Rezultaty wyszukiwania dla: Bis
Dom Wydawniczy Rebis na Krakowskich Targach Książki!
Dom Wydawniczy REBIS zaprasza na 22. Międzynarodowe Targi Książki w Krakowie, które odbędą się w dniach 25–28 października w Centrum Targowo-Kongresowym EXPO Kraków przy ul. Galicyjskiej 9. Zachęcamy do odwiedzenia stoiska (D17/D33), będzie okazja, żeby kupić książki w atrakcyjnych cenach, zapoznać się z obecną ofertą wydawniczą i spotkać się z autorami ulubionych tytułów.
Nevermoor
Umrę, gdy tylko nastanie Wieczór Przesilenia.*
Często słyszę pytanie, czy chciałabym znać swoją przyszłość, odpowiedzi są różne tak, jak różni są ludzie. Osobiście twierdzę jednak, że wolę żyć bez tej wiedzy, ponieważ między innymi poznałabym datę i sposób swojej śmierci, a tego chyba nikt nie chce wiedzieć. Co jednak gdy jest się tego świadomym?
Morrigan Crow od zawsze wiedziała, że jej czas jest ograniczony i gdy zakończy się Era, nadejdzie jej śmierć. Jej i innych przeklętych dzieci. Dziewczyna nie ma łatwego życia, jej rodzina traktuje ją jako przykry obowiązek, a mieszkańcy obwiniają o wszystkie nieszczęścia i niepowodzenia. Odliczają czas do jej odejścia. Niespodziewanie nowa Era zaczyna się dużo szybciej, a Morrigan kończy się czas. Niespodziewanie w dzień jej jedenastych urodzin odwiedza ją Jupiter North, by poinformować ją, że wcale nie musi umrzeć w tej chwili. Wystarczy, że mu zaufa i pójdzie z nim. Zabiera ją do tajemniczego i magicznego Nevermoor, gdzie zaczyna się jej przygoda.
Czytając opis i spoglądając na okładkę Nevermoor, coś mi mówiło, że to może być książka w sam raz dla mnie. Czy tak było? Jakie są moje wrażenia po zakończeniu? Żałuję poświęconego jej czasu czy też przykro mi, że minął tak szybko?
Z radością stwierdzam, że dawno nie czytałam tak świetnie napisanej książki. Jessica Townsend stworzyła fabułę, która zaskakuje od pierwszych stron. Wyczarowała świat podobny do naszego, ale z własnymi nazwami i swoją historią oraz zwyczajami, obok niego powstał też ten magiczny, gdzie można spotkać fantastyczne stworzenia, niesamowitych ludzi, szczyptę magii i rzeczy trudnych do racjonalnego wyjaśnienia. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że autorka nie powiela schematów, tylko tworzy coś innego, swojego, niesamowitego. Na każdym kroku widać, że ma pomysł na to, co pisze i dba o emocje, treść oraz stopniowanie napięcia. W Nevermoor cały czas coś się dzieje, jest dużo tajemnic, ale powoli wszystkie są odkrywane i dzięki temu czytanie nawet przez chwilę nie nuży, wręcz nie sposób oderwać się od książki. To pierwszy tom serii więc nie wszystko się wyjaśniło, zakończenie zaś sprawia, że po kontynuację chciałoby się sięgnąć od razu.
Równie dobrze poradziła sobie z bohaterami, zarówno z ludźmi, jak i tymi magicznymi stworzeniami. Morrigan szybko zdobyła moją sympatię. Czytając o jej losach, było mi jej strasznie szkoda, rozumiałam jej żal i smutek, ale podziwiałam ją za to, że mimo tego jest dobra, sympatyczna, ciekawa świata i pełna życia. Pomimo młodego wieku ma swój rozum i nie pozwala sobą manipulować. Równie łatwo polubić Jupitera, Hawrhorna czy też magnifikotkę Fenię. Prawdziwy kalejdoskop postaci, nie tylko tych dobrych, ale i czarnych charakterów. Każdy bohater jest istotny dla powieści i ma swoje chwile.
