
Nie dam rady. Przepraszam, córeczko!
Krzyczę bezgłośnie nie do tego czegoś, a do leśnej gęstwiny, do pomazanego błękitem nieba, do świata, który gdzieś ucieka, który przestał się mną interesować. Widać, uznał, że wszystko, co miałem mu do zaoferowania, już mu dałem.
Czy można rozpoznać i nazwać dźwięk w ćwierć sekundy? Czy można odzyskać nadzieję, gwałtownie, nim ziarnko czasu odmierzy się w klepsydrze?
Strzała uderza go prosto w pierś! Mocno. Szarpie nim. Gwałtownie obraca się wokół własnej osi rozpryskując setki kropel wody. Jego bezwładne już ręce przywodzą na myśl skrzydła wiatraka. Widzę w jego oczach zdziwienie, a po chwili jakby zrozumienie. Patrzy na mnie i mówi:
Ty! Ty jesteś...
Niemoc, która trzymała mnie w garści, pęka jak napięty powróz. Miecz wychodzi z pochwy szybko. Bardzo szybko! Gniew kieruje moim ramieniem, jestem furią i uwolnionym krzykiem! Jego łeb spada do wody pierwszy, a potem jak rzucony do stawu bezgłowy strach na wróble, korpus. Martwa woda bezgłośnie zamyka się nad nim.
Padam na plecy i nie interesuje mnie, w tej ciężkiej jak ołów chwili, kto wyjdzie zza drzew. Drżą mi ręce, a nogi głucho i spazmatycznie uderzają o mokrą darń. Po kilku niespokojnych uderzeniach serca odzyskuję jednak kontrolę nad ciałem. Krew pociekła mi z nosa.
Kroki są miękkie, prawie bezszelestne. Za to głos dźwięczny i donośny:
Boże w niebiesiech i wszyscy święci! Czy to naprawdę koniec? I po co to wszystko? Kto mi to wytłumaczy? Tyle śmierci.
Stoi odwrócona do mnie plecami i patrzy na wygładzającą się na powrót powierzchnię wody. Kręci głową. Unosi dłoń do czoła i czyni znak krzyża. Odwraca się.
Można by rzec: Jakie ładne zestawienie kolorów. Sięgające ramion włosy mają barwę jesiennych kasztanów. W ich załomach... Czy to okruchy bursztynu, czy może tlące się niemrawo płomyki zachodzącego słońca? Oczy ma zielone, duże. Błyszczy w nich smutek i znużenie. Ładne, pełne usta wyginają się w coś, na kształt uśmiechu. W obu dłoniach ściska łuk. Rzekłbyś: Artemida. Piękna i śmiertelnie groźna. Nieskutecznie próbuje zdmuchnąć przylepiony do piegowatego nosa przepocony kosmyk włosów i mówi:
Nigdy nie widziałam, by ktoś tak szybko dobył miecza.
Nie wybrzmiała jeszcze na dobre chwila, w której uratowała mi życie, a pierwsze słowa, które do niej kieruję, są kłamstwem. Drobnym, liczonym na dobry efekt, ale jednak kłamstwem:
Nie znam drugiego łucznika, który byłby zdolny oddać taki strzał. Uratowałaś mi życie – dodaję już jak najbardziej szczerze. - Sercem dziękuję, dobrodziejko.
Patrzy mi w oczy, wydyma kpiąco dolną wargę. Malinową, dojrzałą i kształtną. Czyż nie jest to osobliwe, że w takich chwilach, gdzie jeszcze przed momentem śmierć za poły płaszcza mogłeś uchwycić, słodki smak konfitur czujesz na języku?
Jednak coś mi nie wyszło.
Ejże! Nie mów do mnie jak do starej ciotki, dobrodzieju. Będziesz tak leżał, jak zewłok jakiś, czy się podniesiesz? Nie nawykłam rozmawiać z ludźmi z takiej perspektywy.
Chwila jest wyjątkowa, okoliczności niecodzienne, tylko słowa odpowiednie do sytuacji jakoś nie cisną mi się na język. Kieruję wzrok na sunące smętnie hen wysoko chmury poznaczone gdzieniegdzie plamami fioletu. Myśli moje zatrzymują się jeszcze na chwilę na strasznej postaci, która wyszła z wody. Kogoś we mnie rozpoznał? Ale jak? Gapię się w niebo i milczę jeszcze czas jakiś, ale nie za długo, by nie wyjść na gbura.
Proszę o chwilę oddechu, panienko. A może pani?
Ciszę mam za odpowiedź.
Miesiąc nie minął, a już drugi raz staję w obliczu śmierci gwałtownej, boleśnie nieuchronnej. Trudno to znieść ot tak.
Przez ostatnie tygodnie codziennie patrzę śmierci w oczy. - Wzrusza ramionami. - Jakoś to znoszę i nie gadam, co tylko ślina na język mi przyniesie.
Dźwigam się na nogi. Ocieram dłonią krew z ust i brody, ale chyba z marnym efektem, bo zbliża się i podaje mi bez słowa wygniecioną chustkę.
Jeszcze pod nosem, po lewej – instruuje. - Zachowaj ją sobie na pamiątkę. Są tam moje inicjały. Może wspomnisz o mnie, gdy kiedyś serce mocniej ci zabije, dziewczyna odejdzie z innym i na smarki cię zbierze. - Szczerzy w uśmiechu białe ząbki.
– Co ci się stało w twarz?
– Spotkałem diabła.
– O! Zstąpiłeś do piekieł? - Jej brwi wędrują do góry, a kpiąca iskierka zapala się na chwilę w szmaragdowych źrenicach.
– Nie. Byłem w domu, kiedy po mnie przyszedł.
– I co?
– Zabiłem go.
– Więc jesteś panem w swoim domu - mówi to z jakąś dziwną zadumą i już bez kpiny.
Chcę jej odpowiedzieć, że nie jestem już panem niczego. Ale po co?
– Dziwny jakiś jesteś. - Wyciąga ku mnie brudną, podrapaną dłoń i dotyka świeżej blizny na policzku. Przyjemny dreszcz sprawia, że otwieram lekko usta i głębiej wciągam powietrze. Reaguje delikatnym rozbawieniem.
– Dam ci maść własnej receptury. Skuteczną. Źle goi się ta rana.
Wkłada palce w moje włosy. Jej nozdrza delikatnie się rozchylają.
– Długo jesteś w podróży.
Gryzę się w język. Wszak kilka pacierzy temu uratowała mi życie.
– W twoich stronach kobiety nigdy pierwsze nie nawiązują rozmowy, a ni tym bardziej pierwsze nie dotykają mężczyzn? Nieobyczajne to jest, prawda?- pyta i cofa szybko rękę.
– Słabo znam zwyczaje moich stron.
– Przepraszam. - Opuszcza wzrok. Rzęsy ma długie i ładnie wygięte ku górze. - Tak bardzo chciałam spotkać drugiego człowieka, a jak już go spotkałam, to wariuję.
Wyciągam więc dłoń na powitanie, ja, „drugi człowiek”, na tym bezludziu.
– Chyba żartujesz? – mówi z uśmiechem, w którym nie ma już żadnej złośliwości. - Grzebałeś ręką w końskim - wybacz mi nieprzystojne słowo - gównie!
– Rzeczywiście. Zapomniałem o tym.
Szkoda, że słońce jeszcze nie zaszło, bo chyba twarz mi pąsowieje.
– Nie dziwię się. Zapomniałeś tutaj, nad tą wodą, chyba o całym świecie.
– Nie, nie o całym.
– A kto, wybacz śmiałość, nawiedził twoje myśli w ostatniej życia godzinie?
– Córka.
Zielone iskierki na powrót zapalają się w jej oczach.
– Ci ludzie. – Omiata spojrzeniem wygasłe ogniska. - Podążasz ich tropem?
– Tak.
– Kwadratowe draby. Na pierwszy rzut oka widać, że żyją z ludzkiej krzywdy. Nie chciałabym spotkać ich oko w oko.
– Też mi się to nie uśmiecha.
– Po pierwszym spojrzeniu powiesz: „Kupcy”. Ale po chwili już widzisz, że rdzawy nóż mają za monetę. Ale wiedz, że nie czystej krwi to wilcy, a raczej zdziczałe kundle. I towar, który wieźli... - Kręci głową. - Czy ona tam jest?
– Nie wiem. Ale nie mam też innego punktu zaczepienia, a coś przecież muszę robić, by nie zwariować. Co widziałaś? - Niecierpliwość jest w moim pytaniu.
– Kilka dni już siedzę w tym lesie i obserwuję to jezioro. Przyjechali wczoraj pod wieczór. Dziesięciu mężczyzn uzbrojonych po zęby na tęgich żołnierskich koniach i dwa wielkie wozy na żelaznych kołach. Dzieci były skute dwójkami. W różnym wieku. Każda para krótkim łańcuchem z kajdanami zapiętymi u stóp. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam.- Znowu kręci głową, głęboko nabiera powietrza. - Dzieci w kajdanach! To jest coś takiego, co zabiera oddech. Jakby wszystkie ptaki spadły z nieba. Jakby słońce zgasło i kwiaty umarły. - Przerywa na chwilę. Łzy napływają jej do oczu. - Gdy to wspominam, jest we mnie tyle emocji, tyle smutku. Wyprowadzali je tylko na chwilę, potem na powrót zamykali w wozach.
Chłonę jej każde skąpe słowo i po chwili zaczynam mówić szybko, niecierpliwie:
– Ma na imię Marysia i ma już przeszło sześć wiosen. Nie wiem w co była ubrana. Jest drobna. Włosy ma czarne, lekko kręcone - to po matce - teraz zapewne sięgają jej do ramion. Tak mocno kontrastują z bladą cerą. Oczy ma koloru polnych chabrów. A kiedy jest...
– Nawet gdybym chciała, nie mogłabym dostrzec koloru oczu! – Przerywa mi i jestem o to zły. - Przykro mi, ale niewiele widziałam. Był wieczór, słońce już zaszło, a las był już tylko plamą czerni i szarości. Nie powiem ci, że ktoś taki tam był, ale nie powiem też, że go tam nie było. Miałam inne cele. Czego innego wypatrywałam.
Dostrzega zawód w moich oczach i pyta:
– Czy mnie rozumiesz?
– Rozumiem – odpowiadam głucho.
Chwilę milczy, po czym opowiada:
– Najpierw konie nie chciały podejść pod tą bezdeń, gdy chcieli je napoić. Nie piły wody przyniesionej w wiadrach, wariowały i rwały uprzęże. Ogniska płonęły mocno, szybko, świeciły nienaturalnym blaskiem. Wiedzieli, że coś złego jest w tym miejscu, lecz jednak tu zostali. Aż ten tu, przeklętnik, nie wyszedł z wody i podszedł do ogniska. Nie zwrócili na niego uwagi, wyobraź sobie, aż do momentu, kiedy nie uniósł jednego z nich wysoko w powietrze, tak gdzieś na dwóch chłopa. Zawirował i chlup! Na powrót do wody. Co tu się działo! Zbóje, łotry spod ciemnej gwiazdy, a darli się jak baby na targu. Nawet nie dochodzili specjalnie, co się z tamtym stało. Widać taka ich bandycka solidarność. Tfu! Na koń, na wozy i pognali hen, w gęstą noc. To wszystko.
– To wszystko – powtarzam cicho w zamyśleniu.
Mielę to, co usłyszałem jeszcze raz w głowie i zmieniam temat rozmowy:
– Koń mi uciekł.
– Nie uciekł. Nie troskaj się. Pasie się niedaleko z moją zmyślną Bestyjką.
– Dzięki Bogu! Nie uśmiechała mi się perspektywa podróży na piechotę. Zwłaszcza przez ten las. Zbyt wiele niezbędnych do przeżycia rzeczy mam przy siodle.
– Chodźmy zatem do koni – rzuca. - To niedaleko stąd. Dość mam już tego przeklętego miejsca. Głodna jestem!
– Kupiłem wczoraj chleb - odpowiadam. - Mam gotowane jajka, suszone mięso, a i ledwie napoczęta kwarta węgierskiego wina - jeśli panna reflektuje - się znajdzie.
– Można by rzec: „Stoliczku nakryj się!” Zastawiłam pułapkę na ryby w strumieniu tuż obok. Mam czosnek, suszony koperek, pietruszkę i jeszcze trochę soli. Jeśli się nam poszczęści, to zapowiada się syta kolacja. Kto wie, czy aby nie romantyczna?
Nie odpowiadam. Niby uśmiech gości na chwilkę na moim obliczu. Pewnie już zdążyła pomyśleć, że ze mnie ośli łeb, patafian i niezgrabiasz w jednym.


*

– Więc jak cię zwą, nieznajomy? Ktoś ty taki?- pyta z tym samym kpiącym uśmieszkiem, a blask rozpalonego naprędce ogniska, na którym pieką się nadziane na patyki pstrągi, goni po jej buzi figlarne cienie. Nie wiem, kto komu sytość barw kradnie, włosy płomieniom, czy ogień włosom? Albireo i Bestyjka pochrapują nieopodal sennie z właściwym swojej rasie wdziękiem, a wysoko w ciemnej plątaninie gałęzi niemrawo pohukuje puszczyk.
– Nazywam się Hubert – mówię wolno, z przesadnym chyba rozmysłem. - Nazwisko moje...Nie chcę wyjść na grubianina, ale znać je nie jest chyba bezpiecznie. Widzisz, (Ile mogę jej powiedzieć, by ta wiedza kiedyś, nie daj Bóg, jej nie zabiła?), nie tylko ja kogoś szukam, ale i mnie szukają. Najprawdopodobniej na szlak, którym podążam, weszli pewni ludzie. A weszli nań, idąc moim tropem. Nie jestem wywołańcem, zbójem, czy jakimś tam rzezimieszkiem. Nikogo nie zamordowałem, ani nie ograbiłem, jeśli miałoby cię to choć trochę uspokoić. Jestem świadkiem – tak, to dobre słowo – i niedoszłym narzędziem...
– I żeby ocalić skórę przed tęgim garbowaniem – przerywa mi, grzebiąc kijem w ognisku – lepiej nie mieć nawet świadomości, kogo się spotkało. - Wiedzie wzrokiem za ulatującymi w granatowe niebo iskrami. - Podpaliłam gwiazdy – szepcze pod nosem.
Są jeszcze jednak na świecie ludzie, którzy potrafią sprawić, że rad bym chwycić się pod boki i śmiać w głos. Uśmiecham się jednak tylko półgębkiem, nie dla moich uszu przecież były te słowa, i mówię:
– Dobrze zgadujesz. Lepiej, by diabeł nie wiedział, że istniejemy i nie miał nawet najmniejszego powodu do zainteresowania naszą osobą. Zwłaszcza, że ten akurat bies potrafi zadawać naprawdę bolesne pytania.
– Jak wolisz, Hubercie, jakiś tam. - Ledwie skrywany chłód jest w tych słowach. Szkoda. - Uszanuję to, choć wiedz, że nieswojo jest siedzieć młodej dziewczynie nocną porą przy ognisku z nieznajomym, który wygląda jak, nie przymierzając, nielichy hałaburda. Oblicze masz, owszem, przystojne. Nie z chłopskiej chaty, zgaduję, na świat wyszli ojciec twój i matka. To jak mówisz, choć już zdążyłeś niezgrabnie trzepnąć razy kilka językiem, i to jak się poruszasz... - Nie kończy, zamyśla się chwilę, rzuca jakiś oplątany zielskiem badyl do ogniska. Gęsty dym oplata mi twarz, odbiera na chwilę oddech, po czym odpływa w mrok. Co to było?
– Byłoby mi łatwiej – podejmuje wątek na nowo - gdybyś zmyślił jakąś uspokajającą, miłą historię, nawet taką dla głupiutkich panien, ale cóż jeśli brak ci wyobraźni i dowcipu...
– Wyobraźni mi nie brak – teraz to ja przerywam. - Na dowcipie, w istocie, ostatnimi czasy mi zbywa. Nie jest jednak moim zamiarem obrażanie inteligencji, osoby której zawdzięczam życie, historią o szlachetnych nieznajomych żywcem wyjętych z kart francuskich romansów.
– Jak chcesz. Choć wiedz, że lubię francuskie romanse – odpowiada i znowu rzuca w ogień jakieś, tym razem bardzo aromatyczne, zielsko. - Moja zatem kolej bym się przedstawiła. Nazywam się Dorota Kiss. Uprzedzając twoje pytanie: Próżno w nim szukać angielskiej proweniencji. Nazwisko moje nie wywodzi się od żadnego znamienitego dumnego syna Albionu, który przypłynął tu z wysp w przeszłych wiekach. Mój pradziad przybył do tego pięknego zakątka z Kecskemét, to miasto położone gdzieś między Budapesztem a Segedynem. Uczestniczył we wszystkich trzech kampaniach króla Bathorego w Rosji, bo to właśnie za nim przywędrował z Węgier do Polski. Pod murami Pskowa stracił prawą dłoń i ochotę do wojaczki. Osiadł niedaleko stąd. Fortuna wynagrodziła mu wcześniejsze niedole dobrze prosperującym gospodarstwem. Dwór, który wybudował pod koniec swego życia, a przez miejscowych zwany Zieloną Górką, stoi do dzisiaj. I to jest mój dom.
Nie zadaję pytań. To ma mi wystarczyć. Zdejmuję ryby z ognia i pozbawiam ości. Mamy nawet cynowe talerze. Dwa upieczone na rumiano pstrągi podaję Dorocie, jeden biorę dla siebie. Kiwa głową i kładzie kawałek parującego fileta na kromce chleba i wbija weń zęby.
– Dobre! Lubię z czosnkiem.
– Dobre – potwierdzam i nalewam jej wina do drewnianego kubka.
Przygląda mi się dłuższą chwilę bez słowa, sączy wino, gapi się, a ja zaczynam czuć się tak, jakbym usiadł na sosnowej szyszce. Wreszcie ociera chustką usta, cmoka i mówi:
– Masz jeszcze całkiem młodą twarz Hubercie, ale twoje włosy są takie... siwe.
– Mówiłem ci. Spotkałem diabła.
– A teraz jesteś w piekle, prawda? - Patrzy mi prosto w oczy i dopiero teraz w pełni dostrzegam, na jej pięknym obliczu wielkie zmęczenie. - Czym jest piekło? - pyta.
– Pustką. Brakiem najbliższych. Dojmującym osamotnieniem.
– A czy Bóg tam jest, u progu tej pustki? Czy nawiedza twoje myśli i daje pocieszenie?
– Jego obecności akurat nigdy nie doświadczyłem, więc nie wiem, jak to jest.
– Och! Nie wiedziałam, że można tak myśleć, mówić. - Jest szczerze zaskoczona. - To znaczy wiedziałam, słyszałam nawet, tylko że... - Kręci głową i podnosi wymownie pusty kubek. - Po raz pierwszy spotykam kogoś, kto nie boi się wypowiadać na głos takich myśli. W miastach tak gadają. Gadają filozofowie, profesorowie, magistrzy, żacy na tajnych pogaduchach wśród zaufanego audytorium. Pewnie i księgi zakazane wertują, takie których jeszcze nie spalono, a które tak czy inaczej skończą kiedyś w płomieniach. Ukradkiem, pokątnie na uniwersytetach, w wynajętych mieszczańskich domach, w knajpie w najdalszym kącie, gdzie nie usłyszy cię szpicel Inkwizycji, albo karczmarz gaduła. Wiesz, co? Chciałabym do miasta! Kiedyś byłam. Lecz ojciec zabrał mnie z uczelni zaraz po śmierci matki. Nie dozwolił ukończyć nauki. Chciał mieć mnie przy sobie, bo świat mu się zawalił. A że mój przy tym roztrzaskał w drobny mak - nic to. Po co babie szkoła? - Wzdycha i upija łyk wina. Po chwili milczenia mówi:
– To, że brak nam harmonii i zwykłej szczęśliwości, nie oznacza, że Bóg jest nieobecny w naszym życiu, albo że jest to dowodem na Jego nieobecność w ogóle. Może nie umiesz Go rozpoznać?
– Nie wiem. Może – odpowiadam z lekką irytacją. - Nie jestem w tej chwili gotowy na tego rodzaju dysputę. Inne myśli kłębią mi się teraz w głowie. Wybacz, ale jest we mnie wielka niecierpliwość. Powinienem być w drodze. Siedzę przy ogniu, piję wino i oddaję się rozmowom, między innymi na temat boskiej obecności w świecie, gdy tymczasem moje dziecko potrzebuje pomocy. Cudem uwolniłem się spod władzy demona (Teraz trochę zełgam. Hmm, ale czy aby na pewno?), a nie mogę uwolnić się od uroku pięknej dziewczyny.
Ciemność i skromne ognisko nie sprzyjają obserwacji, ale założyłbym się o złotego weneckiego dukata, że nie pozostał jej obojętny komplement i rumieniec ogrzewa w tej chwili jej śliczną buzię. Przesadziłem?
Odpowiada dopiero po dłuższej chwili lekko zachrypniętym głosem:
– Kończąc ledwie zaczęty wątek, myśl sobie co chcesz, ale spod władzy demona wyswobodziła cię siła wyższa, bo tylko ona ma taką moc i nie myśl o tym w kategoriach przypadku. Widać, Pan nasz w niebiesiech ma na ciebie baczenie i nie jesteś, jak twierdzisz, mu obojętny. A co do mej skromnej osoby, to wiedz, że ja uroków nie rzucam, bo to grzech. A jeśliś w istocie pod takowym, to cię z niego zwalniam.
Machnęła nieokreślenie ręką, pstryknęła palcami, ale uwolniony od uroku jakoś się nie poczułem. Trzeba było mi się w język gryźć.
– W twoich słowach jest taka pewność, że nie będę się z tobą siłował na argumenty - mówię. - Zwłaszcza, że o te logiczne, oparte na wysiłku rozumu, w tym przypadku, jest mi naprawdę trudno. Powiedz mi lepiej, bo tu ciekawość mnie trawi, ten tam, – Wskazuję głową na ginącą w ciemnościach ścieżkę do martwej wody – kim był?
– Nie wiem, kim lub czym był – odpowiada. - Wiem tylko, że pojawił się zaraz, jak wybuchła wojna. Urósł na nieszczęściu. W oblężeniu Twierdzy Zamość zginęło wielu ludzi. Podobno użyto tam magii. Jak pewnie wiesz, car jest czarnoksiężnikiem, a jego nowa żona wiedźmą. Rosjanie oblegali miasto przez dwa tygodnie, bezskutecznie. Któregoś dnia pod Zamościem pojawiła się cesarska para. Trzymając się za ręce chodzili pod murami twierdzy i śpiewali. Jakiż to był smutny, wywracający na nice duszę śpiew! Podobno ludzie z rozpaczy rwali sobie włosy z głowy, skakali z murów. Wreszcie otwarli bramy. Co było potem zapewne słyszałeś.
Tak, słyszałem.
Myślę, że ten potwór zrodził się z tego śpiewu magicznego, diabelskiego. Nieopodal była osada Bukowe Sioło. Mieszkali tam bartnicy z rodzinami. Wszystkiego ledwie cztery chałupy. Tam go pierwszy raz ujrzano. Uratowała się tylko jedna rodzina. Zamykali się w chatach, ryglowali drzwi, zabijali gwoździami okiennice, a kiedy wieczorem stawał u progu, otwierali domostwa na oścież. - Zamilkła na chwilę. - A potem przyszedł do nas, do dworu. Dwie niedziele temu. Wiedzieliśmy, co się dzieje, ale nie wiedzieliśmy, jak temu przeciwdziałać. Powinniśmy byli od razu wszyscy uciec. Ludzie wariowali ze strachu. Mężczyźni, oczywiście nie mogli - bo im honor nie pozwalał - zapakować swoich żon, dzieci i dobytku na wozy i uciekać, choćby na czas jakiś. Prawdę powiadają, że jak Bóg chce kogoś pokarać, to mu najpierw rozum odbiera. Pycha kroczy przed upadkiem. Zbroili się, owszem. O, jak oni się zbroili! Wyciągali nieużywane od lat szable, miecze, fuzje. Na myśl mi przyszło, że w końcu powyciągają kutasy z gaci i chwalić się będą, który większy i celniej strzela. A najbardziej przodował w tym mój ojciec. Biedny, głupi tatko. W końcu stracił głowę... - Otarła łzę wierzchem dłoni. - Uciekliśmy, reszta ocalałych, głównie kobiety i dzieci, do pobliskiego kościoła. Stoi pusty, odkąd rosyjscy żołnierze splądrowali plebanię i wywieźli gdzieś księdza. Po dwóch dniach przyszedł za nami. Krążył wieczorami wokół, znikał w lesie, potem wracał. Nigdy nie podszedł zbyt blisko, nie przekroczył kościelnego ogrodzenia. To dało mi do zastanowienia. Dwa dni drogi stąd jest żeński prawosławny monaster. Pomyślałam: No przecież chrześcijański. Tam właśnie się udałam. Sama. Wysłuchały mnie siostry i powiedziały, co mam zrobić. Grot w tej strzale był poświęcony, powleczony srebrem. Musiałam tylko wbić mu ją prosto serce. Nie znam nikogo, kto strzelałby celniej ode mnie. Zresztą pozostałych przy życiu mężczyzn szybko opuścił duch bojowy, więc musiałam to być ja.
Skąd wiedziałaś, jak blisko możesz podejść?
Wystarczyło obserwować zwierzęta, tam gdzie się pojawiały, tam mogłam czuć się bezpiecznie. Stamtąd, znad wody nawet robaki uciekły. Na szczęście był tak zajęty tobą, że mogłam się zbliżyć, na taką odległość, by mieć pewność, że nie chybię. Nieświadomie, ale bardzo mi pomogłeś. Byłeś dobrą przynętą.
Ryzykowałaś do ostatniej chwili moje życie.
Czy ryzykowałam? Nie. Poświęciłam cię. - Wzruszyła lekko ramionami. - Wtedy to było oczywiste. Liczyło się tylko, żeby to coś ustawiło się do pewnego strzału.
Milczenie. W takich chwilach akurat kończy się wino i jest już pusto na talerzu.
Co zrobisz, jak ich już dogonisz? - Zmienia niespodzianie temat.
Jeszcze nie wiem.
Tęgie draby. - Mam wrażenie, że bierze mnie na oko i ocenia moje szanse.
Ale brak im chyba instynktu wilka. Sama mówiłaś...
Nie odpowiada od razu. Przygląda mi się. Omiata wzrokiem od stóp do głowy i mówi ostrożnie, jakby nagle zaczęła się czegoś lękać:
Tak, nie są zabójcami. Każdy z nich utopiłby pewnie swoją babcię w beczce smoły bez większego kołatania serca w piersiach, jeśli byłaby taka potrzeba. Ale żaden z nich przypuszczalnie nie potrafi zabijać tak jak... - urwała.
Jak ja? Nie wiesz tego.
Umiem patrzeć i wyciągać wnioski. Mam się bać?
Nie! Na Boga, dziewczyno, uratowałaś mi życie.
Nie przywołuj co rusz Boga, co do którego istnienia masz wątpliwości. - Strofuje mnie. - Jesteś jakimś asasynem, czy kimś w tym rodzaju? Mam rację?
W złym kierunku zmierza ta rozmowa. Muszę odetchnąć głęboko raz, drugi.
Mówiłem już, nie jestem bandytą. Ale jeśli kiedykolwiek spotkasz człowieka, co do którego profesji będziesz miała podobne skojarzenia, nie mów mu tego. Ani w żaden sposób nie sugeruj, że wiesz kim jest. Dla twego dobra.
W porządku. Przestraszyłeś mnie. - Unosi przed siebie w przepraszającym geście otwarte dłonie. - Musiałam zapytać.
Skoro musiałaś... Chyba czas iść spać – mówię. W istocie, trudna do opanowania senność bierze mnie we władanie. Rozmowa kuleje, pora późna, trzeba odpocząć.
Tak, już czas – przytakuje, podnosi się, prostuje lekko i z gracją, chrupocze cicho jakaś kosteczka, potem zaczyna czegoś szukać w torbach podróżnych. - Dam ci maść, o której wcześniej mówiłam. Szkoda by było, gdyby źle gojąca się rana spaskudziła całkiem przystojną twarz...
Podchodzi do mnie, w dłoni trzyma szklany słoiczek z metalowym zamknięciem, siada blisko. Bardzo blisko.
Dzisiaj ja to zrobię – mówi, patrząc mi w oczy, a moje serce zaczyna mocniej tłuc o żebra. Kto wytrzyma jednego dnia tyle tak skrajnie różnych od siebie oszołomień? - Później będziesz musiał radzić sobie sam.
Bierze na palec gęstą jak miód maść i kładzie mi ją delikatnie na twarzy, w miejscu, gdzie ostry jak brzytwa nóż rozciął mi całkiem niedawno policzek i brodę. Czuję gorzko miętową woń i delikatne mrowienie. Kręci mi się w głowie.
Rozmową nie potrafisz zabawić dziewczyny. - Uśmiecha się kpiąco. Po chwili jej nos dotyka czubka mego nosa. - Ale może choć umiesz oddać pocałunek?
Jej usta przywodzą na myśl dojrzałe wiśnie. Senność natomiast jest ciężka jak ołów i nieustępliwa.


*

Budzi mnie ptasi świergot. Para krągłych rudzików skacze po ziemi na długich, ciemnobrązowych nogach i drze się wniebogłosy. Słońce wzeszło, pora wstawać. Jestem sam i nie jestem tym faktem zdziwiony. Po raz pierwszy od wielu nocy nic mi się nie śniło. Pod koszulą na piersiach odnajduję zapisaną kartkę papieru.
„Sen miałeś zdrowy i głęboki, jak mniemam. To efekt ziół, które spaliłam w ognisku. Może jeszcze specyfiku, który dałam Ci na świeżą bliznę? Maść działa jeszcze na coś innego. Do jej zrobienia użyłam między innymi kwiatu twardokłoska i lubczyku. Imponujący efekt! Nie wiedziałam o takich skutkach ubocznych mego specyfiku. Bo niby skąd ma to wiedzieć porządna dziewczyna? Może w przyszłości zbiję na tym fortunę?
Śpisz już mocno, więc mogę spokojnie odjechać. Dziękuję za towarzystwo, wino i chleb. To dużo w takich czasach i miejscu. Wszak przyszła wojna. Wybacz, że tak Cię zostawiam, ale wzbudzasz we mnie lęk i to jest silniejsze ode mnie. Kiedyś, co bardzo prawdopodobne, mogłabym się do Ciebie przekonać, lecz jeszcze nie dziś. Wilcy Cię raczej nie pożrą, a komary, muchy i inne żarłoczne plugastwo też nie zawita tu tej nocy. Dobre, wonne zioła zostawiam przy Tobie i w ognisku, a także moje życzenie szczęścia.
Niech Cię Pan błogosławi i strzeże, bo rzecz nie do przecenienia masz do wykonania. Kiedy będziesz już wracał, możesz zboczyć z drogi i wstąpić w progi mego domu. Chciałabym bardzo dowiedzieć się, jak kończy się ta historia.
Do widzenia.
D.R.”


