sierpień 07, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: Świat Książki

piątek, 20 styczeń 2017 13:15

Ponowne wydanie podręczników z Hogwartu!

Na tę informację długo czekał cały magiczny świat, a i niektórzy mugole dopytywali, czy są jakieś wieści w tej sprawie.

Dziś mamy przyjemność ogłosić, że już w marcu br. nakładem wydawnictwa Media Rodzina zostaną wznowione długo wyczekiwane książki ze świata Harry’ego Pottera: Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć, Quidditch przez wieki oraz Baśnie barda Beedle’a!

Dział: Książki
niedziela, 15 styczeń 2017 23:11

Konkurs - Trylogia Endgame

Najsilniejsi i najsprytniejsi z Graczy dotarli do końcowej fazy Endgame. Klucz Ziemi oraz Klucz Niebios już odnaleziono, ukryty pozostał ostatni klucz do wygranej i ocalenia świata – Klucz Słońca. Zwycięzca może być tylko jeden!

Dział: Zakończone
czwartek, 12 styczeń 2017 22:23

Przedrzeźniacz

Walter Tevis do niedawna w ogóle nie był znanym na polskim rynku pisarzem. Nieliczni oglądali adaptacje filmowe jego powieści, nadal zapewne nie kojarząc autora. Czy ktoś wie, że „Człowiek, który spadł na Ziemię” z Davidem Bowie, czy z Paulem Newmanem „Bilardzista” i „Zapach pieniędzy”, to adaptacje jego książek? Dzięki Wydawnictwu Mag możemy nadrobić te zaległości, bo od 13 stycznia 2016 r. będzie można czytać „Człowieka, który spadł na Ziemię”, a od 2015 roku mogliśmy zagłębiać się w inną powieść, o której napiszę poniżej.

„Przedrzeźniacz” to powieść napisana stylem mieszanym, dlaczego? Bohaterami powieści są: Spofforth, kilkusetletni robot humanoidalny Marki Dziewięć, Bentley, mężczyzna, który nauczył się czytać w świecie analfabetów oraz Mary Lou, kobieta, żyjąca poza systemem, aspołeczna jednostka. Osią, albo motorem całej fabuły jest Spofforth, robot w stanie depresji, nie mylić z Marvinem z „Autostopem przez galaktykę”, tutaj depresja jest stanem poważnym i destruktywnym. Spofforth od początku istnienia był skazany na porażkę; nadano mu imię losowo z książki telefonicznej, dano mu życie, choć „tak naprawdę nie chciał żyć (…) gdyż pozbawiono go prawdziwego ludzkiego życia”, dano mu siłę świadomości, ale nie wolną wolę, która pozwoliłaby mu zadecydować chociażby o własnej śmierci. Najwyraźniej autor chciał bardzo podkreślić, kim tak naprawdę jest Spofforth, dlatego użył dla niego narracji trzecioosobowej, jakby uwydatnić, to, że nie jest człowiekiem, i z tego tytułu nie należy mu się nic więcej; w przeciwieństwie do Bentleya i Mary Lou, dla których wprowadził narrację pierwszoosobową. Te dysproporcje są znamienne, ponieważ Spofforth to humanoid, któremu od pierwszego momentu czytelnik skłonny jest współczuć i przypisywać wszystkie cechy, uczucia i emocje, należne człowiekowi, tym bardziej, że jego samoświadomość w porównaniu z ludzkością, która popadła w marazm, otępienie, która uzależniła się od tabletek, soporu, narkotyków, telewizji, audycji propagujących filozofię wyciszenia, uwewnętrzniania się, oddzielania od społeczeństwa, wypada nader ludzko. Jego rozpacz bycia jedyną świadomą istotą na ziemi, która widzi bezsens egzystencji ludzi, przybliża go czytelnikowi jeszcze bardziej. W tym świecie, w którym pozostało zaledwie 19 400 769 ludzi, panują zasady, aby Poddać się Ekranowi (podobnie, jak u Bradbury'ego), że „Samotność jest najlepsza”, stosować się do zasad Prywatności, Pogody Ducha, Przymusowej Grzeczności, i tej najważniejszej „O nic nie pytaj; odpręż się”. W tym onirycznym, umierającym świecie pojawiają się dwie jednostki, które wyrwały się z zamkniętego kręgu soporów i manipulacji farmaceutycznych, i tylko one stanowią nadzieję zarówno dla siebie samych, ludzkości, jak i dla nieszczęśliwego robota Marki Dziewięć.

Gdy rozpoczynałam lekturę tej książki z góry założyłam, że będzie ona anachroniczna w odbiorze, biorąc pod uwagę datę wydania - 1980 r., a także uznałam, że będzie to kolejna powieść political fiction z kanonu przeciw Wielkiemu Bratu. Nie ma nic bardziej pocieszającego, gdy założenia, w szczególności te negatywne, zostają obalone.

