Rezultaty wyszukiwania dla: Świat Książki
Smoki ze Zwyczajnej Farmy
Lubicie smoki, gryfy i bazyliszki? A może macie ochotę poczytać o szalonej wiewiórce i tajemniczej latającej małpce? Jeśli tak, to książka pt. „Smoki ze Zwyczajnej Farmy” z pewnością została napisana z myślą o Was.
Gorące lato, wakacje, sprawiają, że człowiek się rozleniwia. Nie mamy ochoty wciągać się w opasłe tomiska i ciężkie, zagmatwane historie. Dlatego na takie dni ta powieść jest najlepszym wyborem. Z pewnością jest ona adresowana do młodszej części naszego społeczeństwa, ale który z dorosłych nie ma czasem ochoty przenieść się w tajemniczy świat, pełen niewyjaśnionych zjawisk i mitologicznych stworów?
Powieść należy do tych „lekkich”, które czyta się jednym tchem i pomimo swoich 400 stron na jej wchłonięcie wystarczy dosłownie kilka ciepłych wieczorów. Historia opowiada o dwójce rodzeństwa – Tylor i Lucinda – których wakacje zapowiadają się niezmiernie nudno, a w ich opinii mają to być najbardziej nieciekawe wakacje, jakie tylko można sobie wyobrazić. Jednak niespodziewanie okazuje się, że farma dopiero co poznanego wujka jest daleka od tego, aby można ją było nazwać nudną. Wręcz przeciwnie – każdy zakątek ma swoją tajemnicę, a pracownicy farmy... cóż, z pewnością nie są to całkiem zwyczajni ludzie (wystarczy wspomnieć o Ragnarze – walecznym wikingu z dalekiej krainy). Dzieci, jak to w książkach bywa, będą odgrywały na farmie bardzo ważną rolę, ale czy wywiążą się ze swojego zadania? Odpowiedź na to pytanie pozostawiam w rękach przyszłych czytelników. Mogę jedynie dodać, że wszystkie problemy stają się łatwiejsze do rozwiązania, jeśli działa się wspólnie i ma się oparcie w starszej siostrze, czy młodszym bracie. To właśnie między innymi udowadniają autorzy książki i to kolejny argument, dla którego każdy kto ma rodzeństwo, powinien ją przeczytać.
Książka jest pierwszą z 5-tomowego cyklu. Opowieść napisana jest lekko, łatwo i przyjemnie – i tak też się ją czyta. Prosty, niewyszukany język sprawia, że historia będzie łatwo zrozumiana również przez młodszych czytelników. Trzeba przyznać, że autorzy (Tad Williams i Deborah Beale) znakomicie przelali swój pomysł na papier.
Polecam każdemu, kto ma ochotę na kilka chwil przenieść się w magiczny świat i oderwać się od szarej rzeczywistości.
Niewidzialni. Tajemnica Misty Bay
Od spektakularnego sukcesu „Harry'ego Pottera" przed autorami książek dla starszych dzieci i nastolatków stoi nie lada wyzwanie. Aby zainteresować młodego czytelnika, należy wykazać się wyobraźnią i oryginalnym pomysłem. Z pewnością nie brakuje ich włoskiemu pisarzowi, Giovanniemu Del Ponte, którego cykl „Niewidzialni" stanowi ciekawą alternatywę dla wielu powieści młodzieżowych wydanych w ostatnich latach.
W pierwszym tomie serii, „Tajemnica Misty Bay", poznajemy troje głównych bohaterów. Właśnie rozpoczęły się wakacje, które dwunastoletni Douglas ma spędzić u 70-letniego wujka Kena w niewielkiej nadmorskiej miejscowości Misty Bay. Już podczas lotu samolotem chłopiec ma niezwykle realistyczny sen o grupie przyjaciół, którzy próbują uratować troje porwanych dzieci z rąk niebezpiecznego czarownika. Wkrótce Douglas dowiaduje się, że nie był to zwykły sen, a wydarzenie sprzed blisko sześćdziesięciu lat. Banda kilkunastolatków, nazywających się Niewidzialnymi, istniała naprawdę. Co więcej, należał do niej także wujek chłopca. Niestety, wszystko wskazuje na to, że przed przeszłością nie można uciec - po kolei zaczynają ginąć przyjaciele Kena, pozostali Niewidzialni. Czyżby mag, którego wtedy pokonali, powrócił? Douglas oraz jego dwoje nowych przyjaciół - Peter i Crystal, wykazująca zdolności telepatyczne - postanawiają rozwikłać tę zagadkę i rozpoczynają własne śledztwo.
„Niewidzialni" to wciągająca powieść przygodowa zaprawiona dużą szczyptą magii i elementami thrillera, dostosowanego do wieku młodych czytelników (książka przeznaczona jest dla dzieci powyżej dziesiątego roku życia). Autorowi udało się stworzyć dwie interesujące historie – główny wątek, który w powieści przeplata się z historią Niewidzialnych, mającą miejsce kilkadziesiąt lat wcześniej. Akcja toczy się bardzo szybko i nie pozwala na nudę, nie ma tu miejsca na nudne opisy czy zbędne sceny, które nic nie wnoszą do fabuły.
Jest to także opowieść o sile przyjaźni i wierności swoim ideałom z dzieciństwa. Książka skierowana jest do starszych dzieci i nastolatków, dlatego takie przesłanie, choć wprowadzone subtelnie, jest niezwykle istotne. Zarówno historia Niewidzialnych, jak i Douglasa, Petera i Crystal, pokazuje, że w życiu liczą się przede wszystkim bliscy nam ludzie. To dzięki nim możemy być szczęśliwi, a nie dzięki bogactwom, czy zdobytej władzy.
Dużym atutem powieści są główni bohaterowie – zwykłe nastolatki, pozornie niewyróżniające się niczym wśród rówieśników, choć każde z nich ma rzadki i niezwykły talent. Najbardziej wyróżnia się Crystal, młodziutka telepatka, znająca także tajniki hipnozy. Niezbyt sprawny fizycznie, pulchny i kochający jedzenie, Douglas potrafi zobaczyć w snach przeszłość i przyszłość. Jedynie Peter nie został obdarzony żadnymi nadnaturalnymi mocami (przynajmniej nie ujawniły się one w pierwszym tomie), jest za to inteligentny i bystry. To właśnie on stał się moim ulubionym bohaterem, a to za sprawą bardzo wyszukanego i eleganckiego sposobu wysławiania się. Erudycyjne popisy tego skromnego, nieco „ciapowatego" chłopca rozbawiały mnie do łez.