*

- Wyciąg z rezedy! Boże wszystkich prowincjonalnych artystów, jak wyjść poza ten zaścianek, kiedy do namalowania słońca mam tylko arzikę? Żeby choć tak jaune de Mars albo jaune de cadmium - marudził głośno Jan z Pyzdrów malarz - w istocie - prowincjonalny, lecz niemałego talentu, jak i równie niemałego przyrodzenia. Jebaka niezrównany w całej tej lichej okolicy! Mogłabym przysiąc. Tylko po co i przed kim?
Mam gęsią skórkę na całym ciele. Z chłodu i podniecenia.
– Dobry byłby też antymonian ołowiu inaczej żółcień neapolitańska, która to farba dobrze kryje. Gdybyście kiedyś mieli takową na podorędziu, pamiętajcie, nie wycierajcie nosa usmarowaną dłonią, jest bardzo trująca! - Ostrzegał Jaś młodych adeptów sztuki malarskiej, mój słodki, niezrównany w miłosnym rzemiośle, ruchacz nad ruchacze.
Mam gęsią skórkę i czuję przyjemne mrowienie w podbrzuszu, to zapowiedź rychłej i miłej pochędóżki. Śmieszą i podniecają mnie zarazem nieprzytomne i pełne pożądania - udające fachową obojętność - spojrzenia przyszłych mistrzów pędzla. Oddałabym w zakład swoją srebrną wężową armillę, że zamiast za malarskie narzędzia, chętnie chwyciliby w swoje nerwowe dłonie, rozsadzające ich płócienne porcięta, nabrzmiałe kuśki. Połowa z nich zapewne nie widziała jeszcze w życiu nagiej dziewczyny. A na pewno takiej krasawicy jak ja! Najpiękniejszą studentką jestem na Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego i szybko nauczyłam się z tego korzystać. Wzdychają do mnie zarówno żacy jak i profesorowie. Świat, a w zasadzie jego męska część, jest u mych stóp.
I po co mówisz o słońcu, mój Jasiu miły, kiedy to blask mych długich złotych włosów rozświetla mrok komnaty? O, popatrz! Rydwan boga Heliosa chowa się już za horyzont. Czas palić świece. Jeszcze odbicie światła mam pod przymkniętymi powiekami, a już pierwsze cienie kładą się na moich młodych piersiach. Złoto łamie się na alabastrowych krągłościach mych ud. „Posilcie mnie plackami z rodzynek, wzmocnijcie mnie jabłkami, bo chora jestem z miłości”.
Chora jestem? Gdzie jesteś, Jasieńku? Nie ma cię. Gdzie żeś odszedł? Ale to tylko na chwilę, tak? „Na łożu mym nocą szukałam umiłowanego mej duszy, szukałam go, lecz nie znalazłam.” I miłości głodna wciąż trwam w nienasyceniu. Długo już.
Teraz? Niebo nade mną i wrześniowe obojętne słońce. Nie ma już tamtej dziewczyny, ni komnaty, a twarze chłopców nie są młode, ani piękne i nie ma w nich uwielbienia. Jest tylko złość, uparta i bezrozumna. Suche polana i połamane sztachety mam pod stopami. Mocny powróz tnie mi nadgarstki, a krzywy pień kłuje w plecy ostrym sękiem. Skąd to wszystko?
– Pan twój belzebub nie przyjdzie ci z pomocą, suko piekielna, albowiem wielce boi się on światła słonecznego, które jest nam ludziom prawym od samego Pana Boga dane dla ochrony przed złym i jego pomocnikami!
Znam ten głos. Grzela Jakub. Szubrawiec.
– Zdechniesz, jak czarownicy jest to pisane. Ogień cię pożre. Ciebie i bezeceństwo twoje.
Te słowa, głupie i okrutne, to do mnie? Do mnie. Dlaczego? Boję się. Boże miłościwy, oszczędź mi tego!
– Czartowskie sztuczki! Widzieliście?! Myśli, że jak naszcza na drewno to się, go ogień nie będzie imał!
– Siwa jędza!
– To ze strachu. Dajcie pokój, ludzie! Męki oszczędzić nie chcecie, to choć urągania w godzinę śmierci jej darujcie.
– Zawrzyjcie gębę, Marcinie, bo gotowiśmy pomyśleć, żeście jej kamrat i w zmowie z wiedźmą jesteście.
– Gotowy do myślenia toś ty nigdy nie był, Jakubie. Za to pierwszy to ty jesteś do picia, swarów i knowania.
– Przez wzgląd na swe siwe włosy zamilcz, abym ci czasem łba grabiami nie przeczesał.
Zda się, że słychać jak zęby zgrzytają, jak trzeszczą drewniane styliska w sękatych spoconych dłoniach. I to jest ten czas? Ulotny i przegrany, jak wiecheć słomy rzucony w ognisko. Jak ja się boję bólu! Mówią, że nim ogień sięgnie nóg, dym zabija skazańca. Ale tu jest wszystko suche. Ta deska krzywa, osmalona, którą mam pod stopami (jeszcze mam stopy) to z płotu Drewniaków? Tylko płot tam się nie spalił. Dlaczego tu jestem? Panie Boże, nie masz dla mnie ratunku? Przecież Ty akurat wiesz, że nie ma tu mej winy. Nie takiej by w ogniu ginąć. Tyle złości. W głowie mi się myśli mieszają, czy to już krew się we mnie gotuje?
Czy to ty? Blady jesteś niczym śmierć z twoich obrazów i koń kary pod tobą.
– Ty żeś to, Jasiu?
– Kogo tam wołasz, czarownico? Z kim się witasz?
– Rozstąpcie się ludziska, pochodnię niosą.
– Księdza tu trzeba! Na księdza zaczekajmy!
– Klecha nie dozwoli! O miłości bliźniego gadał będzie i nie dozwoli. Trza jej łeb ukręcić póki jest po temu sposobność.
Wiedziałam, że kiedyś przecież wrócisz. Jednak ty mnie też kochałeś, Jasieńku, choć nigdy tego mi nie okazałeś, ni słowem żadnym, ni miłym gestem. Widzisz, źle mi tu wśród ludzi. Świata nie lubię. Przez łzy słabo widzę, ale to ty, prawda? Mój piękny chłopcze, posiwiałeś. Zobacz moje włosy też już siwe. Zmężniałeś bardzo i ta blizna na twej twarzy... Płaczę i śmieję się zarazem. Nie straszne mi już te zamazane ciemne postacie wokół mej osoby. Wszyscy oni są z błota ulepieni, tak jak ich myśli i czyny. Nie straszny ogień, który przynieśli. Bóg mnie jednak nie opuścił!
– Mówcie pacierze! Czarownicę palić będziemy.
– Wstrzymaj się!
– Zobacz no, tam wedle drogi. A kto on taki?


*

– I co na to powiesz, Albireo? Omijamy to przedstawienie, czy pchamy się w kłopoty? Wiem, co chcesz powiedzieć: „Mamy ważniejsze sprawy na głowie, a tu akurat mogą nam porachować kości kłonicami, kamieniami, skłuć widłami, obrzucić łajnem, a może nawet obrazić naszą godność nieprawdziwym słowem, tyczącym naszych matek i ojców.”
Kara klacz cicho i krótko chrapie w odpowiedzi, ale stoi nieruchomo, tylko delikatnie strzyże uszami, jakby lekceważąc zebraną na rozstajach dróg hałastrę. Nie mogę zawrócić. Jest coś takiego w twarzy tej kobiety, że nie zawrócę. Za późno. Podjeżdżam jeszcze parę kroków i staję tak, żebym w razie czego miał więcej niż jedną drogę ucieczki. Patrzą na mnie, a gęby mają rozdziawione jak u stada karasi, które pierwszy raz w życiu zobaczyły szczupaka. Ten samotny, groźny i zębaty to ja, ma się rozumieć. Nikt słowem się nie odezwie. Mam przemówić pierwszy? No dobrze, przemawiam:
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
– Na wieki wieków.
Chyba dobrze zacząłem. Przegoniłem precz krępującą ciszę. Dalsze, co nastąpi, będzie tylko rzeczową rozmową, swoistym szermowaniem argumentami, słownym przekonywaniem do swoich racji. Kilku jakby się rozluźniło, podreptało w miejscu, oparło styliskami o ziemię grabie, widły, kije i wbiło we mnie zaciekawione spojrzenia. Ze dwudziestu chłopa, bab niewiele mniej, wyrostki pochowane gdzieś w opłotkach. Jak mi się nie uda, jak nic zatłuką tym swoim gospodarskim przedmiotem codziennego użytku.
– Zdaje się duży ogień zamiarujecie wzniecić, ludkowie moi?
– My, za przeproszeniem pańskim, nie są pańscy ludkowie – odzywa się ten, którego przy pierwszym wejrzeniu oceniłem na przywódcę grupy. Tęgie chłopisko najlepiej odziane, o bladych, lekko przymrużonych oczach z żółtymi, nastroszonymi jak u rysia, wąsiskami i zapaloną pochodnią w drżącej dłoni. - Zresztą, kto cie tam wie człeku, czyś ty pan, czy może chłop, co to sobie smyrga na koniku po borach i polach, jaśnie pana udaje i wymądrza się wielce?
Jednak nie zacząłem dobrze rozmowy. Ale przynajmniej wiem, do kogo mam się zwracać.
– Krew chcecie przelać – mówię.
– A gdzie tam? - Wzrusza ramionami i uśmiecha się głupawo do zebranych. - Przecie palić będziem. To gdzie tu krew? Niedziela dzisiaj. Nie godzi się, dzień święty.
– Dniem świętym mordę sobie wycierasz. Takiś to gagatek. - Rzecz jasna, tego nie mówię na głos. Mogliby mnie opaść ze wszystkich stron i stłuc na kwaśne jabłko, ale jeszcze nie uświadomili sobie, jak łatwe by to było. Brak im pewności siebie i niech tak pozostanie. Nie ma czasu na dyskusje. Podjeżdżam bliżej. Rozstępują się przed koniem. Słyszę ciche łkanie kobiety przywiązanej do słupa. Pochylam się w kulbace i patrzę w pozbawione litości oczy koloru zimowego nieba. Ręka trzymająca pochodnię drży nerwowo i zapewne jest śliska od potu. To dobrze.
Walę go płonącym drzewcem w sam środek słomianego, pustego łba, tak, że lecą iskry! Jeśli nigdy w swoim życiu nie spoglądał z zaciekawieniem w letnie nocne niebo i nigdy nie widział komety, lub choćby nawet spadających gwiazd, dzisiejszego dnia zobaczył układ ciał niebieskich, jaki na pewno nigdy nie śnił się miejscowym astronomom.
Błyska białkami oczu i leci bezwładnie na ziemię jak ścięte drzewo. Jakiś obraz zapewne już do nich dotarł, ale nie wiedzą jeszcze, co się dzieje. Albireo staje dęba i uderza kopytem głupca, który chciał złapać ją za uzdę. Uchylam się od uderzenia cepem, trzaskam jego właściciela zgaszoną pochodnią po palcach i w ułamku sekundy zmieniam broń. Pierwsze zaczynają wrzeszczeć kobiety, czmychają na wszystkie strony niczym stado kur przed jastrzębiem. Zeskakuję z konia i po chwili tłukę dębowym bijakiem po goleniach, głowach i grzbietach, tych którzy się jeszcze nie rozpierzchli. To nie jest walka, to bicie ludzi. Są zbyt przestraszeni by choć spróbować walczyć.
Furkocze kij samobij. Zda się słoma z butów leci i trociny z głów. Chwila ledwie. Miejscowy kogut raptem dwa razy pierś wydął i panie swoje zawezwał. Kurz opada, przekleństwa się wznoszą. Jęczą chłopy, plują zębami, macają zbite głowy, ręce, nogi. To trochę, mimo wszystko, za mało bym czuł się bezpiecznie. Wyciągam miecz szybko, ze świstem.
– O Jezusie Nazareński!
Cisza.
Gramolę się po stercie drewna. Nogi zapadają mi się w złożonym byle jak i z byle czego stosie. Staję przy niej. Musiała niegdyś uchodzić za piękną. Przywiązali ją do kanciastego słupa, który dawniej był... szubienicą?
– Już dobrze – mówię.
– To nie ty. Nie ty. - Jakiż zawód w głosie, a przecież jeszcze kilka chwil temu, czekała na śmierć. Oczy, na wpół szalone ze strachu, ma blade, jakby łzy wypłukały z nich sytość barw.
– Nie wiem, kogo wyglądałaś, kobieto, ale mimo wszystko powinnaś cieszyć się z mojej tutaj obecności – odpowiadam i przecinam więzy. Chwytam ją pod ramiona, bo zaczyna się osuwać na kolana.
– W głowie mi się kręci.
– Wierzę. Gdzie jest twój dom?


*

– Pieska mi ubili, Kruczka. Łajdacy. Widłami przebili, kmioty nikczemne. Bronił mnie. Tylko on jeden. - Raz po raz zaciska drobne pięści. - I za co? Co ja takiego zrobiłam? - Siedzi na brzegu łóżka i wbija we mnie bladoniebieskie zapłakane oczy, jakbym znał odpowiedź. Jasne, jakby dawno już sprane, długie włosy opadają w nieładzie na jej chude ramiona. Milczę.
Odrobiny kurzu wirują w słonecznym świetle, raźno przebijającym się przez okrągłe szklane gomółki oprawione w ołów i osadzone w otworze jedynego w chałupie okna. Więcej jest tu jednak mroku niż światła. Szarość oblepia kąty niczym sadza i drga bezgłośnie, zaciera kontury. Izba jest jak węglem rysowany, na wpół zatarty, przedsionek.... zaświatów? Dziwne myśli mnie tu nachodzą.
– Krowy nie zdołałam wyleczyć Pleśniakowi. Prawda, padła na gorączkę mleczną, ale nie słuchał mnie, głuchy cymbał. Nie moja w tym wina. Przez lata leczyłam ich wszystkich: tych pijaniców, bezbożników, ich dzieci zasmarkane, żony, zwierzęta. I tak mi odpłacili, niegodziwcy. - Kiwa z rezygnacją siwą głową i milknie.
Większą część izby zajmuje piec z kuchnią, pod ścianą stoi łóżko, na którym usadowiła się gospodyni, obok jest cebrzyk i obita żelazem skrzynia zamykana na klucz. U powały, na drewnianej żerdzi suszą się zioła. Pachnie tu miętą, majerankiem i czosnkiem. Pająk sunie szybko i z gracją ku glinianej, posypanej tatarakiem, podłodze.
– Dzień nie minie, a spalą mnie razem z chałupą – mówi nagle i wiem, że nie do mnie kieruje te słowa. Patrzy po ścianach, wierci wzrokiem mrok w kątach.
– Jak ci pomóc? - pytam.
Nie odpowiada. Mam wrażenie, że mnie nie słyszy, lecz po chwili wygląda, jakby się ocknęła. Wyciąga ku mnie drobną, zasuszoną dłoń, ale po chwili ją cofa. Zamaszystym gestem odgarnia włosy z czoła.
– A dlaczego chcesz mi pomóc?
– Bo już raz ci pomogłem? Gdybym teraz wyszedł, zostawiłbym cię na pewną śmierć. Jakaż byłaby logika mych czynów? Czuję się w pewnym stopniu odpowiedzialny za twoje życie po tym, co zrobiłem. Od niedawna intensywnie zastanawiam się, kim jestem i cieszy mnie, że odnajduję w sobie człowieka.
– Cieszy mnie żeś człowiekiem, nie wilkiem. Ale kto cię tam wie? Mimo wszystko, nie masz obowiązku.
– Jestem już elementem tej historii. - Uśmiecham się.
– Prawda. Tylko nie wiem jeszcze dlaczego. Bo wiedz, mój piękny chłopcze, że nic nie dzieje się bez przyczyny. - Mruga do mnie okiem i nagle ona, jak i wszystko wokół jawi mi się jak coś absurdalnego i groteskowego. Co ja tutaj robię? Tracę czas. To na pewno.
– Nadal jeszcze się nie przedstawiłeś, mój wybawco, błędny rycerzu – dźga mnie słowem. - Nie przystoi to. Zmieniły się obyczaje w wielkim świecie, hę?
– Nie nie zmieniły. Nazywam się Hubert.
– Hubert. Znaczy rozum jest twoją zaletą. Przyjście czarownicy na ratunek wskazuje, że rodziciele twoi pomylili się z doborem imienia. Ładne masz imię. Mocne, twarde. Nazwiska swego nie wymówiłeś, znaczy, nie chcesz. Dobrze. Ja ci swego też nie wyjawię, a nazywam się Olga i jak się domyślasz - boś bystry - nie z chłopskiego domu na świat wyszłam. A teraz, rozpal ogień w piecu, Hubercie. – Nakazuje i dźwiga się z łóżka. - Trzeba coś zjeść.
– Przed podróżą.
Obdarza mnie długim zamyślonym spojrzeniem.
– Tak. Trzeba usiąść i zjeść coś wspólnie przed drogą.
Idzie na drugi koniec izby, otwiera drzwi do komory i przynosi kosz z jajkami, pęto kiełbasy i blaszaną patelnię.
– Nie okradli mnie jeszcze, jak widzisz. Grzela pewnie zakazał. Trzeba mu przyznać, że ma posłuch, szubrawiec. Już mnie pewnie wcześniej porachował.
Kroi kiełbasę na plastry. Pachnie czosnkiem i gorczycą. Ślina zbiera mi się w ustach.
– Tylko dokąd teraz? Raz już uciekałam, dawno temu – mówi w zamyśleniu. - Rozpalisz w końcu ten ogień?


*

-  Słyszę szelest anielskich piór wokół twej osoby.
Zdumiewam się, choć nie powinienem. Słyszę tylko ciche tupanie i pochrapywanie Albireo za otwartymi drzwiami. Nie wiem, co odpowiedzieć, więc milczę.
– Czucie świata masz w sobie. Wielkie czucie. Pewnie dlatego do ciebie tak lgną.
– Kto?
– Inne byty. Dusze zbłąkane. Przecież nie ludzie z krwi i kości. Samotność masz na drugie imię. Jest w tobie coś takiego, że strach do ciebie się zbliżyć i nie mówię o tej paskudnej świeżej bliźnie na twarzy. - Wzrusza ramionami, jakby powiedziała właśnie rzecz oczywistą. - Zgubi cię kiedyś to świata czucie. A może i nie? Co ja wiem? Stara jestem i w głowie mi się miesza. Tak, miesza mi się świat z zaświatem...
W takim domu nietrudno o to – myślę sobie i wyobrażam, jak końskie kopyta i ciężkie żelazne koła zbójeckich wozów suną w coraz większe nieznane.
– Przychodzą nieustannie w cichy odwieczerz – snuje dalej dziwną opowieść. - Dzisiaj wielu ich przyszło. Ze snu, czy jawy? Ja nie wiem. Z tamtej strony czasu, gdzie – jak powiedziałby filozof, nie znający życia – cały świat mieści się w źrenicy wróbla. Ćmy szaroskrzydłe, nietoperze, świerszcze hałaśliwe i ci co kształtu jeszcze nie mają, a chcieliby już przyoblec się w jakieś ciało, choćby najlichsze. Stukocą po kątach, łopoczą u powały i szepczą na zapiecku. - Przewraca oczyma, otwiera usta i milknie.
Uciekać stąd?
– Kruczka mi zabili. – Teraz skarży się świętemu Jerzemu, który na obrazie w kącie przebija włócznią smoka. - A czy to smok był jakiś, pożeracz niewiast i dzieci? Ot, pies zyczajny, druh wierny, pocieszyciel w samotności. - Pociera szybko przedramiona, barki, jakby mróz nagły przyszedł od otwartych sieni.
– To czucie świata kiedyś cię zgubi, Jasieńku. Świat cię w końcu zauważy i pożre!
Ciarki mnie przechodzą.
Wstaje i zrywa suszące się na kiju zioła, idzie do paleniska, kruszy je w dłoni i wrzuca w ogień. Dym jest gesty i ma gorzką woń. Z worka, z komory przynosi garść mąki, którą rozsypuje na stole. Kreśli okrąg, pośrodku którego rysuje coś na kształt trójkąta, gdzie końce boków zawijają się, jedne na zewnątrz, inne do środka. Pisze słowo w nieznanym mi języku. Jedno. Krótkie.
– Nie boisz się? - pyta z kpiącym uśmiechem.
– Czego niby miałbym się bać? Osobliwych figur geometrycznych?
– Gniewu Bożego. Czegóż innego bać się należy?
– Na razie boję się tylko tego, że nie zdążę.
Unosi pytająco brwi, ale nie odpowiadam.
– A teraz, niczemu się nie dziw – przestrzega.
Składa ręce jak do pacierza i trzyma je nad stołem. Mówi coś szeptem, uśmiecha się, zamyka oczy i kiwa głową, jakby komuś przytakiwała. Rozłącza dłonie.
Na chwilę przestaję oddychać.
Dwie wielkie bure ćmy padają w mąkę, szamoczą się, turlają po blacie stołu i wzlatują niezdarnie ku powale, gdzie giną z oczu w smolistym mroku.
– Wiedźmy strzeż się! – mówi patrząc na zawijasy powstałe w rozsypanej mące. - To jest moc nie z tego świata. Lepiej dla ciebie byście się nigdy nie spotkali. Chociaż... Jest ktoś, albo coś czego nie widzę, a idzie za tobą.
– Kto to taki?
– Nie wiem. Ale wyczuwam, że żyje tylko z nienawiści, choć... narodziło się z miłości. Tyle tu sprzeczności. Nie potrafię tego inaczej opisać. Strzeż się, choć nie umiem powiedzieć ci nic ponadto.
– Niepokoisz mnie.
– Nie jest to moim zamiarem. Przykro mi.
– Czyli dotrę dokądś? Do jakiegoś ważnego punktu mojej historii?
– Może tak być, lecz wcale nie musi. Za moment jakieś czarne chłopskie dusze mogą zaryglować drzwi mego domu i rzucić pochodnię na strzechę. Wszystko może się zdarzyć.
– Nic nie jest do końca przesądzone?
– Tak uważam. Tylko jeden Bóg wie, jakich wyborów dokonamy i co będzie ich konsekwencją.
– Czyli wszystko jest jednak gdzieś zapisane i działamy według znanego już scenariusza, który na dodatek nie sami napisaliśmy?
– To nie tak. Boska wszechwiedza, nie wyklucza naszej wolności. To, że Stwórca wie, jak się zachowamy, nie zmienia faktu, że przed dokonaniem jakiegoś czynu, mieliśmy lub mamy wybór. Wydaje mi się też, że możemy pisać też poprawki do tego, jak to ująłeś, scenariusza.
– Nie jesteśmy u kresu czasu, lecz w teraźniejszości. Część istotnych dla mnie wyborów jest jeszcze przede mną.
– Tak.
– Nie spodziewałem się takich słów w wiejskiej chacie.
– Już mówiłam, nie przyszłam na świat w chłopskiej rodzinie. Urodziłam się w bogatym domu, w znamienitej familii. Brałam niegdyś ze świata wszystko, na co miałam ochotę, a uwierz, robiłam to bardzo łapczywie.
– Aż świat cię wypędził.
– To kwestia życiowych wyborów i złej woli innych ludzi. - Zamyka na chwilę oczy, opuszcza głowę na piersi i uśmiecha się jakoś tak smutno. Dopiero teraz widzę, jak bardzo jest zmęczona. To tutaj – wskazuje rękoma na izbę - ten dom, ta wieś, ludzie, to też świat. Jakaś jego cząstka, w której się zmieściłam. Żyłam w tej drobinie powietrza wśród ludzi, ale mimo nich, obok, bez przyjaźni, samotnie. Bali się mnie, ale byłam im potrzebna. Dobre i to. Przywykłam. A teraz i to nawet mi odebrano. - Dwie, duże jak ziarna fasoli, łzy pociekły jej po policzkach. Tylko tyle, czy aż tyle?
– Padła krasula, owszem. Ale żeby tak za krowę? - Kręci z niedowierzaniem głową. - Jak można chcieć pozbawić kogoś życia za jedno bydlątko?
Kolejny ciąg pytań bez odpowiedzi.
– Dwa dni temu zbrojni najechali wieś. Nie jacyś grasanci, żołnierze to byli bez mundurów, ale widać, że karni, zdyscyplinowani. Spalili jedną chałupę na postrach. Usiekli jednego gospodarza. O dzieci pytali. Sieroty wojenne. Dziewczynki. Bo widzisz, nieopodal szlak wiedzie. Taki co to nim zbóje sieroty w świat wywożą.
– Wiem, co to za szlak.
– Może o tę dziewuszkę poszło? Nie pierwsza ona i nie ostatnia pewnie, którą Grzela zmarnował.
– Jaką dziewuszkę? - W gardle mi nagle zaschło. Ledwo cisnę słowa pytania.
Patrzy na mnie chyba po raz pierwszy w pełni przytomnie.
– Widzisz, mój chłopcze... Szkoda, że to nie ty mój Jasieńku... - Wzdycha cicho i zaczyna na powrót: Widzisz, mój piękny, dwa dni temu nieopodal przejeżdżali zbóje. Prawdziwi zbóje, tacy straszni, jak wisielce zerwani z szubienicy. - Zawiesza głos na chwilę, ociera łzy. - Sieroty wojenne do miast, do obcych krajów na zatracenie wiedli. - Aj! Puszczaj, drabie! - krzyczy nagle.
Przytomnieję. Nie zauważyłem, kiedy ścisnąłem ją za przedramiona.
– Przepraszam.
– A niech cię! Z żelaza ci te ręce odlali? Co to ja mówiłam? Aha, prawda, o dzieciach mówiłam. Schorowane nieboraki były. Szukali medyka. A gdzie tu medyk? Na takim pierdziszewiu? Trafiło na mnie. Grzela mnie tam zaprowadził. Pomogłam, jak umiałam. Nie chwaląc się, wiele umiem. Medycyna niekonwencjonalna, rozumiesz. - Mruga okiem i uśmiecha się. - Nie dali jednak dobrze poleczyć. Spieszyli się.
– Co z tą dziewczynką?
– Zabrał jedną Grzela niebogę. Ledwo dychała, więc ją oddali, widać wiedzieli, że życia w niej tyle, co wody w kamieniu. Zabrał ją na pomoc domową niby, ale ja wiem, o jaką pomoc mu szło. Oby mu kutas zgnił i odpadł za życia! Tfu! Tak myślę, że jej żywot dobiega właśnie kresu na tym świecie. Chora jest, a ten bydlak, nie dozwolił jej poratować.
– Nic nie dzieje się bez przyczyny. Tak mówiłaś. Więc teraz wiesz już, po co tu jestem. Która to chałupa?


*

Izba jest duża, niska i jasno oświetlona. Przy drzwiach wisi gliniana kropielniczka ze święconą wodą. Wkładam do niej palce i po chwili przykładam je do ust. Ma zapach... starości? Po mojej prawej ręce u powały, na drewnianej żerdzi leży bochen chleba, obok suszą się pęta kiełbas, słonina i pęki zebranych niedawno ziół. Pod tym wszystkim stoi zbita z malowanych desek szafa z półkami, które uginają się od garnków, mis, kubków i drewnianych łyżek. Do niej zaś przytula się solidna, okuta w metal, skrzynia zamykana na klucz. Pod oknem, zapewne dla wygody odwiedzających gospodarzy znajomków, ustawiono dębową ławę z oparciem. Ściana nad małżeńskim łożem aż bucha feerią barw: fioletem, żółcią, czerwienią i ultramaryną. A wszystko to za sprawą kwiatów ozdabiających obrazy z wizerunkami świętych Pańskich. Jest głośno od tupotu bosych stóp i przekrzykiwań dwóch chłopców biegających po izbie z drewnianymi mieczami w dłoniach. Spieczony jak rak Jakub Grzela siedzi przy palenisku w samej tylko koszuli i płóciennych portkach. Bosy i milczący moczy stopy w balii, pełnej parującej jeszcze wody. Oczy ma zamknięte, brodę opartą na piersi, tylko krogulczy nos zdaje mu się poruszać wiedziony zapachem, gotującej się w garnku kapusty. Podwinięte rękawy ukazują silne od fizycznej pracy, żylaste przedramiona i wielkie jak bochny dłonie zaciśnięte w pięści. Tęga kobieta o miłej zaróżowionej twarzy i ciemnych włosach wystających spod szarej chustki, żona – zgaduję - przycina mu nożycami nadpalone włosy koloru słomy. Na wprost widzę sąsiednią izbę, a w niej malowaną kołyskę dla niemowlęcia. Nie patrzą w kierunku sieni, gdzie kryję się w mroku. Czują się pewnie w swoim domu, nie zaryglowali drzwi na noc. Może czekają na kogoś?
– A kogo to tam licho niesie po nocy? - rzuca mocnym, donośnym głosem niewiasta, nie odwracając oczu od rozbitego łba swego męża. - Mieliście przyjść jutro nad ranem, Szymonie. Gąski sprzedam, jak mówiłam, u mnie słowo nie dym, ale jutro. Chyba żeś niecnoto przyszedł chłopa mi wyciągnąć do Żyda na wódkę? Co to, to nie! Pijanice zatracone. Czemu zaś milczysz, niby ten kamień leżący wedle drogi. Języka żeś zapomniał w gości zabrać?
– Przestańże jazgotać, babo – cedzi słowa przez zęby Grzela. - Chwycę za kij, wnet zawrzesz jadaczkę! Wyleźże z tej sieni do światła. Stoisz w cieniu niby ten umrzyk wylazły z grobu!
Skoro mnie zaprasza, wchodzę. Tylko czy on wie, że nie zaprasza się upiora do domu?
– A kto tam? Tyś, że to, paskudniku?! W moim domu! - ryczy i próbuje wstać, ale jakoś tak niezgrabnie - wszak nogi ma w balii - że kaleczy się głową o nożyce, które zastygły na chwilę w bezruchu, w kobiecych dłoniach. Klnie i chwyta za gorący garnek, ale zaraz go upuszcza z powrotem na blachę. Stoi w wodzie z rozchylonymi ramionami, zaciska raz po raz pięści i dyszy ciężko z nagłej wściekłości.
– Ani mi się waż! - ostrzegam. - A ty kobieto, odłóż to żelazo.
– A juści, odłożę. Niedoczekanie twoje, przeklętniku! Jak się zawinę, wnet drugą szramę będziesz miał na pysku. Dali jazda! Fora ze dwora!
Co za jazgot! Cichnie i zamienia się w słup soli, gdy łapię jednego z oniemiałych nagle chłopców za włosy, przyciągam do siebie i zza pasa wyciągam nóż. Cichnie tylko na chwilę:
– O Jezusie Nazareński, Królu żydowski! Pietrusia pochwycił! Puskaj, boć oczy wydziobię.
– Zawrzyj gębę, Kaśka! - Grzela, widać, wziął się już w karby. - Czego chcesz, diable?
– Gdzie dziewczynka?
– O Matko Boska! Święci Pańscy! Weronkę chce ukraść! Gardło ci przegryzę, ty czorta kamracie! – drze się Katarzyna Grzela i sunie ku mnie z nożycami w ręku.
– Zostań tam, gdzie jesteś, kobieto! – Zatrzymuję ją w miejscu i przystawiam chłopcu ostrze do szyi.
– Ratuj tatku, ratuj! – krzyczy żałośnie Piotruś. Drugi z synów stoi jak sparaliżowany w obsikanych ze strachu porciętach i z drewnianym mieczem w zaciśniętej dłoni skierowanym w moją stronę.
– Cichaj, Kaśka! Przecie nie o Weronkę mu idzie – warczy Grzela i wychodzi powoli z balii. Cicho mlaskają jego bose stopy na drewnianej podłodze. A Kaśka cóż? Kaśka pojękuje cicho i wpatruje się jak zauroczona w stalowe ostrze przytknięte do szyi jej dziecka.
– Mówiłam, że karę boską ściągniesz na siebie, dom swój i na dzieci swoje. - Jakaś ponura rezygnacja jest w jej głosie. - Przebacz Panie Boże, Jezusie i Ty Matko Boża, że oczy na to wszystko zamykałam. Moje dzieci nic nie winne...
– Gdzie dziewczynka? – powtarzam.
– A co?
Milczenie. Kąciki ust wysunięte na moment ku górze. Ułamek sekundy i coś na kształt szyderczego uśmiechu. Dlaczego tak głupio odpowiadasz, Jakubie? Czyś się wyrzekł swego syna? A może inaczej byś odpowiedział, gdybyś poczuł pod kciukiem pulsującą oszalałym rytmem żyłę na szyi małego chłopca? Może odtajałoby wtedy twoje serce, które masz z lodu? W jakim momencie swego życia, stałeś się tym, kim jesteś teraz? Prawda jest jednak taka, że nic mnie nie obchodzisz. Natomiast ważne jest dla ciebie, czy zechcę zadać to pytanie po raz trzeci. A jak już je zadam, jak na nie odpowiesz? Czy tak, jak tego oczekuję?
Jak na kobietę, tak dużych rozmiarów, rzuciła się na mnie bardzo szybko. Z pasją i nienawiścią. Rozchylone ostrza nożyc miała nadzieję wbić mi oczy. Siedzi na podłodze z rozbitym nosem i mruga oczyma. Uderzyłem ją tak, by nie straciła przytomności. Musi pomóc mi i swojemu dziecku. Grzela ani drgnął, stęknął tylko głucho.
– Gdzie jest dziewczynka, którą zabrałeś od handlarzy? Czwarty raz już cię nie zapytam.
– Zaprowadź go do niej – mówi mocno i bardzo powoli Katarzyna, matka Piotrusia, Weroniki i oniemiałego chłopca, który zlał się w gacie przed kilkoma minutami. - Bóg mi świadkiem, że jak nie on, to ja cię zabiję, jak tego nie zrobisz.
– Pójdziemy. Tylko wzuję buty. - Grzela obraca się jak poruszone nagle stare młyńskie koło.
– Pójdziesz boso. Chłopiec pójdzie z nami. Ona też.
– Mogę i boso. - Wzrusza ramionami i z wnęki w piecu bierze smolną pochodnię. - Za jedno mi to. Ostań się Antoś z Weronką, my zaraz wrócimy.
Podaje dłoń siedzącej na ziemi żonie, która dźwiga się z przeciągłym jękiem, ociera zakrwawiony nos o rękaw koszuli i patrzy na mnie zimnym, złym wzrokiem.
– Słyszysz, Antoś?! Pilnuj siostrzyczki.
Antoś kiwa głową. Usta nadal ma szeroko otwarte. Nic nie mówi, tak jak jego brat uwiędły w moich rękach.
Wychodzimy na podwórze.
– I ty tutaj, wiedźmo!? - Grzela pluje Oldze pod nogi. - Zaraza by cię wzięła! Czekaj, jeszcze się będziesz smażyć, jak ta skwarka na patelni. Już ja tego dopilnuję. Ty...!
Olga trzaska go w twarz otwartą dłonią. Bez słowa. Mocno, szybko na odlew, tak, że echo rozchodzi się po obejściu. Zaskoczenie. Niedowierzanie. Szok. Jakub Grzela stoi oniemiały jak słup soli.
– Nigdy więcej tak do mnie nie mów, chamie. Ale to nie za mnie było, ale za psa. A teraz podnieś pochodnię i prowadź. - Jej głos jest twardy, władczy i nie znoszący sprzeciwu.