Czy jest to powieść anachroniczna? Owszem zdarza się autorowi wspomnieć na przykład o taśmach magnetycznych, czy mikrofilmach, owszem za dużą wagę przykłada do wartości filmu niemego (zapewne jego osobisty sentyment – przyp.), czy do czytelnictwa, ale sam wydźwięk książki, jest jak najbardziej aktualny. Książka bowiem traktuje o „śmierci intelektualnej ciekawości”, „szczątkowej nabożności”, o społeczeństwie które zatraca się w hedonistycznym marazmie, który nazywa się prywatnością, samodoskonaleniem, czy tolerancją, o społeczeństwie, które zapomniało o swojej historii i przeszłości. A tematyka ta, jest nadal aktualna, pomimo że autor odnosił swoje spostrzeżenia do własnych czasów. Dlaczego nie jest to książka o Wielkim Bracie? Wydaje się, że pod koniec życia Walter Tevis, żyjąc w wielkiej nowojorskiej aglomeracji, był świadkiem przemian społecznych, które z komunizmem w Europie, nic nie miały wspólnego. Ta książka jest przedstawieniem dystopii, która go otaczała, a należy pamiętać, że lata siedemdziesiąte, to przecież burzliwy okres rewolucji obyczajowej (seksualnej), w Nowym Jorku działało wtedy słynne Studio 54, a także nadal aktywny był ruch hippisowski. Ta delikatna dystopia Tevisa, to odzwierciedlenie Ameryki lat 70-tych i przemian społecznych; aborcja na życzenie dokonywana przez każdego robota Marki Siedem (aborcja stała się legalna w nieograniczonym zakresie w USA od 1973r.), szybki seks (wolny seks promowany przez hippisów), sopory, tabletki, narkotyki (rozpowszechnienie substancji psychoaktywnych – ruch hipisowski), edukacja seksualna i filmy pornograficzne, brak autorytetów, brak podstawowej jednostki społecznej, jaką jest rodzina, dążenie do niezależności, wolności i samorealizacji jednostki, a nawet grupowe samospalenia, jako efekt zachowań autodestrukcyjnych związanych ze stosowaniem środków psychotropowych, narkotyków i leków. Wydaje się, że Walter Tevis był rozgoryczony, ale to daleko posunięte dywagowanie recenzentki, światem, który go otaczał, bo w przeciwieństwie do na przykład Roberta Silverberga, nie był piewcą tych wszystkich „dobroci”, które niosła ze sobą kultura hippisowska. W jego utopijnej, bo delikatnej i nieagresywnej, dystopii remedium na człowieczy marazm stały się książki, podobnie jak w „451 stopniach Fahrenheita”, one stanowią sole trzeźwiące dla głównych bohaterów, a także nośnik człowieczeństwa - „Jestem człowiekiem. Mówię słucham i czytam”. Zresztą motyw społeczeństwa zniewolonego w kokonie spokoju można również odnaleźć w późniejszych dziele filmowym „Equilibrium”, gdzie lek, prozium, wyciszał emocje, co jest tylko dowodom na to, że wielu twórców dostrzega w zastoju intelektualnym i emocjonalnym niebezpieczeństwo dla społeczności.

Czy kolejny dystopiczny obraz świata może być nadal interesujący dla czytelnika? Może. „Przedrzeźniacz” jest powieścią melancholijną i naiwną, w szczególności, jeśli chodzi o pokładane nadzieje w czytelnictwie. Świat przedstawiony również ma swoje słabe punkty. Zaletą książek dystopicznych i tej także, jest uniwersalne moralizowanie, dlatego też współczesny czytelnik odbierze przesłanie autora, jako przestrogę przed współczesnymi zagrożeniami; aby nie alienować się i nie wycofywać z realnego życia, aby nie poddawać się ogólnej poprawności politycznej i permisywizmowi, aby bronić się przed utratą autorytetów, a także by nie popadać w ślepą religijność. Jednak największą zaletą powieści jest atmosfera stworzona w powieści, daleko jej do pełnego napięcia i poczucia zagrożenia, jakie często towarzyszy dystopiom. U Tevisa świat przedstawiony jest utopijnie spokojny, wolny od poważnych zagrożeń, Wykrywacze i roboty kontrolujące, tak naprawdę nie działają, bohaterowie nie są prześladowani, a nawet pobyt Bentleya w zakładzie karnym ma posmak sielankowy. Można by uznać, że jest to wada tej książki, zapewne niektórzy właśnie ten aspekt uznają za najbardziej naiwny, dla mnie on jednak w odbiorze był melancholijny i pełny tęsknoty za światem, w którym człowiek jest tylko dodatkiem. Jedną z najpiękniejszych scen z książki jest podróż Bentleya wschodnim wybrzeżem Ameryki, podczas której nie spotyka żadnego człowieka, podąża trasą plaż, wzdłuż oceanu i pomimo wielu niedogodności, docenia piękno przyrody. Bardzo uwodzący i romantyczny obraz wykreował Tevis, kojący zmysły.