Podoba mi się także wydanie książki. Okładka jest wyraźnie skierowana do młodych czytelników, przede wszystkim ze względu na migoczące elementy widoczne pod światło. Dobrym pomysłem było zamieszczenie spisu głównych bohaterów na początku książki wraz z ich krótką charakterystyką. Znacznie ułatwia to orientację w tekście, a także wyjaśnia niektóre elementy fabuły.
„Tajemnica Misty Bay" to wciągająca opowieść, którą z czystym sumieniem mogę polecić wszystkim młodym czytelnikom, choć podejrzewam, że i nieco starszym jej lektura przypadnie do gustu. Jej jedyną wadą jest raczej niewielka objętość (zaledwie 200 stron), dlatego cieszy mnie fakt, że na rynku ukazał się także drugi tom cyklu, „Czarownica z Dark Falls", po który zamierzam sięgnąć jak najszybciej.
Czarny Wygon. Słoneczna Dolina
Kolejna książka Stefana Dardy - autora wysoko ocenianej przez krytyków i czytelników powieści grozy „Dom na wyrębach”. Książka została nominowana do Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla oraz do Nagrody Sfinks 2008. Zdobyła również tytuł Najlepszej Książki na Lato w plebiscycie portalu literackiego Granice.
Bohaterem powieści jest redaktor Witold Uchmann, który pisuje do jednej z warszawskich gazet. Szef degraduje go i przenosi do działu zajmującego się brukowymi plotkami. Witold jest nielubianym ze względu na swoją polityczną przeszłość podstarzałym kawalerem, którego działką są zjawiska paranormalne. Postanawia skończyć z dotychczasowym życiem i przejść na przedwczesną emeryturę. Jednak pewnego dnia dostaje dziwnego, a zarazem intrygującego maila. Nie waha się ani przez chwilę i wyrusza na Roztocze, by rozwiązać zagadkę lub zdemaskować oszusta. Tak czy inaczej, jest pewien, że przyda mu się odpoczynek i czas na przemyślenie kilku spraw. Lecz jego redakcyjny kolega, Adam, odradza mu tą podróż, ostrzeżony przez tajemniczy sen. Sen, w którym ukazała mu się jego zmarła żona. Witek udaje się do Guciowa, małej, z pozoru nudnej mieściny, akcja zaczyna nabierać tempa, atmosfera gęstnieje i okazuje się, że z pozoru spokojna okolica kryje w sobie więcej zagadek, niż można było przypuszczać. I gdy Witold spotyka się ze swym informatorem, Rafałem, a w ręce Uchmanna trafia maszynopis opisujący owianą legendą wioskę Starzyzna impreza zaczyna się na całego. Pozornie sprawa wydaje się zwykłym żartem, lecz z każdą chwilą spędzoną w tamtych rejonach Witek coraz bardziej zaczyna wierzyć w prawdziwość historii…
„Słoneczna dolina” jest pierwszym z dwóch tomów „Czarnego Wygonu” zatem opowiedziana jest tylko część historii naszego redaktora. Może prowadzić to do pewnego uczucia niedosytu po zakończeniu książki. Jednakże druga część powinna pojawić się jeszcze w tym roku.
Jedną z cech szczególnych tej powieści jest perspektywiczność narracji. Historia opowiedziana jest oczami trzech bohaterów: Adama, Witolda i Rafała. Pomysł naprawdę świetny, dzięki temu poznajemy historię kawałek po kawałku, od innej strony, innego oblicza, coraz bardziej zagłębiając się w tą psychogeniczną rozrywkę. Jednym z ciekawszych elementów książki są opisy przyrody. Są długie, lecz nie obszerne, proste, lecz nie prymitywne, barwne lecz nie przekoloryzowane. Idealnie komponują się w tło utworu, nadając klimat i powagę całej powieści.
Darda udoskonalił swoje środki wyrazu, rozwinął się, nie gubiąc tego, co jest siłą jego twórczości, czyli prostoty przekazu. Wielu pisarzy sili się na sztuczną oryginalność, a Darda po prostu opowiada historię, jak naoczny świadek koledze. I jest to właśnie książka dla lubujących się w mrocznych gawędach, wysłuchiwanych przy akompaniamencie strzelającego iskrami ogniska
„Słoneczna dolina” to książka o przemyślanej fabule, stopniowo przyśpieszającej akcji, bogatą w mroczne opisy świata przedstawionego, która zaciekawi każdego, nawet najwybredniejszego czytelnika. A miłośnicy grozy po prostu zakochają się w tej powieści.
Córka Imperium
Po raz pierwszy „Córkę Imperium” Raymonda E. Feista i Janny Wurst przeczytałam wiele lat temu. Książka bardzo mnie wciągnęła. Ucieszyłam się na myśl, że dalszy ciąg historii to jeszcze dwa tomy. Tymczasem ku mojej irytacji, a potem rozpaczy okazało się, że jakoś nigdzie nie mogę dostać pozostałych części. I oto wreszcie doczekałam się wznowienia wydawniczego „Córki…” oraz pozostałych tomów trylogii (dzięki wydawnictwu Rebis).
Książka jest ładnie wydana, choć ilustracja Dona Maitza z okładki wydania z 1995 roku jakoś bardziej mi pasuje i do treści, i do klimatu powieści (nawiasem mówiąc nawiązuje już do treści II tomu). Okładka wydania z 2011 jest dość sztampowa – piękna panna odziana w zwiewne szaty, stojąca na statku ze smokiem na dziobie i żaglu, w tle wschód lub zachód słońca i płonący port jakiegoś miasta. Ta panna w zwiewnych fatałaszkach i smok to zachowanie pewnego standardu, dość monotonne i trochę wionące nudą. Ale zgodnie z przysłowiem, nie oceniajmy książki po okładce, choć mnie ona by raczej nie zachęciła do kupna, gdybym jeszcze nie wiedziała, co kryje się w środku.