Mnie Nevermoor oczarowało. Autorka zachwyca na każdym kroku, jest baśniowo, zabawnie, czasem też mrocznie. Nie można narzekać na brak akcji, bo wydarzenia następują jedno po drugim, wzbudzając zainteresowanie i chęć odkrywania z Morysią wszystkich tajemnic. Jessica Townsend ma bogatą wyobraźnię i potrafi przelać to na papier, nie mogłam oderwać się od czytania i z kim tylko pisałam wtrącałam, jaka ta powieść jest rewelacyjna. Jestem zachwycona i chcę więcej, nie mogę doczekać się już kontynuacji. Będę polecać i zachwalać, bo naprawdę na to zasługuje.
Nevermoor to nie tylko fantastyczna powieść o magicznej krainie i jej mieszkańcach, ale również opowieść o poznawaniu siebie, zdobywaniu przyjaźni i prawdziwej rodziny oraz swojego miejsca na ziemi. Czasem smutna i niebezpieczna, często zabawna, bardzo baśniowa.
Śmierć to nuda, życie jest znacznie zabawniejsze. W życiu ciągle coś się wydarza, coś nieoczekiwanego. Coś, czego nie da się przewidzieć, gdyż jest całkiem... nieprzewidywalne.*
Get Packing (edycja polska)
„Get Packing” to gra niestandardowa. Nie jest to planszówka, karcianka, nie jest to również gra sprawnościowa typu „Pchełki” czy „Skaczące czapeczki”. Jest to swojego rodzaju łamigłówka o zasadach najprostszych z możliwych, a jednak w samej rozgrywce trzeba się niekiedy trochę „nagimnastykować” by sprostać zadaniu.
W pudełku mamy cztery walizki i cztery komplety złożone z trzynastu elementów do spakowania – odzieży, zabawek, buteleczek i innych przedmiotów niezbędnych w wakacyjnych wojażach. Przedmioty te są kolorowe, zrobione z twardego, grubego plastiku. Dopasowane wymiarami do raczej niewielkich walizeczek. Oprócz tego mamy trzydzieści okrągłych kart z nazwami celu podróży oraz rysunkową listą przedmiotów, które mamy ze sobą zabrać. Karty mają trzy różne stopnie trudności, co pozwala dopasować poziom gry do wieku czy zdolności uczestników. Jest również instrukcja – duża, kolorowa, zawierająca nie tylko zasady gry ale również podpowiedzi rozwiązań.
W grze chodzi oczywiście o to by się spakować w podróż. Zdawałoby się, że nic prostszego w świecie – zwłaszcza dla kobiet, które mają zdolność do jednej walizki spakować pół szafy i trzy czwarte łazienki. A jednak bez główkowania się nie obejdzie. Na początku losujemy kartę z celem podróży – to ona wskazuje przedmioty, które mamy spakować. Przedmioty te są trójwymiarowe, jednak w poziomie wpisane są w pewne – nie zawsze regularne – kształty. Te kształty są kluczowe – ich kombinacje tworzą rozwiązania. Cała zabawa polega na tym, by wskazane na wylosowanej karcie przedmioty tak ułożyć w walizeczce – bazując na ich kształtach – by walizeczka dała się zamknąć.
Całość być może nie brzmi sensacyjnie, niemniej gra jest przyjemną, relaksującą rozrywką. Jej zrozumienie nie wymaga wielkich zdolności intelektualnych, toteż dolny wiek gracza określony na sześć lat uważam za czysto umowny – nawet bystry cztero- czy pięciolatek może się mierzyć z najłatwiejszym poziomem zadań. W ostateczności może sięgnąć po rysunki z podpowiedziami znajdujące się w instrukcji.
Mnie osobiście gra przekonała nie tylko swoimi nieomal terapeutycznymi właściwościami (cóż, tu należy przyznać, że kilkulatek, któremu nie wychodzi układanie, tych właściwości może nie dostrzegać) ale przede wszystkim wartością edukacyjną. Otóż ci najmłodsi gracze dzięki tej łamigłówce rozwijają zdolności manualne i umiejętności dotyczące choćby postrzegania przestrzennego. Na prostym pomyśle i prostej rozgrywce zbudowano – zapewne gdzieś obok właściwego celu jakim jest zabawa – wartościowy zestaw wspomagający rozwój dziecka, który z czystym sumieniem poleciłabym przedszkolom, klasom wczesnoszkolnym i wszelkim ośrodkom zajmującym się wczesnym wspomaganiem. A tak prawdę mówiąc, to łamigłówki są dobre dla każdego.