Na zakończenie, skąd wziął się tytuł „Przedrzeźniacz”? Walter Tevis obsadził Spoffotha w bardzo smutnej roli, humanoida, który stoi na skraju Empire State Bulding, i wie, że jest tylko mimetycznym tworem na kształt człowieka, jak ptak przedrzeźniacz, który ma zdolność naśladowania innych ptaków

Dział: Książki
poniedziałek, 09 styczeń 2017 18:52

Barnim. Ogień

Saga o Barnimie to koncept dość oryginalny. Powstał dzięki środkom zebranym przez darczyńców na polakpotrafi.pl. Docelowo ma to być nie tylko saga o Barnimie, ale całe uniwersum napisane przez wielu autorów, a także fanów. „Barnim. Ogień” to debiut prozatorski Bernarda Berga, poprzedzony 40-stronicowym opowiadaniem „Barnim.Kamienie”, stanowiącym jakby wstęp do powieści i dostępnym na stronie Wydawnictwa TEGONO za darmo.

„Barnim. Ogień” to opowieść o... Barnimie - włóczykiju i samotniku, który przemierza góry poszukując złodzieja, który to uniemożliwił mu wykonanie intratnego kontraktu. Z opowiadania „Barnim.Kamienie” dowiadujemy się, że posądzony o kradzież wartościowych, sakralnych kamieni Barnim, ucieka z Rącza i wyrusza na poszukiwania tajemniczego człowieka, za sprawą którego Barnim trafił do niewoli. W drodze jednak Barnim trafia na doszczętnie spaloną wieś, której to mieszkańcy popełnili zbiorowe samobójstwo, dokonując prawdopodobnie całopalenia w wioskowym kościele. Za namową spotkanego na szlaku osiłka Naja, Barnim postanawia rozwikłać zagadkę śmierci mieszkańców Drwalinka, trafiając do kolejnych wsi i poznając na szlaku kolejnych towarzyszy. Wspólnie próbują zrozumieć, co takiego stało się w pierwszej wiosce i co z tym wspólnego może mieć stary i charyzmatyczny klecha, pojawiający się na ich drodze.

Książka wydana jest pięknie. Czarno-pomarańczowa okładka jest niezwykle elegancka w swej prostocie. Kolory i faktury okładki pięknie współgrają z tytułem książki. Otrzymane przeze mnie opowiadanie „Barnim.Kamienie”, także zachowuje koncepcję oprawy powieści. Podpisy samego autora na pierwszych stronach dodają całości wyjątkowego charakteru. Czarno-białe ilustracje potęgują mroczny charakter fabuły poweści, szkoda jednak, że jest ich tak mało. Niesamowicie udanym zabiegiem jest nadanie powieści tytułu bezpośrednio związanego z tematem przewodnim książki (a także opowiadania).

Przyznać muszę, że Pan Berg ma niesamowicie lekkie pióro. Książka napisana jest w sposób bardzo przyjemny, a język jest przystępny. Autor nie sili się na skomplikowane i fantazyjne frazesy, dobrze dopasowuje styl pisania do aktualnych wydarzeń i poszczególnych postaci. Narracja jest pierwszoosobowa, co na początku jest bardzo przyjemnym zabiegiem, jednak z czasem zaczyna denerwować. Autor, w miarę pojawiania się nowych postaci, przeskakuje z narracją od jednej do drugiej osoby, nadal stosując tą samą pierwszoosobową narrację. Początkowo nie jest trudno wychwycić kto w danej chwili przedstawia nam swoją historię, jednak z czasem, gdy bohateów pojawia się większa ilość, trudno jest zrozumieć kto w danej chwili i o czym mówi. Mniej więcej w połowie książki autor jakby zrezygnował (zapomniał?) z natychmiastowego określania postaci i momentami jedynie poprzez eliminację lub sposób wysławiania się, możemy zrozumieć kto jest bohaterem danego rozdziału. Przynaję, że było to bardzo denerwujące, wprowadzało niepotrzebny chaos i było męczące. Tym bardziej, że wielokrotnie punkt widzenia bohatera bywał nudny i nie wnosił absolutnie nic nowego do fabuły, a wręcz czynił ją bardziej skoplikowaną i niezrozumiałą.

Niewątpliwym atutem powieści są bardzo charakterystyczne postacie. Każdy pojawiający się bohater jest jedyny w swoim rodzaju, ma dobrze i przejrzyście nakreślony charakter i podejście do rozgrywających się wydarzeń. Jedynie tytułowy Barnim wypada blado na tle swoich współtowarzyszy podróży. Mało o nim wiadomo, wydaje się bardzo cichy, skryty, ciężko wyrobić sobie o nim jakąkolwiek opinię. Niewątpliwie ma pewne zdolności, których brakuje innym, jest jednak na tyle pragmatyczny w swych zachowaniach, że sprawia wrażenie nudnego. Jako bohater pierwszoplanowy powinien wyróżniać się na tle innych, jednak często niknie w blasku temperamentnych i barwnych bohaterów drugoplanowych.