Zatem przejdźmy do wnętrza…
Siedemnastoletnią Marę z rodu Acoma wojownicy jej rodu dosłownie tuż przed wypowiedzeniem ostatecznego ślubowania bogini Lashimie wyprowadzają ze świątyni. Dziewczyna nagle dowiaduje się, że w wyniku intrygi straciła brata i ojca, zostając tym samym ostatnią z rodu i jednocześnie jego głową. Niedoświadczona i nie przyuczana wcześniej do tej roli, musi nie tylko objąć we władanie posiadłości i podjąć prowadzenie interesów, ale przede wszystkim przetrwać w świecie, w którym toczy się Rozgrywka Rady, a wielu doświadczonych graczy chętnie wyeliminuje osłabiony ród.
Mara już na samym początku musi znaleźć sposób na odbudowanie swoich sił wojskowych, z których większość poległa wraz z bratem i ojcem oraz stworzyć sojusz z niezbyt chętnym do tego przeciwnikiem politycznym poprzez poślubienie jego syna. W niedalekiej przyszłości czeka ją potyczka z niezwykle niebezpiecznym mistrzem intrygi, który zaaranżował śmierć jej rodziny. Wspierana przez starą nianię, zdolnego zarządcę i pierwszych oficerów swojego rodu Mara walczy o przetrwanie, podejmując decyzje, które zaskakują czasem nawet jej doświadczonych doradców… Co takiego oryginalnego jest w tej powieści?
Zazwyczaj światy w powieściach fantasy mniej lub bardziej nawiązują do czasów średniowiecza lub czasów pogańskich. Są zamki, grube mury, biedne wioski, wieśniacy, cechy rzemieślnicze, kapłani jednego lub wielu bogów. Czasami mamy smoki lub inne potwory, elfy, magów, królów i królowe.
Świat imperium Kelewanu to miejsce, gdzie przede wszystkim liczy się honor. Mamy wielkie rody walczące o wpływy, mamy cesarza, Radę i jej rozgrywki i intrygi. Plama na honorze zmywana jest krwią – honorowe samobójstwo jest lepsze od wstydu. Zachowanie pozorów bywa wszystkim i czasem decyduje o spektakularnym zwycięstwie jednych lub sromotnej porażce innych. Jeżeli dodamy do tego domostwa z przesuwanymi papierowymi ścianami i stosami poduszek, lektyki oraz cały wachlarz wymyślnych rytuałów, wszystko zaczyna wyglądać znajomo. Świat imperium otwarcie nawiązuje do stylistyki dalekiego wschodu, autorzy zresztą w podziękowaniach wspominają też przyjaciół o koreańskim rodowodzie, którym zapewne zawdzięczamy szczególny klimat i koloryt powieści.
Jak na powieść fantasy przystało w cyklu „Imperium” mamy też magów (choć ich rola w tomie I jest dość marginalna), mamy zamorskie podboje barbarzyńskich krain (niepokojąco podobnych do „zwykłych” fantastycznych światów) oraz fantastyczne stworzenia – podobnych do mrówek lecz ludzkich rozmiarów, żyjących w swego rodzaju rojach Cho-ja. Pospolite zwierzęta mają tu sześć nóg (czyżby twórcy Avatara podpatrzyli to i owo?), kwiaty i owoce obdarzono dziwacznymi nazwami, metale są niezwykle rzadkie i przez to drogocenne.
Podsumowując – powieść niczym miecz samurajski. Akcja - wartka i oparta na świetnie zbudowanej intrydze, a osadzona w kolorowym i pełnym egzotyki tle. Klimatycznie, oryginalnie, sprawnie i z polotem. Wobec ostatnich sukcesów serialowej ekranizacji "Gry o Tron" mam nadzieję, że Hollywood dostrzeże również potencjał tej powieści :) Serdecznie polecam.
Necrosis. Przebudzenie
Odkąd na mojej drodze stanął cyniczny i okrutny, a jednak pełen swoistego uroku inkwizytor Mordimer Madderdin, pokochałam twórczość Jacka Piekary. Dlatego też z zapałem przystąpiłam do lektury Necrosis. Przebudzenie. Nie byłam do końca pewna, czego się spodziewać, ponieważ na okładce widniały dwa nazwiska - wspomnianego przed chwilą pisarza oraz Damiana Kucharskiego. Wspólna praca dwóch autorów, z których o jednym nie wiedziałam nic, mogła być zarówno wielkim sukcesem, jak i wielką porażką. Nie każdemu bowiem dobrze wychodzi praca w tandemie. Jakie było moje zdziwienie, gdy na okładce wydania książki z roku 2010 r. znalazłam jedynie nazwisko Piekary! Poszperałam więc co nieco, zasięgnęłam języka i co się okazało? Najprawdopodobniej pan Jacek napisał tę powieść wspólnie z… samym sobą. Wszystko wskazuje bowiem na to, że Damian Kucharski jest jego alter ego.
Pierwsze wydanie Necrosis. Przebudzenie przyciąga spojrzenie okładką. Na bardzo ciemnym tle widzimy piękną rudowłosą dziewczynę przeglądającą się w zwierciadle. Jej odbicie przedstawia jednak starą, upiorną kobietę. Jest to widok niepokojący, ale jednocześnie zachęcający do czytania czytelników spragnionych dreszczyku strachu. Niestety okładka drugiego wydania straciła to „coś” i mylnie można ją uznać za kolejną odsłonę przygód Mordimera.
Akcja toczy się w czasach przypominających nasze średniowiecze. Świat zapomniał już o bolesnych doświadczeniach z nie tak dalekiej przeszłości, gdy potężni, okrutni magowie zostali pokonani w czasie tzw. Oczyszczenia. Większość z nich zginęła, niektórym jednak udało się zbiec i ukryć w odległych, niedostępnych miejscach. Teraz jednak Wielkie Zło budzi się do życia przy pomocy zwykłych ludzi. Ludzi, którzy o ironio losu, są tak naprawdę dobrzy i nie mają nawet świadomości, że wskrzeszają demony. Poznajemy pięć zupełnie różnych historii, pokazujących jak łatwo Zło może wykorzystać człowieka przy pomocy jego własnych pragnień i słabości.