Hawkeye #03: L.A. Woman
Matt Fraction w trzecim tomie serii „Hawkeye” zafundował czytelnikom niezły twist w fabule. Po pierwsze przeniósł akcję z ponurej metropolii nad wschodnim wybrzeżem, czyli z Nowego Jorku do słonecznego Miasta Aniołów. Po drugie porzucił Clinta Burtona i uczynił z Kate Bishop główną bohaterkę. W końcu ona również znana jest jako Hawkeye. Czy zmiana ta jednak wpłynęła pozytywnie na serię? Przekonajmy się.
Kate mając dość zaraźliwego pesymizmu i „smętactwa” Burtona postanawia zmienić coś w swoim życiu. Zabiera psa Fuksa i wyjeżdża na zachodnie wybrzeże do Los Angeles. Liczy, iż słoneczne plaże i prawie beztroskie życie pozytywnie wpłyną na jej nastrój i pozwolą odciąć się od dotychczasowych problemów. Niestety L.A. okazuje się równie „brudnym” i zdemoralizowanym miastem jak Nowy Jork. Naiwność i zbyt duża pewność siebie już na samym początku przygody w nowym mieście pakuje Kate w kłopoty. Dziewczyna jednak nie przejmuje się swoją porażką i postanawia sprawdzić się jako „bohater do wynajęcia”. Już po pierwszej rozwiązanej sprawie zdobywa nowych, lojalnych przyjaciół – sympatyczną parę Marcusa i Fincha. Młoda Hawkeye po tym, jak odkryła w sobie detektywistyczny talent, stara się nieść pomoc zwykłym ludziom i rozwiązywać ich przyziemne problemy. Raz pomaga niegdyś sławnemu muzykowi odnaleźć zaginione przed laty nagranie. Innym razem wspiera lokalnego detektywa czy tajemniczego miłośnika kotów. Choć praktycznie w każdej akcji Bishop zbiera srogie cięgi, nie poddaje się w swoich działaniach. Wszystkie te wątki są wstępem do grubszej sprawy, jaką przyjdzie rozwikłać Kate. Łatwo nie będzie, szczególnie że na drodze dziewczyny ponownie stanie znana z pierwszego tomu Madame Masque.
Trzeci tom „Hawkeye” to spora odmiana po wcześniejszych przygodach Clinta. Choć Matt Fraction nadal prowadzi historię z charakterystycznym dla siebie lekkim i ironicznym humorem oraz wykorzystuje znane z wcześniejszych tomów zabawy komiksową formą, to nowej energii serii nadaje główna bohaterka. W odróżnieniu od znużonego Burtona, młodsza od niego Kate jest pełna zapału do pracy, optymizmu, dystansu do świata i do samej siebie. Z jednej strony dziewczęca naiwność i niewinność, z drugiej zaś ogromna sprawność fizyczna i umiejętność posługiwania się łukiem, sprawia, że Bishop przyciąga do siebie czytelnika. Jest w niej coś uroczego i wręcz magnetycznego, co powoduje, że darzymy ją sympatią i kibicujemy jej w bohaterskich poczynaniach. Jest taką sympatyczną dziewczyną z sąsiedztwa, która na pewno skradnie Wasze serca.
Zmiana nastąpiła również w oprawie graficznej. Rysującego do tej pory większość przygód Burtona Davida Aja zastąpiła Annie Wu, która na swoim koncie miała już współpracę m.in. z DC Comics czy Vertigo. Jej rysunki może nie są tak niekonwencjonalne i minimalistyczne jak Aji, ale również bawi się ona kadrami, konstrukcją plansz i pojedynczymi sekwencjami. Na pewno co wyróżnia jej styl od poprzednika, to większa dynamika i szczegółowość scen oraz wg mnie ładniejsza kreska. Wszystko idealnie współgra i pasuje do historii Kate.
Na koniec warto wspomnieć, iż zeszyty z przygodami Kate, które zostały zebrane przez polskiego wydawcę w trzecim tomie pt. „L.A. Woman”, oryginalnie ukazywały się na przemian z zeszytami przedstawiającymi przygody Burtona. W odróżnieniu od np. amerykańskich czytelników uniknęliśmy skakania po fabule i bardziej naładowani pozytywną energią młodej bohaterki, powrócimy do pominiętych zeszytów z Clintem w roli głównej, w zbiorczym, czwartym tomie pt. „Rio Bravo”.