Fabuła powieści ma potencjał, jednak póki co nie wykorzystany. Nie mogę powiedzieć, żeby była nudna, jednak czegoś w niej brakuje. Biorąc pod uwagę okoliczności wydarzeń mających miejsce w książce, spodziewałam się czegoś żywszego. Akcja toczy się jakby zbyt wolno. Pewnym wydarzeniom można było nadać więcej werwy, dobitności, poprowadzić je szybciej i z większym rozmachem. Brakuje trochę zwrotów akcji, nieprzewidywalności wydarzeń. Kiedy już mamy wrażenie, że stanie się coś niesamowitego, akcja się uspokaja, autor prowadzi ją w innym kierunku, nie ciągnie dobrze zaczętego wątku. Brakuje trochę tego dreszczyku emocji, który sprawia, że książę zaczyna się czytać szybciej i z większym zainteresowaniem. Można odnieść wrażenie, że autor jakby hamuje swoją wyobraźnię, nie dając się jej ponieść. A szkoda, bo przydałoby się tutaj od czasu do czasu wielkie przysłowiowe „bum”. Najbardziej charakterystyczne są w powieści sceny erotyczne, jednak te także nie są moim zdaniem dopracowane. Miały chyba za zadanie dodać pikanterii, jednak efekt jest taki, że są wulgarne i budzą lekki niesmak. Przytłaczają swoją nachalnością zamiast elektryzować czytelnika.

Książka nie porywa, ale byłoby kłamstwem stwierdzenie, że jest zła. Ogromnie liczę na to, że kolejne części sagi nabiorą rozmachu. Zamysł pisania sagi przez wielu autorów w tym samym uniwersum może być bardzo ciekawym rozwiązaniem i może wzbudzić wiele pozytywnych emocji. Mam jednak nadzieję, że autorzy kolejnych części dadzą się porwać wyobraźni i rozpieszczą czytelników szybką, wartką akcją, bo świat przedstawoniony w książce aż się o to prosi.

Dział: Książki
poniedziałek, 09 styczeń 2017 16:32

Fragmenty: "Dwór mgieł i furii"

Już w środę, 11 stycznia, w salonach Empik rusza sprzedaż najnowszej książki kultowej pisarki Sarah J. Maas, "Dwór mgieł i furii".
Jest to kontynuacja fantastycznie przyjętego "Dworu cierni i róż", inspirowanego baśnią o "Pięknej i Bestii".

Poznaj fragmenty powieści!

Dział: Książki
piątek, 06 styczeń 2017 18:40

Zejście

Tetralogia powieściowa ze świata „Żywych trupów” dotycząca Gubernatora, której współautorem był Robert Kirkman (twórca komiksu „The Walking Dead”) cieszyła się niemałym zainteresowaniem. W rok po jej zakończeniu na rynku wydawniczym pojawiło się „Zejście”, otwierająca nowy cykl książka, napisana już nie przez duet Jay Bonansinga i Robert Kirkman, a przez samego Bonansingę. Obaw było sporo. Dotąd Kirkman czuwał uważnie nad wykreowanym przez siebie światem. Czy trawiona hordami rzeczywistość mogłaby/może być równie pociągająca bez jego cichej obecności?

Rewolucyjną zmianę widać już w samej okładce. Do tej pory estetycznie obwoluty „The Walking Dead” funkcjonowały w przegródce „minimalistyczne” mojego mózgu. Konturowe postaci, kanciasty świat, brak dosłowności – bardzo lubiłam to, że wydawcy nie próbowali szokować mnie kolejnymi wizualizacjami poszarpanych ludzkich ciał (w końcu seria jest na tyle znana, że sam jej tytuł powinien już budzić odpowiednie konotacje). Autor obwoluty „Zejścia” (krakowski komiksiarz – Rafał Szłapa) postanowił jednak odejść od tego doskonałego pomysłu tak, że teraz na okładce po raz kolejny – w kontekście literatury o podobnej tematyce – ślini się horda zombie z jakimś oberwańcem bez bebechów na czele. Nie pomaga rysunkowy charakter całości, jej komiksowy sznyt. Gdyby nie słabość do cyklu i charakterystyczna dlań czcionka tytułowa, pewnie po prostu ominęłabym tę książkę.

Fabularnie rzecz przedstawia się następująco: Gubernator nie żyje, ci co mieli opuścić Woodbury dawno to zrobili, a – znani z poprzednich książek „The Walking Dead” – Lilly, Bob i reszta muszą stanąć do walki z nowymi (i starymi) zagrożeniami świata, nad którym władzę sprawują zombie. Historia ta stanowi niejako uzupełnienie dotychczas wykreowanego świata, nie pokrywając się ani z wydarzeniami z komiksów, ani serialu. Wciąż chodzi o szukanie bezpiecznego schronienia (a właściwie jego odbudowywanie w tym przypadku), powiększanie grupy ocalałych i w miarę normalne – jak tylko pozwalają na to warunki – funkcjonowanie. Lilly Caul ma zaprowadzić porządek w tym chaosie, ale nie czuje się na to gotowa. Kolejne decyzje przychodzą jej z trudem, ale gdy dowiaduje się o grupie uwięzionych w pobliskim miasteczku, nie waha się ani chwili. Ta decyzja może jednak kosztować życie nie tylko ją…

Krok w stronę transmedialności, czyli dopełniania się opowieści poprzez kontynuowanie różnych jej elementów przy wykorzystaniu różnych platform przekazu, to moim zdaniem doskonały wybór. Szkoda jedynie, że tak późny. Tylko najwierniejsi fani bowiem dublowali dotąd swoje doświadczenia, równocześnie czytając komiksy, śledząc kolejne książki i odcinki serialu. Bonansinga mógł więc swoją książką zaskoczyć fana „Żywych trupów”, co było raczej mało prawdopodobne w przypadku poprzednich tomów, właśnie ze względu na powtarzanie informacji, które fani cyklu znali już z telewizji lub komiksowych zeszytów. Problem w tym, że nie zaskoczył.