Jak to zwykle bywa ze zbiorem opowiadań, nie są one jednolite jakościowo. Pierwsze cztery są naprawdę niezłe, zarówno ze względu na pomysł, jak i styl i język. Najbardziej spodobały mi się historia chłopca maltretowanego przez sadystycznego ojca, który spotyka niezwykłego sojusznika (Następny piękny dzień) oraz opowieść o małej niewidomej księżniczce, której ojciec postanawia ponownie się ożenić, i jej starej wiernej opiekunce (Księżniczka i wiedźma). Niestety zupełnie nie rozumiem, co autor miał na myśli pisząc ostatnie opowiadanie (Czerwona mgła), które jest tak słabe, a jednocześnie do przesady wypełnione erotyką, że po prostu psuje doskonałą całość.
Dopiero na ostatniej stronie zostaje wyjaśniony związek między wszystkimi opowieściami. Wtedy też zauważyłam, żeNecrosis. Przebudzenie to dopiero pierwszy tom serii (nie zostało to zaznaczone na okładce, a szkoda). Z niecierpliwością czekam na kontynuację, obawiam się jednak, że zanim ujrzymy na półkach księgarni kolejną powieść z cyklu Necrosis, minie jeszcze kilka lat. Była ona zapowiedziana na 2006 r., niestety nie dość, że do tej pory się nie ukazała, to jeszcze autor zapowiedział, że najpierw zamierza dokończyć cykl inkwizytorski…
[recenzja wcześniejszego wydania powieści "Necrosis. Przebudzenie"]
Miłość alchemika
„Ludzie wciąż szukają magii, chociaż prawdziwe cuda można odnaleźć w świecie samej natury (...)"*
Miłość jest uczuciem, którego nie da się zaszufladkować. Ile jest osób na świecie, tyle odmian miłości. Każdy kocha inaczej, jest miłość spokojna, wybuchowa, namiętna... Jest też miłość wywołująca obsesję - sprawiająca, że ktoś myśli, iż należysz tylko do niego i jest zdesperowany, by sprawić, że będziesz z nim wiecznie. Bez szansy na normalne życie, które ci odebrano, bez możliwości poznawania świata i podejmowania samodzielnych decyzji...
Jest rok 1349, czternastoletnia Seraphina Ames udaje się na swój pierwszy bal. Na miejscu poznaje Cyrusa, chłopak jest synem alchemika i bardzo jej się podoba. Gdy wychodzą porozmawiać, zostają zaatakowani przez rabusiów, a nastolatka śmiertelnie raniona. Zakochany chłopak nie pozwala jej jednak odejść, zmusza dziewczynę, by wypiła eliksir dający nieśmiertelność. Od tej pory może ona przejąć każde ciało, jakie chce za pomocą pocałunku. Ceną tego jest jednak pozostawienie bliskich i wieczne życie u boku Cyrusa, który z biegiem lat się zmienia. Sześćset lat później Seraphina postanawia z tym skończyć i gdy już ma wykonać ostateczny krok, coś jej w tym przeszkadza. Jakie będą konsekwencje jej następnych działań?
„Miłość alchemika" zaintrygowała mnie po tym, jak przeczytałam notę wydawcy. I choć ostatnio książki z gatunku paranormal romance niczym mnie nie zaskakiwały, a nawet prawdę mówiąc rozczarowywały, postanowiłam dać jej szansę. Wydawało mi się, że może to być powieść, która może nie tyle zachwyci, co na pewno zaciekawi i sprawi, że mile spędzę z nią czas.
No cóż, w jakimś stopniu się nie pomyliłam. Książka początkowo wciąga i intryguje. Autorka zaczęła ją bardzo ciekawie, ale z biegiem czasu robiło się coraz gorzej i w ostatecznym rozrachunku powieść nie była taka, jak oczekiwałam. Najgorsze jest to, że jest ona zapchana wątkami pobocznymi, a tego głównego praktycznie nie było. Jeśli już coś się działo związanego z tematem, trwało to zaledwie chwilę, było napisane byle jak i nawet nie miałam czasu, by wczuć się w zaistniałą sytuację. Odnoszę wrażenie, że autorka stworzyła historię na szybko i przez to jest ona tak niedopracowana. Zabrakło najważniejszych elementów, czyli akcji, nutki zaskoczenia i tego czegoś, co sprawia, że mimo powielanego tematu, treść utworu miałaby to „coś". Skoro to romans paranormalny nie wypada mi nie wspomnieć o wątku miłosnym, którego tak naprawdę w sumie nie ma, parę wzmianek, ze dwa pocałunki i koniec. A ja się grzecznie zapytam, gdzie emocje? Zabrakło mi tego, a w tym gatunku to one są przecież najważniejsze.
Jestem bardzo rozczarowana tym, jak autorka po macoszemu potraktowała postacie. Są niedopracowane i nijakie, nie wywołały we mnie żadnych głębszych emocji, a i o tych słabszych trudno w tym wypadku mówić. Seraphina, jak na tyle lat istnienia, jest bezosobowa i naiwna, brak w niej jakichś głębszych przemyśleń, własnego zdania. Ja rozumiem, że była zdominowana przez swojego partnera, ale bez przesady. No właśnie, Cyrus, niby taki straszny i potężny, wszyscy się go bali. No a we mnie to on nawet takiego tyci dreszczyku strachu nie wywołał. Och, jak ja się nim rozczarowałam. No i Noah, który jest oczywiście idealny, zbyt idealny jak na mój gust. Przecież ideałów nie ma, a tu proszę, mamy jednego, jak się patrzy. Nie przekonał mnie on do siebie.
To nie jest tak, że książka mi się w ogóle nie podobała. Czytało się ją szybko i, mimo wszystkich tych niedociągnięć, przyjemnie. No fakt, nie wzbudziła nie wiadomo jakich emocji, ale coś tam drgało w trakcie śledzenia tekstu. Było... całkiem znośnie, ale czuję niedosyt. Nie udało mi się wczuć w historię tak, jak bym sobie tego życzyła. Nie zżyłam się też z bohaterami, bo nie miałam ku temu sposobności. Nawet nie wiem za bardzo, co o nich myśleć i czy to, co napisałam o nich powyżej się zmieni. Autorka miała ciekawy pomysł, ale niestety nie wykorzystała go w należyty sposób.