*

W zbudowanej na planie sześcioboku stodole jest przyjemnie chłodno. Świerze nocne powietrze sączy się przez małe, wąskie otwory na górze. Gdzieś w oddali turkocze jeszcze młyn, kowal kończy spóźnioną pracę, a psy nieopodal wołają do księżyca, którego światło miękkim srebrem rozlewa się po klepisku. Wiatr przywiał z ogrodu zapach mięty. Świerszcze grają mocno i z werwą. Przedrzeźnia je żabi rechot, który niesie się od mokradeł. Zda się nikt i nic nie śpi jeszcze tej nocy. Tylko stodoła nurza się już we śnie. W sąsiekach sennie zległy siano i zboże. Pod ścianami stoją ustawione w wielkim porządku, niczym karne wojsko, narzędzia rolnicze. Po środku, na klepisku, dnem do góry leży wielka drewniana balia, która ściąga wzrok.
Nie ma tu mego dziecka. Już bym to wiedział. To uczucie. Czy to ulga?
– Nie wiedziałam, co z nią zrobić. - Głos Katarzyny jest cichy i pozbawiony emocji. - Kwiliła tylko i kwiliła, jak ten ptaszek z przetrąconym skrzydłem. Małe to, nijakie, cudze. Przykryłam balią. Nie widać, nie słychać. W serce nie bodzie to jej kwilenie. Niech tam sobie już zemrze po cichuśku. Świat tego nie zobaczy, to jakoś może i grzech ten się rozejdzie, zniknie. - Zaciska dłonie w pięści. - Tak wtedy myślałam.
– A teraz, co myślisz?
– Że grzech mego męża spadnie i na mnie i moje dzieci, choć są niewinne. Ona tutaj przecie też niewinna, a tyle cierpienia ją spotkało.
– Tyle cierpienia i ani drobiny litości. - Gniew we mnie wzbiera.
– Miej litość dla mego dziecka – jęczy Katarzyna i wbija we mnie błagalny wzrok.
– Nie jestem katem dzieci. - Odpycham chłopka w ręce matki i zwracam się do Grzeli. - Podnieś!
Dziewczynka ma góra dziesięć lat. Jasne, posklejane od wyschniętego potu włosy oblepiają jej czoło, oczy i blade, suche usta. Drobne dłonie ma złożone razem na zapadłym brzuchu. Licha, za duża chabrowa sukienka jest jak całun pogrzebowy. Mam wrażenie, że się uśmiecha.
– Mamuś, a kto ona taka? I czemu tak leży bez ducha? - Oczy Piotrusia zachodzą łzami.
– To grzech twego ojca. I mój.
– Odsuń się! Stoisz, jak kołek w płocie. - Olga dotyka żyły na jej szyi, przykłada ucho do zapadłej piersi. - Żyje, ale nie za wiele, czasu jej zostało, jeśli nic nie zrobimy.
Wyjmuje z torby drewniane pudełko, słoik, i dwa lniane woreczki.
– Ta choroba to pokrzywnica. - Nabiera na palec jakiś ciemnozielony proszek i rozprowadza go pod nosem dziewczynki. - Za chwilę powinna zaczerpnąć mocniej powietrza, a wtedy położę jej na język to – wyjmuje ze słoika jakąś brudno białą grudkę. - To ekstrakt między innymi z żywokostu, arcydzięgielu, krwawnika... kilku słów i innych ingrediencji. - Uśmiecha się lekko. - O, właśnie teraz! Weź to, malutka. Dobrze.
– I co dalej? - Potrzebuję jasnej, pewnej odpowiedzi, bo nie wiem, co robić.
– Dalej? Trzeba ją stąd zabrać do mego domu. To na pewno. To, co teraz zrobiłam, nie wystarczy. Muszę ją obejrzeć. Nie wiemy, co on jej zrobił.
– Nie tknąłem jej. - Z gardła Grzeli dobywa się warkot.
– Boś porządny człowiek, dobry chrześcijanin i z trupami nie obcujesz.
– Wiedźmo! - Jego twarz jest maską nienawiści.
– Zaniesiesz ją. Znasz drogę - mówię.
– Nie mam butów.
– Więc będzie to początek twojej pokuty.
– Niech on już jej więcej nie dotyka. - Wchodzi nam w słowo Olga. - Nie ma takiej pokuty, którą mógłby zadośćuczynić, zło które czynił. - Jej głos przypomina trące się o siebie kamienie. - Zresztą, nie nam o tym decydować. Wyprowadź wóz i zaprzęgaj konia.


*

To był piękny poranek. Piękny swą zwyczajnością. Słońce błyskało w piórach kaczek, które sunęły leniwymi zygzakami po stawie. Leciały po wodzie krzyki dzieci, szczekanie psów, tupot i porykiwanie pędzonego do wodopoju inwentarza, gdzieś w oddali, pochylony nad studnią skrzypiał żuraw.
Udało się nam doczekać świtu. Nikt nas nie niepokoił.
Wóz zaprzęgnięty w dwa konie załadowano skromnym dobytkiem. Woźnicą był sąsiad Olgi, Ambroży. Na wozie, na posłaniu z ubrań i pierzyny leżała śpiąca dziewczynka. Chciałem ją zapytać, czy poznała w drodze inną dziewczynkę: bladą, czarnowłosą Marysię o rozbieganych oczach koloru polnych chabrów. Dziewczynkę nad wyraz energiczną, nucącą pod dziarsko zadartym noskiem piosenki wyłącznie własnego autorstwa. Dziewczynkę, co lubi zwijać język w tutkę, kiedy nie smakują jej placki na miodzie robione przez jej mamę. Chciałem ją zapytać, czy widziała moją córkę, lecz ona nie chciała się obudzić.
– Może to potrwać nawet dwa dni, ale obudzi się na pewno. - Tak mówiła Olga.
– Czy mam czas? Dwa dni. Ludzie, za którymi jadę, są coraz dalej. A ty odjeżdżasz wraz z nią w przeciwnym kierunku.
– Zyskasz pewność.
– Pewność zyskam, kiedy ich dogonię. Jeśli odpowiedziałaby mi, że jej nigdy nie poznała, nie wiedziałbym, gdzie mam się udać, w którą stronę jechać. A tego bym nie zniósł. Bo jechać przecież muszę. Muszę mieć cel.
– Rozumiem. Pamiętaj, że prawie zawsze jest nadzieja. Świat jest zły, ale jest też pełen ludzi dobrej woli. Inaczej przestałby istnieć, nie dałoby się na nim żyć. Twoją nadzieją jest ktoś, kto umie na świat patrzeć też sercem. Ktoś, kto nie przejdzie obojętnie wobec cudzej krzywdy i cierpienia. Na tyle silny, by złu się przeciwstawić. Może drogi tego kogoś i twojej córki zejdą się kiedyś, albo - daj Bóg - już się zeszły.
– Marna to pociecha. Ilu takich jest?
– Nie wiem. Dobrych wielu. Dobrych i silnych, pewnie niewielu. Niekiedy na ten jeden dobry akt składa się suma uczynków wielu ludzi. Wiem tylko, że nie możesz odpuścić, a widzę, że wątpisz.
– A gdzie w tym wszystkim jest Bóg? Pełno jest w ludziach słów o Bogu, lecz ile jest Jego samego w świecie?
– Choć wątpisz, to jednak szukasz nadziei w boskim miłosierdziu. Pytasz, czy jest obecny w świecie? Przecież to jego świat. Lecz nie mnie o to pytaj. Ja nie znam odpowiedzi na takie pytania. Myślę o nim jako o Tym Który Się Nie Wtrąca. Czasem do niego mówię, pytam...
– Są tacy, którzy z Nim rozmawiają. Sądziłem, że jesteś jedną z nich.
– Nikt z Nim nie rozmawia, bo monolog nie jest rozmową. Nie znam nikogo, komu by odpowiedział.
– Niektórzy jednak...
– Wiem, są tacy. I tych unikaj.
– Któż więc się wtrąca?
Zły. On zawsze ma coś do zrobienia. Wytrwały jest i cierpliwy.
Wysupłałem spod siodła dwie złote monety.
Wystarczy na rok utrzymania dla ciebie i dla niej. Myślę, że szybko na siebie zarobisz. Twojego sąsiada już opłaciłem.
Przyjmę je z radością. To hojna jałmużna.
Nie traktuj tego jako jałmużnę. To, żywię taką nadzieję, zaczątek na nowe życie. Jeszcze jedno, powiedz dziewczynie, do której jedziecie, że... gdy będę wracał, to wstąpię do jej domu i opowiem, jak to wszystko się skończyło.

*

Jak z baśni jest ten las olchowy. Ciemnozielony, cienisty i głuchy. W zawrotnych pląsach, pośród owadziej drobnicy, latają wielkie chrząszcze. Niezdarnie kręcą pętle wokół błyszczących liści czarnej olszy. Wzbierający na sile północny wiatr plącze się w gałęziach kilku jesionów. W głębi, między drzewami, czerwienią się owoce kaliny, żółci się wysoki kosaciec, przetykany gdzieniegdzie karminowymi plamkami - to zapewne czyściec leśny. Kończą się dni pełne słońca. Ciężkie sine chmury zbierają się na niebie. Idzie burza? Czy to tętent końskich kopyt?
Chrystus przystanął na leśnym rozstaju. Wysoki i smukły, omszały nieco na barkach i pochylonej lekko głowie, lecz mocny w swym ciele z dębiny. Czy taką akurat twarz miał wydobyć z pnia dębowego nieznany rzeźbiarz? Czy to przypadek tylko?
– Frasobliwe twe oblicze, Panie i to mnie zasmuca. Nie cieszysz się na mój widok, a ja skręcam się jak robak w słońcu pod twym wejrzeniem. Wolałbym zobaczyć, jak się cieszysz, żeś spotkał drugiego człowieka. Wszak droga tu bezludna.
A może, tak jak ja, zgubiłeś kogoś w świecie i to cię tak przytłacza, że nie dostrzegasz już nic ponad swoją samotność?
Kto cię takim uczynił, Panie, że smutek tylko i frasunek rozdajesz każdemu bez wyjątku, na każdym rozstaju tego świata?
Panie, waży się los mojej córki, a waga na której złożono jej życie jest lichwiarska. Wojna przyszła. A ona jest przeciwko wszystkim ludziom, bez wyjątku, choć ludzie ją wszczynają. A najbardziej jest przeciwko dzieciom. Jakiż to świat, który jest przeciw nim? Czemu lepszego nie ma świata, Panie?
Milczysz, lecz... Las wkoło ożywa!
Za plecami i po bokach zaczynają trzaskać gałęzie, parskają konie, kopyta głucho uderzają o leśną ściółkę. Niczego nie widziałem i niczego nie słyszałem, a przecież jest ich tak wielu!
Ruszam przed siebie. Mijam zakręt. Jakieś pięćdziesiąt kroków przede mną na środku drogi stoi trzech jeźdźców. Kilku mam za plecami. Po bokach między drzewami wolno stąpają ciemne sylwetki. Jeden zrównuje się ze mną i jedzie obok w milczeniu. Uspokajam Albireo. To największy jeździec i koń jakich widziałem w życiu. Nie patrzy na mnie. Wzrok ma utkwiony w tych, co stoją na drodze. Ma smutną, poznaczoną bliznami twarz. Czarny włos, mocno przetykany siwizną, kędzierzawi mu się na kwadratowej szczęce, a nos - chyba niegdyś orli - ma złamany w dwóch miejscach.
Mam wrażenie jakbym jechał u boku starego przyjaciela. Wszystko wiemy o sobie, niemal wszystko już sobie powiedzieliśmy w długiej podróży, nie potrzebujemy słów, by cieszyć się ze swojego towarzystwa. Ach, gdybyś naprawdę był moim przyjacielem, uśmiechnąłbyś się i powiedział, bym się nie lękał, że wszystko będzie dobrze. A ty milczysz uparcie, więc nie masz dla mnie dobrych wieści. Prawda?
I skończyła się już droga. Dalej nie pojadę. Wielkolud został nieco z tyłu, niemy i śmiertelnie poważny. Patrzą na mnie pozornie obojętnie, groźni, żylaści, z sękatymi dłońmi opartymi na głowniach ciężkich szabel. Ten pośrodku, najstarszy, o szarych przenikliwych oczach – zgaduję, że dowódca – unosi w górę rękę i po chwili zza drzew po mojej prawej stronie wychodzi, prowadzony przez jednego z żołnierzy, Jakub Grzela.
– Ten oto człowiek szukał córki? - Głos starego żołnierza, mówiącego całkiem udaną polszczyzną, jest głęboki i śpiewny.
– Tak jest, panie. - Grzela gnie się usłużnie. - Ale to nie człowiek, panie oficerze, to diabeł! - Mówiąc to, czyni znak krzyża. - Chłopów pobił, kijem. Samojeden! Imię jego takie, że prędzej język w supeł zaplączesz, niż zdołasz je wyrzec. Prędzej wyplujesz, niż wypowiesz. I czarownicy najlepszy to kamrat!
– Jakiej znowu czarownicy? To wy tu i czarownicę macie, hę? - Rosjanin wydaje się być szczerze zainteresowany. Coś niby uśmiech rozgania zmarszczki na jego twarzy.
– Chcieliśmy spalić taką jedną wedle zwyczaju, jak to się z wiedźmami zwykle robi, a ten tu nie dozwolił – mówi i strzyka śliną pod kopyta Albireo, a tak rusza wąsiskami, jakby niedźwiedzia w kniei zwąchał. - Znaczy, czorta pomocnik, albo i sam diabeł w ludzkiej postaci.
– Ciekawie i logicznie żeś to był wywiódł, tak. Ale kim on jest, nie twoja to rzecz. Możesz odejść.
– A zapłata, panie oficerze? Obiecaliście. - Słyszę szczery zawód w głosie psubrata. Chwyta za połę długiego szarego płaszcza i wczepia się weń jak rzep. - Obiecaliście zapłatę!
– Tak, prawda, obiecałem. - Szare oczy Rosjanina robią się zimne jak stal.- Rozlega się świst, a potem nieprzyjemny dla ucha trzask pękającej skóry, gdy rzemień kańczuga owija się wokół głowy Grzeli, który zaraz zaczyna drzeć się wniebogłosy, a wszystko to przy wtórze rżenia spłoszonych koni.
– Precz!
To było już po rosyjsku, ale Jakub Grzela doskonale pojął, czego się od niego oczekuje. Rusza biegiem przed siebie, wyjąc z bólu i upokorzenia. Boso.
Rosjanin odprowadza go przez chwilę obojętnym spojrzeniem, a potem zwraca swą pokrytą bliznami twarz ku mnie. Przechyla na bok głowę. Szybko gaśnie zimny blask w jego oczach. Można by rzec, że są wręcz dobrotliwe. Tak wilcy wpatrują się w zagubione pod lasem jagnię.
– Pan Hubert Wiczery, jak się domyślam? Nieprawdaż?
Dzisiaj rano podjąłem złą decyzję.

W tekście wykorzystałem fragmenty jednej z ksiąg Starego Testamentu: „Pieśń nad pieśniami”.

Dział: Opowiadania

Dzisiaj ma premierę książka Michaela R. Fletchera "Bez odkupienia" od Wydawnictwa Papierowy Księżyc.

Tęsknisz za naprawdę mroczną fantasy spod znaku „Księcia cierni” Marka Lawrence'a? Oto nowy autor, który porwie cię opowieścią pełną mroku, krwi i obłędu. A przy tym pełną niezwykle oryginalnych pomysłów.

Dział: Książki
niedziela, 17 styczeń 2016 05:07

Antologia Opowiadań - Labirynt

Opowiadanie I

Joanna Pokrywka

Labirynt szaleńca

O tym, czym jest labirynt, wie niemal każdy człowiek na naszym kontynencie. Jeśli zaś jakimś cudem takiej wiedzy nie posiadł, łatwo może ten brak nadrobić, korzystając chociażby z powszechnie dostępnego źródła wiedzy, zwanego Wikipedią.
Mirek jednakowoż nie tylko nie wiedział, czymże ów labirynt jest, ale w ogóle nie znał takiego słowa, a gdyby nawet je znał – nie mógłby sprawdzić jego znaczenia. Nie bądźmy jednak zanadto surowi dla niego. Jego straszna niewiedza nie utrudniała mu wcale życia, a żył, jak się zapewne domyśliliście, w labiryncie. Dodajmy, że był to żywot całkiem wygodny.
Mirek urodził się, dorastał i wiele wskazuje na to, że również przyjdzie mu dokonać żywota w labiryncie, który przed wieloma laty zaprojektował jego nie do końca zrównoważony psychicznie dziadek. Dziadek ten miał córkę piękną jak marzenie, dorodną i pozytywnie nastawioną do świata Eulalię. Jedyną jej wadą było to, że w całej swojej dobroci była strasznie naiwna, o czym zresztą wkrótce się przekonacie. Matka Eulalii miała naturę lekkoducha (lekkoduszki?), wciąż pragnęła nowych wrażeń i nigdzie nie potrafiła zatrzymać się na dłużej. Gdy na swojej drodze spotkała przystojnego cieślę Albrechta, rozkochała go w sobie tak, że biedak stracił dla niej rozum. Owocem tego związku była właśnie cudna Eulalia. Jej matce szybko jednak znudziła się rodzinna sielanka i pewnego dnia zniknęła bez śladu. Albrecht oszalał z rozpaczy, do tego osiwiał, a jakby tego było mało, schudł tak, że niejedna anorektyczka pozazdrościłaby mu figury. Jedynym skarbem, jaki mu pozostał, była jego ukochana córeczka. Niemal jej nie odstępował, z obawy, że i ona kiedyś go zostawi. Dziewczynka oczywiście śmiała się z tego, twierdząc, że gdy będzie duża, zostanie jego żoną. Chyba wszystkie małe kobietki przechodzą przez taki etap miłości do tatusia, czyż nie?
Lata mijały, Eulalia powoli dorastała, i co tu dużo mówić, coraz bardziej zwracała uwagę okolicznych kawalerów (a i żonaci się oglądali). Początkowo tylko ją to zawstydzało, ale przychodzi taki moment w życiu każdej kobiety, gdy dają o sobie znać hormony. Dziewczyna nie rozbijała się może po wiejskich dyskotekach, ale nie żyła też w próżni, nadszedł więc w końcu czas, gdy po raz pierwszy się zakochała. A że urody była nieprzeciętnej, to nie dziwota, że uczucie było odwzajemnione. Otumaniona tą miłością, ze swojego szczęścia nieopatrznie zwierzyła się ojcu. Ten momentalnie sposępniał i kategorycznie zabronił dalszych spotkań z „tym plugawym pomiotem szatana", jak raczył się wyrazić. Dziewczę zalało się łzami, ale że posłuszne z niej było stworzenie, ze złamanym sercem postanowiła po raz ostatni spotkać się z ukochanym. Nocą potajemnie się wymknęła i wywabiła swego chłopca z domu. Opowiedziała mu o wszystkim, co się wydarzyło. I tu właśnie objawia się jej naiwność, bo uwierzyła w zapewnienia ukochanego, że jest sposób, by ojciec go zaakceptował. Nie opiszę tu szczegółowo, co nastąpiło tej nocy, ale co bystrzejsi domyślą się związku między tymi wydarzeniami a rosnącym brzuchem Eulalii.
Gdy po kilku miesiącach ojciec dziewczyny zorientował się w sytuacji, wpadł w szał, jakiego nie widzieli najstarsi mieszkańcy Ziemi. Gdy przeszła mu furia, sprzedał dom i razem z córką (choć raczej nie pytał jej o zdanie) wyruszył do miejsca, o którym śmiało można powiedzieć, że sam Bóg dawno o nim zapomniał. Kraina z wszystkich stron otoczona była lasami i wydawało się, że w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nigdy nie stanęła ludzka stopa. Tam, z dala od cywilizacji, własnymi rękami wybudował drewniany dom, w którym planował spędzić resztę życia. Oczywiście w towarzystwie Eulalii. Dziewczyna, wiedziona tęsknotą za ukochanym, kilkakrotnie podejmowała próbę ucieczki, za każdym razem jednak ojcu udawało się ją udaremnić. Bał się jednak, że w końcu plan córki się powiedzie. Wiedziony rozpaczliwą potrzebą zatrzymania jej przy sobie, wyłupił jej oczy, by nie potrafiła odnaleźć drogi. Nie powstrzymało to jednak Eulalii, która bojąc się własnego rodzica, wolała już zginąć w lesie, a w pewnym momencie wręcz zaczęła marzyć o śmierci. Wtedy Albrecht przypomniał sobie słyszany w dzieciństwie mit o labiryncie Minotaura. Poświęcił kilka kolejnych dni i nocy, by zaprojektować skomplikowany system korytarzy, a następnie przez długie tygodnie wcielał plan w życie. Był człowiekiem bardzo pracowitym, a przy tym znał się na obróbce drewna, jako materiału użył więc tego, czego wokół było pod dostatkiem. I tak Eulalię od ukochanego dzieliły długie kilometry, ściana lasu i skomplikowany labirynt.
Albrecht wraz z Eulalią i jej rosnącym brzuchem mieszkali więc w chatce w samym środku labiryntu. Żywili się głównie tym, co urosło w ich ogródku, ale że Albrecht znał doskonale drogę na zewnątrz, czasami zdarzało mu się wychodzić na polowanie do lasu. Można ironicznie powiedzieć, że niczego im nie brakowało.
Po jakimś czasie urodził się owoc zakazanej miłości, Mirek (choć trudno powiedzieć, po co w ogóle trudzili się z nadawaniem mu imienia, bo życie w tej dziwnej osadzie upływało im właściwie w milczeniu).
Minęło kilkanaście lat, dziś Mirek jest nastolatkiem. Jednak mimo jego niewątpliwej urody, żadna z współczesnych dziewcząt nie wyraziłaby nim zainteresowania. Określenie go mrukiem byłoby sporym niedopowiedzeniem. Mając do towarzystwa zaciętą w swoim milczeniu, na wpół oszalałą matkę i dość gadatliwego, całkowicie szalonego dziadka, większość dzieciństwa spędził na zabawie z zającami, które jakimś sposobem znalazły drogę do ich chatki. Prawdziwym cudem jest, że opanował kilka podstawowych zwrotów, które zdawały się zadowalać Albrechta, ale z pewnością nie zadowoliłyby żadnej dziewczyny.
Prawdziwa szkoda, że od tygodnia Mirek nie ma kogo poinformować, że „pora jeść". Jakiś czas temu dziadek udał się na jedno ze swoich polowań, jednak najwyraźniej niemłodemu już przecież mężczyźnie zabrakło sił i z myśliwego sam stał się zwierzyną. Co stało się z matką – tego Mirek nie wie. Pozostaje mieć nadzieję, że zanim trafi do zakątka, w którym Eulalia w końcu uskuteczniła marzenie o samobójstwie, do tej pory zawsze udaremniane przez Albrechta, jej kości obrócą się w proch.
Nie wątpię, miły Czytelniku, że serce masz dobre i żal ci biednego chłopaka skazanego na samotne życie. Radzę ci jednak szczerze – nie próbuj odnaleźć Mirka, bo to może się skończyć tylko tragedią. Ma on co prawda za jedynych kompanów stado strachliwych zajęcy, ale nie wie przecież, że za murem żyją ludzie tacy (no dobra, mniej więcej tacy) jak on. Nie tęskni wcale za naszym towarzystwem, bo i nie wie, że mógłby je mieć. Nagłe spotkanie z cywilizacją mogłoby być dla niego prawdziwym szokiem, którego skutków nie sposób dziś przewidzieć. Miej też proszę na uwadze genetyczne uwarunkowania. Kto wie, czy nie odziedziczył po dziadku skłonności do szaleństwa? Najlepsze co w tej sytuacji można zrobić, to modlić się, by Mirek nigdy nie odnalazł wyjścia z labiryntu, bo to z pewnością dla kogoś skończy się tragicznie.

***

Opowiadanie II

Aleksandra Olender

Pewien czas temu zginął mąż Anki. Wcześniej, czy później, każdego to czeka- powiedzielibyście. Jednak ona tracąc go straciła cząstkę siebie, więc takie bezduszne stwierdzenie nic by jej nie pomogło. Każdy kogoś traci w przeróżny sposób, ale nie tak. Nie przez te pieprzone góry.
Wyjechał, ostatnio jak zwykle, po ostrej awanturze i złożeniu setek obietnic, że to już ostatni taki wypad. Nawet zadzwonił, gdy dojechał na miejsce, nadał cholerną pocztówkę do niej. Dalej: lawina, akcja ratunkowa, kondolencje, tysiące organizacyjnych spraw związanych ze sprowadzeniem ciała i pogrzebem i cisza. Cisza, której dotąd nie było. Okrutna, dusząca cisza.
Dlaczego pojechał? Dlaczego jej nie posłuchał? Egoistyczny dupek. Zawsze tylko góry i góry. Nawet głupią sesję ślubną mieli na jakimś szczycie. Nienawidziła gór tak bardzo, jak bardzo go kochała. Ta zazdrość zabijała ją. On nie widział jej cierpienia. Ciągle organizował wyprawy i wyjeżdżał. Niby za każdym razem tęsknił do bólu. To po co jechał?! Czy zawsze musiała być na drugim miejscu?! Może robił to na złość? Nienawidziła go wtedy szczerze.
Siedząc z kubkiem gorącej herbaty samotnie we wspólnym łóżku dużo myślała o Nim, o ich relacji. Nagle ukazał jej się dziwny obraz: łagodne zbocze góry, a w dolinie gęsty ciemny, miejscami kolorowy las. Niebo nad lasem przybrało kolor atramentu. Padał śnieg, padał deszcz, błyskały błyskawice. Wszystko to, wbrew pozorom, wydawało się nader spokojne.
Wzięła ze sobą swój bagaż i ruszyła w dół zbocza. Przedarła się przez ścianę lasu. I, choć ręce krwawiły jej od cierni, włosy skołtuniły się do niemożności, to nie było to tak trudne, jak wydawało się ze wzgórza. Przeszła parę kroków i spojrzała za siebie, a tam czerń liści, gałęzi, cierni. Czy to możliwe, że zrobiła zaledwie kilka metrów? Nie miała wyjścia- musiała ruszyć przed siebie.
Szła i szła, wytyczając ścieżkę. Raz po raz dostawała w twarz jakąś gałęzią, a kolce jeżyn szarpały nogawki jej spodni. Nie zatrzymywała się- wiedziała skądś, że musi iść- inaczej jak miałaby znaleźć wyjście? Gdy jej oddech odrobinę się uspokoił, zaczęła dostrzegać miękką fakturę liści na drzewach, piękne barwy małych kwiatuszków rosnących w cieniu pni, a także słyszeć bajeczny śpiew ptaków- gdzieś ponad konarami.
Wsłuchując się w te nieziemskie trele ruszyła, by znaleźć ich źródło. Nagle wzbił się wiatr, temperatura otoczenia gwałtownie spadła, ale ona nie przestawała iść w wyznaczonym przez siebie kierunku. Ujrzała pole różnokolorowych poziomek, a gdzieś pod nimi jakiś złoty błysk. Zwróciło to jej uwagę, postanowiła sprawdzić, co tak pięknie migocze. Nie zrobiła nawet jednego kroku, a zza drzewa wyskoczył wielki dzik. Anka nigdy żadnego w swoim życiu nie widziała, ale była święcie przekonana, że to jakiś monstrualny okaz. Ułamek spojrzenia w jego ogromne, czerwonawe ślepia wystarczył jej do co najmniej zbliżenia się do rekordu świata Usaina Bolta.
Po dłuższym czasie ucieczki sprintem, padła na ziemię bez tchu. Już jej było wszystko jedno- czy to zwierzę goni ją, czy nie. Minęło trochę czasu, a ona wciąż żyła niezjedzona przez żadnego potwora. Fakt ten wystarczył jej, by podnieść się i ruszyć ponownie szukać wyjścia z tego gęstego lasu.
Tym razem nie było to łatwe. Chyba skręciła sobie kostkę w trakcie lądowania na twardej ziemi pełnej mniejszych i większych kamieni. Była w nieciekawej sytuacji, nie mogła zrobić nic, jak tylko solidnie utykając starać się zakończyć tę męczącą wędrówkę. Ostrożniej stawiając kroki eksplorowała okolicę. Powoli przemieszczała się na przód. Wtem, zaskoczona, zderzyła się z grubą ścianą utkaną z cierni, gałęzi, kamieni i mchu. Z oddali wydawała jej się zwykłą gęstwiną, którą da się pokonać paroma kopniakami. Za tą ścianą, w prześwitach, była w stanie ujrzeć polankę z jeziorkiem oraz bliżej niezidentyfikowanym źródłem złotego blasku. Swoimi dłońmi starała się więc wymacać jakieś słabsze miejsce, którym mogłaby się prześlizgnąć na drugą stronę. W efekcie jedynie rozorała sobie wcześniejsze rany. Wzięła kamień leżący w pobliżu i zaczęła rzucać nim w przeszkodę, ale na nic zdały się jej wysiłki. Zmarnowana odeszła, raz po raz oglądając się za siebie.
Gdy nie widziała już za sobą niczego poza czarną gęstwiną, usiadła na omszałym głazie, wzięła głęboki wdech i głęboki wydech, i postanowiła znaleźć rozwiązanie. Dwukrotne pojawienie się złotego blasku w trakcie jej wędrówki wydawało się nie być przypadkowe. Nabrała przeświadczenia, że koniecznie musi poznać jego źródło- bez względu na dziki i ciernie. Nie wiedziała, jak to zrobi, ale miała pewność, że to jedyne słuszne rozwiązanie jej patowej sytuacji. Zabrała się więc po raz kolejny do spaceru. Szła wyjątkowo długo nie widząc nic szczególnego. Mogłaby uznać, że nadeszła już noc, gdyby tylko widziała niebo między konarami nad sobą. Zaczęło dopadać ją znużenie, ale nie mogła przestać iść. Nagle spośród drzew wyłonił się rwący potok, a po jego przeciwnej stronie to, czego szukała- maleńkie, słabo widoczne z jej odległości źródełko blasku. Zebrała parę gałęzi, aby stworzyć kładkę, lecz prąd wody był zbyt wartki i pociągnął ze sobą wszystkie mizerne twory. Anka w tym momencie zrozumiała, że nie ma wyjścia- nie może już uciekać przed tymi wszystkimi przeszkodami. Cokolwiek by się nie działo musi stawić im czoła. I tak wzięła solidny rozbieg i skoczyła. Lecąc zdała sobie sprawę, że poważnie przeceniła swoje umiejętności. Wpadła jak kamień w lodowatą wodę. Zaczęła się kotłować z prądem rzeki, ale nie poddała się. Po dłuższym czasie udało jej się wydostać na brzeg. Potok poniósł ją znacznie dalej od jej miejsca docelowego. Wyczerpana, ale szczęśliwa, że jest już tak blisko celu, ruszyła.
W końcu udało jej się! Znalazła błyszczącą złotą szkatułkę leżącą pod wielkim muchomorem. Dookoła było pełno robaków i jadowitych węży (a przynajmniej tak jej się wydawało, bo na zoologii nie bardzo się znała). Uznała, że i tak zaszła daleko, więc może uda się jej wyjąć ten przedmiot nie doznawszy śmiertelnego ukąszenia. Wyciągnęła rękę i... Tak! Nareszcie trzymała bezpiecznie to, czego szukała. Otwarła wieczko, po czym jej twarz zalała się łzami. Płakała z całego wnętrza siebie widząc co ono zawiera.
Anka otworzyła oczy i siedziała znów na swoim małżeńskim łożu. Już nie płakała. Była szczęśliwa, że w tym labiryncie myśli znalazła tę jedną najważniejszą informację. Cieszyła się, że wyruszając z bagażem swoich doświadczeń w tę dziwaczną podróż w głąb swego umysłu nie zlękła się. Labirynt jej myśli był zwodniczy. Omal w natłoku tych złych, niepotrzebnych cierni- uraz żywionych w kierunku męża, nie zgubiła złotej szkatułki zawierającej świadomość, że była całym światem swojego męża. Teraz wiedziała, że kochał ją ponad wszystko, a idąc w ostatnią wyprawę wywiązywał się jedynie ze swych zobowiązań wobec sponsorów. W jednej chwili wybaczyła mu jego domniemany egoizm, zrozumiała wszystko.
Pokonując labirynt samej siebie odnalazła szczęście, spokój i ukojenie, a znajdując jego serce znalazła przyzwolenie na rozpoczęcie nowej wędrówki- swojego nowego- równie szczęśliwego życia, choć tym razem już bez męża.
Ukojona poszła spać. Wiedziała, że to będzie już tylko dobry sen.