Z jednej strony to „wina” formuły. W końcu czego spodziewać się po powieści o zombie dla masowego odbiorcy? Nie ma w niej miejsca na rewolucyjne zagrywki – czytelnik wie, co i dlaczego kupuje. Ma ochotę na krwawą jatkę poprzeplataną sentymentami; na prostą historię ze świata, w którym używanie siekier do celów innych niż wyrąb drzew albo odcinanie głów ręcznie wykonaną maczetą na nikim już nie robi wrażenia. Patrząc jednak na rzecz z innej perspektywy trzeba przyznać, że Bonansinga nie wysilił się zanadto i wybrał najbardziej oklepane z oklepanych schematów. Zwłaszcza finał, czyli rozwiązanie zagadki religijnych przybyszów, okazuje się tak oczywisty, że aż dziw (o ironio!) człowieka bierze, że ktoś jeszcze decyduje się sięgać po podobne zakończenia.

Razi to wszystko o tyle, że nawet te – jakże wyeksploatowane – schematy nie zostały przez Bonansingę w pełni wykorzystane. Owszem, nie brakuje w „Zejściu” krwawych zwrotów akcji, pojedynków człowiek vs. zombie, dramatycznych relacji, pożegnań czy poświęcenia. Brakuje za to temu wszystkiemu tempa. W mojej wyobraźni znaczna część powieści rozgrywała się po prostu w trybie slow motion. Zwykle w książkach z tego uniwersum pojawiały się opisy wyjątkowo dramatycznej lub brutalnej sytuacji, a podczas lektury „Zejścia” szoku nie doświadczyłam. Być może za sprawą przewidywalności, a być może z powodu słabego z perspektywy dynamiki poprowadzenia akcji. Dziwi to o tyle, że językowo otwarcie nowego cyklu nie odstaje od poprzednich książek z serii „The Walking Dead”.

Spodziewałam się, że dzięki większej kontroli nad wydarzeniami w świecie „Żywych trupów”, Jay Bonansinga zaprezentuje czytelnikom coś nowego, świeżego. Nie mam tu na myśli wywrócenia do góry nogami schematu, a uzupełnienie tegoż uniwersum o coś, co sprawi, że odbiorca zastanowi się przez chwilę nad miejscami i ludźmi, których Rick i jego gromada porzucili; nad tym, jak to jest podnosić się z kolan po kolejnym upadku w świecie zombie; jak to jest istnieć na przekór. Tymczasem „Zejście” to po prostu kolejna krwawa bitwa o miasto z bandą idiotów oraz hordą trupów. Szkoda, bo potencjał w otwarciu nowego cyklu był.

Dział: Książki
poniedziałek, 02 styczeń 2017 22:01

Gloria

W tych czasach losy Unii Europejskiej są bardzo niepewne, więc gdy tylko natrafiłam na opis „Glorii” stwierdziłam, że muszę ją przeczytać. Dystopia rozgrywa się na terenie Francji, Polski i niemal całkowicie zniszczonej Ukrainy. Realia, w których przyszło żyć ludziom są delikatnie mówiąc okropne. Nikomu nie można ufać, każdy dba wyłącznie o siebie. Ulice pełne są gangów, złodziei i potencjalnych morderców. Gdzie w tym wszystkim miejsce dla dojrzewającej dziewczyny?

W wieku siedmiu lat Gloria musiała opuścić swoją ojczyznę i zamieszkać wraz z ciotką w pełnej niebezpieczeństw Francji. Kilka lat później poznała Asłana Zuradowa, tajemniczego chłopaka z niejasną przeszłością. Czeczen kochał sztuki walki i swoją pasją zaraził także Glorię. Dziewczyna dostosowała się do czasów, w których przyszło jej żyć i radziła sobie nienajgorzej. Sytuacja siedemnastolatki uległa jednak gwałtownej zmianie wraz z tajemniczym atakiem na stacji metra.

„Tak dorośli urządzili sobie świat. Świat, do którego wkraczałam i do którego zabrał mnie dzisiaj Asłan. Nie widziałam jeszcze śmierci z tak bliska. Nie zaglądała mi tak nachalnie w twarz. Te trupy za nami… To my mogliśmy tam leżeć w kałuży krzepnącej krwi. Nareszcie to do mnie dotarło i przestałam go winić za masakrę. Tak nisko stoczyła się cywilizacja. Albo my, albo oni. Jednak Asłan pominął istotną kwestię. W tej wojnie nie było zwycięzców.”

Bohaterowie książki szybko wzbudzili moją sympatię, w szczególności Gloria, nastolatka o buntowniczej naturze, trenująca boks, ale także kochająca rysowanie i tworzenie wszelakich grafik. Kolejna postać, którą polubiłam to Oril, kosmita, który znacząco wpłynie na losy pierwszych Sprawiedliwych. Nie mogłam nie wspomnieć o Asłanie odgrywającym w całej tej historii bardzo znaczącą rolę. Niezwykle przystojny, silny i troskliwy chłopak, który wiele już przeżył w swoim życiu i skrywa niejedną tajemnicę musiał wzbudzić zainteresowanie młodej Glorii. Nie należy on jednak do najłatwiejszych w obyciu mężczyzn. Jeśli trzeba potrafi zabić z zimną krwią, bez chwili zawahania.