Podsumowując, Matt Fraction wykonał bardzo udany ruch skupiając się na damskiej wersji Hawkeye. Jej przygoda w Mieście Aniołów pełna jest humoru, zwrotów akcji i detektywistycznych wątków. Czytelnicy, którzy od początku śledzą przygody Clinta Burtona, na pewno będą usatysfakcjonowani.
Andrés Ibáñez
Andrés Ibáñez urodził się w Madrycie w 1961 roku. Poeta, pisarz i pianista jazzowy. W wieku pięciu lat napisał własną wersję Don Kichota. W 1989 roku wyjechał do Nowego Jorku, gdzie spędził siedem lat, tworząc po angielsku sztuki teatralne. Autor kilku doskonale przyjętych powieści oraz zbioru opowiadań. Współpracuje z „ABC Cultural”, gdzie prowadzi własną rubrykę.
Wywiad z Chariliem Fletcherem
Charlie Fletcher jest scenarzystą i powieściopisarzem. Mieszka na obrzeżach Edynburga. Zajmował się nie tylko pisaniem – przez jakiś czas był okropnym barmanem (zrzędliwym i nierozmownym), zarządcą pralni w wielkim londyńskim hotelu, sprzedawcą kosmetyków samochodowych w myjni w Reno w stanie Nevada, posłańcem w studiu filmowym w Soho, krytykiem kulinarnym (kiepskim, generalnie wszystko mu smakowało), felietonistą w gazecie krajowej (bo Szkocja to kraj, prawda?) oraz montażystą w BBC. Studiował literaturę na St Andrews University, a dyplom uzyskał na kierunku scenariopisarstwo na USC.
Dużo pływa, dużo myśli o jeździe na rowerze, lubi zapomniane książki, wakacje na Hebrydach Zewnętrznych, teriery, swoją żonę i dzieci – niekoniecznie w tej kolejności.
Notatka pochodzi ze strony Wydawnictwa Fabryka Słów
Nienawidzę Baśniowa Tom 1 : I żyli długo i burzliwie
Ten komiks to istna petarda!
Nawet nie pamiętam, kiedy pierwszy raz widziałam „Nienawidzę Baśniowa”, ale od pierwszego rzutu okiem na okładkę, wiedziałam, że będzie to nieprzyzwoicie niepoprawna miłość od pierwszego wejrzenia. Bo jak tu szacowna rodzicielka, stateczna pani domu ma się przyznać do zauroczenia tak słodkim i lepkim aż od krwi komiksem? Toż to nie przystoi.
A fuj to!
O Skottie Youngu – rysowniku, Jeanie Francoisie Beaulieu – koloryście i Nate Piekosiu – literniku, nigdy nie słyszałam. Co oznacza nie tyle, że jestem ignorantką, co jak zapewne wielu z was, laikiem w dziedzinie komiksu, i że w tej dziedzinie sztuki dopiero się rozkręcam. Dlatego plus dla wydawcy, a raczej nieskromnego Skottiego, któryż to opatrzył komiks notą biograficzną. Dzięki niej dowiedziałam się o takim zawodzie artystycznym, jak liternik, który odpowiada za krój i wygląd liter w komiksie, a którego toż owoc pracy nie dostrzegałam i brałam za coś oczywistego, dopóki nie spojrzałam na komiks jeszcze raz, właśnie przez pryzmat słowa pisanego. Okazało się również, że została wydana, niestety jeszcze nie w polskiej wersji językowej, komiksowa wersja „Na szczęście mleko” Neila Gaimana, po którą też chętnie sięgnę przy nadarzającej się okazji. Tak też kwestie porównywania prac panów na tle innych ich dzieł, osobistego rozwoju i wielu innych kwestii merytoryczno-historycznych, w tej recenzji nie znajdziecie.
A fuj z nimi!
Czy ja już pisałam, że to NIE JEST komiks dla dzieci? Nie, to teraz napiszę – TO NIE JEST ZDECYDOWANIE komiks dla dzieci. Po takim oświadczeniu wystosowanym do jedenastolatki, musiałam zastosować dodatkowe procedury, jak z ulotek z medykamentami – trzymać poza zasięgiem dzieci. To, że w tytule jest Baśniowo, że bohaterką z pozoru jest dziewczynka i kolory przypominają te z May Little Pony, to złudne elementy chorej popkultury.