***

Opowiadanie III

Dagmara Koytko

Siedzieli wszyscy razem, jak zawsze w piątkowe wieczory. Tata Dave'a zawsze był temu przeciwny, ale jego słowa często były ignorowane przez syna. Czasami Dave mocno przez to obrywał, ale nigdy się nie skarżył. Dla niego, spotkania były warte wszystkich krzywd, kar i nadprogramowych obowiązków, którymi obarczał go ojciec, za każdym razem po takim spotkaniu. Zdarzało się, że zamykał chłopaka w izolatce, żeby tylko przestał zadawać się z plebsem, jednak nawet to nie hamowało Dave, aby wymykać się wieczorami spotkać z PRZYJACIÓŁMI, tymi prawdziwymi, nie tymi których, przedstawiał mu ojciec, snobistycznych arogantów. Dave z trudem znosił wszystkie spotkania w których musiał towarzyszyć tacie. Całym sobą tego nienawidził, nienawidził być błękitnokrwistym, szlachcicem. Z rozmyślań wyrwali go przyjaciele, a w zasadzie ich milczenie. Chłopak rozejrzał się po wszystkich i zobaczył załamane twarze.
Co się stało? Przepraszam, znowu odleciałem...- powiedział niepewnie
Pruliczerwilak - Steff odpowiedziała przygnębiona - Za późne stadium. Został mi rok przy dobrych wiatrach, jak będę żyła w ciepłym miejscu z opieką, ale jak wszyscy dobrze wiemy, jest to niemożliwe.
Życie Dave'a właśnie się rozpadło. Popatrzył po zgromadzonych niezdecydowanie, jakby właśnie się przesłyszał, mając nadzieję, jednak ich miny mówiły mu co innego. Steff, jego Steff jest chora... Nagle uderzył go taki ból, że nie mógł oddychać. Zaczęło mu robić się słabo. Jego Steffani jest chora, ta która opiekowała się nim, ta, która w trudnych momentach zawsze była dla niego oparciem, dzięki której nie spadał na samo dno przy byle porażce, tą, która była całym jego światem, tą którą kochał.
Spotkali się, kiedy Dave miał 5 lat. Było ciepłe wiosenne popołudnie, jego ojciec zorganizował piknik dla szlachty na terenie swojej posiadłości. Jak zawsze, Dave był potwornie znudzony nie umiał się bawić z innymi dziećmi. Wydawały mu się takie odległe i zimne. Postanowił wyjść poza obszar świętowania. Poszedł w głąb lasku. Nie wiedział jak długo idzie, już miał zawrócić, gdy ją zobaczył. Biegała i śmiała się promiennie. Chłopak nigdy nie widział tak prawdziwego śmiechu. Przez jakiś czas nie mógł oderwać oczu od małej dziewczynki w niebieskiej, ubłoconej i lekko podartej sukience. Po chwili zauważył przyczynę jej ucieczki. Chłopak, trochę starszy od Dave'a, w równie ubłoconych ubraniach co dziewczynka gonił ją wraz z małym psem.
Uważaj, zaraz cię złapiemy!
Ani mi się śni! Nigdy mnie nie złapiecie!
A właśnie, że tak! Na tym polega zabawa w kotka i myszkę! A w zasadzie w pieska i kotka. - W pewnej chwili blondwłosa nagle stanęła i zaczęła mu się przyglądać.
Hej, co się stało? - spytał chłopak i po chwili zauważył przyczynę przerwanej zabawy- Zgubiłeś się mały?
Nie, już sobie idę, przepraszam, że wam przeszkodziłem- odpowiedział zmieszany Dave
Pobaw się z nami- Dave usłyszał ciche słowa.
Steff nie zatrzymuj go, pewnie się śpieszy- Czarnowłosy chłopak popatrzył na ubrania Dave'a ozięble i prychnął- Nie nasze progi, a może przyszedł tu pośmiać się z nas?
Nagle dziewczynka podbiegła do Dave'a i pociągnęła go na małą polankę. Od tego się zaczęło. Spotykali się tam, jak tylko Dave mógł uciec z domu i bawili się całymi dniami. Rodzeństwo zawsze z uśmiechem przyjmowało go do swoich zabaw. To były najlepsze chwile w jego życiu. Gdy miał około 10 lat, Kali i Steff przyszli z nowymi osobami. Livia była w wieku Kali'ego, czyli miała 12 lat, a Bran miał 11. Od tamtej pory stworzyli swój mały klub. A teraz miało się to skończyć. Dave nie mógł sobie poradzić z tą myślą. Pruliczerwilak był chorobą nieuleczalną, na którą kilka lat temu zaczęli chorować mieszczanie. Nie wiadomo było, skąd ona się bierze, ale nie była zaraźliwa przez zwykły kontakt. Objawem początkowym były czerwone swędzące plamy, później całe płaty skóry odchodziły, dochodziło do infekcji i się umierało.
Wrócił do domu jak we śnie. Tata nie zauważył jego zniknięcia, ale teraz było mu już wszystko jedno. Przechodząc obok jego gabinetu usłyszał urywek rozmowy i gdyby nie to jedno słowo, wcale by się nie zatrzymał, a jego losy potoczyłyby się zupełnie inaczej. Pruliczerwilak.
-... Masz rację, ale jak temu zapobiec? Nie odnaleziono dotąd lekarstwa- Henryk, ojciec Dave'a podniósł głos
- Słyszałeś kiedyś o piórze gryfa? To wcale nie był mit. Wiem kto je ma. Wiedźma. Ona wcale nie jest tym, za kogo się podaje. Jedna z największych czarownic starego pokolenia, pilnująca skarbu w takiej dziurze jak Dea, kto by mógł na to wpaść, że potężna wiedźma będzie udawała z taką wprawą swoją niekompetencję? Plan prawie idealny i ... - Dave już nie słuchał. Miał rozwiązanie. Ocali Steff.

~~~~~
Zostaw to chłopcze! Tylko ci to zgubę przyniesie! - Hermina krzyczała ile sił, ale chłopak biegł dalej, nie chciał słuchać. Była już za stara, nie dogoni go, a na magii już nie mogła polegać. Próbowała ich tylko chronić. To pióro przyniosło na tym świecie tylko nieszczęście, już dawno powinno być zniszczone. Patrzyła bezradnie jak niebo zaszło ciemnymi chmurami, porywisty wiatr zrywał liście z drzew. Usłyszała huk. "Zaczęło się, zawiodłam" pomyślała i z niepokojem obserwowała oddalającego się chłopaka. Piorun uderzył. Znowu została sama w tym pustkowiu, bez śladu młodzieńca.