„Miłość alchemika" to powieść, która niczym nie zaskoczy, a bardziej wymagającego czytelnika może nawet troszkę wynudzić. Ma swoje plusy i minusy, z czego tych drugich jest, niestety, więcej. To, że książkę czyta się szybko, nie wystarczy. Jest to pierwsza część trylogii „Wcieleni", ale nie jestem pewna czy sięgnę po kontynuację.
*str. 12
Ja, inkwizytor. Głód i Pragnienie
Mordimer Madderdin powrócił. Kontynuacja losów najsłynniejszego inkwizytora będzie miała swoją premierę już 28 lutego. Nie jest to niestety długo wyczekiwany drugi tom książki „Płomień i krzyż", a „Ja, inkwizytor. Głód i pragnienie, piąta pod względem chronologii część cyklu, plasująca się między „Ja, inkwizytor. Bicz Boży" a „Sługą Bożym".
W skład bieżącego tomu wchodzi opowiadanie „Wiewióreczka" oraz tytułowa powieść „Głód i pragnienie". Pierwszy tekst można potraktować jako swoisty aperitif, rozgrzewkę przed spotkaniem z Mordimerem, jakiego znamy z poprzednich części serii. Z przykrością muszę jednak przyznać, że opowiadanie nieco mnie zawiodło. Madderdin zostaje w nim wynajęty przez właścicieli spółki oszukanej przez niejakiego Tomasza Purcella. Korzystając ze swoich niezrównanej umiejętności prowadzenia przesłuchań (warto wspomnieć, że umiejętności skutecznie wspomaganej dłutem, nożem lub innym ostrym przedmiotem), inkwizytor ma za zadanie wyciągnąć od oszusta informację o miejscu ukrycia sprzeniewierzonych pieniędzy.
I właściwie na tym opiera się fabuła całego opowiadania, Purcell zwodzi Mordimera, a ten stosuje kolejne środki perswazji, by dotrzeć do prawdy. Początek zapowiadał się nieźle, ale w międzyczasie niezła atmosfera gdzieś się rozmyła. Zabrakło mi tego, co zwykle czeka na czytelnika podczas lektury przygód Madderdina – trupów, demonów, zagadek.
Na szczęście „Głód i pragnienie" nadrabiają te braki. Mordimer otrzymuje zlecenie od swojego zwierzchnika, mistrza Dopplera - ma zbadać sprawę zaginięcia jego dalekiej kuzynki. Pozornie banalna sprawa okazuje się znacznie bardziej skomplikowana i wszystko wskazuje na to, że zamieszana jest w nią pewna bogata, acz podejrzanie postępująca kupiecka rodzina oraz starożytny demon.
Podobnie jak w pozostałych tomach cyklu, narratorem jest główny bohater, całkowicie pozbawiony sumienia i chętnie korzystający z uroków kobiecego towarzystwa przekorny, a jednocześnie pokorny Sługa Boży. Chętnie przedstawia się czytelnikom jako „uniżony sługa", opiewając własną skromność, co w zestawieniu z jego czynami, delikatnie rzecz ujmując, powiewa pewną hipokryzją. Nie zmienia to jednak faktu, że ironicznego, bezwzględnego, brutalnego, a jednocześnie pełnego specyficznego uroku Mordimera, nie sposób jest nie polubić.
Warto wspomnieć kilka słów o świecie stworzonym przez autora. Akcja toczy się w średniowiecznej Europie, która niemal do złudzenia przypomina tę prawdziwą. Piekara proponuje nam jednak alternatywną historię chrześcijaństwa, jako religii brutalnej, nie znającej pojęcia miłosierdzia. Jak można przeczytać na okładce, jest to „świat, w którym Chrystus zszedł z Krzyża i objął władzę nad ludzkością. Świat tortur, stogów i prześladowań". Niektórych czytelników, dopiero planujących rozpocząć przygodę z cyklem, opis ten może nieco odstraszać. Niepotrzebnie, nie znajdziecie tu prawie w ogóle kwestii teologicznych i jedynie kilka odniesień do wizji Chrystusa jako krwawego pogromcy niedowiarków.
Kolejność ukazywania się kolejnych tomów cyklu inkwizytorskiego (a raczej pisania ich przez Jacka Piekarę), jest tak daleka od zachowania jakichkolwiek znamion chronologii, jak to tylko możliwe. Pierwsze ukazały się tomy, znajdujące się obecnie w połowie serii, potem autor zdecydował się opowiedzieć o samych początkach historii Madderdina, stopniowo uzupełniając luki w jego życiorysie. W każdym z kolejnych tomów znaleźć można nowe informacje, które uzupełniają wydarzenia opisane w innych częściach. „Ja, inkwizytor. Głód i pragnienie" ujawnia m.in. szczegóły pierwszego spotkania inkwizytora z Pierwszym i Drugim, bardzo oryginalnymi bliźniakami, którzy towarzyszą mu w kolejnych książkach.
Podsumowując, najnowszy tom serii o Mordimerze Madderdinie nadal trzyma poziom, choć możliwe, że wrażenie byłoby dużo lepsze, gdyby wydano samą powieść, bez dołączonego do niej opowiadania. Mam nadzieję, że na kolejną część nie będziemy musieli już tak długo czekać i że będzie nią drugi tom „Płomienia i krzyża", którego (razem z wieloma fanami cyklu) wypatruję z niecierpliwością.
Uniwersum Metro 2033: Dziedzictwo przodków
Jako zagorzały czytelnik książek z serii Metro 2033 nie ukrywam, że każda nowa powieść wychodząca pod szyldem "Projekt: Dmitry Glukhovsky. Uniwersum Metro 2033", bardzo mnie cieszy. Podejrzewam, że nie jestem w swojej opinii osamotniona. Motyw Ziemi, na której zapanowała nuklearna zima, skażonej i opustoszałej, przypominającej grobowiec, nieustannie inspiruje nie tylko kolejnych pisarzy, ale też fanów i czytelników, którzy na początku tego roku stworzyli zbiór opowiadań tematycznie nawiązujący do serii Metro 2033.