Powieść Moniki Błądek bardzo szybko wciągnęła mnie w świat zniszczonej Europy. Dzięki lekkiemu i przyjemnemu stylowi łatwo było mi utożsamić się z bohaterką, jej przeżyciami, rozterkami i problemami z jakimi codziennie się spotykała. Książkę czyta się bardzo przyjemnie i szybko. Akcja rozwija się dosyć żwawo i jest pełna przełomowych momentów, które całkowicie odmieniają położenie bohaterów. Autorka co chwile zaskakuje nas wprowadzając nowe, niezwykłe postaci, miejsca i problemy.

„Glorię” uważam za bardzo udaną powieść. Jest wciągająca i intrygująca. Kierowana głównie do nastoletnich czytelników zwraca ich uwagę na to, co dzieje się na świecie. Porusza problemy konfliktów zbrojnych z jakimi przyszło nam się borykać w XXI. wieku, i to nie gdzieś w odległych państwach, ale zaraz za granicami Polski. Kto wie czy kiedyś nie przyjdzie nam żyć w czasach przedstawionych w tej książce?

Dział: Książki
środa, 28 grudzień 2016 14:50

Terry Pratchett. Życie i praca z magią w tle

„Dzieją się dziwne rzeczy, gdy człowiek czyta w pociągu powieści Terry'ego Pratchetta. Ludzie pochylają się, żeby obejrzeć okładkę, a potem mówią: „Czytałem to”, co jest naprawdę irytujące. Nawet konduktor tak do mnie powiedział.”

Myślę, że Terry’ego Pratchetta nie trzeba przedstawiać. Nie każdy zna jego twórczość, ale słyszeli o nim niemal wszyscy. Można go lubić, można nie przepadać za jego prozą, ale inteligencji, błyskotliwego dowcipu, nieograniczonej wyobraźni odmówić mu nie sposób. Pratchett był jednym z najbardziej płodnych artystów. Jego utwory zostały przetłumaczone na prawie czterdzieści języków. Wielu uważa, że są one obowiązkowe dla każdego miłośnika fantastyki.

Z tego powodu biografii oraz książek opisujących twórczość Pratchetta jest całe zatrzęsienie. Sporo powstało przed śmiercią artysty, tak jak pozycja, którą trzymam w ręku. Byłam zainteresowana, jaką osobowość skrywa jeden z moich ukochanych artystów. Craig Cabell postanowił przybliżyć nam sylwetkę tego autora.

Słów kilka o okładce. Jest źle. Bardzo źle. Bardziej przypomina pracę ucznia gimnazjum niż profesjonalnego grafika. Nie będę tutaj się nad nią znęcać, ale gdybym miała wybierać między paroma biografiami Pratchetta, to po tę bym nie sięgnęła. Druga kwestia – tłumaczenie tytułu. Uważam, że wierne byłoby lepsze niż polska wariacja. Kompletnie mi nie pasuje do tej książki.

„Terry Pratchett. Życie i praca z magią w tle nie jest nieoficjalną biografią, nie jest przewodnikiem po Świecie Dysku. Jest hołdem dla człowieka, który sprzedał siedemdziesiąt milionów egzemplarzy swoich książek, przetłumaczonych na trzydzieści osiem języków, i który udowodnił, że ma wielkie serce, jeszcze zanim zachorował. Jest to również książka wyrażająca podziw dla pisarza fantasy, którego dusza żyje w świecie rzeczywistym, i to właśnie czyni go popularnym – potrafi skłonić czytelników do empatii wobec jego świata i z prawdziwego świata wokół nich.”

Nie można odmówić autorowi wiedzy na temat tego, co pisze. Mówi o współczesnej fantastyce w Wielkiej Brytanii i na świecie, o twórczości Pratchetta, oraz o bardziej znanych powieściach, na które warto zwrócić uwagę. Niestety zbyt mało powiedział o samym autorze. Na początku oczywiście znajduje się historia początków pisania, kariery dziennikarskiej. Gdzieś przelatuje fragment o zaangażowaniu w walkę o przetrwanie orangutanów (okazuje się tutaj, że Bibliotekarz nie pojawia się przypadkiem na Niewidocznym Uniwersytecie). W końcu angielski pisarz pojawia się raz, gdy ogłasza światu diagnozę i włącza się do walki z chorobą Alzheimera. Dla mnie to było za mało. Liczyłam na bliższe zapoznanie się sylwetką Pratchetta.

Autor twierdzi, że jego książka nie jest przewodnikiem po twórczości Pratchetta. Nie jest też biografią. Więc czym jest? Niczym. Trochę biografii, sporo analiz i mamy... nic konkretnego. Liczyłam na przedłożenie tego, co Pratchett pisał, zachowań bohaterów, sytuacji w jego powieściach na jego życie, przekonania i działania. Chciałam poznać siłę napędową, którą kierowała artystą i pozwalała tworzyć dzieła tak różne, tak niesamowite i inteligentne.