~~~~~
Tak, był tutaj niedawno chłopak, podobny do waszego opisu, ale już go nie ma. - Hermina spokojnie popijała herbatę.
Jak to go nie ma? To gdzie poszedł? Proszę nam powiedzieć! - Steff wykrzyczała.
Już powiedziałam. Nie ma go. Tu nie chodzi o to, że gdzieś poszedł. Jego już nie ma na tym świecie. - powiedziała spokojnie wiedźma obserwując, jak zmieniają się ekspresje przyjaciół. Nadzieja, strach, niedowierzenie, mieszały się ze sobą.
G..Gdzie?? - głos Livi drżał
Teraz? W labiryncie. A później? Pewnie w zaświatach.- powiedziała lekkim tonem, jednak na jej twarzy była powaga - przy wielkim szczęściu uda mu się wyjść stamtąd żywym, ale zostanie w krainie nazwanej Nivevi, cóż, ale nawet tam, nie dawałabym mu dużych szans na przeżycie. Wiecie coś o Elfach? Tak? No to świetnie, to teraz wyobraźcie sobie ich wzmocnione, złe wersje. Nivevi jest ich domem, a także różnych stworzeń począwszy od gryfów i smoków, na jednorożcach i skrzatach skończywszy.
To.. chyba dobrze no nie? - zapytał Brandon. - Przecież jednorożce i skrzaty są raczej dobre??
Powiedział dziewiętnastolatek - skomentowała Steff - Przecież oni nawet nie istnieją! Owszem, magia istnieje, Elfy też, ale skrzaty, gnomy smoki i jednorożce? Przecież to zawsze rodzice opowiadali nam bajki na dobranoc o nich, w dodatku zawsze byli uosobieniem dobroci! - histeryzowała Steff - Jak to Dave trafił do labiryntu ?
Uspokój się dziewucho! jak mówię, że trafił do miejsca, gdzie istnieją, to na pewno nie kłamię! To nie jest temat do żartów. A wracając do ciebie chłopcze, te stworzenia nie są, nigdy nie były i nie będą dobre. To są najgorsze kreatury jakie można było spotkać we wszechświecie. Kiedyś próbowali wywołać wojnę, ale, na szczęście, znaleźli się bohaterowie, którzy im to udaremnili. Stworzyli świat gdzie wysłali wszystkie złe stwory i zabezpieczyli tajemnymi przejściami. Niestety, kiedyś pióro gryfa przeniknęło do naszego świata. Stanowiło ono łączność do Nivvi, ten kto trzymał pióro w momencie uderzenia błyskawicy został wysyłany do labiryntu. Krąg wiedźm powierzyło mi ochronę pióra, ale zawiodłam.
Jest jakieś inne przejście do labiryntu?! Niech nam je pani pokaże! musimy tam iść- Brandon i Steff niemal w tym samym czasie powiedzieli to samo zdanie.
Ogłupieliście?! To pewna śmierć! Nie pozwolę wam!
Niech się wiedźma o nas nie martwi, poradzimy sobie. My zawsze sobie radzimy- Kali po praz pierwszy dzisiejszego dnia się odezwał. Hermina popatrzyła na twarz każdego, po czym niechętnie skinęła głową.

~~~~~
Nie wiedział gdzie jest. Rozglądał się, szukając jakiegoś znajomego obrazu. Nie było nic, pustka. Ostatnie co pamiętał, to uciekał przed wiedźmą, z piórem gryfa. Później nagle niebo się zachmurzyło i nastała ciemność.
Nagle, ukazała się postać. Kobieta, cała ze złotego pyłu. Ubrana w wielką suknię balową, z falbanami, włosy spływały jej kaskadą po lewym ramieniu sięgając pasa. Oczy... Dave nie umiał oderwać wzroku od oczu kobiety. Był jak zahipnotyzowany przez lodowate spojrzenie.
Witaj, u nas, w świecie Nivevi, w labiryncie - powiedziała kobieta słodkim głosem - Oczekujemy cię. Przyjdź do nas, przyjdź do mnie, królowej, a zostaniesz sowicie nagrodzony.
Cały pył tworzący kobietę eksplodował, rozpierzchnął się we wszystkich kierunkach. Młodzieniec zamknął oczy, a gdy je otworzył ujrzał kamienne ściany otaczające go zewsząd, trzy rozgałęzienia. Dave popatrzył na siebie, schował trzymane pióro pod kaftan i ruszył przed siebie.
Od kilku dni jadł zabite przez siebie potwory. Miał już dość. Udało mu się już ujść z życiem trzy razy walcząc i trzy używając umysłu. Pokonał chimerę lwa, zająca, jaszczurki i nie wiadomo co jeszcze, Minotaura i jednorożca, zawsze tylko o włos zachowywał swoje życie. W zagadkach Dave usłyszał pytanie "Jakie stworzenie ma rano cztery nogi, w południe dwie a wieczorem trzy" ? "Dlaczego człowiek im ma więcej nóg, to się gorzej porusza" "„Są dwie siostry – jedna rodzi drugą a druga pierwszą."* <*zagadki sfinksa>Z trudem odpowiedział na pytania, ale przeżył i to jest najważniejsze. W pierwszej zagadce zdobył miecz, dzięki któremu udało mu się zabić kreatury. Szedł naprzód włócząc nogami po ziemi . Stanął przed kolejnym rozgałęzieniem. Wtem usłyszał niepokojące dźwięki. Szybko wbiegł w tunel przed sobą, ale było już za późno. Wielki centaur biegł rozpędzony na Dave'a trzymając w ręku włócznie. Dave szybko uskoczył w bok i próbował ciąć potwora w tylną nogę, lecz chybił o kilka centymetrów. Szybko obrócił się na pięcie biorąc szeroki zamach mieczem, udało mu się rozciąć końską skórę na zadzie, dobrze wiedział, że to tylko rozwścieczy potwora. Biegł z impetem na mieszańca, który właśnie się odwracał. Potwór ryknął głośno i zaczął szarżę. Dave uchylił się lekko pod jego pachę i wbił mocno miecz w żebra szybko odskakując. Centaur próbował go jeszcze dosięgnąć swoją włócznią, ale chłopak był za zwinny. Potwór padł martwy. Dave'owi znowu się udało. Podszedł i wyjął miecz z żeber. Wytarł go o sierść potwora. Poszedł dalej, gdzieś musi być koniec. Idąc przed siebie zatracał się w ciszy. Już nie pamiętał, po co zdecydował się ukraść pióro wiedźmie. W głowie miał tylko jedno. Jak najszybciej zobaczyć kobietę którą zobaczył po raz pierwszy na granicy snu i jawy w labiryncie. Doszedł do kolejnego rozstaju dróg, gdzie jedna z nich prowadziła schodami w dół, którymi zdecydował się pójść. Po kilku schodach zaczęło się przejaśniać. Ciemność towarzysząca mu przez te wszystkie dni odeszła w niepamięć i zaczął szybciej zbiegać w dół. Po chwili pojawił się przed nim krajobraz, polany rozciągające się aż po widnokrąg. Soczysta, mocno zielona trawa przyciągała wzrok, w oddali pasające się dzikie konie ze skrzydłami, pegazy. Po niebie latają ptaki we wszystkich kolorach tęczy. To był pierwszy raz kiedy Dave zobaczył coś tak niesamowitego. Chciał na zawsze zapamiętać tą chwilę, więc stał jak słup soli i wpatrywał się we wszystko co było dla niego nowe.
Panie, z jakiej rasy pan podchodzisz ?
Jak to z jakiej rasy?- Dave rozglądał się ale nie mógł zidentyfikować skąd ten głos pochodzi.
Tutaj na dole. Jak widzisz ja jestem gnomem, a moje imię to Karol
Jestem Dave. Człowiek.
Żartujesz? Masz niesamowite poczucie humoru. Toż to powszechnie wiadomo że ludzie nie występują w tej krainie. Wybierasz się na dwór?
Tak. Idę w kierunku dworu
To postanowione. Idziemy razem. Może przejdziemy przez Drere? Tam chyba najspokojniej będzie.
Tak zaczęła się wspólna podróż. Gnom był bardzo rozmowny. Dave szybko się dowiedział ważniejszych informacji o nowym świecie. Okazało się, że obecna królowa, która jest elfem, doszła do władzy przez obalenie poprzedniego władcy. Od tamtej pory nie było żadnych przewrotów, a panuje od 80 lat, co według Dave było bardzo dziwne, gdyż kobieta, która mu się ukazała, nie miała więcej niż 25 lat. Na tym świecie żyją tysiące ras, o których chłopak nie miał pojęcia. O jednorożcach, smokach, krasnoludach i wszystkich innych młodzieniec tylko słyszał opowieści, które niania opowiadała mu do snu. Dave słuchał gnoma, który tak narzekał na inne rasy, że bardzo szybko dowiedział się o tutejszych rasach. Podróżowali razem przez kilka dni, zachowując jak największą ostrożność. Z każdym dniem Dave czuł coraz bardziej nieodpartą chęć zobaczenia elfiej królowej, wszystko mógłby zrobić, aby tylko ją zobaczyć. Gdyby ktoś mu powiedział, że jest na dnie wulkanu wypełnionego lawą, skoczyłby bez wahania. To już była obsesja. Podróż przebiegała bezproblemowo, dlatego Dave bardzo zachwycał się nowo poznaną krainą.
Kiedy wreszcie dotarli do stolicy, Dave'owi zaparło dech w piersi. Na lekkim wzniesieniu górował wielki zamek. Był on zbudowany z czarnego materiału, którego nie rozpoznawał. Nie był on taki, jak widział w swoim świecie, kiedy podróżował z ojcem. Zamki wtedy były bardzo zwyczajne. Otoczone grubym solidnym kwadratowym murem, masywny zamek z kamienia, który bardzo dobrze nadawał się na wojny, ale z pewnością nie dopełniał piękna krajobrazu, tak jak robił to ten. Wysokie strzeliste wieże, były nie tylko na kantach konstrukcji, ale tworzyły całkiem osobne budowle połączone ze sobą tylko tunelami, które znajdowały się w powietrzu, na różnych poziomach konstrukcji. Dave nie mógł zrozumieć, dlaczego te tunele się nie zawalają, kiedy wiszą w powietrzu. Budowle były okrągłe, nie licząc głównej części, służącej za pałac. Okna były wysokie i delikatne. W górnej części wszystkie zakręcały, tworząc łuki. Szybki tworzyły kolorowy obraz, kiedy słońce w nie przyświeciło, Dave pomyślał, że doznał mistycznego olśnienia. Kolory dopełniały się jak jeszcze nigdy nawet sobie tego nie wyobrażał.Poniżej znajdowało się miasto. Tworzyły je różne chaty z drewna i kamienia, niektóre na obrzeżach miały jeszcze słomę zamiast drewnianego dachu, jednak bardzo wkomponowały się w cały krajobraz.
Pięknie co? - Gnom odezwał się cicho, patrząc na zachwyt młodzieńca- Chodźmy, królowa nas oczekuje.
Przeszli przez całe miasto, nie widząc w nim żywej duszy. Dave to trochę zdziwiło, no bo w końcu to stolica i powinna być najżywszym miejscem w całym królestwie, handlowym,
i miejscem spotkań, ale wcale na to nie wyglądało. Po chwili porzucił te myśli, zdecydował, że to jest inne królestwo i pewnie panują tu inne zasady. Posłusznie szedł za gnomem.Przechodząc przez bramy wielkiego dworu królowej, Dave miał poczucie, że nareszcie dotarł do miejsca mu przeznaczonego. Nic innego się nie liczyło.
~~~~~~~~
Nareszcie dotarłeś mój bohaterze! Nie mogłam się ciebie doczekać!- Uradowana królowa podeszłą do Dave go przywitać.
Witam - Dave skłonił się do pasa - Płacę szacunek Waszej Królewskiej Mości
Rozgość się na moim dworze. Jesteś naszym specjalnym gościem. Karolu dziękuję za przyprowadzenie go przed moje oblicze, zostaniesz sowicie za to nagrodzony. - Królowa miała na twarzy promienny uśmiech - A ciebie Dave zapraszam do komnat. Mam nadzieję, że długo u nas zostaniesz.
Tak, pani - odpowiedział szybko Dave, nie zauważając zimnego spojrzenia kobiety
Tak rozpoczął się kilkunastodniowy pobyt Dave na zamku elfiej Królowej. Przez cały ten czas Dave'm zajmowali się słudzy Jej Królewskiej Mości, chyba że, kobieta chciała, żeby Dave jej towarzyszył. Chłopak chodził jak posłuszna lalka. O nic nie pytał, niczym się nie interesował. Szczęście Elfki było najważniejsze. Do czasu...
Był ranek Dave jak zwykle wraz z Karolem poszli na obchód ogrodów królowej. Jednak dzisiaj Dave czuł się inaczej. Miał wrażenie ze nastąpi coś innego, coś co zniszczy jego rutynę.
Poczekaj na chwilę. Wydaje mi się że coś widziałem. - powiedział Karol i szybko pobiegł na wschód.
Dave chwilę popatrzył za nim i chciał pójść dalej ale coś go uderzyło w głowę i stracił przytomność.
Ej trzeba było tak mocno nie walić - powiedział zniesmaczony Bran
Ta i ciekawe niby jakbyśmy zabrali stąd tą wywłoke - powiedziała wkurzona Steff - Dobrze wiesz, że on w tym miejscu jak zaczarowany chodził.
Brandon, Steffanie ma rację. A teraz chodu bo jak nas ten gnomek nakryje to bankowo będziemy siedzieć w lochach a gwarantuję, że nie są one przyjemne.- odezwał się towarzysz przyjaciół, Romuald. Centaur.
Bran położył Dave'a na tułowiu centaura, a Steff przywiązała go liną. Po czym cała trójka uciekła z ogrodów wraz z Dave'm.
~~~~
Ugh gdzie ja jestem? - spytał młodzian.
No mówiłem ze za mocno go walłaś.
Cicho bądźcie. A ty wypij ten specyfik. - krasnolud podał Dave'owi dziwnie wyglądający napój. Chłopak nie chciał go wypić, dlatego krasnolud na sile wlał mu go do ust.
Co to było? Ohyda.
No to sobie jeszcze pośpij - powiedziawszy to krasnolud uderzył Dave'a w głowę.
Dla Steff i przyjaciół, czas kiedy Dave leżał nieprzytomny, ciągnął się niemiłosiernie. Nie wiedzieli czy mikstura przez nich sporządzona zadziała i zniweluje czar elfiej królowej ale mieli taką nadzieję.
Cholera. Głowa mi pęka. O gdzie ja do *** jestem??
Dave??
Nie, biedronka, Kali. Gdzie my jesteśmy?
Bardzo śmieszne.
Jesteśmy w kryjówce rebeliantów. Wiedźma cię zaczarowała, a oni pomogli nam cię odbić i wyleczyli Steff.
Ta wiem. Zorientowałem się, ale nic nie mogłem zrobić. Coś jakby druga osoba wytworzyła się w moim ciele i nie mogłem nic zrobić oprócz przypatrywania się. Naprawdę? To niesamowite!
Cieszymy się ze do nas wróciłeś. Stef wyzdrowiała i wszystko jest świetnie. A teraz chodźmy do domu.
Tak. Wracajmy. Przepraszam was. - Dave miał łzy w oczach patrząc na czwórkę przyjaciół, którzy nawet poszli za nim do obcej krainy.
Dziękujemy za gościnę przyjaciele.
To my wam dziękujemy za towarzystwo i racje żywieniowe. Zawsze jesteście u nas mile widziani.

***

Opowiadanie IV

Tylko jedno wyjście

Piotr Wójcik


Dzisiejszy dzień nie jest dla mnie niczym nowym. Znowu szpital i ten zapach medycyny, który tylko daje pozór, że tutaj próbują pomóc ludziom. Niestety, leżę na oddziale stworzonym specjalnie dla nieuleczalnych chorób. Nie mogą nam już pomóc, więc zbierają w jednym miejscu, żeby tylko psychicznie jeszcze dobić. 
 Po otwarciu oczu od razu zauważyłem duży bukiet kolorowych tulipanów w wazonie, stojącym na stoliku przed łóżkiem. Jeszcze nie umarłem, ale ktoś i tak to przynosi. Nie mogę nawet podejść i powąchać. 
 Szybko ogarnąłem wzrokiem sytuację w pokoju. Po prawej biała ściana, a po lewej stara, zleżała szafka z moimi rzeczami. Okno było zamknięte, więc chyba jeszcze nikt tu nie przyszedł z rana, a mogli przewietrzyć trochę przed moją pobudką. 
 Nagle usłyszałem głośne, a zarazem bezsensowne pukanie do drzwi. Po chwili ktoś wszedł do pomieszczenia. To pielęgniarka przyszła na nasz poranny rytuał, czyli mycie, zmianę ubrań oraz kolejne lekarstwa. 
 - Dzień dobry, panie Rickson! – powiedziała na przywitanie. – Jak się dzisiaj czujemy?
 Pomyślałem, że piękna z niej dziewczyna. Długie nogi, zgrabna sylwetka, a nawet śliczna twarzyczka. Mężczyźni na pewno od razu reagowali, gdy widzieli jej kruczoczarne włosy. Niestety, ja tak nie mogłem, ale z drugiej strony cieszyłem się, bo za mądra to ona nie była. Na dodatek, irytowała mnie do bólu. 
 - Nic pan dzisiaj nie powie? – zapytała, chwytając jednocześnie za moją kartę pacjenta. – Przecież nerwy w okolicach szczęki nie zostały uszkodzone, więc nie widzę tu problemu.
 Ja jednak odbierałem to inaczej. Wolałem nic nie mówić. Uznałem, że mogę tak już do śmierci. Ograniczę się w ten sposób do jednej ścieżki, która może dokądś mnie w końcu zaprowadzi.
 Gdy ta młoda i urodziwa panienka zaczęła mnie myć, pomyślałem o czymś ciekawym. Ona swoim zachowaniem próbowała utrudnić sobie życie. Kiedyś też taki byłem, ale teraz mam na to inny pogląd. Dlatego też nie popieram jej. Uważam, że każda inicjacja rozmowy już zmusza cię do podejmowania decyzji, czyli wybierania ścieżki, którą chcemy się udać, nie wiedząc w dodatku, czy jest w pełni prawidłowa.
 - Jutro pan ma urodziny – oznajmiła pielęgniarka przed wyjściem. – Pańska żona powiadomiła mnie, że przyjdzie więcej osób w odwiedziny.
 Następne godziny przeleżałem w samotności, patrząc na sufit. Dużo myślałem przede wszystkim. Doszedłem do wniosku, że to wypadek sprzed kilku miesięcy mnie zmienił. Zostałem potrącony przez samochód, jadący z bardzo dużą prędkością. Po prostu nie spojrzałem i to moja wina. Tyle decyzji zdążyłem już podjąć. Więcej prostych, ale były też te trudniejsze. W tej sytuacji miałem do wyboru kilka ścieżek. Mogłem iść dalej i spróbować przejść na innych pasach, mogłem też dokładnie się rozejrzeć, albo nawet nie wychodzić z domu. Trafiłem jednak na najprostszą, ale też najszybszą trasę, która ograniczyła w znaczny sposób moje następne rozwidlenia w labiryncie. 
 Tak oto jestem teraz tutaj. Chyba na tym właśnie polega ludzkie życie. Najpierw się rodzimy i wtedy mamy najłatwiej. W końcu to tylko długa droga naprzód. Wszystko robią za nas inni, a pierwsze poważniejsze wybory trafiają się dopiero, gdy zaczynamy chodzić o własnych siłach i wiemy o tym, co nam wolno, a co nie. Na przykład, idziemy albo w lewą stronę i skaczemy po łóżku, albo w prawo i bawimy się grzecznie na podłodze. 
 Dopiero w szkole zaczyna się podejmowanie trudniejszych decyzji. Na sprawdzianach i kartkówkach mamy wiele możliwości, ale tylko jedna jest poprawna. To sprawia, że potem mamy mniej ścieżek lub nawet jeszcze więcej. 
 Jednym z kluczowych jest wybór kolejnych szkół. W ten sposób zawęża się pole zawodów, które znajdują się w którymś miejscu naszej plątaniny dróg.
 Najważniejszymi jednak są ślub oraz dzieci. Mówią nawet, że wtedy labirynty mogą się połączyć i oddziaływać nawzajem na siebie. Dochodzi do jeszcze większych komplikacji. Zmiany kierunków pojawiają się cały czas, a tych prawidłowych jest coraz mniej. 
 Leżenie w łóżku zaczyna być już nudne. Przez paraliż nawet nie mogę się podrapać w swędzącą mnie nogę. Na dodatek, ostatnio dobrze nie sypiam, ponieważ dokucza mi duży ból w okolicach klatki piersiowej. Czuję, że stoję w miejscu i nie idę do przodu. Nie mogę w ten sposób zobaczyć, co przygotował dla mnie los.
 Następne kilka tygodni spędziłem identycznie. Przyjęcie urodzinowe odbyło się tutaj, ale nawet nie odzywałem się. Męczyły mnie te same problemy i dolegliwości. Cały ten czas poświęciłem nad rozmyślaniem. Nie wiedziałem, czy jest jakieś wyjście z tego labiryntu zwanego życiem, czy tylko plączemy się po nim bezsensownie. 
 Odpowiedź otrzymałem szybko. Pewnego razu po prostu usłyszałem głos maszyny stojącej obok. To był jasny znak, że moje serce się zatrzymało, ale w tej chwili zdałem sobie w końcu sprawę. Jest tylko jedno wyjście, za którym każdego czeka to samo...

***

Opowiadanie V

Michał Bała 

- Zrozumiano? -  Profesor powiódł surowym wzrokiem po swojej ekipie ochotników. - Naszym zadaniem jest udowodnienie, że to krytycznie ważny dla świata ekosystem i jako taki powinien być chroniony prawem, a wstęp doń absolutnie zakazany. Zwłaszcza dla samozwańczych bohaterów, łowców skarbów i innego tałatajstwa, które tylko by zabijało zagrożone gatunki!

- Zrozumiano. - Odpowiedzieli znudzonym głosem.

Profesor westchnął ciężko, nie dostał grantu więc musiał zdać się na wolontariuszy. Labirynty fascynowały go od dnia Zjednoczenia, ale najwyraźniej tylko jego, bo już dziesiąty rok nie zdołał pozyskać inwestorów ani rządowego wsparcia na swój Plan Ochrony Ekosystemów Naturalnych Podziemnych Labiryntów. W odróżnieniu od wszystkich tych, którzy skrzykiwali ekipę, wchodzili do labiryntów, strzelali do wszystkiego co się rusza, w tym do siebie nawzajem, i wychodzili z kieszeniami pełnymi klejnotów, lub taczkami wywozili zapomniane przed wiekami złote i srebrne monety.

Profesor jeszcze raz spojrzał na ochotników, prowadził do labiryntu już liczne grupy, ale pierwszy raz trafiła mu się taka bryndza.

- Ty tam! - Wrzasnął do grubego, łysego, czarnobrodego, bawiącego się smartfonem kurdupla. - Wiesz cokolwiek o labiryntach?

- Wszystko szefuńciu! Przeszedłem wszystkie trzy części Lighting Warrior Raidy, znam tam każdy zakręt, każdego labiryntu! Widziałem całą serię "Is it wrong to pick up girls in dungeons?" i "Magi the labyrinth of magic" i...

- POSZEDŁ WON!!!

Kurdupel spojrzał na niego bardziej złowrogo niż do tej pory. Profesor odwzajemnił spojrzenie, ba! Nawet prychnął z pogardą! Brodacz odwrócił się na pięcie i odszedł burcząc coś pod nosem.

Jeden półgłówek mniej. Piwne spojrzenie profesora omiotło pozostałą trójkę ochotników. Waligóra z kostropatą gębą nawet nie krył że jest uzbrojony. Przy pasie miał sześć noży, bardziej przypominających maczety, cztery beretty i, nie wiedzieć po co, paczkę mentosów.  Zza pleców wystawała mu lufa strzelby, a pierś ukośnie przecinał pas granatów.

- Te! Rambo! Mówiłem wyraźnie, że idziemy z misją badawczą! Nie będziemy zabijać!

- Ale to wszystko na ślepaki lub pociski usypiające panie profesorze. Na wszelki wypadek. Gdyby coś nie dało się odstraszyć samym hałasem. No bo gdybyśmy tak, dla przykładu, spotkali jakiegoś minotaura...

- Minotaur mieszkający w labiryncie to tylko Grecki mit! Zresztą nawet gdyby jakimś niewytłumaczalnym cudem byłby tu minotaur, to głowę dam że byłby inteligentnym facetem, a nie bezmyślną maszyną do zabijania!

- Toć to był jeno przykład...

- Odłóż to wszystko... nie dobra, te na naboje usypiające zostaw, ale resztę odłóż. Hałas nam pod ziemią nie potrzebny.

Waligóra może i by został w ekipie, gdyby nie to, że zapomniał zabezpieczyć jednego z pistoletów. Podczas odpinania kabury huknęło a pocisk kaliber 9mm niemal trafił posiadacza broni w duży paluch.

Mina profesora wyraźnie sugerowała co myśli o broni z ostrą amunicją w pobliżu jego obiektu badań, toteż waligóra tylko wzruszył ramionami, pozbierał z ziemi to, co zdążył już odłożyć i poszedł sobie.

Profesor poskrobał się za uchem, wiązał z tym olbrzymem pewne nadzieje, doświadczenie podpowiadało, że w starych labiryntach czasami potrzeba przestawić coś naprawdę ciężkiego. Mówi się trudno, przynajmniej pozostała dwójka chyba się nadawała.

Spojrzał z uśmiechem na czarnoskórą dziewczynę, która chyba faktycznie próbowała przygotować się do prowadzenia badań, aczkolwiek nie wiedziała do końca jak. Zabrała trzy małe, przenośne terraria, takie jak do łapania owadów, rękawice, kilka pustych słojów, które wstępnie oznaczyła karteczkami z takimi napisami jak "gleba", "woda", "pleśnie" i podobnymi. A także przenośny, atestowany zestaw laboratoryjny, dzięki któremu można było na miejscu wstępnie zidentyfikować skład niektórych próbek.

- Studentka? - Zapytał ciepło profesor, po trosze z grzeczności, ale przede wszystkim nie chciał przestraszyć najbardziej obiecującego członka ekipy. - Geologia? Mykologia?

- Nie studiuję. Ale spodziewam się znaleźć tu trochę interesujących okazów, porosty, pleśnie, może jakieś rzadkie gatunki wijów, pająków albo skorpionów.

- Tak! Świetnie! O takie podejście mi chodzi! Im więcej rzadkich okazów tu znajdziemy tym łatwiej będzie założyć tu rezerwat przyrody.

- No. - Dziewczyna wyszczerzyła ząbki. - A jak złapiemy ich dość dużo to będzie można wydestylować z nich jad, albo chociaż jakieś fajne alkaloidy. Meskalinę, ergotaminę, salwinorynę, mirystycynę, ibogainę...

- Czy ty chcesz zrobić to, o czym teraz myślę? - Profesor ze stoickim spokojem przerwał litanię psychodelików.

- Oczywiście, za zieloną kartę do Pańskiego rezerwatu dam specjalną zniżkę dla Pana i Pańskich studentów.

- Masz akurat tyle czasu, ile mi zajmie wykręcenie numeru na policję.

Domorosła dealerka, aptekarka, farmaceutka, czy jak to tam teraz nazywają, czmychnęła tak szybko, że zgubiła kilka słoików. Profesor przekazał policji co miał do przekazania, w tym kierunek ucieczki przedsiębiorczej czarnulki. Profesor przekrwionymi już ze złości oczyma spojrzał na ostatniego z chętnych.

- A ty? Coś za jeden? - Złość zaślepiła go na tyle, że nie zwrócił uwagi, że to też dziewczyna. W dodatku blada jak śmierć. - Zabójca zagrożonych gatunków? Geek, nerd, otaku albo jakiś inny maniak-cwaniak? Ćpun na odwyku?

- Eeee... Ja tylko chciałam... - Głos nastolatki łamał się ze strachu. - Ja tylko chciałam się chłopakom pochwalić, że byłam w środku... No bo tak straszyli, że jak się do labiryntu wejdzie, to już koniec. Umarł w butach. A jak usłyszałam że Pan od dziesięciu lat wchodzi do labiryntów... No to sobie pomyślałam... - Teraz już prawie płakała - Pomyślałam, że na pewno będzie Pan dobrze przygotowoany.  Że będzie szkolenieeee i sprzęęęt iii jakaś ochronaaaaaa! Ja nie chcę tam wchodzić saaaamaaaaaaaa!!!

Profesor nieco zmiękł, odprowadził rozpłakaną na przystanek, a nawet zadzwonił po taksówkę i zapłacił z góry za bezpieczne odstawienie do domu.

Choć zmęczony i totalnie zniechęcony wrócił pod wejście do labiryntu. Nie pierwszy raz będzie musiał wejść sam. Nie pierwszy raz sam pobierze próbki, opisze znalezione gatunki, i wypełni właściwe protokoły.

Pal diabli - Pomyślał oblizując nos tak mocno, że aż się kolczyk zakołysał. - Pal diabli tą zapłakaną banshee.

Pal diabli - Pomyślał ogonem odpędzając muchy. - Te ćpającą czarną elfkę.

Pal diabli - Pomyślał grzebiąc kopytem w piasku przed wejściem. - Tego oderwanego od normalności krasnoluda.

Pal diabli - Pomyślał bacząc by zakładany kask z latarką nie wadził mu o rogi. - Tego zmilitaryzowanego waligórę.

Pal diabli - Pomyślał przeżuwając śniadanie po raz drugi. - Wszelką pomoc. Nie pierwszy raz minotaur będzie musiał wejść do labiryntu sam!

***

Opowiadanie VI

Co tam było?

Robert Kasztelan

 

Nazwa karczmy "Pic na wodę" nie brzmiała zbyt zachęcająco, ale starzec łatwo się nie poddawał.

„Trzeba będzie trochę pościemniać" – pomyślał z uśmiechem i wszedł wolnym krokiem do gospody. Towarzyszył mu stary pies, szarobury kundel podobny do owczarka. Co najwyżej podobny.... Marna kopia można by powiedzieć. Starzec podszedł do barmana.

- Chciałbym coś zjeść – rzekł niepewnie. Znudzeni goście spojrzeli zaciekawieni na obcego człowieka.

- To kosztuje- odparł gość za barem.

- A może zapłacę słowem?-  rzekł tajemniczo. Część gości, znudzona codzienną rutyną zbliżyła się do przybysza.

-Słowem? Oryginalna zapłata człowieku, ale damy ci szansę – odparł jeden z gości zamawiając  mu piwo.

- Miejmy tylko nadzieję, że to nie żaden blef – dodał drugi i  zaśmiał się.  Zapytał kim jest.

Tomasz Krętacz, a to mój pies. Wabi się Bujda. Towarzystwo parsknęło śmiechem.

-  No kolego na piwo już zarobiłeś rozbawiając nas. A skąd pochodzisz, z wioski Mała Lipa? – zapytał kpiąco barman. Nie, z gminy Matactwo – rzekł rozbrajająco Tomasz. Gospodarz widząc, że obcy trzyma mu klientów nałożył przybyszowi porcje kurczaka. Czas na opowieść przybyszu -  rzekł jeden z gości. Będzie strasznie, smutno czy radośnie – zapytał zamawiając kolejny kufel piwa dla starca.

- Na pewno będzie śmiesznie, zwłaszcza na końcu – Krętacz zaśmiał się popijając alkoholowy napój. Koło prawdziwego piwa to nawet nie stało ale cóż wymagać za darmo. Opowieść będzie dotyczyła labiryntu -  zaczął starzec. Tylko się nie pogub w opowieści dziadku - parsknął jeden z gości. Miejmy nadzieję ze to nie kolejna część „Drogi bez powrotu", labirynty są pełne pułapek – dodał drugi zanosząc się śmiechem. „Na was czeka na końcu labiryntu" –pomyślał Tomasz z szelmowskim uśmiechem.

- Wczoraj byłem w podobnej gospodzie, jej nazwa to „Ślepa Uliczka". Spotkałem tam dziwnego, zagubionego człowieka, mówili na niego Chaos. Cały czas coś szeptał do siebie pod nosem. O jakiejś jaskini, tajemniczym skarbie na końcu labiryntu. Dosiadłem się do niego.

- To jakaś bujda na resorach – rzekł jeden z gości popijając zimne piwo. Pies szczeknął. Bujda spokój – powiedział cicho starzec kontynuując opowieść.

- Jaka jaskinia, jaki labirynt – zapytałem zaciekawiony. Chaos nerwowo rozejrzał się dookoła, wyjął z kieszeni mapę pełną krętych uliczek, z jakimiś wskazówkami. Na końcu jednej z uliczek był znak x. Co tam jest – zapytałem. Skarb dzięki któremu najesz się do syta – rzekł tajemniczo. Goście zgromadzeni wokół Krętacza z coraz większym zainteresowaniem słuchali przybysza. Każdy podstawiał kufel piwa, barman nakładał jedzenie. Nawet Bujda dostał pełną miskę. Gdzie jest ta jaskinia – zapytałem zaciekawiony. Niedaleko stąd jest las zwany Błędnym Kołem, jest tam wielka, ciemna grota.

- Chyba wielki przekręt – skomentował barman, ale goście szybko go uciszyli czekając na dalszą część opowieści. Chaos nerwowo wepchnął mi kartę z mapą do kieszeni. Sam się boję tam iść, a Tobie bardziej się przyda zawartość skrzyni. Zdziwiony wyszedłem z knajpy i skierowałem się do opisanego lasu. Szybko znalazłem jaskinię, wszedłem do groty. W środku rzeczywiście przypominała labirynt, od razu miałem do wyboru kilka uliczek. Jednym słowem galimatias. Na szczęście gość z knajpy dał mi dobrze opisaną mapę. Skierowałem się pewnym krokiem w zaznaczoną na wskazówkach uliczkę. Z każdym wejściem do kolejnego zaułku ukazywał mi się gąszcz następnych.

- I jak znalazłeś skarb, co tam było, pieniądze , biżuteria ? – goście przekrzykiwali się nawzajem zdumieni opowieścią starca. Tak znalazłem....skarb pasuje w sumie do nazwy tego lokalu... Otworzyłem skrzynie i...

Mów szybko dziadku, złoto, klejnoty, co tam było?!

Starzec  zjadł ostatni kęs kurczaka, popijając piwem. Gwizdnął na psa, po czym skierował się do wyjścia. -  „Co tam było?!"

- „Cały ten kit który wam wciskam" -  rzekł z uśmiechem Krętacz wychodząc z gościnnej karczmy.

 

 

Dział: Opowiadania
środa, 13 styczeń 2016 12:43

Fragment: Czerwony rycerz - Miles Cameron

I jeszcze jedna premiera MAG-a dzisiejszego dnia. Zapraszamy do poczytania pierwszego rozdziału Czerwonego rycerza Milesa Camerona.

Dział: Książki
piątek, 08 maj 2015 13:44

Piotr Żamojda - Przebudzenie

„Serce moje straciło pół wagi

w czarnej kąpieli...
przyszło kilku aniołów półnagich --
miłość ze mnie jak suknię zdjęli.

Kurczę się, ściemniam, zmieniam,
układam jak groch w łupinie -
zapominam własnego imienia
i czas mi przez głowę płynie.

Przyczepiona jak bańka do sennych porostów,
bezpiecznie żyje w niebycie.
Zapominam po prostu,
że jest życie.

Powinnam pozostać raczej
w tym świecie sinym!
bo na powierzchni płaczę,
jak Mojżesz w koszu z wikliny.

Budzę się, jak się budzi domniemany nieboszczyk,
z przebudzenia szczęśliwy i dumny,
zanim się nagle zatroszczy,
uderzywszy o ścianę trumny."

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska: Sen i przebudzenie

*

Jutro, w dzień letniego przesilenia, dwudziestego pierwszego roku panowania Jego Wieliczestwa Imperatora,  Tego Który Przynosi Pokój, Iwana Palca, przyjdą mnie zabić.

Być może teraz na nich patrzę. Może siedzą tu, na sali, za którymś z dębowych stołów, piją czerwone mołdawskie wino i jedzą chleb, który dziś upiekłem? Draby szubieniczne, dusiciele kwadratowi, wplecynoże rdzawe opłaceni przez moją żonę. Moją Małgorzatę, moją Panią Poranka.

Mój Boże, jak do tego doszło?

Miłość umarła? Nie... Miłości nie było.

Cóż teraz?

*

– Ręce masz takie szlachetne, żelazne, jakby nie oberżysty. Zda się, duszę z ciała byś wycisnął jednym zamknięciem dłoni. Będzie mi brakowało ich dotyku. Zresztą nie tylko ich... - powiedziała cicho, niespodzianie  po długim milczeniu najmłodsza z sióstr Poiret , Julia.