A fuj...
„Dawno, dawno temu, żyła sobie dziewczynka imieniem Gertrude, która marzyła o niezwykłej krainie, pełnej cudów, magii, śmiechu i radości”, a jej marzenie się spełniło. Jak to jednak bywa z marzeniami, lepiej uważać, czego sobie człek życzy, bo a nuż to dostanie. I tak Gert trafiła do Baśniowa, pełnego niezwykłych istot, wszystkich w cudownych odcieniach landrynek, w której panuje, o rozkosznie brzmiącym imieniu, królowa – Chmuria. Dzielna dziewuszka, by wrócić do domu musi zdobyć klucz do drzwi do swojego świata. Nic prostrzego, gdy się ma specjalnego przewodnika i mapę...
27 lat później...
Poznajcie Gert, trzydziestosiedmioletni, sfrustrowany postrach Baśniowa uwięziony w ciałku dziesięcioletniej dziewczynki z rzygozielonymi lokami. Pałęta się zmora po Baśniowie w poszukiwaniu klucza, a że można być wykończonym życiem w słodkolepkim świecie, to dziewcze sobie nie żałuje. Każdy, kto jej się nawinie pod topór zostaje wypatroszony, dekapitowany lub posiekany. A do tego mała chleje, przeklina i prowadzi się nad wyraz niehigienicznie. A doskwiera wszystkim tak mocno, że, wiadomo, dobry władca musi wziąć sprawy w swoje ręce.
Zaczyna się rozgrywka na siłę i intelekt... dobrze, zostańmy przy sile. Kto wygra krwawa Gert, czy podstępna Chmuria?
„I żyli długo i burzliwie” to pierwszy tom „Nienawidzę Baśniowa” i jeśli miewacie dni, w których czujecie, że otaczają was wyłącznie ludzie z intelektem obrażającym robactwo, kiedy mielibyście ochotę poczuć nieskrępowane żądze niszczenia wszystkiego bez ponoszenia konsekwencji i jesteście na tyle dojrzali, by wiedzieć, że „nie należy tego robić samemu w domu”, to to jest komiks skrojony na wasze biedne potępieńcze dusze. Ta nieskrępowana swoboda Gert do likwidowania wszystkiego, co jest irytujące wokół niej, pozwala doznać katharsis każdemu, kto chciałby pozbyć się ze swego otoczenia wszystkich zakłamanych, słodkich gęb, które musi czasem oglądać. Nie należy natomiast w „I żyli długo i burzliwie” doszukiwać się żadnego głębszego i moralnie usprawiedliwionego sensu, na tę całą krwawą jatkę, którą urządza bohaterka o dziecięcym obliczu. Czasami nawet akcja bywała dla mnie zbyt obrzydliwa wizualnie, ale teksty, które przewijały się w chmurkach rekompensowały estetycznie nieapetyczne doznania. Liternictwo, słownictwo, humor i kalki językowe okazały się mistrzostwem, które nie jeden raz wywołały banana na moich ustach. Nie miałam możliwości porównania edycji polskiej z oryginalną w całości, ale te fragmenty plansz, które dostępne są w sieci, pozwoliły naprawdę docenić zarówno humor oryginału, jak i kunszt tłumaczenia Marcela Szpaka.
Niecierpliwie czekam na kontynuację mocnej dawki krwawych przygód Gert.
Zabójcza śpiąca królewna
„Sądzimy po pozorach, łatwo i często oceniamy. Tymczasem nie wszystko jest tym, czym się wydaje” – pisał w jednej ze swoich książek Rafał Kosik, zaś słowa te doskonale oddają sytuacje, z jakimi spotykamy się w życiu. Zbyt łatwo wydajemy opinie, ferujemy wyroki, kierując się jedynie pierwszym wrażeniem, opierając swoje sądy na słowach, a nie dowodach, bazując na sympatiach i antypatiach. Tymczasem pozory mogą mylić, ktoś celowo może wprowadzać nas w błąd, oczerniając kogoś, oddalając od siebie podejrzenia.