Nie potrzebowałam analizy powieści i opowiadań, wytłumaczenia ich drugiego dna i zdradzania zakończeń. Podczas lektury miałam wrażenie, że autor traktuje czytelnika, jak osobę niezbyt rozwiniętą. Inaczej po co musiałby tłumaczyć nam, o czym są książki Pratchetta? Postawę Cabella wobec nas można odczuć już w pierwszych rozdziałach. Gdy kolejny raz czytałam, że „jego zdaniem fantasy oraz science fiction to odrębne gatunki, a nie jak niektórzy twierdzą, że jedno jest podgatunkiem drugiego”. Oczywiście autor tłumaczył nam też, dlaczego tak sądzi. Za każdym razem. To powodowało coraz większą irytację.

Za całkiem zbędne także uważam „aneksy”. Po cóż komu dokładna lista płac filmowych adaptacji powieści Pratchetta? Szkoda, że nie ma sprzątaczek, stażystek i chłopców na posyłki. Po co lista wszystkich wydań wszystkich książek? Kto się tym interesuje, to wie, kto nie to i tak to pominie...

„Równoumagicznienie to prawdopodobnie najważniejsza książka, jesli chodzi o poszerzanie horyzontów cyklu. Jest pierwszą, w której pojawia się babcia Weatherwax, kontynuuje tez przełamywanie schematów fantasy, rozpoczete w Kolorze magii.”

Całkiem przydatne były stwierdzenia czym Pratchett inspirował się podczas pisania. Jakie dzieła „wyśmiewał”, po jak trudne tematy sięgał: nierówność społeczna, seksizm, rasizm, przemoc, korupcja to tylko niektóre motywy w jego powieściach. Łamał tabu i schematy rządzące w powieściach fantasy. Przerabiał bajki, baśnie i znane historie po swojemu. Przenicowywał je i pokazywał ich nieznaną stronę.

Podsumowując, powiem, że nie wiem do końca czym miała być ta książka. Dla mnie usypiaczem. Naprawdę dwa razy nad nią zasnęłam. Gdy czytałam o książkach, które znam, było nawet w porządku. Gdy wchodziłam na nieznane tereny, modliłam się o koniec. Niestety Cabell nie umie swoją opowieścią o moim ukochanym autorze przyciągnąć czytelnika. Na szczęście jest wiele cytatów (różnych autorów), które umiliły choć trochę ten czas. Ale nie zniechęcam do sięgnięcia po pozycję. Możliwe, że fanom większym ode mnie, przypadnie ta książka do gustu.

„Technicznie jestem humanistą. Nie wierzę w wielkie brody na niebie, ale wierzę, że istnieje porządek.
Terry Pratchett”

Dział: Książki
wtorek, 20 grudzień 2016 02:04

Nowa powieść Veroniki Roth już w styczniu!

Wydawnictwo Jaguar zostało wydawcą nowej serii Veroniki Roth. Pierwszy tom cyklu zatytułowany „Naznaczeni śmiercią” ukaże się jednocześnie w 33 krajach na świecie 17 stycznia 2017 r.

Dział: Książki
poniedziałek, 12 grudzień 2016 18:16

Śpiący giganci

„Śpiący giganci” to, przyznaję, tytuł raczej mało chwytliwy. Jest to debiut literacki Sylvaina Neuvel, dlatego można mu ten mały błąd wybaczyć, bo mimo kiepskiego tytułu, książka jest naprawdę godna polecenia.

Gdy Rose, w dniu swoich 11 urodzin budzi się na gigantycznej, metalowej dłoni, nie jest świadoma tego, że przyjdzie jej w dojrzałym wieku być naukowcem kierującym ogromnym projektem, którego dłoń jest katalizatorem. Po drugiej stronie globu z ziemi wyłania się inna część ciała, potem następna i następna. Doktor Rose staje się dowodzącą zespołem składającym się z przypadkowyh, jednak świetnie wyszkolonych osób, które odkryją coś, co zmieni postrzeganie przez ludzkość naszego miejsca we wszechwiecie.

Pierwsze, na co zwróciłam uwagę to okładka. Zazwyczaj okładka nie jest dla mnie wyznacznikiem dobrej ksiażki, jednak w tym wypadku mnie urzekła. Perforowana, miła w dotyku, z „okienkiem”, które kryje w sobie piękną grafikę. Zatem można przyjąć, że moja przygoda z tą książką zaczęła się organoleptycznie.

Otworzyłam ją i zostałam zaskoczona po raz wtóry. Musiałam ją całą przekartować, aby upewnić się w tym, co zobaczyłam. Cała książka jest napisana w formie... rozmów! To dialogi między poszczególnymi bohaterami ksiażki a pewnym tajemniczym osobnikiem, o którym niewiele wiadomo. Sprawa wygląda tu podobnie jak w „World War Z”. Przyznaję, jest to bardzo ciekawe rozwiazanie, które osobiście przypadło mi do gustu. Zabieg usunięcia wszelkich nieistotnych wydawałoby się szczegółów sprawia, że autor jakby niczego nam nie sugeruje, a wszystkich najistotniejszych informacji dowiadujemy się od postaci. Resztę musimy dopowiedzieć sobie sami.