Jak dla mnie najlepszą do tej pory książką z uniwersum Metro są "Korzenie niebios". Zachwycił mnie tam przede wszystkim wątek metafizyczny, akcja toczyła się wartko, a zakończenie naprawdę dało mi do myślenia. Kto jeszcze nie czytał powieści T. Avoledo, niech szybko to niedopatrzenie nadrabia.
"Dziedzictwo przodków" jest szóstą wydaną w Polsce powieścią z tego cyklu. Autor książki, były żołnierz, który przez 16 lat służył w wojsku, zdecydował się całą historię nie tylko trochę inaczej opowiedzieć, ale też zmienić realia, w których toczy się akcja.
Z moskiewskiego metra, przenosimy się bowiem do starych tuneli i poniemieckich bunkrów, pamiętających jeszcze czasy II Wojny Światowej, a znajdujących się w okolicach Kaliningradu, przez niektórych nazywanego też Kёnigsbergiem. Miasto, określane też mianem twierdzy, jest rosyjską eksklawą (czyli należy do Rosji, ale jest położone w oddzieleniu od głównego obszaru kraju) i jednocześnie stolicą obwodu. Jest usytuowane nad Morzem Bałtyckim, co powoduje, że jest nieustannie narażone na opary trującej mgły oraz wychodzące z wody żarłoczne i niebezpieczne kraby-mutanty.
Codzienność mieszkańców tej kolonii polega właśnie na walce z tymi zagrożeniami. Ponieważ wiadomo, że w grupie łatwiej przeżyć, ocaleli założyli kolonie i właśnie w ich obrębie starają się stworzyć przynajmniej pozory normalności. Obecnie mieszkańcy Piątego Fortu oraz Kolonii Krasnotorowskiej stają przed perspektywą stworzenia przymierza, co jest podyktowane względami czysto praktycznymi, takimi jak chociażby brak miejsca. Plany te jednak bardzo szybko schodzą na dalszy plan, bo oto któregoś dnia do brzegu przybija okręt, który jest nie tylko dobrze uzbrojony i zaopatrzony, ale też sygnuje się niemieckimi swastykami. Celem przybyszy jest zbadanie bunkrów i odnalezienie w nich czegoś, co ich zdaniem dawno temu pozostawili tam naziści. Naszym bohaterom nie pozostanie nic innego, jak tylko pójść z intruzami na ugodę i uważać na to, by przypadkiem na całej tej umowie nie wyszli jak przysłowiowy Zabłocki na mydle.
Drugi wątek, toczący się równolegle, dotyczy jednego z mieszkańców kolonii, Aleksandra Zagórskiego, zwanego przez wszystkich Saszą lub Sanią. Jest to postać o tyle ciekawa, że pamięta świat sprzed wybuchu, a przed promieniowaniem uratował się tylko dlatego, że, tak to nazwę, najpierw się zgubił, a potem w odpowiednim momencie odnalazł. Sasza nie umie zostawić przeszłości za sobą. Wyobcowany, żyje na skraju szaleństwa i zdrowego rozsądku, bardziej skłaniając się ku temu pierwszemu. Czy towarzyszące mu w mroku tuneli widmo istnieje naprawdę? Czy może to tylko echo dawnych, skrzętnie ukrywanych przed innymi czynów? Prawda okaże się okrutna i straszna.
Po lekturze pierwszych rozdziałów widać od razu, że autor jest wojskowym. Przejawia się to nie tylko w dokładnym opisie detali związanych z bronią czy armią, ale także nazewnictwie. Bohaterowie "Dziedzictwa przodków", byli żołnierze, to przeważnie ludzie honorowi, którzy hołdują dawnym wojskowym zasadom, a już na pewno nie wchodzą w konszachty w wrogiem - nazistami. Bardzo dokładnie również autor opisuje zwiady, czaty, a także walki i rany, a raczej to co z rannego zostaje.
Nie ukrywam, że bardzo podobał mi się wątek Walhallli i sekretów z nią związanych. Ujawniała się tu wiedza autora i jego dogłębne przygotowanie do tematu. Trochę mi się to kojarzyło z programami Bogusława Wołoszańskiego "Skarby III Rzeszy".
Jednocześnie odniosłam jednak wrażenie, że skupiając się na dokładnym opisywaniu detali, autor tracił z oczu utrzymywanie jednakowego poziomu napięcia. Kiedy już zaczynało być ciekawie, a na plecach pojawiały się ciarki, rozdział się kończył, następny dotyczył czegoś innego, a do zostawionego wątku wracano dopiero za jakiś czas. Przyznam, że bardzo mi to utrudniało odbiór powieści. Nie wiem, jak mieli inni czytelnicy, ale mój szanowny małżonek, na przykład, takim właśnie budowaniem fabuły się zniechęcił i niestety nie dokończył książki.
Zdaję sobie sprawę, że na cykl książek Metro 2033 składają się powieści tak różne, jak różni są ich autorzy. Jednocześnie, aby temat nie uległ wyczerpaniu, a kolejne fabuły nie popadały w schematyzm i sztampowość, należy szukać nowych sposobów przedstawienia świata po katastrofie, nowych miejsc, nowych tajemnic do odkrycia. Myślę, że to właśnie próbował w swojej książce osiągnąć Suren Cormudian i z pewnością po części mu się to udało. Mnie jednak czegoś w "Dziedzictwie przodków" zabrakło i choć naprawdę trudno mi sprecyzować na czym polega owo "coś", to nie czuję się do końca usatysfakcjonowana czytelniczo. Niewykluczone też, że za jakiś czas do tej książki wrócę i być może wtedy docenię ją bardziej. Na razie jednak pozostaję z lekkim niedosytem.
Uniwersum Metro 2033: Korzenie niebios
Gdy Dmitry Glukhovsky w 2005 roku wydawał swoją powieść "Metro 2033", zapewne nawet nie przeszło mu przez myśl, że zapoczątkuje to prawdziwą lawinę. Historia, której akcja toczy się po wybuchu nuklearnym w podziemiach rosyjskiego metra, okazała się wierzchołkiem góry lodowej oraz stopniowo przerodziła w projekt o nazwie "Uniwersum Metro 2033". W myśl tego projektu każdy pisarz, który wyrazi wolę i chęć, może stworzyć swoją własną książkę, opowiadającą o życiu po katastrofie, właśnie w roku 2033, czyli dwadzieścia lat po wybuchu. Pomysł okazał się tak chwytliwy, że do tej pory powstało już ponad trzydzieści książek na ten temat.