Odkrywanie prawdy na temat minionych wydarzeń, jest celem programu telewizyjnego pt. „W cieniu podejrzenia”. Ten popularny reality show, autorstwa Laurie Moran, ma na celu powrót do zbrodni sprzed lat i objecie ich nowym, dziennikarskim śledztwem. Z uwagi na rozwój technologii, nową perspektywę, kolejne odcinki okazują się być prawdziwym sukcesem, a Laurie wraz z zespołem ma na koncie na przykład wyjaśnienie zagadki zaginięcia jednej z młodych kobiet. Nic zatem dziwnego, że u producentki telewizyjnej pomocy szuka Casey Carter, która właśnie opuściła więzienie dla kobiet w Connecticut.
Po piętnastu latach spędzonych w ramach odsiadki za zabójstwo Huntera Raleigha, członka szanowanej rodziny z aspiracjami politycznymi, prezesa znanej fundacji zajmującej się walką z rakiem, kobieta chce poznać prawdę o tym, co działo się owej feralnej nocy. Odtworzony w sądzie przebieg wydarzeń zakładał, że po bankiecie na rzecz fundacji, na którym Casey przebywała razem ze swoim narzeczonym, nastąpiło zerwanie pary i kobieta wpadła w szał, zabijając Huntera z broni palnej, a następnie zażywając środki odurzające, by odwrócić od siebie podejrzenia. W krwi kobiety znaleziono pozostałości tabletki gwałtu, a na broni – jej odciski palców. Sama oskarżona nie przyznała się do winy twierdząc, że ktoś musiał podać jej lek w trakcie pobytu na bankiecie. Twierdziła też, że kiedy ocknęła się na kanapie była zdezorientowana. Szukając narzeczonego, znalazła jego ciało we krwi, którą ubrudziła się, próbując go ocucić. Wciąż, po piętnastu latach odsiadki podtrzymuje tę wersję, zaś każdy dzień spędzony w więzieniu przeznaczyła na odkrycie osoby mordercy.
Podejrzenia „Szalonej Casey” czy też „Śpiącej Królewny”, jak nazwały ją media, wydają się na tyle mocne, że producentka postanawia zająć się tą sprawą, choć wszyscy członkowie ekipy, a nawet ojciec Laurie – były policjant, są przekonani o winie skazanej. Laurie wierzy jednak Carey pamiętając, że po tragicznej śmierci męża ona również była podejrzewana. Z zapałem rzuca się w wir dziennikarskiego śledztwa, rozpatrując prawdopodobieństwo popełnienia przestępstwa nie przez skazaną, ale przez Andrew – młodszego brata Huntera, nieudacznika żyjącego w cieniu bohatera, Gabrielle Lawson – celebrytkę uzurpującą sobie prawo do ofiary, Marka Templetona – przyjaciela Huntera, pełniącego funkcję dyrektora finansowego fundacji, podejrzewanego o malwersację czy wreszcie przez Mary Jane Finder – osobistą asystentkę ojca Huntera, której zamordowany nigdy nie ufał i której chciał się pozbyć.
Kolejne tropy wydają się oddalać winę od Casey, ale czy na pewno padła ona ofiarą manipulacji? Może sama jest przebiegłą intrygantką i furiatką, która po zerwaniu zaręczyn postanowiła zemścić się na Hunterze? Czym bardziej Laurie zagłębia się w to dochodzenie, tym więcej niewiadomych się pojawia...
Jak zakończy się ta wciągająca historia? Dowiemy się tego z brawurowo napisanej, lekkiej powieści kryminalnej autorstwa Mary Higgins Clark i Alafaira Burke'a. Powieść pt. „Zabójcza Śpiąca Królewna”, opublikowana nakładem Wydawnictwa Prószyński i S-ka, to kolejny już tom cyklu „W cieniu podejrzenia”. Skomplikowanej zagadce towarzyszą doskonale nakreślone postacie z pogłębionym rysem psychologicznym, a także ze zwyczajnymi problemami dnia codziennego. Przemyślana fabuła, nieustanne zwroty akcji nie dają nam ani chwili odpocząć, wciągając w swego rodzaju grę z prawdziwym przestępcą i zmuszając do ciągłej koncentracji. To wspaniała powieść, jedna z najlepszych Mary Higgins Clark, która świadczy o wielkim talencie autorki nie tylko do wymyślania kolejnych zbrodni, ale też do obserwacji ludzkich zachowań.