– Wybierasz się gdzieś na dłużej? - Odwróciłem się. Pięknie kruczyły się jej długie włosy w załomach białej jedwabnej pościeli, którą przywiozłem z Heraklei pod Konstantynopolem dla mojej żony Małgorzaty. Płacony złotem postaw jedwabiu za dobre słowo, za uśmiech, za niewymuszony pocałunek. Gdzie teraz jesteś, Małgosiu, moje ty szczęście, nieszczęście ty moje?

–  Musisz wyjechać na czas jakiś Hubercie, być może nawet uciekać!

–  O ho! Jakiś zacny kawaler chce pomścić twą utraconą już na wieki, a za moją to sprawką,  cnotę?

Puściła mimo uszu to niezbyt błyskotliwe zapytanie.

– Rzecz straszną słyszałam, powiadam ci, jak z romansów, których nam ojciec czytać nie pozwala, jako że są nieobyczajne, gorszące i przeciw porządkowi boskiemu i ludzkiemu pisane.

– I cóż takiego słyszałaś, panno ty moja nieobyczajna, lekturą francuskich romansów odurzona? Pani powzięła zabić pana, hę?

– Nie kpij. Małgorzata rozmawiała wczoraj w wielkiej tajemnicy z pewnym człowiekiem, który przyszedł nocą ciemną do ogrodu mego ojca.

– Opowiadaj, ze wszystkimi szczegółami, szpiegu w spódnicy najdroższy ty mój. - zakończyłem prośbę pocałunkiem w czoło.

Słowa, dużo słów, a miąższ ich czarny. Zdało mi się, że słońce zbladło za otwartym oknem, a świerszcze wpadły w fałszywy ton.

– Cięta na szmal suka! Ona chyba naprawdę cię nienawidzi. Ciekawa jestem dlaczego?

– Za wyjątkiem tego, że regularnie wprowadzamy w życie zakazane dzieło Owidiusza, chyba nie ma powodów by mnie nienawidzić. – Próbowałem się uśmiechnąć, ale usta wygięły mi się raczej niesymetrycznie.

– Wie o nas!? - Julia uniosła się gwałtownie otwierając szeroko swoje ciemne fiołkowe oczy. Zakołysało się cudnie dwoje bliźniąt gazeli.

– Żal mi będzie... - pomyślałem. - Nie, nie wie. Przynajmniej tak mi się wydaje.

Usiadła na skraju łóżka, opuściła bose drobne stopy na ciemną dębową podłogę, pochyliła głowę i zaczęła cicho chlipać. Łzy jęły jej się kręcić na smolistych rzęsach. Kryształowa kropla zeszła gładko po rumianym policzku na kształtny nos, a potem upadła bezgłośnie na nagie, nieostygłe jeszcze udo.

– Co teraz będzie?

– Nie wiem – odrzekłem. - Nie wiem, czy to wszystko prawda. Czy babskie bajanie – dodałem w myślach.

*

- Panie Wiczery! – W głosie dyrektora filii Banku Wilfried i Maks, Esterchazego Schulza, zaczęły pobrzmiewać lekkie tony niedowierzania, oburzenia, a na koniec - tak mi się wydawało – wdarły się nuty lekkiej histerii. - Pan był u nas w ubiegłym tygodniu wraz z małżonką. Pan osobiście!

Miałem wrażenie, że żołądek zechciał uciec mi przez gardło.

– Doprawdy nie wiem, tam ten tego, co mam o ty myśleć?!

– Ja akurat wiem, co mam myśleć, panu jednakoż nie pomogę w myśleniu – odparłem zimno.

Biała koronkowa chusteczka, którą ściskał w ruchliwych, pulchnych palcach, zbyt pretensjonalnie ozdobionych licznymi złotymi pierścieniami, raz po raz opadała na spoconą łysą głowę dyrektora. Nie znałem go z tej strony. Niegdyś sądziłem, że mentalnie jest jak sztaba żelaza – nie do złamania.

– Zażądał pan zdeponowania wszystkich aktywów w złocie... - Esterchazy Schulz wtapiał się - przypuszczałem, że taką miał przynajmniej nadzieję - w duże, podkreślające dobitnie  jego znaczącą funkcję w banku, krzesło.

– Udało mi się, jak przypuszczam.

Wzrok miałem pewnie jak u bazyliszka, bo skamieniał i zaniemówił na długą chwilę.

– Bez większych trudności, skarbiec był pełny. Nie było też problemów z potwierdzeniem tożsamości. Zawarł też pan.... nie pan... dodatkową polisę na życie. Świadczenie ma być wypłacone w przypadku pańskiej śmierci w ciągu dwunastu miesięcy od daty podpisania umowy.

– Mojej żonie, rzecz jasna.

– W istocie.

Tym razem to ja zamieniłem się na chwil parę w siedzącą wersję żony Lota. Szok musiał  wyrysować mi się na facjacie, mocno i wyraźnie. To i moje dłuższe milczenie ośmieliło widać dyrektora Schulza, bo ten widać złapał oddech, nachylił się ku mnie blisko, tak że prawie sięgnął swymi mięsistymi wargami mego ucha, na co dreszcz nieprzyjemny mnie przeszedł i rzekł:

– Panie Wiczery, pan masz niefart, że tak powiem, dubeltowy!

– Powiadasz pan, panie dyrektorze Esterchazy... – ocknąłem się patrząc mu w oczy, zdało mi się różnokolorowe.

–  Pech pański polega na tym, że kobieta od pana uciekła, nie boję się tu użyć słowa, na zawsze. Ale czy to pech pański największy?

O, ho! Błyskawicznie przechodził do ofensywy.

– A honor pański, gdzie? Zszargany. A męska reputacja? Wątpliwa. Co ludzie powiedzą, panie Wiczery? Rozniosą jęzorami na strzępy!

– O to się pan troskasz? Do rzeczy, człowieku! – Odsunąłem go zdecydowanie otwartą dłonią. Silnie czosnkiem woniał z ust cham w białym kołnierzu nagle spoufalony.

– Oczywiście, oczywiście – usiadł z powrotem, rozparł się wygodnie, większy jakby, pogładził nienagannie biały kołnierzyk, położył dłonie na pysznie zdobionych ramionach krzesła i raczył był powiedzieć:

– Przy nas jest pieniądz, którego umiemy i lubimy używać, znaczy przy nas jest władza. Bank to nie tylko moja skromna osoba, nas jest wielu, legion, rzec by można – tu zarechotał niczym płaz w ludzką skórę obleczony, prostacko, głęboko z gardła niestosownie do jego pozycji, ale cóż wolno mu -  a Hubert Wiczery jest jeden. Powiem krótko, bo dostrzegam w panu pewną niecierpliwość, którą interpretuję brakiem czasu i chęcią rychłego opuszczenia naszych skromnych progów. Nic pan nam nie udowodnisz, nic nie wskórasz. To jest niefart pański główny, najważniejszy. Wybrałeś pan złoto ze skarbca i nie dostaniesz go drugi raz. Doradzam zapomnieć jak najrychlej o odszkodowaniu, a szybciej przestanie boleć i tak już skołatana głowa. Podpisał pan dokumenty w przytomności świadków. Na papierze jest pański podpis, a papier naszego banku jest, by tak rzec, żelazny.  A teraz – odchylił się  mocno jakby dla złapania wzrokiem szerszej perspektywy - pilnuj, człowieku, żeby małżonka szanowna nie miała podstaw do wypłacenia polisy na życie.

*

No i znikła baba wściekła. Wyjechała z dziećmi dwa dni temu. Jakiż żal! Dzieci nie są, po prawdzie moje, ale jeżeli coś jeszcze trzyma mnie w tym małżeństwie, to właśnie one. Marysia i Sebastian. Dziewczynka, sześcioletnia, jest uroczym, bystrym dzieckiem, które kocha mnie – tak myślę -  prawdziwie. Miłością małego dziecka, oczywistą i bezwarunkową. Jakby mi ktoś żebra wyrwał!

Chłopiec, blady i wyniosły jak jego matka, nad wyraz bystry dziesięciolatek, trzyma mnie na dystans. Ma prawo do nieufności i odrobiny chłodnego dystansu. Przeze mnie nie miał już matki na wyłączność. Nigdy w pełni się nie zaprzyjaźniliśmy. Po prawdzie, to też mu w tym specjalnie nie pomogłem. Wolał pielęgnować wspomnienie ojca bohatera, który zginął na wojnie z turkami, niż przyjaźnić się z kimś, kto - jak mawiał jego dziad – nad wszelką wątpliwość z chytrych kmieci a nie z leniwych panów ród swój wywodzi.

Według starego bliżej mi do Chama niż Jafeta. Cóż, nikt z tej gnuśnej, podupadłej finansowo, szanowanej  - diabli wiedzą za co – w bliższej i dalszej okolicy, szlacheckiej rodziny nie darzył mnie jakąś szczególną estymą. Można by rzec, cieplejsze uczucia wobec mej skromnej osoby wypełniały familię Poiret raz na pół roku, kiedy senior rodu mógł zrealizować w banku sowity czek, sygnowany moim nazwiskiem. Taką mieliśmy ze starym umowę. Bez świadków, dyskretną, ale spisaną w przytomności notariusza. To była cena za jego zgodę na małżeństwo z Małgorzatą.

Mam wyjątkowy talent do pomnażania pieniędzy. Tak przynajmniej ludzie powiadają, a skoro powiadają ci, co też pieniądze mają, to w istocie pewnie tak jest. Moja żona nie wie nic o moich innych interesach, akcjach dywidendowych Kompanii Manufaktur Wełnianych, Wschodniej Kompanii Węglowej,  dużej sumie pieniędzy zdeponowanych w Banku Wilfried i Maks, złocie z przemytu zakopanym w lesie pod Białymstokiem.

*

– Pierwszy raz w tym miejscu? - stwierdził raczej, niż zapytał szef straży miejskiej Bruno Bucholtz, po godzinach prywatny detektyw, przemytnik, łowca głów i kolega w interesach  tych mniej legalnych, prowadząc mnie skąpo oświetlonym korytarzem kostnicy, mieszczącej się w podziemiach miejskiego szpitala.

– Pierwszy – odparłem. - Pomijają mnie, kiedy rozsyłają zaproszenia.

Mój przewodnik uśmiechnął się, zakręcił czarnego wąsa, chciał coś rzec, rozmyślił się jednak. Zeszliśmy dość głęboko. W dużej sali z jasnego kamienia było bardzo zimno.

– Ależ chłód! Ząb na ząb nie trafia.

– Głębokość, kamień i naturalne cieki wodne pod podłogą - wyjaśnił Bruno. - Zimą lepiej tu nie schodzić. Trudno ustać na nogach, tak ślisko.

–  Zapamiętam.

Bucholtz zdjął ze ściany lampę olejową, chwilę trwało nim zapalił knot, po czym skierował mnie do samotnego, przykrytego lnianym prześcieradłem ciała, które spoczywało na solidnym drewnianym stole tu i ówdzie pokrytym starymi rdzawymi plamami.

– Zaciekawił mnie ów truposz po tym, jak usłyszałem od ciebie, co stało się w banku. Chłodzi się tutaj nieborak od wczoraj. Tymczasem, w oczekiwaniu na godny pochówek, pozwoli nam ów bladolicy jegomość powziąć pewne domysły – powiedział i zsunął prześcieradło. - Patrz! – rzekł szef straży miejskiej, po godzinach bardzo zajęty obywatel naszego miasta.

– Patrzę, nic innego ciekawszego nie przykuwa tu wzroku – odrzekłem.

Pełza światełko po twarzy bezkrwistej, blade, niezdrowe. Jak biały głodny robaczek.  Myśl taka mnie naszła głupia i zaraz śmiech szalony nielicujący z sytuacją i miejscem, wzbudził mi się głęboko w trzewiach i jął pełznąć do gardła. O to facjata, znajoma! A powiadają niewiasty co poniektóre, że całkiem udana, przystojna. Z jakiego żeś rynsztoka tu przybył życie mi psuć?

– Teraz już wiesz dlaczego cię tu przyprowadziłem?

– Tak, teraz już wiem.

– Zatkało cię?

– Zatkało.

– Wypisz, wymaluj z twarzy Hubert Wiczery, tylko uśmiech od ucha do ucha nie w tym miejscu, gdzie być powinien. Coś mi się widzi, że to on był z Małgorzatą w banku. Twoja żona, albo ktoś inny zadał sobie sporo trudu, żeby znaleźć bliźniaczo wręcz podobnego do ciebie jegomościa. Nie wiem, jakie jeszcze prowadzisz interesy, gdzie ulokowałeś gotówkę, ale doradzałbym rozeznać się, czy nie tylko zostałeś bez żony, ale czy nie przy okazji z gołą dupą. Jeśli dotąd  myślałeś, że nie grozi ci niebezpieczeństwo, to powinieneś jednak zmienić zdanie i zacząć oglądać się za siebie. Nie czujesz mrowienia między łopatkami? Mogło być też tak, że ktoś, kto cię dobrze zna, przyszedł do niej z jasno nakreślonym planem, przygotowany i bardzo zdeterminowany. I był bardzo przekonujący - stwierdził Bucholtz, po czym zamilkł na chwilę, pogrzebał grubym paluchem przy knocie w lampie. – Przyjrzyjmy się lepiej naszemu świadkowi, może nam coś powie. Nie walczył, a przynajmniej nie ma śladów walki na jego ciele. Gardło poderżnięto mu bardzo ostrą stalą. Pod nosem, jeśli dobrze się przyjrzysz, zobaczysz ledwo widoczne ślady narkotyku, najpewniej opium. Ciało wywieziono do lasu, ale nie zdążono go zakopać. Ktoś zapewne spłoszył morderców. Zostawiłem dwóch ludzi w okolicy, być może, że ten kto przywiózł trupa do lasu, wróci w to miejsce. Na miejscu znalazłem ślady wozu, kupieckiego – jak mniemam - głęboko odciśnięte, szerokie.

*

Jutro letnie przesilenie, święto miłości, rozpusty i szeroko pojętej dobrej zabawy. Tłum gości różnobarwny, przesiąknięty już nieco potem i alkoholem, zdaje się rozsadzać ściany. Brak już miejsc przy stołach. Jest głośno i gorąco. Dusi mnie w środku. Kazałem wynieść się muzykantom na zewnątrz, głowa mi pęka. Jaki złośliwiec wydumał dudy?

Napiłbym się wina, ale muszę mieć jasny umysł. Powinienem coś zjeść, ale wszystko staje mi w gardle, suche, bez smaku. Przede mną kawałki smażonego węgorza. Tłuste z chrupiącą skórką. Chleb jest jeszcze ciepły i pachnący. Ciemne, zielone oczy nowej podkuchennej, gdy mi go niosła, były rozmarzone i bezczelnie zalotne. Obok stoi miseczka sosu korniszonowego i kufel jasnego piwa. A mnie nawet nie zbiera się ślina w ustach. Ani na jedzenie, ani na krągły i sprężysty tyłek pomocnicy kucharki.

Co zrobią ci wszyscy, którzy tu pracują za dni kilka, kiedy okaże się, że nie wracam. Że mnie nie ma, że przepadłem? Kiedy zaczną szeptać, a potem powtarzać na głos zasłyszane plotki? Jak szybko odejdą? Kto z nich pierwszy okradnie mnie na odchodne?

Trzeba się zbierać. Czas już. Za bardzo igram z losem siedząc tu na widoku. Ale w końcu, gdzie ma być bezpiecznie, jak nie pod swoim dachem wśród znajomych ludzi?

Walnąłem głową w wieko trumny. Od środka!

Miecz spakowałem. Podarował mi go niegdyś przyjaciel w interesach, kupiec korzenny, Moskal, dobry człowiek.

*

– Mam nadzieję, że nigdy nie nadejdzie taka potrzeba, by go użyć  - powiedział Afanzy, wyjmując go niespodzianie spomiędzy pakunków na wozie, którym wracaliśmy z podróży na wschód zeszłego lata. - Ale kto wie, w jakich czasach przyjdzie nam żyć, dajmy na to za rok? No,weź, obejrzyj, zważ w dłoni – podał mi zawinięty w płótno oręż, sam wyjął zza pazuchy pokrytą piękną patyną fajkę z pianki morskiej i jął niespiesznie ładować główkę tytoniem.

– Piękna i śmiertelnie groźna broń – taką oczywistość wypowiedziałem po kilku chwilach milczenia wypełnionych równomiernym poskrzypywaniem żelaznych osi dziesięciu kupieckich wozów zaprzężonych po cztery konie każdy, mozolnym, głuchym stukaniem końskich kopyt, pokrzykiwaniem, pierdzeniem i głośnym smarkaniem woźniców. - Głownia ponad półmetrowa, lekko wygięta do góry, jednosieczna – jakbym czytał traktat o białej broni. -  Sztych zaokrąglony, jelec w kształcie tarczki. Wygodna rękojeść, drewniana owinięta skórą płaszczki. Doskonale wyważony oręż– zakończyłem.

– Tak ja i sobie dumał, że znasz się na tym.

– Tak po prawdzie, to nie wiem skąd u mnie ta wiedza – odparłem zupełnie szczerze, nieco zmieszany.

Pokiwał tylko głową. Raczej mi nie uwierzył.

– Dziś jedziemy z drogim towarem syci i zadowoleni z życia. Dziś nam się udało. - Wciągnął w usta fajkowy dym, cmoknął i powoli wypuścił aromatyczny produkt spalania zamorskiego ziela w postaci bladego rozedrganego kółka, po czym jął dalej kontynuować powziętą wcześniej myśl. - Dom mój niegdyś był drewniany, jeszcze po rodzicach, pokrzywiony, ale na solidnych fundamentach postawiony. Teraz jest z czerwonej cegły, dwupiętrowy, przez holenderskich mistrzów postawiony. Dużo w nim okien. Lubię jak jest widno. Jak się budzę bez uczucia głodu, a w kościach zbytnio nie łamie i do tego jest ciepło pod pierzyną, a słońce rano w szybach zabłyśnie i dzieci zaspane ze śmiechem przybiegną do łóżka, myślę sobie, to jest dobre życie. Na duszy robi się błogo, myśli nie dopuścisz, że to wszystko, co dobre wokół ciebie, może kiedyś odejść. Im więcej tego dobrego tym bardziej się lękam, Hubercie. Ale nie wtedy, kiedy wyjeżdżamy za pieniądzem w co raz to dziksze strony. Nigdy nie byłem odważnym człowiekiem. Strach często przeszywa mą duszę na wskroś. Jakże ja potrafię się bać! Nie dumał ja kiedyś, że aż tak można. Boję się, że nie obronię bliskich, że nie podołam, kiedy los okaże się niełaskawy. Niby jesteś, jak to mawiają, kowalem swego losu, ale też, tak po prawdzie, nie wszystko zależy tylko od ciebie. Choćbyś nie wiem jak się napinał, jak silna wola i myśl by cię wypełniała, często jest potrzebny ktoś jeszcze, żeby pomóc. Ot, choćby wyjąć drzazgę  z podeszwy, żebyś mógł pójść do przodu swoim równym krokiem.  A znajdzie się też taki ze złą wolą, zwróci na ciebie swoją uwagę, zaweźmie się i nie da spokoju. Milczysz. Przynudzam, co? - zwrócił ku mnie swoje oczy koloru ciemnego piwa  zwieńczone czarnymi krechami wybujałych brwi.

– Zdarza ci się, nie zaprzeczę, ale potrafisz też jak mało kto ciekawie gadać. Nie mówię, że mądrze – wyszczerzyłem zęby w uśmiechu szczerym – ale ciekawie.

– Wojna będzie! Taka myśl się we mnie zrodziła i nie chce opuścić łba mego strapionego, odkąd nasz imperator – obyś Panie jak najprędzej zwolnił go z urzędu - kazał publicznie utopić swoją małżonkę pod wątpliwym zarzutem cudzołóstwa i zaraz potem sprowadził na dwór cesarski z lasów spod Moskwy Wiedźmę. On ponoć czarownik, nekromanta czy inna swołocz, tak dwór – mówią – w strachu szepce, a kobieta jego czarownica i to nie byle jaka. Ponoć patriarcha Hiob zamknął się w klasztorze w Staricy i nosa stamtąd nie wyściubia. Ze strachu. Tak ja i zaraz i wydumał, że przy nich potęgi większe niźli najlepsza armia. Tacy, to prędzej czy później, cały świat zechcą wziąć we władanie. Bez nikakich, pójdzie on na zachód z wielkim ludem. Wasz król, Stanisław, ma srogie wojsko, ale nasz samodzierżca połowy świata. Któż się oprze? -  Zamilkł, nie oczekując odpowiedzi. Odjął fajkę od ust, wyczyścił  starannie główkę z resztek popiołu i tytoniu, po czym włożył ją do skórzanego futerału i schował za pazuchę.

Wziął ode mnie miecz, położył na obu dłoniach, jakby go ważąc, zadumał się chwilę.

– Przyjmij go – powiedział. - To prezent od druga Moskala. W tej części świata takich nie robią. Znam się trochę na tym i coś mi mówi, że ty też się na tym znasz. Nie zaprzeczaj powtórnie. Widziałem, jak żeś połamał ręce tamtemu Turkowi. Może nadejść czas, kiedy trzeba będzie opuścić dom, drzeć podeszwy po gościńcach i kły szczerzyć kundlom w nos niczym zgoniony wilk. Ty jesteś z wilków, musisz mieć czym kąsać!

Przyjąłem. Jakże miałem nie przyjąć?

– Zapraszam do mego domu. Musisz dobrze zjeść przed dalszą drogą. Od tego, co tu na wozach wieziemy i jemy drugi już miesiąc, dupę rozrywa. Odpoczniesz, sił nabierzesz. A znajdzie się też prymka tytoniu i kilka kwaterek dobrego miodu. Ochronę trzeba rozpuścić. Pomieszkasz u mnie dwa, trzy dni i wyruszysz sam do domu konno. Towaru nie masz. A za to, co wieziesz zaszyte w odzieniu, gardło ci poderżną  na popasie. Swoją drogą, to dobrze robisz. Zacznie się chaos, śmierć, pożoga. Kamienie  i złoto mają wielką wartość przy niewielkich rozmiarach. Zabierzesz ze sobą, ukryjesz, nie zgnije ci to w ziemi, a i w czas najgorszy zawsze pewna to waluta, nie to co kwity papierowe. Dam ci dwóch ludzi do ochrony....

– A skąd wiesz, czy ci twoi na życie moje nie nastaną?

– Musieliby jakoś uradzić, co gdzie, kiedy i czy w ogóle jest sens próbować. Ale nie zrobią tego – tu po raz pierwszy od kilku dni szeroko się uśmiechnął. - Szczerze się nienawidzą!

*

W stajni jest cicho i jasno od lamp. Niepokoi mnie wóz kupiecki, którego nie powinno tu być. Beczki z winem. Duże ze starego dębu, na bokach mają wytarte sygnatury Toskańskiej Kompanii Winiarskiej. Większe niż zazwyczaj. Nie zamawiałem takich, ale nic mnie to już nie obchodzi. Jest w nich jednak coś dziwnego, coś co przyciąga wzrok. Skręca szyję i każe patrzeć! Jaki Czort?! Podchodzę do wozu. Kare konie nie zwracają na mnie uwagi, stoją cicho, bez ruchu, w żałobie jakby. Dotykam palcami frapującego ładunku. Dębina jest gładka i ciepła. Stare, wygładzone przez setki dłoni, oddychające  powietrzem dalekich krain i ciemnych piwnic, drewno. Coś jest nie tak, jak być powinno. Mam wrażenie, że klepki zaraz zaczną trzeszczeć, krzywić się, a stalowe obejmy pękną  i ... I co?! Pukam w ciemne drewno. Pusta?! Druga pełna, ale poszedłbym w zakład, że nie ma w niej wina.

Słyszę śpiew! Daleki i smutny, złożony z wielu głosów. Nie rozróżniam słów, ale wiem, o czym traktuje. Po chwili pierwsze łzy zaczynają płynąć mi po policzkach. Wiem, że nikt kto stałby obok, nic by nie usłyszał. Pamiętam taki śpiew. Lat temu przeszło dwadzieścia, kiedy biegłem zdyszany, pełen złych przeczuć trumiennym korytarzem szpitala św. Łazarza w Lublinie. Śpiew, zdawało mi się, anielski, bezosobowy odprowadzał w tym czasie, wolnym od ziemskich namiętności crescendo, moją matkę i kilkuletnią siostrzyczkę przed oblicze Stwórcy. Nim wszedłem do szpitalnej izby, wiedziałem, że jestem już na tym świecie sam jak palec. Nie pełne współczucia, zmęczone oczy Sióstr Miłosierdzia, ale ten głos eteryczny, wsączający się w serce, powiedział mi o śmierci najbliższych mi osób. Wiele poszło w niepamięć, pamiętam jednak z tamtego dnia strach i tę dojmującą pewność końca świata.

- Mors meta malorum. - Usłyszałem w progu łacińską sentencję. Szarytki w większości nie znały polskiej mowy, mówiły głównie po francusku, a matka przed śmiercią chciała słyszeć ojczysty język. Śmierć kresem cierpień. Mam nadzieję, że tak jest i obie są w niebie, w wiecznym spokoju i szczęśliwości. A kto umarł teraz? Nie, nikt nie umarł! Nie tym razem. To historia z tych, które kończą się dobrze.

Będziemy rozmawiać, Małgorzato! Długo w noc, jak będzie trzeba. Znam dużo dobrych słów, takich, które goją rany. Powiesz, że mi wybaczasz grzech zaniedbania, a ja w niewypowiedzeniu wybaczę tobie, że ode mnie odeszłaś. Już nigdy więcej cię nie okłamię! Będę cię kochał. Zobaczysz! Teraz, kiedy nie ma ciebie, nie ma dzieci... Zniknę na kilka dni, aż minie zły czas. Bo kiedyś minie, prawda? Wrócisz tu i ja wrócę, choć nie znam dnia. Pamiętasz?! Wiersz ci mówiłem szalony winem w świeżej pościeli, w dzień twego imienia... Jak to było? Nie pamiętam!

Drzwi uchyliły się bez najmniejszego szelestu, a lodowy sopel powoli zsunął się po moich plecach.

Niech cię piekło pochłonie, kobieto!

*

Dwóch ich było. Starszy szpakowaty jegomość z siwymi wąsiskami sięgającymi naznaczonej bliznami brody, ubrany jakoś z chłopska, ważył w sękatej dłoni lekki - mogłem zgadywać  - poręczny i ostry tasak. Młodszy ospowaty, o ponuro rozdziawionej niczym u suma gębie, zamknął za sobą drzwi stajni, zasunął żelazną zasuwę, skrzyżował na szerokiej piersi masywne ramiona i zastygł w bezruchu.

– Jest sprawa, panie Wiczery! - Głuchy, twardy głos starego zatrzeszczał jak napięty rzemień. - Smutna sprawa, czarna... Najsampierw chcieliśmy o odpuszczenie prosić. My ludzie religijni...

Patrzyłem w  zimne, szare oczy nieznanego mi człowieka i nie wierzyłem w to, co się dziać zaczęło. To już? Czas się wypełnił?

– Mieliście przyjść jutro...

– Już jest jutro, znaczy dziś jest dziś... Aa tam! Północ właśnie minęła!

To prawda, cały czas myślałem o dniu swojej śmierci jak o pięknym słonecznym popołudniu.

– Nic do pana nie mamy. Znaczy ja i syn mój, Waldek. – Wskazał ręką trzymającą tasak odzianego na czarno, jakby teatralnie, zbira – Takie rzemiosło.Głowę trzeba dać! - Ostatnie słowa wypowiedział szybko, zimno, bez zbędnych ceregieli.

– Zapłacę podwójnie! - rzuciłem.

– Od pana zależy, czy będzie szybko – nie zwrócił uwagi na moje słowa – czy też w boleści przyjdzie żegnać się ze światem. My wprawę mamy. To jak będzie? Odpuścisz pan grzech?

– Dajcie spokój, tatko! - Zadźwięczał wysoki głos spod drzwi. – Świecę się zapali i po sprawie. Choć dwóch groszy szkoda...

Coś zaczęło we mnie dudnić w środku, wzbierać. Strach ustępował gniewowi.

– Kto wam zapłacił? Moja żona? Mam dużo pieniędzy...

– Panie Wiczery - zakręcił niecierpliwie głową stary. - Może dziwnie to zabrzmi dla pańskich uszu, ale dobrą mamy reputację, słowa raz danego nie łamiemy. My ludzie rzetelni! To jak będzie? Hę?

– A komu żeś, kmiocie, słowo dawał!? - złość mnie wzięła nagła i niespodziana.

– O! Panie Wiczery! - Brwi bandyty ułożyły się w regularne wysokie półkola- Jak pan po dobroci karku nie nadstawisz...

– Stul pysk, łachudro z gościńca! - wycedziłem przez zęby. - Mielesz ozorem jak przekupka.

– Szkoda w męce ginąć...

*

– Nigdy wcześniej, powiadam ci, czegoś takiego nie widziałem! – Przekonywał z pijackim uporem swego kompana po fachu, Henryka, złodziej Franciszek w karczmie, gdzieś na rozstajach dróg, na których strach było zdzierać podeszwy spokojnym wędrowcom.

– Dobrze widziałem. O, tak, napatrzyłem się... Najgorzej, że kulasów nie mogłem rozprostować. Taką miałem, psia mać, kryjówkę!

Kąt w karczmie kipiał mrokiem niepokojonym światłem ledwie jednej słabej świecy, stojącej na stole. Zdać się mogło, że zwarł w sobie fajkowy dym, alkoholowy opar i gęste, ostre słowa. Wino było podłe, kwaśne i ciążyło nieprzyjemnie w pustym żołądku. Ale to już wkrótce, obiecywał sobie Franciszek, miało się zmienić. Smak wina i życia zarazem.

– Stary Kwiczoł z synowcem, niech im tam diabli w piekle drew pod kocioł nie żałują, nie lada zawalidrogi byli. Chłopy silne, rzekłbyś z dębu strugane, zwinni jak jaszczurki, a bili jak mało kto!

– Na każdą dupę znajdziesz bat – stwierdził z przekąsem Henryk i czknął głośno. Śmierdziało mu z pyska czosnkową kiełbasą i zepsutymi zębami. Jego kompan raz po raz krzywił nos.

– O, ba! Pewnie, że znajdziesz! - dorzekł. - Wsiowy filozof – dodał, ale już w myślach. - Dobrze się ukryłem, mimo to, wystrachałem się za całe życie! Ale, powiadam ci, warto było! - Powiedział Franciszek, po czym wyjął zza pazuchy niewielkie zawiniątko i konspiracyjnym gestem ukazał jego zawartość. - I jak? Powiedz, warto było?

– O tak! - stwierdził Henryk. A gdy to mówił, taki blask miał w oczach – i nie było to odbicie dopalającej się świecy - że gdyby Franciszek, który był mistrzem w złodziejskim fachu, lecz niestety nie był znawcą dusz ludzkich, dostrzegł w tym mgnieniu sekundy, owo pełne łajdactwa lśnienie, uciekłby natychmiast. – To bardzo piękna rzecz! Za taką rzecz – dodał w myślach – przyjaciela bym zabił...

– Nie powstała mi we łbie myśl taka, że los dopuści mi to zobaczyć! - Zadumał się stary złodziej. Pite w szybkim tempie wino potęgowało refleksyjny nastrój. - Mocne oba byli i ten trzeci nie ułomek, piekielnik. Jak więc nazwać tego, co pobił ich jak małe smarki ?

*

Rzucony z niebywałą wprawą tasak wbił się z głuchym mlaśnięciem w beczkę za moją głową! Zdziwił się dziad wąsaty. Na sekundę, dwie oczy lekko mu się rozszerzyły ze zdumienia. Podobne niedowierzanie musiał zobaczyć w moich. Nigdy bym nie przypuszczał, że tak szybko potrafię zareagować!

Młodszy ruszył się spod drzwi, dobywając szybko i bezszelestnie z pochew po bokach dwa  długie noże. Szedł wolno po łuku w moją prawą stronę. Stary stał w zupełnym bezruchu. Wiedziałem, że skoczy, jak tylko syn jego znajdzie się wystarczająco blisko mnie, tak by mogli zaatakować jednocześnie. Wreszcie jest cicho, bez gadania, a ja - nie wiem dlaczego -wiem, co mam robić!

I coś bym zrobił, uczynił w mgnieniu oka, na zimno, okrutnie, lecz zjawił się ten trzeci. Jego nie usłyszałem. Wrażenie zrobił chyba na samym Czasie, bo ten zdawało się, zastygł!

Z cienia za moimi plecami wyszedł niespiesznie zażywny, gruby jegomość ubrany w szarą kurtkę z rękawami wyszywanymi w dole srebrną nicią, czarną płócienną koszulę i takież same szerokie spodnie wsunięte w wysokie, skórzane buty. Splótł długie pulchne palce na wysokości piersi, pokiwał smutno wielką  jak arbuz głową zwieńczoną strzechą krótko przyciętych rudych włosów.  Wyglądało to tak, jakby miał zaraz powiedzieć: „Cóż żeście znowu zbroiły, dziatki moje najmilsze!" A potem zdjąć pas i prać po gołych tyłkach winnych psoty nicponi. Zamiast tego jednak rzekł wysokim, dźwięcznym głosem:

– Ech, Kwiczoł, barani łbie! Beczki mi niszczysz!  - Pogładził niemal z czułością jeden z wyrobów bednarskiego rzemiosła. Dobra dębina, droga... - Zabierz to żelazo! – Jednym szybkim ruchem wyswobodził ostry jak brzytwa tasak i skierował go wytartą rękojeścią w kierunku starego. - Przeproście się z panem Wiczerym. Żeby tak w wigilię święta radości wszelakiej do gardeł sobie skakać? Jest niby o co, hę? Wody do piwa dobawił? Toć każdy rozcieńcza. - Uśmiechnął się jakoś tak miodnie, nieszczerze. - Czy pchły znalazłeś w sienniku i musieliście się z synowcem całą nockę po dupskach drapać, miast dziewki rozpasane na sianku chędożyć? No nie rób że ceregieli...

Człowiek, którego nazwał Kwiczołem, potarł ręce o lnianą koszulę, z lekkim wahaniem wyciągnął rękę, cmoknął, otworzył usta, chwilę jednak jeszcze pomilczał nim się odezwał:

– Ja wiem, kim pan jest, panie Hugo, ale my tu z synkiem moim, nie na...

I to były ostatnie słowa, jakie wypowiedział w swym bandyckim życiu! Trudno jest bowiem dokończyć myśl jakąkolwiek z tasakiem wbitym w czoło.

– O, żeż ty! - Szok i żal dały się słyszeć w zduszonym głosie Waldka, gdy skoczył na zabójcę swego ojca. Nożem trzymanym w prawej ręce mierzył w szyję. Ułamek sekundy i wiedziałem, że cios, który miał zrobić krzywdę, nadejdzie z lewej ręki pod prawą pachę Huga.

Nie zdążył. Nie dał rady. Nie miał szans.

Ostrze, które miało wbić się w żebra grubasa, przy głuchym trzasku pękającego nadgarstka, zmieniło gwałtownie cel i przebiło gardło swego właściciela. Bluznęła krew. Nie postąpił nawet kroku, zwinął się w niezdarnym półobrocie i padł. Koniec zbójeckiej pieśni!

Powietrze zdaje się drga i brzęczy, jakby czas wyhamował po nagłym pędzie. Jak w ucho palnął!

– Nie pogadał sobie Waldek. Nigdy zresztą nie był rozmowny. W sumie szkoda. Pomocni nie raz byli – rzekł jakby w zadumie Hugo, nieznajomy, ten Trzeci Niespodziany i skierował wzrok na mnie. - Nic się panu nie stało, panie Wiczery? – zapytał z troską jakby. - Czy aby nie pocięli rdzawym tasakiem, nie złamali niczego? Czyś się sam nie poturbował?

Postąpił krok ku mnie. Uśmiech z gęby rumianej nie schodzi, jakby chwilę temu dwóch ludzi nie zabił.

– Nie, nic mi się nie stało – pokręciłem głową.

– Nie miało prawa, nie tobie – odrzekł z jakąś taką zimną pewnością w głosie i zbliżył na drugi krok. - Takich jak ci tutaj powinieneś pozabijać gołymi rękoma, mimo to nie mogłem ryzykować i wkroczyłem.

Podchodzi blisko, na wyciągnięcie ręki. Brew ściągnął lewą, nozdrza wydął, jakby zwierza zwąchał, wilk w kniei. Oczy ciemne i ruchliwe, nie pasują do rumianej, obleczonej w uśmiech twarzy, obiegają mnie od stóp do głowy zimno i nieprzyjemnie. Przysiągłbym, że gdyby dostatecznie mocno rozewrzeć mu gardziel, ujrzałoby się czarne podniebienie. Oto zbój nad zbóje, duszogub!

– Spójrz pan na to! - Wyciąga (Skąd? Nie wiem) gestem prestidigitatora złoty owal, medalion – jak mi się wydaje – i podsuwa mi pod nos. - Znalazłem nieopodal. Czy aby nie pańskie? - Gada z jakąś przesadną natarczywością.

– Nie, nie moje...

– Proszę dobrze się przyjrzeć. Cóż za cacko! To bardzo piękna rzecz. - Pcha mi to pod oczy. Robi się irytująco i śmiesznie zarazem. Zabił dwóch ludzi, jeszcze chwila straszna, śmiertelna nie przebrzmiała, a on i jakby już o tym zapomniał.

Medalion jest w istocie piękny. Przedstawia słońce o sześciu promieniach z zielonym szafirem osadzonym idealnie pośrodku. Złote słoneczne refleksy zdają się obracać wokół własnej osi. Po chwili zdaję sobie sprawę, że nie mogę oderwać od niego wzroku! Zdaje mi się, że promienie złotego słońca też jęły wirować. Zrazu wolno, niezauważalnie, potem szybciej.