W związku z tym, że brak tu opisów postaci, miejsc i wszystkiego co dzieje się dookoła, a autor skupia się tylko na fabule, cała książka jest wręcz naładowana akcją. Nie spodziewajcie się jednak wybuchów, pościgów i ufoludków strzelających z oczu laserami. To nie jest ten typ akcji. To raczej emocje towarzyszące pewnym wydarzeniom, które momentami wręcz stanowią jedynie tło. To opis stosunków międzyludzkich między ludźmi „skazanymi” na swoje towarzystwo. Sympatie i antypatie, miłość i nienawiść, zaufanie i jego brak, które wielokrotnie mają ogromny wpływ na przebieg całej historii. Jest to jednocześnie bardzo dobry opis tego, do czego jest zdolny człowiek w obliczu wiekopomnego odkrycia, które może zmienić losy świata. Opis tego, jak działa polityka, co dzieje się poza opinią publiczną, w czterech ścianach białych gabinetów. I przykład na to, jak dużo można osiągnąć mając pieniądze i koneksje. To, co odkrywa zespół doktor Rose Franklin schodzi czasem na drugi plan, na pierwszym pozostawiając studium ludzkiej natury. Do tego naprawdę zaskakująca fabuła i nie mniej zaskakujące zwroty akcji sprawiają, że książkę się wręcz pochłania jednym tchem.

Mogłoby się wydawać, że brak opisów, wprowadzeń do fabuły i narracji jako takiej spłaszczy fabularnie tą powieść. Dla mnie jednak zabieg taki sprawił, że poczuałam się... wolna. Czytając kolejny wywiad, rozmowę, czy zapis z pamiętnika miałam wolną rękę w wyobrażaniu sobie całej otoczki wokół głównego tematu książki. Dodatkowo forma tej powieści uchroniła mnie przed niezbyt przeze mnie lubianym bełkotem technologicznym, z którym można spotkć się w wielu tego typu powieściach. Nie ma tu „zapychaczy” w postaci skomplikowanych słów czy opisów technologicznych. Autor bardzo sprytnie wybrnął z narzuconego przez gatunek standardu poprzez prosty zabieg: tajemnicza persona, rozmawiająca z bohaterami powieści jest... laikiem. Nie zna się na chemii, skomplikowanej matematyce i badaniach genetycznych. Dlatego też poprzez zadawane pytania wymusza na bohaterach – w większości naukowcach, proste i logiczne wytłumaczenie zachodzących zjawisk i przeprowadzanych badań. Sprytne, a jakże proste. Powieść zatem nie męczy i jest przyjazna dla czytelnika. Czasem akcja przeskakuje w czasie, nagle okazuje się, że „teraz” dzieje się trzy miesiące po „tamtym”. W żaden sposób mi to nie przekadzało, nie miało to większego wpływu na moje zainteresowanie historią.

Lekki i nieskomplikowany styl pisania autora, a także obdarcie historii z niepotrzebnych opisów sprawia, że ksiażkę czyta się szybko i przyjemnie. Pan Neuvel, mimo iż interesuje się zagadnieniami związanymi z językoznawstwem, nie próbuje na siłę upiększać fabuły kwiecistymi frazesami. Język jest prosty, nie udziwniony, dzięki czemu rozmowy bohaterów wypadają bardzo naturalnie.

Postaci w tej powieści jest niewiele, jednak są one dość wyraziste. Brak narracji sprawił, że na początku ciężko określić charaktery poszczególnych bohaterów i wyrobić sobie o nich jakąkolwiek opinię. Z czasem jednakowoż, Pan Tajemniczy zaczyna się coraz żywiej interesować stosunkami panującymi w bazie, gdzie ci bohaterowie spędzają 90% swojego czasu. Pojawiają się bardzo osobiste pytania, momentami wręcz bezczelnie wchodząc z „butami” w życie prywatne bohaterów. Rozmowy na temat innych członków załogi, wzajemnych sympatii i antypatii pozwalają nam choć trochę bliżej poznać ich wszystkich. Okazują się bardzo naturalnie nakreślonymi indywiduami, wzbudzającymi w czytelniku emocje i nie pozostawiając go neutralnym na ich losy. Dodatkowo autor w bardzo naturalny sposób pokazuje, do czego jest zdolny człowiek, aby osiągnąć „wyższy” cel i na ile sposóbów jest w stanie wytłumaczyć swoje poczynania, kiedy wierzy w to co robi. Do tego poprzez niespodziewane zachowania pokazuje, jak wiele czasem zależy od odpowiedniego dobrania ludzi , którzy mają ze sobą współpracować.

Uważam, że jak na debiutanta, Pan Neuvel napisał naprawdę fascynującą, dobrą historię. Książka jest bardzo przyjemna w odbiorze, choć forma dziennika nie każdemu może przypaść do gustu. Nie zostawi ona trwałego śladu w czytelniku, da mu jednak mnóstwo frajdy. Zakończenie natomiast sprawi, że czytający zawiesi się na chwilę i zastanowi, czy ten ostatni rozdział, napewno miał być ostatnim.

Dział: Książki