Bardzo złe miejsce
Leonard Franks to szanowny były policjant, który po przejściu na emeryturę przeprowadza się na odludne wrzosowiska, by wieść tam spokojne życie wraz z ukochaną żoną, z dala od zabójstw, którymi się zajmował. Idylla ta jednak nie trwa długo, gdyż pewnego dnia Franks po prostu znika. Sprawa jest bardzo dziwna, a policji przez długi czas nie udaje się trafić na konkretny trop. Tutaj do akcji wkracza David Raker, były dziennikarz, a obecnie detektyw zajmujący się odszukiwaniem zaginionych osób. Czy jego niekonwencjonalne metody doprowadzą do rozwiązania zagadki zniknięcia lubianego i szanowanego Leonarda Franksa?
Raker zdążył już zyskać opinię wśród lokalnej policji. Jego sposób działania bywa w większości przypadków skuteczny, jednak nie koniecznie zgodny z prawem. Nie jednemu stróżowi prawa nacisnął na odcisk, w tym samej Melanie Craw, córce Franksa, która chwytając się ostatniej deski ratunku, wynajmuje Rakera, by odnalazł jej ojca. Raker szybko odkrywa, że uznany były policjant miał swoje tajemnice. Na dodatek, im dalej David posuwa się w swoim dochodzeniu, tym bardziej ktoś stara się mu to utrudnić. Prywatny detektyw stąpa po polu minowym, a to, co odkrywa, coraz bardziej go zaskakuje.
„Bardzo złe miejsce” to piąta części serii z Davidem Rakerem. Przyznam szczerze, że nie czytałam poprzednich części i być może to sprawiło, że nie potrafiłam odpowiednio wczuć się w fabułę. Nie zrozumcie mnie źle, Weaver stara się ułatwić czytelnikom rozeznanie w sytuacji, powoli wprowadza w temat zarówno nowego czytelnika, jak i odświeża pamięć zapominalskim, którzy serie już znają. Myślę, że mimo wszystko utrudniło mi to dość dobre poznanie bohaterów. Brakowało mi zagłębienia się w ich życie osobiste, poznania ich tajemnic, trosk życia codziennego. Może właśnie spowodowane jest to tym, że ich losy autor przedstawił we wcześniejszych tomach? Tutaj nie mamy niestety zbyt wielu okazji, by poznać ich bliżej. Ogólny zarys niestety sprawił, iż wypadli trochę blado i bez wyrazu.
Fabuła powieści nie powala tempem akcji. Rozwija się dość powoli i miałam wrażenie, że dopiero w okolicach dwusetnej strony zaczyna się coś dziać. Mimo że książka jest dość obszerna, nie uważam to za dobry wynik. Co jakiś czas autor serwuje nam fragmenty opowiadające historię nieznanej kobiety, cierpiącej po utracie dziecka. Z czasem odsłaniamy strzępki informacji, które jedynie zapalają żarówkę, ale nie wyjaśniają zbyt wiele. Mamy się jeszcze poddusić w niepewności. Zwykle lubię takie zabiegi, ale ta poboczna historia nie zaciekawiła mnie tak, jakbym tego oczekiwała. Trzeba przyznać, że ożywiła fabułę, jednak to nie było to.
Jak już wypomniałam, lektura jest nieco dłuższa, więc aż prosi się o coś mocniejszego, coś, co wstrząśnie do szpiku i pozostawi czytelnika z rozwartą paszczą. Przykro mi, ale mnie tu nic nie porwało. Nie zaintrygowałam się na tyle, by nie móc się oderwać i obejrzeć po raz enty kolejnego odcinka swojego ukochanego serialu. Chyba niezbyt dobrze to świadczy o moim zaangażowaniu w historię. Być może wpadłam w pułapkę – klimatyczna okładka, zachęcający tytuł i ciekawe opisy – wygórowane oczekiwania sprawiły, że czekało mnie rozczarowanie.
Nawet zakończenie nie zrobiło na mnie aż takiego wielkiego wrażenia. Nie wiem, czy jest to wynik tego, że trochę zmęczyła mnie fabuła, czy samego pomysłu. Stawiałabym na to pierwsze, bo jednak takiego finału się nie spodziewałam. Jestem ciekawa, jak odebrałabym tę książkę, gdybym znała wcześniejsze tomy. Teraz nie jestem pewna czy sięgnę po poprzednie epizody.