Ruszyły złote wahadła. Godzina jaka wybiła? Chcę o coś zapytać, ale po chwili nie pamiętam, o co? Zresztą, nie jestem w stanie wydobyć z siebie dźwięku. Człowiek imieniem Hugo otwiera usta. Nie mówi w obcym języku, ale nie potrafię nadać znaczenia i sensu jego słowom. Zamykam oczy i zapadam się w sobie. Zimno. Idę, nie wiem dokąd. Ktoś mnie prowadzi, nie wiem kto. Jest ciemno, gwiazdy tylko błyszczą obojętnie. Powietrza chciałbym zaczerpnąć, lecz płuca nie są w stanie się unieść. Chcę krzyczeć, lecz nie mam ust. Błąkam się w bezczasie.

Nagle przychodzą wspomnienia. Moje. Nie moje? Moje! Obrazy w odcieniach szarości. Sierociniec tak straszny, że nawet Bóg go ze wstydem w swych ziemskich wędrówkach pomija. Szkoła w lasach pod Moskwą. Tam śmierć się we mnie zalęgła. Wybrany spośród setki, najlepszy.

Jakby mi kto umysł przez ciernie przeciągał. Takiej prawdzie się wzbraniam.

*

– Co to za postać, synku? Kogo rysujesz węgielkiem? - Wieczorem, wraz z ciepłem, mama przynosiła do mej sypialni zapach konwalii i bzu. - Czarny jest ten ktoś. Straszny jakiś czart.

– On nie jest straszny, mamo. To wesoły czart, tylko taki mi wyskoczył spod węgielka. Błażej mówił, że są i wesołe diabły.

– Nie ma wesołych diabłów synku. Czart to czart. On zawsze czyni zło i tylko zło. I nigdy nie śpi.

*

– Miałem już takich jak ty przebudzeńców, ale żaden jeszcze mi nie omdlał, nikt nie rymsnął bez czucia na ziemię. A i dziewki były. A kobieta, jak mawiał Św. Austyn, jest istotą poślednią,  słabego jest umysłu, ale żadna tak się w sobie była nie rozchwiała jak ty. No, ale cóż, wszak zaczarowany byłeś. A pan Hugo cię odczarował, ino bez całusów się odbyło – zarechotał.  - Ale chyba nie żałujesz, co?

– Po coś ty tu, człowieku? Co żeś mi zrobił?

– Co żeś mi zrobił?  - powtórzył, zapatrzył się w pył po stopami. - Prawdę ci przyniosłem – oderwał wzrok od ziemi, uśmiechnął się lekko, zwyczajnie, jakby  wypowiedział rzecz oczywistą. - Obudziłem cię do życia, jak dobry Bóg. Albo śmierci, jak szatan. Jak wolisz. Choć o wolnej woli, w twoim przypadku, mówiłbym z pewną powściągliwością...

Trudno myśli mi zebrać. Ledwo stoję.

– Prawdę, powiadasz, mi przyniosłeś. Więc co jest prawdą? Kim ja jestem?

– Jesteś, kim jesteś.... - szczerzy zęby.

– A to życie, które właśnie mi odebrałeś, czymże było, jak nie prawdą? Żyłem, śmiałem się, przeklinałem, kochałem prawdziwie...

– Prawdziwie, nieprawdziwie – przerywa mi zniecierpliwiony. -  Szast prast! Nie ma baby złej i bachorów cudzych! Przepadły interesy dochodowe, karczmy nie ma, złota nie ma...

– Nie rozumiem...

– Zrozumiesz w drodze. Widzę, żeś spakowany. Zbieraj się!

– Z tobą mam jechać? A ktoś ty taki? Nie po drodze mi... Do swoich mi trzeba. Porozmawiać, wyjaśnić sobie...

– Ci twoi, jak ich nazywasz, przepadli hen w świecie, zgubili drogę i już nie wrócą...

Iskierki mu w oczach latają jak pod diabelskim rusztem, takie straszne i wesołe zarazem. Słucham go. Nie słucham.

– Jakże drogę do domu zapomnieć? Małgorzata wyjechała z dziećmi, ale wróci. Tu jest jej dom.

– Nie wróci. Tu już nie ma żadnego domu.

– Co mówisz? - Słucham go. Nie słucham. Nie chcę słuchać. Kłębi mi się w głowie od przeczuć strasznych. Milczę. Doszedłem do krawędzi. Jeszcze stoję, nie upadam. Czekam na słowa, które zepchną mnie w otchłań. Jeszcze jestem. Jeszcze trwa ostatnia chwila mego życia.

– Mówię, że nie wróci. Nikt nie wróci.

Milczenie zapadło, ciężkie i straszne. Na chwilę. Nie wytrzymał w ciszy. Jego język zdaje się żyć osobno, ciągle w ruchu.

– Spojrzyj na swe strapienie przez pryzmat myśli przypisywanych świętemu Anzelmowi – Palec uniósł do góry, jak nauczyciel mający wypowiedzieć rzecz arcyważną - "Nie ma nic bardziej szkodliwego od kobiety i poprzez nic innego szatan prowadzi tylu ludzi do ruiny, co poprzez kobietę". Może wtedy ów problem będzie się wtedy jawił odwrotnie?

– Co ty bredzisz, człowieku? - Nie wiem już, czy to mi się w głowie pomieszało, czy ten przede mną zszedł z rozumu.

– Zmieniły się plany daleko w Moskwie. Nie wiem co, konkretnie i nie interesuje mnie to. Zdejmują cię, by tak rzec, z posterunku. Ha! Dobre słowo: Zdejmują!

Czy aż tak mnie lekceważy, że mówi mi to wprost? Nie powiódł się jednak plan misterny przygotowany przed laty, w którym miałem być narzędziem.

– Znam się na duszy ludzkiej, wieki całe ją poznawałem... To życie, które zostawiasz, nie jest twoim i nie powinno cię od teraz obchodzić, tak cię... wytresowano. Zagląda mi w oczy. - A jednak, i położyłbym obie dłonie na pień, jestem pewien, że coś jest nie tak.

Milczę. Patrzymy na siebie.

– Gdyby nie rozkazy, już by cię otulała ciepła dębina i wieczny mrok – jak zawsze pierwszy przerywa chwilę milczenia.

– Dlaczego?

– A dlaczego nie? Czy nie chciałeś do, jak ich tam nazywasz, swoich,co?

Łzy stają mi w oczach. W mgnieniu oka zapomniałem własnego imienia i jestem w miejscu, gdzie nawet Bóg nie zagląda. Takaż to pustka! Szatan uciekł i uśmiech mi zabrał. Za rękę mnie prowadził. Nie będzie nikogo. Nie będzie złota tej jesieni, wszystko zmarnieje i pomrze. Ostatni ciepły oddech szronem przeminie. Wszystko co dobre zwiędnie i umrze. A co tu się ostanie? Nic. Już połowy mnie nie ma, a będzie jeszcze mniej...  Jakże się podnieść z takiej głębokości, gdzie czas nie płynie? Nie ma ku czemu oczu zwrócić, czego się uchwycić.

A jednak nadal jestem. Tu. Gdzie bądź. W sobie. Choć na wpół umarły, trwam. Kto mnie za włosy uchwycił i nad topieliskiem trzyma?

Z daleka wróciłem. Z czarnej topieli.

*

– Jesteś wreszcie.

Znowu wstaję z ziemi. Patrzy na mnie.

– Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem – odzywa się, ale już bez tego diabelskiego uśmiechu. - Słyszałem, że ludzie potrafią nagle osiwieć. Gawędy, bajanie prostaczków, myślałem. A teraz widzę... Magia z ciebie wypływa. Ze dwie garście, dość by łeb ci osiwiał.

Co widzi, czego się już domyśla, nie powie. Milczę.

– Coś jest nie tak. Tak być nie powinno.

Przeczucia i domysły.

– Nigdy nie widziałem, by kimś tak silne uczucia targały. Widziałem gniew, rozpacz, wściekłość, ale takich omdleń serca – uśmiecha się szyderczo – jeszcze żem nie oglądał. Jak panna cnotliwa przed pokładzinami. W was Polakach wiele sprzeczności mieszka. Ale znam się ja i na duszy lackiej.

Postąpił ku mnie, patrzy w oczy.

– Inne imperatywy powinny zadziałać – mówi jakby do siebie i świdruje mnie wzrokiem. Bazyliszek. - Wpojono ci bezwzględne posłuszeństwo zwierzchności. A może nie? Więcej wody w kamieniu niż w was Polakach poszanowania władzy. Wpojono ci określone typy zachowań na pewne sytuacje. Mówiąc zwyczajnie: stępiono ci wolną wolę. Jeśli w Polaku wolność od środka można zdusić. Co tam siedzi w twojej głowie, hę?

Milczę. Ogląda mnie jak wioskowy konował osobliwy przypadek cielęcia z dwoma głowami. Stanął za mną. Dreszcz przebiega mi przez plecy. Nie odwracam się.

– Cara miałeś zabić!  - wypowiedział to na głos.

Grom z niebios nie uderzył, mimo to miałem wrażenie, że dreszcz jakiś przeszedł całą stajnię, dach, ściany aż po fundamenty.

– No, no – zadumał się. - Ty, Lach, naszego batiuszkę miałeś zgładzić! - powtórzył, jakby nie dowierzając. -Siedziałbyś tu nawet lat dwadzieścia, w końcu Jego Wieliczestwo Gosudar nasz ukochany zjechałby tu. Wtedy ktoś by cię zbudził. A może i nie. Sczezł byś i nie wiedział dlaczego naprawdę tu byłeś. Lubił niegdyś przyjeżdżać w to miejsce z nieliczną świtą, incognito, na schadzkę. Myślisz, dałbyś radę? Hę? Może byś i otruł cara takim świństwem, co zaczęłoby trawić ciało i krew na dzień drugi, albo za dni kilka. Ale pewnie sam byś się zgładził, bo kazaliby tobie, twojej żonie i dziatkom żreć to, co wyszłoby z twojej kuchni przed podaniem na pański stół. Zresztą, z własnym kucharzem i prowiantem on jeździ. Do cara byś się nie zbliżył, nożem byś nie pchnął. Po upojnej nocy zjadłoby się co nieco i wypiło. Zwłaszcza po nocy spędzonej z wymagającym babskiem. Mówiono, że zjeżdżała tu też pewna polska księżna, nienasycona jak sukkub. Ale co to dla naszego batiuszki, choćby i sukkub, wychędoży raz , drugi, trzeci, obróci na drugą stronę i znowu raz, drugi, trzeci. Otruł byś go! Tak myślę. Car jednak przestał pojawiać się w tym rozkosznym kurwidołku. A przestał, odkąd wziął za żonę Wiedźmę. - Zamilkł, ale tylko na chwilę. - Ciekaw jestem, jakbyś to zaplanował? Szkolili cię do tego. Gdzie byś uciekał? Kto dałby ci schronienie? Czy też zginąć wraz z nim miałeś?

Milczę. Przecież nie spodziewa się odpowiedzi.

– Ilu was było? Powiadają, że około setki sierot. Większość chłopców, ale były i dziewczęta. Zabrani, porwani, przehandlowani. Nikt się o was nie upomniał. Nie było najbliższych, którzy choć by słowo za was  w urzędzie, sądzie czy u starosty wyrzekli. Ratujcie panie, syn mi przepadł, dobry dzieciak Szymek, Pietrek, Michał. Dwanaście lat miał tylko. Córka do chałupy już drugi dzień nie wraca, przepadła Weronka, a na targ tylko poszła. Sama po prawdzie, ale to blisko przecie do sąsiednich Załuk. Dwie wiorsty raptem, to jakże w drodze pobłądzić?

A kraj? Państwo, jak zawsze, miało was, biedę ludzką, w dupie! Obserwowali, zbierali informacje, kto się może nadać, a potem powybierali jak kot pisklęta z gniazda. A jakiż cel im, spiskowcom, przyświecał! Dla takiej sprawy i setkę dzieci, zwłaszcza nie swoich, można poświęcić. Czemu milczysz? Jest wszak o czym mówić. Zwłaszcza ze mną.

Chwila ciszy.

– Polak, zabójcą cara! Przyznaję, coś w tym jest! - Cmoka, mlaska, smakuje sens słów, jakby je na język brał, próbował rozgryźć i ukrytą, właściwą treść wydobyć. Drepcze wkoło, gapi się w sufit, zerka na mnie z ukosa krzywo, nieprzyjaźnie, potem znowu grzęźnie wzrokiem w mrokach na suficie. - Czasu nie było w drodze tego przetrawić, to i gadam teraz. By tak rzec, na rozum biorę i ziarno od plew w tym moim myśleniu staram się oddzielić. Może mi pomożesz?

Milczę. Słucham.

– Twoja żona i dzieci mogły być świadkami mimo woli. Załóżmy, że nie żyłeś tu jednak w uśpieniu, pamięć zaczęła ci wracać, zacząłeś gadać, rozumiesz... Możemy szybko zakończyć te, uwierz, nieprzyjemne również dla mnie, turbacje. Powiedz mi tylko, co pamiętałeś? Czy jakaś myśl, obraz mglisty i nienazwany, lecz tak niepokojący, że wiercił ci mózg w jesienne wieczory, nie stał się przyczynkiem, by wypowiadać na głos, to czego mówić ci zakazano? Zwierzałeś się komuś z nie do końca sprecyzowanych myśli, przeczuć? Mówiłeś to jakiemuś medykowi od pomieszania rozumu, druhowi najbliższemu, kurwie w burdelu? Czy ktoś wie? Lepiej będzie dla ciebie, jak mi powiesz. W lochach moskiewskich Wiedźma przez żelazo cię przejrzy, a zada ci podczas przesłuchania cierpienia niewyobrażalne.

Zacierają ślady. Moi bliscy nie żyją. Nikt się o mnie nie upomni, nikt o mnie nie zapyta. Nie ostanie się żaden świadek.

– Bólu ci oszczędzę.

– Ty mi bólu chcesz oszczędzić? -Roześmiałem przez łzy, gorzko. - Łaskawco, całe moje życie to ból, oprócz tego tutaj, które mi odebrałeś, a które, jak powiadasz, nie było prawdziwe.

Nie dam mu rady. Wiem, jak zabić go gołymi rękoma, ale wiedza ta na nic mi się zda. Może umysł mój wszystko pamięta, ale ciało nie posłucha. Mógłbym zaczekać na lepszą sposobność, ale nie chcę czekać. Postanowione. Próbuję.

*

Leżę na podłodze wokół wirują drobinki kurzu, słomy i brudu. Krew ze złamanego nosa utrudnia mi oddychanie. Konie rżą zdenerwowane i walą podkowami o klepisko. Przekręcam głowę na bok. Dwa trupy. Dużo krwi wsiąkło już w ziemię.

Widzę podwójnie. Dźwięczy mi w głowie dzwon żałobny. Nie chcę żyć.

Było to życie, czy go nie było? Kobieta w nim była z krwi i kości, czy tylko mrzonka bladolica o chabrowych oczach i ustach, przy których pozbawione treści wydawały się płatki najpiękniejszych róż? Nieprawdą były wonne bzem majowe wieczory aż ciężkie od słodyczy? Nieprawdą poranki w wygniecionej trawie pełne szelestu uciekających jaszczurek? Niegdyś czasu nam było mało od wieczora do rana. Gdzie jest ten czas?

To było dobre życie. Jak zawrzeć to w słowach, gdy czasu już mało i oddechu już za chwilę zabraknie? Życie w stałym miejscu, pełne dobrych przyzwyczajeń i ludzi w większości życzliwych.

Nie ma we mnie woli by wstać. Wrze mi w głowie jak w piekielnym tyglu. Drobiny kurzu wirują wokół, jakby nie chciały opaść, jakby się bały, że gdy legną tak jak ja, to nic już je więcej nie czeka, tylko bezruch śmiertelny, ostateczny. Gdzieś z ciemnego legowiska wyszedł szczur. Stoi na tylnych łapkach, stroszy na grzbiecie sierść koloru zbutwiałych liści i łowi drobnym nosem oszałamiające zapachy słodkiej krwi i potu podbite ludzkim strachem. Po chwili opada na cztery łapy i zamiera w bezruchu. Zaczeka. Czy będę jeszcze żył, kiedy zdecyduje, że chwila jest odpowiednia, by wyjść z cienia i przyjrzeć się z bliska martwym ludzkim ciałom?

- To było dobre życie – mówię głośno. Chcę by mnie usłyszał.

- Pewnie, że dobre – odpowiada. - Dieńgi byli. A jak i dieńgi, to i diewuszki. I chuj stajał! Tak, to na pewno było dobre życie. Ale czas się do śmierci zbierać. Upadasz i wstajesz. Upadasz w ciemność... - pochyla się nade mną i gada do ucha.- Upadasz w grób! I wstajesz! - Kręci z niedowierzaniem głową. - Zasypują cię, łopatą ziemię ubiją, na pięcie się obrócą, spluną, rozejdą, a ty łeb wychylasz! Nie chcesz w ciemność odejść. Choć zapomniany, nikomu nie potrzebny, wyzuty ze wszystkiego, wracasz. Łazarz, kurwa! Jak mam cię zabić? - Przekręca łeb jak ptak. Łypie na mnie czarnym okiem. Zagląda w oczy jak złodziej w wieczorne okno.

Dławi mnie krew z rozbitego nosa. Co mi zostało? Co mogę mu przeciwstawić na chwilę przed śmiercią?

– Trzy razy upadasz i trzy razy wstajesz. Trzy! Tak jak Tamten, niegdyś. Choć cały ten nic nie wart świat dźwigał na barkach, wstawał. Pojmujesz to?! Czasem mi się zdaje, że tam byłem, patrzyłem, plułem Mu pod nogi, pierwszy kamień podniosłem, ja gwoździe żołnierzom podałem...

Mam wrażenie, że gada sam do siebie, do wspomnień wyimaginowanych. Szalony człek.

– Jak mam cię zabić? - kracze, a strużka śliny wycieka mu z ust. - Nim sczeźniesz – przykłada mi wąskie ostrze pod oko – wiedz, że dziewczynka mi uszła. Zawodowy niefart. Wstyd dla takiego starego lisa jak ja – Zarechotał krótko, gardłowo. - Ale znajdę i ją. Nikt się nie ostanie. Żadnego świadectwa, że byłeś, chodziłeś po ziemi.

Chłód mnie oblewa. Wyciszam się w sobie i przetrawiam raz jeszcze jego słowa. Moje dziecko, moje życie! Oddycham równo, zachłannie.

Zwleka. Czas. Daj mi jeszcze chwilę. Serce już łagodniej łomocze mi w piersiach.

*

– Wola życia! Jeśli to ci się ostanie w czarnej godzinie, wiedz że jeszcze nie wszystko stracone - mówi starszy lejtnant Zubow w czasach i miejscu tak odległych jakby ich nigdy nie było.

Po chwili rzuca mnie na ziemię, oplata ramieniem szyję i dusi.

– Wszelako wola życia to jedno, ale trzeba też posiadać pewne umiejętności, które w krytycznej sytuacji pozwolą ci kopnąć w żyć, tego który zechciał cię pognębić. Bez tego ani rusz. Życie stracisz. W najlepszym razie, zdrowie. Szukaj! Bo choćby twój przeciwnik cały czas działał z żelazną konsekwencją i był piekielnym arcymistrzem w zadawaniu bólu i śmierci, być może znajdziesz coś, co wytrąci go z równowagi, a tobie da chwilę, być może tak krótką, że odmierzysz ją mrugnięciem powieki, ale zdążysz odwrócić los. Musisz też mieć zgodę na ból. Jeśli daleko przesuniesz jego próg, być może wtedy ci się uda.

Duszę się. Setny raz. Boli. Cały czas mnie coś boli!

– Napnij mięśnie szyi. Ręce masz jak ze stali, więc zrób z nich użytek, spróbuj przesunąć mnie tak, żeby twoja głowa znalazła się w moim zgiętym łokciu wtedy nie będę mógł wykorzystać całej swojej siły.

Robię tak jak mówi. Robię więcej. Po chwili, po raz pierwszy odkąd przed laty weszliśmy do jasno oświetlonej sali o kamiennej zlanej potem i krwią podłodze, dusi się w moim uścisku. Klepie dłonią o podłogę. Puszczam. Wstaje, a w reku błyska mu nóż!

– Przed nożem najlepszą formą obrony jest ucieczka i niech ci nie przyjdzie do głowy myśleć o tym w kategoriach plamy na honorze. Jeśli ktoś cię zaskoczy i zechce zabić, to najpewniej cię zabije.

– A co jeśli nie mam gdzie uciec, tak jak teraz?

– To jesteś trup. Wszelako spróbujmy obronić się.

*

Oczy zachodzą mu czerwoną mgłą, za moment uderzy. Szarpię głową w bok. Szybko. Nie dość! Nóż jedzie po policzku, głębiej, po zębach, wrzyna się w brodę! O cal od szyi, ale dalej mu nie pozwolę.

Boże, czemuś stworzył  świat raz po raz pisany bólem?!

Gdybym otworzył usta ściany pękły by od mego wrzasku. Trzymam go za nadgarstek i wyłamuję mu palce. Kolanem tłukę go w krocze. Nóż wypada mu z dłoni. Nie zdejmie mego ramienia połamanymi palcami.

Napina się. Bezskutecznie.

Zdrową ręką próbuje sięgnąć mych oczu. Na próżno.

Wali łokciem w żebra. Mocno! To nic.

- Nie wiesz pan, panie Hugo – charczę i pluję krwią – do kogo żeś przyjechał?

Milczy.

- Niedopatrzenie! Cóż z tego, że byłem uśpiony? Bestia się we mnie niegdyś zalęgła. Dawno temu. Śmierć jest we mnie! Pojmujesz? Jestem lwem pośród wilków.

Przestał walczyć.

– Zlekceważenie! - pluję mu krwią w ucho.

Poddał się.

– Jakiemu dziecku potrzebny taki ojciec? - mówi wolno i cicho, ale jakoś tak dojmująco, że nadstawiam ucha. - Po co ci córka, której nie kochasz?

Niemal widzę jak naciągają się więzadła, torebki stawowe, mięśnie, przemieszczają się kręgi szyjne, napina się rdzeń kręgowy. Wszystko nagle trzaska jak mokry powróz! Nadspodziewanie głośno w tej strasznej ciszy.

*

Jaki wstanę? Kim z ziemi się podniosę?

Dźwigam się mozolnie, twarz mnie pali żywym ogniem. Ranę trzeba opatrzyć, do medyka mu się udać. Każda uncja mego ciała jest z ołowiu. Widzę za to ostro, wyraźnie. Podchodzę do wozu. Stoi i czeka na woźnicę, upiorny karawan zaprzęgnięty w kare bestie, na wierzchu dębowe trumny gotowe do ostatniej drogi. Nie otworzę, nie dam rady. Może łgał, może jest jeszcze nadzieja? Otworzyć i się przekonać? A co jeśli tam są? Połamani, pomordowani okrutnie, ściśnięci w drewnianych obejmach. Nie chcę patrzeć, nawet jeśli miałbym resztę życia zastanawiać się, czy byli tam, czy nie. Jeśli nie otworzę, to dam radę stąd wyjść i odjechać. Dam sobie nadzieję i będę żył. Czas jakiś przynajmniej nim mnie znajdą. A znajdą na pewno.

Świta już. Dziecko mi się samo w świecie zapodziało, a świat nieprzyjazny jest dla dzieci, co puściły się matczynej ręki. Pójdę, choć zda mi się, że nóg już nie mam. Wypatrzę cię na drodze, choć zdaje mi się, że oczy mi odjęli. A jeśli droga długa będzie, to kim się stanę na jej końcu? Ja który nie wiem, kim teraz jestem, kim będę?

*

– Cóż więc zawiodło? - zapytał człowiek w szarości.

– Zadziałało w zasadzie wszystko... - mówiący te słowa, Stefan Jaszczur, zdawał się kurczyć, siedząc na małym, niewygodnym krześle, stojącym na środku dużego, jasno oświetlonego gabinetu usytuowanego gdzieś w trzewiach pałacu Imperatora. - Nie przewidzieliśmy wpływu uczuć wyższych, których być nie powinno. Nie po takim wyjałowieniu osobowości z wolnej myśli, jakiej został poddany ten człowiek. Nie po takim piekle mentalnym, jakie przeszedł, a które my nazywamy zamrożeniem duszy.

– A jednak były uczucia, jak wy to nazywacie, wyższe. Nie dość, widać, zamroziliście mu... duszę. A pan, panie koordynatorze, jak pan myśli, ma człowiek duszę, czy nic więcej prócz ciała nie posiada?

Mężczyzna w szarości sięgnął po stojącą na stole filiżankę z kawą. Błysnęła złota spinka, zabielił się koronkowy mankiet. Jaszczur nigdy nie pił kawy. Jej ciepły, delikatnie czekoladowy aromat przyjemnie wtłoczył mu się w nozdrza. Nie odrzekł nic. Jego Ekscelencja, jak mniemał, nie oczekiwał odpowiedzi na to akurat pytanie.

– Tylko w tym jednym przypadku pojawiły się nieoczekiwane komplikacje – odezwał się po chwili milczenia.

– Komplikacje, przez które kilku znaczącym osobom w naszym kraju i poza jego granicami, mogą pospadać głowy z karków!

– Twoja, Ławrientij , zda się, nigdy nie spadnie – pomyślał Jaszczur. - Nawet Wiedźma cię nie przejrzy, bo w tobie nie ma nic, co można by zobaczyć, tylko ciemność. Już więcej w niej jest z człowieka, niż w tobie.

– Agent doskonały, z przetworzoną za pomocą magii psychiką. Nie do złamania. Człowiek z żelazną wolą posłuszeństwa – Pomruk burzy odległy lecz całkiem wyraźny jął się rodzić w trzewiach człowieka w szarości. – Duszę lód mu na wskroś przeszedł, czucie świata zmroził, a jednak nie padł pies wiernopoddańczy do stóp pana podeszwy mu z gnoju wylizywać. Bo się w kobiecie rozmiłował i dzieciach nie swoich. Kark miast się ugiąć, zesztywniał. Miłość! A co to takiego, panie koordynatorze?

– Zapytaj poetów – odrzekł, w myślach oczywiście, zapytany.

– Duszę ludzką chcieliście zważyć i zmierzyć. A jakim narzędziem? Jaką miarę chcieliście przyłożyć do czegoś, czego nie ma?

– Nie wiem, czy człowiek ma duszę, czy jej nie ma, ekscelencjo. Rozum i wolę w różnych proporcjach, to ma na pewno i to mieliśmy nadzieję złamać i odpowiednio zmanipulować. - Jaszczur mówił wolno. Nie spodziewał się takich pytań. Zbierał myśli. - Udało się to ze wszystkimi uczestnikami eksperymentu za wyjątkiem tego jednego.

– Wybudzony do życia, zadziwiony światem i tym, co się z nim stało, zacznie zadawać pytania. Najpierw zapyta o siebie, kim jest i co się z nim stało? Potem zapyta, kto mi to uczynił? Czy znajdzie odpowiedzi? Jeśli tak, to jakie one będą i dokąd go zawiodą? Kogo zacznie pytać prócz siebie samego i jakie tajemnice przy tym wyjawi? Ten głód poznania i miłość do dziecka będą go gnały przez świat. Mam nadzieję, że nie dopuści pan do tego, żeby zaszedł po odpowiedzi na dręczące go pytania zbyt daleko.

– Oczywiście, nie dopuszczę.

– Tym czasem, niech pan opowiada. Bo, jak pan widzi, nie mam raportu na papierze. Nikt nie ma! Te ściany  - powiódł wzrokiem po gabinecie - uszu nie mają. Nie dziś w każdym razie. Historia jest ciekawa. Śmiertelnie niebezpieczna, ale nad wyraz zajmująca. Niech pan zaczyna od dowolnego jej miejsca.

– Nieprawdziwe mieli nawet wspomnienia. Wspólnym mianownikiem była wiedza, że są sierotami i nie mają nikogo. Musieliśmy mieć pewność, że nie wyjadą nagle w odwiedziny do krewnych, których nie ma, nie zaczną drążyć  i nie zepsują całych lat przygotowań. W tym na poły fikcyjnym życiu mogliby trwać aż po kres swych dni. Bez świadomości kim są naprawdę.

– Aż do momentu przebudzenia, kiedy mieli stać się gotowym do wykonania rozkazu... jednego rozkazu, posłusznym i skutecznym wykonawcą.– Kącik ust ekscelencji uniósł się lekko nad uniesioną filiżanką w niby uśmiechu.

– Któż by złamał tak zapieczętowany umysł? Żaden kat, śledczy ni medyk od pomieszania rozumu nie wydobyłby z niego nic prócz nieprawdy.

– Chyba, że wejrzałaby weń Wiedźma...

Jaszczur złapał powietrze w usta, przytrzymał je, wypuścił nosem, zamilkł. Cóż miał rzec? Obaj wiedzieli, że zorganizowane lata temu z niemałym nakładem środków finansowych przedsięwzięcie, rozsypało się przez jedną kobietę.

– Przybył gdzieś ze świata z bagażem wspomnień w większości, rzecz jasna, nieprawdziwych, przejąć spadek po zmarłym wuju. Ów spadek to kupiona za niemałe pieniądze karczma, niegdyś ulubione miejsce schadzek młodego cara. A ów rzekomy wuj? Zmarło mu się bezdzietnie, w samotności... Krewni, spadkobiercy? Byli tacy, owszem. Czuwali niczym sępy, nigdy jednak nie zgłosili żadnych roszczeń. Wycofali się dyskretnie, dobrzy ludzie. – Koordynator pozwolił sobie na uśmiech, oczywiście, nieodwzajemniony.  - Hubert Wiczery wykazał się niemałą przedsiębiorczością. W przeciągu kilku lat stał się człowiekiem zamożnym. Oczywiście nie dorobił się magnackiej fortuny, ale można by rzec, że los wynagrodził mu lata cierpień w postaci niemałego majątku.

– Który w większości przejęto.

– Tak jest.

– I jak mniemam, zostawiono ślady.

– Pieniądze sprawiają, że ludzie stają się nieostrożni.

– I gdzieś potem pojawiła się kobieta.

– Małgorzata Poiret, młoda wdowa po francuskim oficerze, który zginął w służbie Jego Carskiej Mości w wojnie z Turkiem. Po prawdzie, to nie zginął on w walce, a zamarzł na przełęczy Szipka w Starej Płaninie. Miłość to ponoć była jak z kart książki. Oszalała po tej śmierci. Nie wiemy, co połączyło ją i Huberta. W każdym razie wprowadziło to element chaosu  do tej historii. Prawdopodobnie chciała zabić swego drugiego małżonka.

– Za dużo tu słów o miłości - głos Jego Ekscelencji zdawał się z każdym wydechem obniżać temperaturę powietrza w pokoju o kilka stopni. - Miłość komplikuje nam sprawy. Pan, widać, lubi mówić o niej mówić.

– Kiedy człowiek walczy o miłość tak prawdziwie na śmierć i życie, walczy o kogoś drugiego, o siebie, to potężniejszy jest wtedy niźli szatan. - Mężczyzna o gadzim nazwisku i takim samym wejrzeniu właśnie ugryzł się w język. Niepotrzebnie, jego odpowiedź została zignorowana.

– Tam zginął nasz człowiek, najlepszy.

– To ja jestem najlepszy. – Kolejna wypowiedziana tylko w myślach odpowiedź. - Ten człowiek, nieczłowiek był twoją odpowiedzią na  pytania o duszę ludzką, a przynajmniej na to, czy piekło istnieje.

– Milczy pan. Rozumiem, że temat nieudanego „przebudzenia" możemy uznać z góry za zamknięty.

– Szkoda, zbudowaliśmy ...

– My nie budujemy, panie Koordynatorze! - Lodowato cierpliwy głos człowieka w szarości kończył rozmowę – Tacy jak my utrzymują jedynie stan równowagi, powiedziałbym raczej przewagi nad wszystkim i wszystkimi.

Nieładna, płaska blada twarz człowieka w szarości pozostawała nieruchoma. Tylko oczy, zimne, w kolorze wygasłego popiołu zdawały się drenować mózg Jaszczura w poszukiwaniu zatajonych informacji. Koordynator opuścił wzrok na ciemne dębowe biurko, na wyślizgany blat z jasnymi intarsjami w kształcie galopujących koni, na białą filiżankę z delikatną złotą obwódką na brzegu i spłaszczonym u góry uszkiem przypominającym literę s. Aż się uśmiechnął w myślach, gdy wzrok jego zatrzymał się na nietkniętym kruchym ciastku z malinową konfiturą i bitą śmietaną na białym spodeczku.

– Ja jestem skurwysynem, wiem o tym i czasem mi z tym dobrze, a czasem źle – pomyślał Jaszczur – Ciekawe, czy ten bydlak, wie kim jest? Jaką myślą obarcza mu się sumienie, kiedy pieczętuje lakiem wydumane winy? Czy ciastko z konfiturą będzie smakować prawdziwie malinowo, czy też po wydaniu wyroku podejdzie żółcią, straci smak?

– Nim pan wstanie, pokłoni się i odejdzie do swoich obowiązków. Kim on był? Bo mogę chyba mówić o nim w czasie przeszłym? - zapytał człowiek o szarych oczach. - Znaczy, skąd jego ród?

– Ojciec polski bohater – odrzekł zapytany, a ciemne źrenice zawęziły mu się jak u gada. - Cały ich rodzina po mieczu kilka pokoleń wstecz, to wojenne lackie bohatery. Matka jednak z krwi obcej, francuska szlachcianka.

– A jaki był numer Huberta Wiczery?

– Czterdzieści i cztery. Nie ma w tym żadnego symbolu. Nie ma znaczenia.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
piątek, 08 maj 2015 10:13

Mathilda Winter - Ostatnia walka

Księga Istot Magicznych: Smoki (fragment)

Pogłoski o istnieniu smoków pojawiły się już pięć tysięcy lat przed naszą erą. Do dzisiaj ich pochodzenie jest dla nas zagadką. Można opierać się wyłącznie na własnych przypuszczeniach, prawdopodobieństwach i fantazji, a prawda i tak może okazać się zgoła inna. Przez to, że jedynie nieliczni dopuszczeni są do kręgu ich towarzystwa, wszystkie tajemnice pozostają pilnie strzeżone. Wiadomo natomiast, iż ich przyjście na świat zwiastują burze. Smoki otrzymują duszę od samego Wielkiego Stwórcy; nie jak ludzie i zwierzęta dziedziczą ją po przodkach. Może ona dostać się na Ziemię tylko poprzez błyskawicę, która na krótką chwilę łączy Niebo i Ziemię. Czasem zdarza się, że Siły Zła są znacznie szybsze i zdołają wnikać w otwarty portal. Dusza zostaje wtedy skażona i trafia do nowego właściciela z defektem, którego nie jest świadomy. Może on objawiać się na przeróżne sposoby. Powszechnie znane są przypadki smoków atakujących ludzi, pustoszących miasta i wsie, czy zagarniające w swoje szpony całe królestwa, które uciemiężają i doprowadzają do ruiny. O wiele trudniej spotkać smoka o czystej duszy – zwykle z racji wyższości swojego gatunku nie czują potrzeby nawiązywania jakiegokolwiek kontaktu z ludźmi, jako istotami niższego rzędu o niecnych zamiarach, zatrutym umyśle i ograniczonej inteligencji. Wiodą samotniczy tryb życia w odludnych miejscach, trudno dostępnych i niemożliwych do zamieszkania przez inne istoty, takich jak najwyższe partie gór, lasy, rozległe pustynie, lodowe krainy, okolice wulkanów, samotne wyspy na środku mórz i oceanów. Potrafią przystosować się do niemal każdych warunków, dzięki wszystkożerności i silnych organizmach. Dotychczas odnotowano istnienie trzydziestu ras, jednak szacuje się, że liczba ta może być trzykrotnie, a nawet czterokrotnie wyższa. Każdy z gatunków charakteryzuje się przypisaną umiejętnością bądź umiejętnościami, które nie wynikają z doświadczenia i zdobytej wiedzy. Obecnie znane to telepatia, telekineza, niewidzialność, wytwarzanie silnych trucizn, ogłuszający krzyk czy lodowy oddech. Przypuszcza się, że może być ich nieograniczona ilość. Zianie ogniem jest wymysłem prostych ludzi, którzy doświadczyli niszczycielskiej siły smoków i nie potrafili jej precyzyjnie określić. Smoki o czystych duszach nie krzywdzą ludzi, ponieważ nie mają w tym żadnej potrzeby czy przyjemności. W razie ewentualnego spotkania starają się jak najszybciej zniknąć, by uniknąć spotkania z człowiekiem.

Ponieważ zdarzają się odstępstwa od normy i niektóre gatunki zdecydowały się na współpracę z magami w zamian za obopólne korzyści, postały Smocze Akademie. Na świecie są tylko trzy takie szkoły: w Tajlandii, Kanadzie i Irlandii. Mają one służyć dobru smoków, ich opiekunów, rozwojowi nauki oraz bezpieczeństwu świata. Nie jest to organizacja stricte militarna, choć oprócz tytułów naukowych istnieje możliwość zdobywania stopni wojskowych. Wszyscy przechodzą obowiązkowe szkolenia w zakresie podstaw walki i obrony. Kandydat w wieku piętnastu do dwudziestu pięciu lat musi przejść szereg testów, po których pozytywnemu zaliczeniu musi zostać zaakceptowany przez któregoś ze smoków. Istnieje ryzyko, że smok w pewnym momencie zbuntuje się przeciwko opiekunowi, dlatego wprowadzono dodatkowe środki ochrony. Uczniowie zdobywają wiedzę w dziedzinach powiązanych bezpośrednio z opieką i biologią smoków, ale także magii, zielarstwa, matematyki, geografii i nawigacji. Rocznie w każdej z Akademii przebywa stu kadetów. Naukę kończy od tuzina do połowy pierwotnej liczby. Lokalizacja szkół pozostaje utajniona przed zwykłymi śmiertelnikami i znana jest tylko magom, którzy mają obowiązek zgłaszać odpowiednich kandydatów.