Jak słusznie zauważył sam Glukhovsky, takie poszerzenie perspektywy tylko wyjdzie projektowi na dobre, bo niesprawiedliwym byłoby, gdyby cały świat przedstawiony miał się ograniczać tylko do Moskwy, Petersburga, czy Uralu. Świat jest przecież wielki, a liczni czytelnicy aktywnie, poprzez oficjalną stronę projektu, uczestniczą, komentują i domagają się coraz to nowych książek, dotyczących innych rejonów, nie tylko samej Rosji.
Do projektu "Uniwersum Metro 2033" przystąpił także Włoch T. Avoledo z zawodu pracownik bankowy, prywatnie mąż i ojciec, a literacko wielbiciel twórczości Stanisława Lema. Akcję powieści "Korzenie niebios" umiejscowił w najbardziej znanych włoskich miastach, takich jak Rzym, Wenecja czy Rawenna, a narratorem historii uczynił duchownego, członka Kongregacji do Spraw Nauki i Wiary, nazwiskiem John Daniels (skojarzenia z amerykańską whiskey Jack Daniels, jak najbardziej prawidłowe).
Włochy, podobnie jak cała reszta świata, są pogrążone w nuklearnej zimie. Rzym, Wieczne Miasto, jest jedną wielką stertą gruzów. Kościół katolicki, jak wszystkie instytucje społeczne i religijne, nie dość, że utracił na znaczeniu, to jeszcze został pozbawiony papieża, który zgodnie z tym, co głoszą plotki, zginął w dniu wybuchu przed dwudziestu laty. Nowego nie można wybrać, bo jak jeden pozostały przy życiu kardynał miałby zwołać konklawe? I w tym właśnie miejscu zaczyna się misja ojca Danielsa. Wraz z siedmioma żołnierzami Gwardii Szwajcarskiej ma wyruszyć w okolice Rawenny, gdyż ponoć jest tam więziony Patriarcha Wenecji. Podróż ma trwać 15 dni i choć nikt nie gwarantuje, że zakończy się sukcesem, to gra jest tak warta świeczki, że ojciec Daniels nie może odmówić.
Podróż przez słoneczną niegdyś Italię, która każdemu chyba kojarzy się ze słońcem, błękitem wody, zapachem oliwek i aromatycznym winem, a przede wszystkim z zabytkami architektury, jest przygnębiająca. Z dawnej potęgi światowej nie pozostało nic. Ludzie, znani z gadatliwości i ognistego temperamentu, są cieniami tego, kim byli dwie dekady temu. Nieliczne społeczności ukrywają się w katakumbach, opuszczonych tunelach metra, bunkrach, czy prowizorycznie zabezpieczonych budynkach. Rangę waluty zyskały papierosy, paliwo, alkohol oraz lekarstwa. Nie ma już roślin, zwierząt (poza nielicznymi szczurami), a na powierzchni grasują mutanty, jakich zwykły człowiek nie jest sobie w stanie nawet wyobrazić.
Najgorsze jednak jest to, że potrzeba przetrwania spowodowała zanik wszystkich humanitarnych wartości. Warunki dyktuje ten, kto ma broń i silnych, gotowych na wszystko najemników. Nie istnieje miłosierdzie, empatia, czy litość. Pozostała tylko brutalna siła, wspomagana często religijnym fanatyzmem oraz ślepa, uparta chęć przeżycia, nawet za cenę życia najbliższych osób.
Świat oglądany oczami ojca Danielsa, który doskonale pamięta, jak to wszystko wyglądało przed wybuchem, stanowi obraz nędzy i rozpaczy. Duchowny wielokrotnie zadaje sobie pytanie, jak Bóg mógł na to pozwolić, czy jeszcze kiedyś nasza planeta podniesie się z tej katastrofy i czy w świecie ogarniętym nieludzkim głodem, śmiercią i degeneracją, jest jeszcze miejsce na wiarę i religię? Od takiego myślenia już bardzo blisko do kryzysu wiary, a dla księdza chyba już nic gorszego być nie może.
Drobiazgowość opisów i wzorowa dbałość o detale jest godna pochwały. Odniosłam wrażenie, że autor postawił raczej na sugestię słowną, niż na samo dzianie się, dzięki czemu wszystko, co opisuje jest tak wyraźne i łatwe do wyobrażenia. Jakby jednak na to nie patrzeć, dzieje się tutaj także sporo. Mamy zatem okazję przyjrzeć się wspólnocie zamieszkującej stację Aurelia i dowiedzieć się, dlaczego nie ma w niej dzieci. Odbywamy również podróż na pokładzie Kościoła Bożego na Kołach pod kierownictwem obłąkanego Gottschalka, a także oglądamy dawną świetność Wenecji w gorączkowych majakach głównego bohatera. Całości tej pisarskiej wizji dopełnia zbiór czarno - białych ilustracji autorstwa Aleksandra Kulikowa, umieszczonych na końcu książki.
Na pochwałę zasługuje również narracja i sam narrator, który pod wpływem widzianych w podróży rzeczy, przechodzi poważną przemianę. Zatarcie przez autora granicy między jawą a snem oraz przeplatanie rzeczywistości z dostrzeganym przez Danielsa światem duchów dawnej świetności miasta, powoduje, że czytelnik sam zaczyna się trochę gubić. Tak naprawdę do samego końca powieści nie wiemy, ile z tego co się wydarzyło było prawdą, taką realną, a ile efektem napromieniowania, odwodnienia, głodu i gorączki.
Sugestywność obrazu, wielka wyobraźnia autora i umiejętne przedstawienie tego w powieści, stawia "Korzenie niebios" na jednym z pierwszych miejsc w rankingu książek z projektu "Uniwersum Metro 2033". Autorowi należy pogratulować bogatej wyobraźni i być może cierpliwie czekać na kolejną powieść w tym temacie. Czytelnikom natomiast od razu trzeba książkę polecić, co też momentalnie czynię.