Miasteczko Surrender
Doktor Trajan Jones oraz jego nieodłączny kompan Mike, po pracy w Nowym Jorku nad jedną z głośniejszych, kryminalnych spraw, zostają odsunięci od śledztwa oraz "zesłani" do małego miasteczka, zwanego Surrender. Tam, mieszkając w domu ciotki Trajana, zajmują się nauczaniem kryminologii online. Jednakże miejscowe służby często korzystają z ich pomocy jako doradców. Tak było i tym razem. W opuszczonej przyczepie policja odnajduje ciało nastoletniej dziewczyny; wszystko wskazuje na to, iż popełniła ona samobójstwo. A mimo to po dotarciu na miejsce zbrodni Trajan i Mike zauważają wiele szczegółów, które nie pasują do całościowego obrazu sytuacji. Nie mniejsze znaczenie ma również fakt, iż dziewczyna należała do tzw. "odrzutków"- nastolatków, które zostały porzucone przez własne rodziny, gdy tylko te nie miały wystarczających dochodów, aby je utrzymać. Owa plaga sięga już coraz dalej, a kolejne ciała wskazują na to, iż ktoś obrał sobie na cel właśnie ich...
Kiedy otworzyłam paczkę, a w niej książkę o objętości ośmiuset stron, byłam zaciekawiona, ale i przerażona. A co, jeżeli to będzie prawie tysiąc stron męczarni? W końcu nierzadko się tak zdarza... mimo obaw rozpoczęłam lekturę i muszę przyznać, że był to jeden z najlepszych thrillerów, jakie miałam okazję czytać w tym roku.
Doktor Trajan Jones dzieli swój czas między nauczanie online, spacery z gepardzicą Marcjanną po włościach ciotki oraz oczekiwanie na kolejną nierozwikłaną zagadkę. Sprawa śmierci odrzutków od początku zdaje mu się skomplikowana, szczególnie, że policja nie ma właściwie żadnego tropu. Bardzo szybko służby są w stanie zakwalifikować ją jako samobójstwo, mimo że drobne, prawie niezauważalne szczegóły świadczą o czymś zgoła innym. Dlatego też owe śledztwo nie daje naszym bohaterom spokoju. A gdy do team'u dołącza nastolatek imieniem Lucas, duet zyskuje szansę na odnalezienie nurtujących ich odpowiedzi.
Wiecie, w tym wypadku mogę śmiało rzec, iż osiemset stron to zdecydowanie za mało; tę książkę chciałoby się czytać w nieskończoność, delektować się sprytem oraz inteligencją bohaterów, zanurzać coraz głębiej w śledztwo. Autor doskonale poradził sobie ze snuciem intrygi, a gdy już już zbliżaliśmy się do jedynego, właściwego rozwiązania, okazywało się, że to -kolokwialnie mówiąc- pic na wodę. Pan Carr nie ułatwia nam w żadnym wypadku poszukiwania własnego rozwiązania, ale podrzuca pewne poszlaki. Wystarczy tylko zastanowić się przez chwilę nad pewnymi kwestiami.
Nie tylko śledztwo, ale i sami bohaterowie przyciągają do tej książki. Duet Trajan & Mike to dwuosobowy zespół, który żadnego zadania się nie boi. Nawet, jeżeli przy okazji można oberwać kulkę. Relacje między nimi należą do bardzo przyjacielskich, co widać w każdej ich rozmowie. Zresztą, ich wzajemne docinki (do których później dołączył również Lucas) często podczas lektury wywoływały uśmiech na mojej twarzy. Celne riposty i zgryźliwe komentarze Mike'a po prostu nie mogły nie wzbudzić żadnej reakcji ze strony czytelnika. Już nie wspominając o tym, że gdy takie dwie "tęgie głowy" wezmą się do śledztwa, to mogą odkryć naprawdę głęboko zakopane tajemnice...
Miasteczko Surrender to powieść kryminalna, która na swych kartach kryje intrygującą tajemnicę, a my, w ślad za Trajanem oraz Mike'em ruszamy tropem odrzutków, aby poznać prawdę. Bohaterowie nie zostawiają nas z tyłu, lecz dotrzymują nam towarzystwa przez kolejne strony. Zdecydowanie polecam tę lekturę dla smakoszy thrillerów czy kryminałów.