Spoglądając w lustro nadal rozpoznawała siebie sprzed lat. Oczywiście, czas odcisnął na niej swoje piętno, ale gdzieś w środku pozostało coś z małej, nieśmiałej Aoife, która dopiero co postawiła pierwsze kroki na schodach prowadzących do wielkiej sali. Dotknęła dłonią krótkich włosów, sięgających ledwo za uszy. Układały się loki. Ciągle miała fryzurę nie wiele dłuższą niż nowo przyjęta kadetka. Mogłaby je nareszcie zapuścić, w końcu teraz była jedną z najbardziej poważanych osób w Akademii... Ciekawe, jakby wyglądała teraz w długich włosach?

Z rozmyślań wyrwał ją odgłos szybkich kroków, a potem skrzypnięcie drzwi. Ktokolwiek to był, musiał mieć dobry powód, aby zignorować dobre maniery i zakłócać jej spokój. Wyszła na spotkanie gościowi w salonie.
- McArthur? – zdziwił ją widok pułkownika z rozwichrzonymi włosami i zaczerwienionymi policzkami. – Co się stało, do stu diabłów?
- Nasze najgorsze przypuszczenia... - z trudem łapał oddech. Wsparł się o ścianę. Jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie, choć znali się od pięciu lat.
- Najgorsze przypuszczenia właśnie się ziściły. Nie mamy czasu, by ratować się ucieczką. Musiałby wydarzyć się cud, abyśmy uszli z życiem.
- Nie strasz mnie, proszę – nalała wody z karafki i podała mu szklankę – Konkrety, Erwinie, konkrety.
- Może lepiej będzie, jeśli poznasz prawdę prosto ze źródła. Finni!
W drzwiach pojawiła się blond czupryna i para zlęknionych, niebieskich oczu. McArthur ponaglił kadeta gestem. Ten wkroczył niepewnie do pokoju. Nogi mu się trzęsły, w rękach miął czapkę z herbem Akademii.
- Baczność! – krzyknął pułkownik, choć w jego głosie słychać było wielkie podenerwowanie. Chłopak wyprostował się odruchowo. McArthur padł na sofę.
- Finni, mów co wiesz – powiedziała Aoife spokojnie, lecz stanowczo - Każdy szczegół może być na wagę złota, jeśli wróg zapuka do naszych bram. Chcesz wody? W takim razie weź głęboki oddech i skup się.
Finni wziął sobie tę radę do serca i po chwili zaczął opowiadać:
- Towarzyszyłem pułkownikowi McArthurowi na cotygodniowym patrolu. Zwykle nie wyjeżdżamy dalej niż do podnóża góry, ale tym razem zajechaliśmy do pobliskiego miasteczka...
- Dobrze, co dalej?
Finni przełknął ślinę.
- Na rynku panowała dziwna atmosfera. Ludzie byli jacyś nerwowi, jakby mimowolnie przeczuwali niebezpieczeństwo. Nawet zwierzęta też ryczały w klatkach głośniej niż zwykle. Dziwny obłęd spadł tego dnia na to miasto. Zatrzymaliśmy się w pubie. Pułkownik wszedł do środka, ja miałem zaprowadzić konie do stajni i zadbać o to, aby je napojono. Nawet nie zbliżyły się do koryta, gdy zaczęły rżeć i wierzgać. Nie wiedziałem co zrobić; to bardzo spokojne zwierzęta. Pozostałe konie szybko do nich dołączyły. Stajenny krzyknął do mnie, żebym je wyprowadził, pewnie rozdrażniły pozostałe. Wtedy zobaczyłem, z jakiego powodu były niespokojne... - zawiesił głos.
- Finni – rzekł McArthur niespodziewanie łagodnie – to bardzo ważne.
- Padł na nas cień. Zrobiło się ciemno, jak w zimową noc. Spojrzałem w górę i zobaczyłem brzuch pokryty srebrną łuską sunący nad miastem. Trzepot potężnych skrzydeł prawie zwalił mnie z nóg. Wtem rozległy się krzyki, przekleństwa i płacz dzieci. Ludzie tratowali się wzajemnie w owczym pędzie, nie zważając na nic. Ja stałem, nie zdolny nawet do oddychania, trzymając się kurczowo uzdy mojego konia. Nigdy nie widziałem tak wielkiego smoka. Był dwukrotnie większy niż Gruby Bazylii. Musiał usłyszeć harmider w dole, ponieważ wzbił się wyżej, a potem zawisł w miejscu. Pysk poorany miał bliznami; ciało bardziej muskularne niż wszystkie znane mi rasy. Tylko tyle zdołałem zobaczyć, nim potworny krzyk przeniknął mnie do kości i zwalił z nóg. Potem... zemdlałem – spuścił wzrok.
- Kiedy wreszcie wydostałem się z pubu – podjął McArthur  - Smok krążył już w kółko, więc nie mogłem się mu dokładnie przyjrzeć. Część domów wokół zawaliła się, a ulice były gęsto usiane zwłokami. Wtedy przemówił: „Zdrajcy, którzy kolaborują z żywą padliną, zapłacą za hańbienie swego gatunku krwią. Strzeżcie się, bo jestem blisko i nie ma przede mną ucieczki. Wykończę was wszystkich do ostatniego". Później rozwalił ogonem jeszcze kilka chałup, by w końcu odlecieć... To wszystko, co widziałem.
Aofie zmarszczyła brwi. Zapadła ciężka cisza. Podeszła do okna i spojrzała na dziedziniec.
- Ktoś jeszcze wie?
- Przybiegliśmy prosto do ciebie. Masz jakieś przypuszczenia, co to mógł być za smok?
- Niestety nie. Skoro Finni nie potrafił go rozpoznać, a jest jednym z moich najlepszych uczniów... Nie wiemy, czy nie ma czegoś w zanadrzu. Trudno będzie pokonać smoka obdarzonego boskim krzykiem. W dodatku rozwścieczonego – odwróciła się do nich – Musimy wszystkich ostrzec, nie wywołując przy tym nieuzasadnionej paniki. Wolałabym nie mieszać w to kadetów, ale... Może nie być innego wyjścia.
- Nie mamy armii! Musimy wysłać gońca z wiadomością do Jej Wysokości i poprosić o wsparcie.
- Chcesz wywołać wojnę z powodu jednego smoka?
- On jest groźniejszy niż wszyscy nasi wrogowie na lądzie. Nie mamy nawet pojęcia, jak wielkie szkody może wyrządzić.
- To sprawa między nami, a nim. Nie jest wrogiem całego Królestwa. O ile to możliwe, chciałabym uniknąć wielkiej bitwy.
- Kiedy zabił niewinnych ludzi stał się wrogiem Królestwa – oburzył się McArthur.
- Jest wściekły – podjęła Aoife, ignorując go – to jego słabość, którą możemy wykorzystać. Lepiej byłoby, gdyby nie odnalazł Akademii. Góry to idealna okolica, aby się ukryć i przeprowadzić przemyślany atak, prawda? Nie mam zamiaru go zabijać. Była by to wielka strata dla nauki i świata... Rozumiecie, co czego zmierzam?
- Generalne McKinnley... - zaczął niepewnie Finni – „Każdy smok, który raz zaatakuje ludzi staje się ich wrogiem raz na zawsze" – zacytował Księgę Istot Magicznych.
- Słuszna uwaga, ale zabić smoka, mając możliwość jego zbadania... To marnotrawstwo.
McArthur nie był przekonany. Wstali.
- Jakie rozkazy?
- Tak jak mówiłam: powiadomcie wszystkich. Porozmawiam z Świtem.

Gdy opuścili kwaterę Aoife, McArthur ruszył z chmurną twarzą przed siebie. Finni ledwo mógł za nim nadążyć.
- Panie pułkowniku...
- Cicho! Mamy wykonywać rozkazy. Mam jednak nadzieję, że Rada ją powstrzyma. Możemy wszyscy zginąć, w takiej sytuacji najlepszą dyplomacją jest siła.

Pomieszczenia dla smoków ulokowane były we wschodnim skrzydle. Była to czteropoziomowa hala z około trzystoma kwaterami, podzielonych na dziesięć sektorów. Stamtąd smoki miały łatwy dostęp do patio, sal treningowych i arboretum. Oczywiście, standard dla pokojów magów, dowódców i kadetów był ten sam co smoków. Aofie cieszyła się, że Świt mieszkał w jednym z bocznych, krótszych korytarzy. Nie chciałabym budzić wszystkich w czasie popołudniowej drzemki.
Minęła tabliczkę z jego imieniem i delikatnie poruszyła dzwoneczkami. Zza kotary dobiegło chrobotanie, a potem wyłoniła się z niej głowa.
- O, Aoife. Miło cię widzieć. Cóż ważnego się stało, że przeszkadzasz mi w piątkowe popołudnie? – grzeczność w jego głosie była wymuszona. Cały tydzień intensywnie ćwiczyli; sama miała już tego dość. Westchnęła.
- Nic dobrego. Gigantyczny smok, prawdopodobnie azjatycki, obdarzony boskim krzykiem szuka zemsty za „zdradę gatunku".
- Zdarza się.
- Mógłbyś chociaż udawać, że cię to interesuje? Jest potężniejszy niż wy wszyscy razem wzięci. Z łatwością zniszczył miasto. Mamy czas, dopóki nas nie odnajdzie. Nie przychodziłabym, gdyby to nie było nic poważnego. On nas wszystkich zabije. Jest w stanie to zrobić.
Z innych kwater zaczęły wysuwać się zainteresowane rozmową pyski. Świt pokręcił głową.
- Chodźmy się przejść.

W arboretum nie było nikogo. Przechadzali się wśród drzew, nie bardzo wiedząc co powinni o tym wszystkim myśleć.
- Może telepata załatwiłby sprawę?
- Wątpię... Myślę, że ten smok mógłby być o wiele szybszy, a martwy telepata nic nie wskóra.
- W takim razie co planujesz zrobić?
- Wspaniale byłoby, gdybyśmy odciągnęli go daleko od Akademii i stoczyli bitwę w miejscu, które dobrze znamy – da nam to znaczną przewagę. On na pewno nie jest stąd i nie zna zbyt dobrze okolicy. Chcę zminimalizować ewentualne straty...
- Dobry pomysł, trudniej z realizacją – przyznał Świt. – A co z samą strategią walki? Jeśli jest silniejszy od nas, będziemy musieli znaleźć na niego jakiś sposób. Nie możemy atakować chaotycznie. Żeby go unicestwić....
- Jeśli będzie zbyt agresywny – przerwała Aoife - będziemy go musieli zabić, aby nie wyrządził szkód w całym Królestwie.
- Dopuszczałaś inną możliwość? – smok wrzucił jej wymowne spojrzenie z ukosa. - On rzucił nam wyzwanie. Skoro śmiał to uczynić, powinien być gotowy ponieść śmierć w uczciwej walce. Aoife, co się dzieje?
Usiadła na ławeczce, a Świt trącił ją delikatnie pyskiem w bark.
- Boję się, że poniesiemy klęskę. Jego groźby mogą się spełnić. Kiedyś musieliśmy natrafić na mur nie do przebicia. Igramy ze zbyt potężnymi mocami, o których tak naprawdę mało co wiemy... Nie sądziłam tylko, że stanie się to tak szybko.
- Kompletna głupota! – parsknął. – Sytuacja na polu bitwy jest nieobliczalna, sama dobrze wiesz. Mierzyliśmy się z wieloma potworami, niektórymi nie z tego świata, a naszą siłą była wiara i trening. Jestem pewny, że każdy z smoków i opiekunów,  odebrał właściwą edukację i został zaprawiony w boju. Teraz wystarczy w nich uwierzyć. Kto ma wierzyć bardziej, niż generał?
Nagle pojawił się goniec.
- Generał Aofie McKinnley jest proszona o stawienie się na posiedzeniu Rady.
- Świetnie – mruknęła pod nosem – teraz pozostaje nam wierzyć, że przeforsuję swój pomysł.

Zmiany w rozkładzie zajęć wprowadzono natychmiastowo. Wszyscy spali o wiele za krótko, by zregenerować ciało i zbyt wiele myśleli o czekającej ich masakrze, by dać odpocząć umysłowi. O czwartej trzydzieści w sali treningowej stawiła się kompania niewyraźnych, marudzących i niezdyscyplinowanych pierwszo- i drugoroczniaków. Aofie zacisnęła wargi, wybiegając wyobraźnią na tyle daleko, żeby wiedzieć, iż czeka ją trudny dzień. To były jeszcze dzieciaki. Żaden z nich nie miał nawet osiemnastu lat. Nasłuchali się opowieści i plotek, a gdyby zapytać któregokolwiek, do czego się przygotowują, nie potrafiliby odpowiedzieć nic konkretnego. Świt czyścił sobie skrzydła, a Aoife weszła na podest.
- Proszę o uwagę. Czeka nas wszystkich trudny dzień, więc bądźcie tak mili i się łaskawie skupicie.
Kadeci nie przerwali rozmów. Generał dała znak Świtowi. Uderzył końcem ogona w gong, co natychmiast uspokoiło towarzystwo.
- Dziękuję – odchrząknęła – dzisiaj mieliście mieć zajęcia z magii, zielarstwa i dragonologii. Żadne z nich się nie odbędzie. Rada uznała, że w starciu z wrogiem się wam nie przydadzą... - skarciła się w myślach – Cały dzisiejszy dzień spędzicie w powietrzu i pokażecie mi, jak powinna wyglądać prawidłowa współpraca opiekuna ze smokiem, wzajemna komunikacja i wykonywanie rozkazów w trakcie walki. Na polu bitwy niesubordynacja czy brak skupienia może kosztować was życie. Niektórzy mają zbyt małą wiedzę taktyczną i rozeznanie, dlatego kierujcie się intuicją i nie zapominajcie, gdzie jesteście. Szczerze mówiąc, wielu z was może okazać się bardzo łatwym celem dla smoka. Postaramy się przedłużyć, a nawet uratować wam skóry. Świt, zawołaj smoki. Jeśli nie ma pytań to zaczynamy.
Po chwili gęsiego weszły smoki, równie rozespane jak ich opiekunowie. Gdy już wszystkie przybyły, było ich około czterdziestu i Aoife bardzo szybko pożałowała, że zgodziła się przyjąć to zadanie. Wolała by ćwiczyć strategię ze starszymi na zewnątrz. Wiedziała, że w jakiś sposób będą próbowali ją ukarać. Gdy zaczęli się rozgrzewać było jasne, że w takim stanie starcie zakończyłoby się klęską Akademii, nie zależnie od siły i sprytu przeciwnika.
- Panuj nad smokiem!... Uważajcie na siebie nawzajem!... Dalej, pokaż, że ufasz swojemu opiekunowi!... – wkrótce była zmęczona poprawianiem ich błędów, które w kółko popełniali. Uczyli się zbyt krótko, żeby pokazać wyćwiczony styl i praktykę. Aoife kazała im przekazywać sobie informacje, symulując przebieg prawdziwej potyczki. Tylko kilku zdołało odebrać wiadomość na komunikatorze, nie tracąc kontroli nad smokiem i płynnie wprowadzić go w życie. Już trzecio roczniakom nie sprawiało to żadnego problemu; byli na tyle pewni, aby obsługiwać komunikator, skupiając się równocześnie na tym, co dzieje się wokół. Po dwóch miesiącach w Akademii nie miało się jeszcze tego wyczucia, które przychodzi po kilkuset godzinach treningów. Aoife kręciła głową.
- Nie, nie, nie. Nie bójcie się puścić uprzęży, smok potrafi lecieć w jednej linii, gdy mu to zasygnalizujecie. Zaufanie. Tego nam potrzeba.
Świt pracował ze smokami, które uczyły się znacznie szybciej niż kadeci. Mogłyby dostać komunikatory i bez opiekunów wziąć udział w starciu.
- Przerwa. Półgodziny. Idźcie na śniadanie. O dziewiątej trzydzieści widzę was z powrotem.
Kadeci przyjęli tę wiadomość z wyraźną ulgą. Sala szybko opustoszała, bo smoki także wyszły się posilić. Aoife oparła się o podest i skrzyżowała ramiona na piersi. Świt nie musiał jej o nic pytać, ponieważ myśleli o tym samym. Klęska. Za kilka dni, może tygodni oni zginą pierwsi.
- Mogłabym puścić ich do kwater. Tylko im męczę bez sensu.

Mundur pasował jak ulał. Był to raczej strój galowy, niż bitewny – Akademia rzadko wyprawiała się na wojnę. Gdyby rzeczywiście wystąpiła taka konieczność, zapewne dostaliby mundury Królewskiej Armii. Na szczęście mogła odczepić kilka utrudniających poruszanie ozdób i obejść się bez peleryny. Uprzęż Świta zrobiła się za ciasna, choć mierzy ją zaledwie miesiąc temu.
- Przybrałeś trochę ciała, stary druhu – uśmiechnęła się, klepiąc go delikatnie po brzuchu. Snycerz zaśmiał się cicho, jednak spoważniał, spotykając poważne spojrzenie smoka.
- Nie widzę w tym nic śmiesznego. Po prostu więcej pracuję umysłem.
- I żuchwą.
W porę uchyliła się przed ciosem łapą, co wywołało tylko większe rozbawienie.
- Mógłbyś się przez chwilę nie ruszać? – upomniał go snycerz – Nie chcę, żeby coś się odczepiło podczas bitwy.
Świt mruknął, jednak posłusznie wykonał polecenie. Aoife wróciła do zbrojenia się. Zapięła w talii pas, z emblematem Akademii. Wydał się jej teraz taki dziwny i nie na miejscu.
„Zawsze bronić praw smoków i żadnemu z nich nie wyrządzać krzywdy..."
Ostatni raz wkładała ten mundur, ostatni raz walczyła w tych barwach. Skontrolowała stan czapki i kozaków, które w międzyczasie jej przyniesiono, a potem zabrała się za konserwację kuszy.
Był to cholernie drogi i niezawodny sprzęt, wykonywany z kości słoniowej oraz drzewa bogów, z którego drewno charakteryzowało się długą żywotnością. Mogła przetrzymać wszystko, nawet najgorsze traktowanie; praktycznie niepalna i trudna do zniszczenia. Aoife wiedziała, że tylko generałowie mają ją na wyposażeniu i potrafiła to docenić. Była w czołówce najlepszych strzelców. Raczej trudno byłoby nią zabić smoka, ale w mniej niecodziennych sytuacjach sprawdzała się idealnie.
W skład ich ekwipunku wchodził także komplet bełtów nasączonych środkiem usypiającym oraz miksturami magicznymi, komunikator i sztylet. Komunikatory były sprzętem używanym tylko przez Akademię. Zasilały je kryształy. Wyglądały mniej więcej jak srebrne bransoletki z kilkoma kontrolkami, przypisanymi poszczególnym oddziałom i niewielkim wyświetlaczem. Służyły do wymiany szybkiej wymiany informacji i rozkazów w trakcie bitwy, przez co wszystko szło sprawniej i działano o wiele skuteczniej. Wszystko obsługiwane za pomocą głosu.
Przy butach znajdowały się specjalne uchwyty, które pozwalały zaczepić się o uprząż i pozostać nieruchomym, na przykład podczas używania kuszy, co zapewniało większy komfort oraz precyzję.
- Gotowe – oznajmił snycerz. Świt przeciągnął się i wyszli ze zbrojowni, robiąc więcej miejsca dla pozostałych. Na patio zrobił się już tłum. Blisko setka osób i drugie tyle smoków. Kadeci, magowie, pułkownicy, oficerowie, generałowie... Wypatrzyła także kilka delegatów z Królewskiej Armii.
- Co oni tu robią? – odwróciła się do smoka.
- Może zdążył już rozwalić kilka miast i uznali, że potrzebujemy pomocy.
Aoife prychnęła.
- Pomocy mogą potrzebować oni sami, gdy smok zgniecie ich jednym machnięciem ogona. Pewnie nawet żaden z nich nie widział go nigdy na oczy.
Podszedł do nich McArthur z nieodłącznym Finnim, nieśmiało dreptającym przy jego boku.
- Jakieś nowe wieści? – zapytała, nawet na niego nie patrząc. Nie zrobił absolutnie nic, kiedy wyrzucali ją z posiedzenia Rady. Myliła się co do jego przyjaźni.
- Jest już blisko. Wyjdziemy mu naprzeciw. Kolejne miasto zniszczone, Królowa się dowiedziała i wysłała kilku szpicli – wskazał brodą na przybyszy – Jej Wysokość pewnie myśli, że skoro dostajemy tyle pieniędzy, to powinniśmy zapobiegać takim sytuacjom.
- Może najlepiej prewencyjne wyzabijać wszystkie smoki poza murami Akademii. Tak będzie najlepiej i najbezpieczniej – w jej głosie słychać było złość i żal. Nie potrafiła nad nim zapanować, choć jej twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Na twarzy McArthura pojawiło się zdziwienie, choć szybko je zamaskował.
- Finni, skontroluj czy wszyscy mają kompletne mundury. Nie chcę oberwać za ich głupie wybryki.
- Tak jest – Finni dyskretnie się ulotnił, zostawiając ich samych.
- Aoife... Moglibyśmy porozmawiać na osobności? Tutaj jest trochę za dużo świadków.
Schowali się w jednym z załomów przejścia na zewnątrz. Świt odgrodził ich skutecznie od ciekawskich uszu.
- Początkowo byłem przeciwny twoim planom, bo wtedy wydawały się idiotyczne... – zaczął.
- Tylko tyle chciałeś mi powiedzieć? Choć, Świt, marnujemy czas.
- Zaczekaj – złapał ją za ramię – nie skończyłem. Zachowujesz się dzisiaj jak nieopierzona kadetka, a nie jak generał. Co się z tobą dzieje?
Wiedziała, że miał rację. Teraz nie zależało jej na niczym. Nie musiała już kryć wszystkich emocji. Odchrząknęła.
- Przepraszam. Trochę mnie poniosło.
- Uwierz mi, wszyscy śmierdzimy strachem. Wracając do tematu – dzisiaj rano dostałem nową relację mieszkańca zniszczonego miasta. Jest sparaliżowany i gdy smok demolował miasto, on nie mógł uciec, więc spodziewając się najgorszego, dokładnie mu się przyjrzał. On jest poważnie ranny. Nic więc dziwnego, że wpadł w furię. Niektóre rasy smoków są szczególnie wrażliwe na ból. Ciekawe jest to, jak owa rana wygląda.
Wyciągnął zza pasa kawałek papieru i podał jej. Aoife zacisnęła wargi.
- Przecież to wygląda jak opatrzenie od...
- Tak. Też od razu przyszło mi to na myśl. Diamentowy Cierń, z którego można przyrządzić wyjątkowo długo i boleśnie zabijającą truciznę...
- ...Której recepturę zna tylko Smocza Akademia w Irlandii – dokończyła Aoife – kto to zrobił?!
- Zielonego pojęcia nie mam. Recepturę tej trucizny poznają tylko magowie i dowódcy w stopniu pułkownika i wyżsi. Zresztą nie wszyscy. To wyjątkowo paskudny środek, który dodatkowo wokół rany powoduje oparzenie w kształcie cierni. Mamy tutaj jakiegoś cholernego maniaka, zaaplikowanie jakiemukolwiek żywemu organizmowi tego środka to zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem. Możemy zawęzić krąg podejrzeń do członków Rady, gdyż w jej skład wchodzą wszystkie wtajemniczone osoby. Dwanaście ludzi, a każdy z nich może być winny.
- Nie mam zamiaru bawić się teraz w śledztwo! Nie możemy zabić tego smoka! Musimy mu pomóc! –wybuchła Aoife.
- Ciszej! – strofował ją McArthur, rozglądając się. - Jeśli komukolwiek powiem, to odwrócą się przeciwko mnie i wyrzucą z Akademii. Rada stoi za sobą murem. Cokolwiek by nie zrobili, muszą zachować twarz i reputację. Zeznania świadka? I to jeszcze w randze pułkownika? Bzdura, a za dezercję i opowiadanie kłamstw mogą mnie równie dobrze rozstrzelać...
Erwin wyglądał, jakby uszło z niego życie. Praca i smok Rubin – oto wszystko, co miał. Jednak gdzieś z tyłu głowy kiełkowała zupełnie nowa myśl. Chęć buntu.
- Masz rację – przyznała – może lepiej skrócić jego męki. Jeśli trucizna rozeszła się już po całym ciele, to niewiele możemy zrobić – zawiesiła głos – powiedziałeś mi to tylko dlatego, żebym poczuła się jeszcze bardziej wyszydzona przez wszystkich, mając pewność, że mój plan był słuszny?
- Powiedziałem ci, ponieważ wierzę w prawdę.
Po krótkim namyśle dodał:
- I mam dość tej cholernej Akademii.

- Na pozycję. Zbliża się – padł rozkaz z przodu. Obiegł on wschodnią jaskinię lotem błyskawicy i został przekazany dalej, do grup czekających przy jeziorze i w lesie. Plan zakładał atak z zaskoczenia. Na pierwszy ogień mieli pójść kadeci zaczajeni w zaroślach. Trudno było ukryć smoki i z wysoka na pewno były doskonale widoczne, dlatego przeciwnik powinien dać się łatwo nabrać. Gdy zaczną napierać również od strony lasu i jaskini szala zwycięstwa może szybko przechylić się na ich stronę.

Aoife przeciągnęła wzrokiem po twarzach wokół niej. Pełne napięcia i skupienia. Zdolne jedynie by przyjmować rozkazy i je wykonywać. Tylko tego uczyła Akademia. Samodzielność była wykluczona. Oczywiście, na polu bitwy byłaby zgubna, lecz w codziennym życiu uczniowie kierowali się tylko i wyłącznie rozkazami. Kadeci. Może Akademia z biegiem czasu miała więcej wspólnego z wojskiem, niż jej się wcześniej wydawało?

Do ich uszu dobiegł stłumiony przez skały ryk, niosący śmierć i zniszczenie. Czy tak mogłaby brzmieć apokalipsa? Wszyscy kurczowo zaciskali dłonie na uprzężach smoków; te zaś nadstawiały uszu i syczały coś jakiś czas, wyczuwając zagrożenie. Świt również się niepokoił. Machał nerwowo wąsami.
- Spokojnie, tylko spokojnie...
Strach nie zdominował jej zachowania. Zwykle pociła się nerwowo jak wszyscy wokół, wytężając wzrok i słuch. Teraz jedyne, co czuła, to wstręt do tego, na co będzie zmuszona patrzeć za chwilę. Jak dumne i dzikie zwierze zostanie brutalnie zabite tylko dlatego, że ludzie nie znaleźli innego wyjścia. Gdyby wierzyła w Stwórcę, to mogłaby teraz załamać ręce i pytać go, dlaczego.

Ryk przybrał na sile. Skały drżały coraz bardziej. Mogłyby nawet pogrzebać ich żywcem. Był o krok od nich. Ktoś krzyknął i trzepot skrzydeł wypełnił ich uszy. Przez chwilę nie było słychać niczego więcej. Zza pleców wyższych stażem generałów i magów nie widziała kompletnie nic. Nie było żadnego przeraźliwego łoskotu, odgłosu strzałów i krzyków. Kilkanaście stóp nad ziemią wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Mimo wszystko doskonale potrafiła wizualizować sobie przebieg starcia. Nie przypuszczała tylko, że w ułamkach sekund nastąpi tak dramatyczny zwrot akcji.

- O Stwórco! Zabili generała pierwszej grupy!
Zewsząd rozległy się nerwowe szepty. To oznaczało tylko jedno – oddział straci morale i jeśli szybko nie odnajdą kogoś, kto nimi pokieruje, podzielą jego los. McArthur nachylił się do niej:
- Skoro po kilkunastu sekundach sprzątnął generała to jego wściekłość nie przewyższa inteligencji. Spodziewa się nas.
- Teraz już nic nie możemy zrobić, jak tylko trzymać się planu. Za głęboko wdepnęliśmy.
- Uwaga, druga grupa wchodzi do akcji – dobiegł ich głos z przodu.
- Miejmy nadzieję, że dadzą sobie radę – powiedziała Aoife – wystarczy, żeby go ogłuszyć. Choćby zaklęciem.
- Nie łatwo jest rzucać zaklęcia w ferworze walki. Do tego trzeba skupienia – zauważył McArthur.
- Za coś im płacą, do stu diabłów. Siedzieć nad książkami całe życie i nie móc poradzić sobie ze smokiem? Nie lepiej byłoby zająć się czymś, co przyniosłoby lepszy efekt?
- To nie zależy tylko od wiedzy...
- Właśnie. Trzeba mieć trochę oleju w głowie.
- Uwaga, na rozkaz wylatujemy – ostry głos przeciął powietrze. Aoife zmarszczyła brwi.
- Czyli wszystko na naszych barkach. Jak zwykle.

Smok, jeszcze chwilę temu tak potężny, leżał teraz bezruchu, oddychając chrapliwie. Rana, o której wspominał McArthur wyglądała okropnie. Musiała powodować ogromny ból. Wszystko, o czym wspominał Erwin było prawdą. Aoife otarła sztylet o trawę, odwracając się od okropnego widoku. Polana usiana była zwłokami kadetów oraz smoków. Ludzie, którzy zaledwie kilka godzin temu byli jej uczniami i znajomymi oraz smoki, które tak kochała. Panował chaos. Rozejrzała się wokół.
- Już czas – szepnął Świt – za chwilę może być za późno.
- Poczekajmy na Erwina. Jest, widzę jego smoka!
Smok pułkownika niemal zarył o trawę. Cały bok miał podrapany. McArthur zsunął się z jego grzbietu i przytulił do jego pyska, szepcząc słowa przeprosin i pocieszenia w języku tylko im znanym.
- Nie damy rady wszyscy uciec... Bez specjalistycznej opieki Rubin nie przetrwa – pogłaskał smoka po pysku. Rubin doskonale wiedział, co zamierzają. Szkockie smoki charakteryzowały się dużą empatią i często okazywały się telepatami. Zwrócił głowę do Aoife i Świta:
- Nikt się nie dowie o tym, co planujecie. Moja w tym głowa. Dla Akademii będziecie martwi. Bądźcie zdrowi i odnajdźcie to, czego szukacie.
- Rubin... - McArthur mówił słabym, łamiącym się głosem - byłeś najlepszym smokiem, jakiego poznałem. Twoje poświęcenie nie zostanie nigdy zapomniane. Zadbaj o siebie. Chciałbym cię jeszcze kiedyś zobaczyć w pełnej krasie.
- Musimy uciekać – ponaglił ich Świt. Aoife wraz z Erwinem wdrapali się na jego grzbiet. Rubin ostatnimi siłami podniósł się z ziemi i złożył przed nimi głęboki ukłon.
- Żegnaj, przyjacielu – rzucił do malejącej sylwetki smoka, który niebawem całkowicie zniknął z horyzontu. Łzy napłynęła mu do oczu. Nie, musiał być silny. Nie był przecież sam.

Przedzierali się przez coraz gęstsze poszycie lasu. Świt powoli, lecz nieustannie parł do przodu. Widać już było oznaki jesieni. Liście zaczęły już zabarwiać się na równe kolory, choć wciąż było ciepło. Pogoda jednak mogła być zdradliwa i bez przygotowania nie warto byłoby wyprawiać się w podróż w nieznane.
- Może wreszcie zdradzisz nam swój genialny plan, co? – zagadnęła Aoife, chcąc przerwać ciężką ciszę.
- Nie byłoby wtedy elementu zaskoczenia.
- Kicham na element zaskoczenia! – zdenerwowała się Aoife - Zaufanie też ma swoje granice. Erwin, nie sądzisz?
- Prawdę powiedziawszy, to też chętnie bym się dowiedział, jakie mamy plany.
Starał się maskować smutek, choć wszystko było zbyt świeże, by zapomnieć. Jak na wojskowego przystało trzymał się dzielnie i Aoife była mu za to bardzo wdzięczna. Ktoś musiał być ostatnim bastionem opanowania, bo generał McKinnley ani prywatnie, ani zawodowo, nie należała do osób spokojnych. Jej smok zresztą też. Świt przecisnął się przez dwa stare dęby, które podrapały ich gałęziami po plecach.
- Ktoś wam to wyjaśni o wiele lepiej niż ja – przyznał w końcu – to nie prawda, że nie można utrzymywać kontaktu ze światem zewnętrznym, będąc w Akademii. Taka jest oficjalna wersja dla kadetów, aby byli skupieni na nauce. Regularnie dostarczane są potajemnie listy, a niektórzy nawet mają poza murami rodziny. Także ja postanowiłem skorzystać z tego rozwiązania, aby znaleźć kogoś, kto nam pomoże.
- Chcesz powiedzieć, że powierzyłeś nasze życie obcej osobie?
- Chyba kpisz! Doskonale znasz tę osobę, Aoife.
- Doprawdy jestem bardzo ciekawa kto to. Nikt nie przychodzi mi na myśl.
Wreszcie wyszli na gościniec. Droga nie wyglądała na często uczęszczaną i z pewnością nikt specjalnie o nią nie dbał. Pomiędzy drzewami zamajaczyła mała, drewniana chatka. Świt zagwizdał. Po chwili z domu wyłonił się młodzieniec. Oboje zsunęli się z grzbietu smoka i wyszli mu na spotkanie. Aoife zamarła, gdy zobaczyła jego twarz. Oblał ją zimny pot. Znała tę twarz. Znała ją dobrze.
- To niemożliwe! Przecież...
Młodzieniec uśmiechnął się niepewnie, a potem nie zważając na wszystkich przytulił ją. Aoife zamknęła oczy. Jej myśli wróciły do czasu, gdy widziała go po raz ostatni – pięć lat temu, gdy wyjeżdżała do Akademii.
- Odkąd nagle opuściłaś dom – zaczął mówić, a jego oczy płonęły radością na widok drogiej jego sercu osoby - nie przypuszczałem, że kiedykolwiek znów dane mi będzie cię zobaczyć, siostro. Tęskniłem każdego dnia. W końcu uciekłem, chcą wieść spokojne życie z dala od naszej słodkiej rodziny. Skoro ciebie zabrakło, nic mnie więcej nie trzymało przy tych ludziach.
- Opuściłeś rodziców? Pamiętam dobrze twoje ostatnie słowa. Coś o jedynym synu i obowiązkach...
- O ile wiem, Mary i rodzice mają się dobrze – uśmiechnął się. -Przynajmniej nie gorzej, niż zwykle, bo życie zawsze wygląda dla nich tak samo ponuro. Stwierdzili, że ja i ty jesteśmy z tej samej gliny i nic z nas nie będzie. Na co im się miałbym przydać, skoro spisali mnie na straty? Uwolniłem ich tylko od zbędnego ciężaru.
- Typowe dla nich... - spojrzała na chatkę – Ładnie się tu urządziłeś. Mam nadzieję, że nie będziemy dla ciebie zbyt wielkim kłopotliwymi gośćmi, bo chwilowo nie mamy dokąd pójść... Świt wtajemniczył cię we wszystko?
- Z najdrobniejszymi szczegółami.
- To dobrze, bo po wydarzeniach dzisiejszego dnia nie mam najmniejszej ochoty niczego tłumaczyć. W takim razie nie muszę przedstawiać ci mojego drogiego przyjaciela, choć chyba należą mu się jakieś wyjaśnienia.
McArthur stał nieco zakłopotany, głaszcząc delikatnie Świta po boku, przysłuchując się tylko ich rozmowie.
- Z miłą chęcią bym ich posłuchał.
- To jest Michael McKinnley. Mój młodszy brat.
- Miło mi poznać... Brat? – Erwin przyjrzał im uważnie. Poza drobnymi podobieństwami w rysach twarzy wyglądali zupełnie inaczej – Michael był krzepkim, wysokim mężczyzną o długich, prostych i jasnych włosach, natomiast Aoife miała kędzierzawą czuprynę w ognistym kolorze, zielone oczy i raczej drobną sylwetkę. Uśmiechnęła się, widząc jego konsternację.
- Mamy różne matki. Długa historia. Jak widzę poszedłeś w moje ślady – zwróciła się do brata.
- Nie do końca... - spuścił wzrok – starałem się o przyjęcie do Akademii, ale nie miałem szans. Odpadłem na pierwszym etapie rekrutacji.
- Może to i dobrze – Aoife poklepała go po plecach i uśmiechnęła się. Szczerze. Pierwszy raz od tak dawna.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
poniedziałek, 27 październik 2014 20:30

Premiera: "Widmopis"

Nowa powieść autora "Atlasu chmur" - David Mitchell - swoją premierę będzie miała już 31 października!

Dział: Książki