Uniwersum Metro 2033: W mrok
"W mrok" stanowi bezpośrednią kontynuację powieści "Do światła". Obie książki powstały w ramach projektu "Dmitry Glukhovsky. Uniwersum Metro 2033". Zapoczątkował go sam Dmitry Glukhovsky napisanymi przez siebie powieściami "Metro 2033" i "Metro 2034", a biorą w nim udział pisarze osadzający swoje historie w postapokaliptycznym świecie Metra 2033.
Świat po katastrofie atomowej. Od ponad 20 lat życie ludzi toczy się w tunelach rosyjskiego metra, bo tylko w podziemiach jest względnie bezpiecznie. Na powierzchni panuje nie tylko śmiercionośne promieniowanie, ale też prym wiodą wszelkiego rodzaju krwiożercze ludzkie i zwierzęce mutanty, które uparcie polują na ocalałych. Złamani widmem katastrofy ludzie starają się budować swoje życie na nowo. Kwitnie handel lekarstwami, bronią i żywnością. Powstają nowe grupy społeczne, tworzą się zależności polityczne i religijne. Trudno tutaj jednak znaleźć współczucie, czy bezinteresowną pomoc, okazuje się bowiem, że w obliczu zagrożenia każdy myśli tylko o sobie i własnym bezpieczeństwie. Smutne, ale prawdziwe.
Ponownie spotykamy stalkera Tarana i jego przybranego syna Gleba, którzy połączeni ze sobą w dość niezwykłych okolicznościach starają się teraz stworzyć namiastkę rodziny i domu. Nie jest im jednak dane zaznać spokoju, ponieważ społecznością petersburskiego metra wstrząsa wiadomość, że mieszkańcy Moszcznego zginęli w wyniku wybuchu nuklearnego. Pytania o przyczyny i sprawców mnożą się i jak na razie nie ma na nie odpowiedzi. Mieszkańcom metra zostaje postawione ultimatum: w ciągu tygodnia mają znaleźć winnych, albo podzielą los unicestwionej wyspy. Obowiązek przeprowadzenia śledztwa spada na Tarana, który oprócz tego ma dość własnych kłopotów. Okazuje się bowiem, że Gleb zniknął. Zaniepokojony Taran, nękany dodatkowo atakami choroby, wyrusza na poszukiwania. Początkowo priorytetem jest dla niego znalezienie chłopca, z czasem jednak przekonuje się, że obie sprawy mają wiele punktów wspólnych i znalezienie winnych eksplozji doprowadzi go jednocześnie do Gleba.
Lektura "Do światła" dała mi do myślenia, a rzeczywistość Metra 2033 naprawdę zrobiła na mnie duże wrażenie. Z tym większą ciekawością sięgnęłam po kontynuację losów bohaterów, których zdążyłam już polubić. Miałam sporo nadziei, ale też i obaw; wiadomo przecież jak się sprawa ma z kontynuacjami. Może być ten sam poziom i wtedy będzie zadowalająco. Często zdarza się, że jest po prostu słabiej i krótko mówiąc, gorzej. Ale bywa też, że jest lepiej. W przypadku powieści "W mrok" ma miejsce trzecia opcja - drugi tom znacznie przewyższa pierwszy.
Tym razem autor rozdzielił bohaterów, co dodało akcji dynamizmu, a światu przedstawionemu znacznie poszerzyło horyzont. Razem z Taranem wędrujemy po tunelach metra i przyglądamy się żyjącym tam społecznościom. Wspieramy stalkera w walce ze słabościami jego organizmu oraz poznajemy nowe okazy postatomowej fauny. W tym miejscu naprawdę należy się autorowi pochwała za pomysłowość i siłę wyrazu, z jakimi zostały odmalowane mutanty wszelkiej maści.
Oczami Gleba oglądamy te same tunele (bowiem bohaterowie zwyczajnie się wymijają), spotykamy starych znajomych i poznajemy nowych. Z perspektywy dorastającego chłopca, który jeszcze ma złudzenia i nie stracił wszystkich marzeń, mamy szansę obserwować moralny upadek mieszkańców metra. Tymi ludźmi rządzą potrzeby pierwotne, wśród których dominuje głód i jego zaspokojenie, często nawet kosztem cudzego życia.
Bardzo dobrym zabiegiem było wprowadzenie nowych bohaterów. Najlepiej prezentuje się Aurora, dziewczynka z..., no właśnie skąd? Tego nie zdradzę, powiem jednak, że sam pomysł wprowadzenia wątku dotyczącego miejsca bezpiecznego od skażenia, ukrytego przed wzrokiem zwykłych ludzi, jest naprawdę ciekawy i ma potencjał.
Przez kilka pierwszych rozdziałów, kiedy Taran szuka Gleba, akcja rozwija się dość wolno i przyznam, że już zaczęłam się trochę martwić. Jednak czytelnik odnajduje Gleba szybciej niż Taran i wtedy robi się naprawdę ciekawie, a historia nabiera rozpędu. Atmosferę tajemnicy potęguje dodatkowo postać groźnego Czarnego Sanitariusza, który pojawia się tam, gdzie istnieją ogniska czarnej dżumy. Co wspólnego ma on z wybuchem nuklearnym i kto kryje się pod szczelnym i odCENSOREDym na pociski kombinezonem? Rozwiązanie tajemnicy na pewno zaskoczy.
"W mrok" sprawia wrażenie powieści dojrzalszej i bardziej przemyślanej i choć cała historia w niej opowiedziana jest tylko epizodem z życia mieszkańców metra, to jednak stanowi ważny element większej całości. Bohaterowie są prawdziwi, z krwi i kości, choć nie są też nie wiadomo jaki herosami, po prostu mają swoje mocne i słabe strony. Akcja toczy się sprawnie i bez dłużyzn, a większa czcionka jest przyjazna dla oczu. Zakończenie jest zamknięte i choć w posłowiu autorskim Andriej Diakow zarzeka się, że poprzestanie na dylogii, to jednak nie mówi definitywnego "nie" i twierdzi, że rozważa stworzenie kolejnej powieści. No cóż, pożyjemy zobaczymy.
Polecam nową powieść Diakowa nie tylko miłośnikom cyklu. Każdy, kto szuka dla siebie dobrej powieści z cyklu "po katastrofie", będzie zadowolony z lektury.