kwiecień 16, 2024

Inwizytor Arnold Lowefell mimo wielu prób wciąż nie pamięta, kim był, nim Wewnętrzny Krąg Inwizytorów stworzył go takim, jakim jest obecnie. Co oczywiście nie powstrzymuje go przed podejmowaniem kolejnych prób przywołania wspomnień. Wie tylko tyle, że był bardzo potężnym magiem o imieniu Narses. Jednak nie skupia się wyłącznie na pokonaniu amnezji; nieustannie walczy z intrygami oraz mrocznymi tajemnicami, dręczącymi Święte Oficjum. Czy to jednak nie za wiele jak na jednego, nawet tak uzdolnionego inkwizytora...?

Pan Jacek Piekara jest jednym z najpopularniejszych autorów książek fantastycznych w naszym kraju. I nic dziwnego- wkraczając w stworzoną przez niego rzeczywistość czytelnik niemalże dziękuje Stwórcy, że nie przyszło mu żyć w czasach Inkwizycji. Trafiłam na jego twórczość przypadkiem, przekopując biblioteczne regały. Jeden tom o Mordimerze Madderdinie wystarczył, abym przepadła. A już kolejne książki wychodzące spod pióra naszego rodaka (i niekoniecznie dotyczące Inkwizytorów) sprawiły, że przepadłam z kretesem. Chcę więcej i więcej.

Płomień i krzyż jest drugim tomem serii, mimo to nie wyczuje się tego podczas lektury. Jest wiele nawiązań, wyjaśnień oraz wtrąceń, dzięki którym nie musimy przerywać czytania i cofać się do tomu pierwszego. Autor prowadzi nas przez historię, zarysowując tło części poprzedniej, co oczywiście jest sporym ułatwieniem dla osób nie znających utworu rozpoczynającego serię. Warto jednak wrócić i do niego. Czytelnik ma nie tylko okazję poznać samego głównego bohatera, lecz również otaczające go kobiety- Katarzynę, Katrinę, Valerię Flawię czy Matyldę. Damy wysuwają się na pierwszy plan, zaś każda "otrzymała" swój rozdział, dzięki czemu ich sylwetki zostały nam wyraźnie zarysowane. Ułatwia to przede wszystkim rozróżnienie ich. I tak mamy do czynienia z wiedźmą o ogromnej mocy (obecnie wspomagającą chrześcijan), której umiejętności przekraczają wyobrażenia zwykłego zjadacza chleba- Katriną. Duże znaczenie ma także postać  Matyldy, która dzięki Arnoldowi Lowefellowi mogła wreszcie stać się normalną kobietą, zachowując przy tym wszelkie magiczne zdolności. Ów tom jest jakby nakierowany na damskie postacie, aby podkreślić, jak duże piętno odcisnęły na losach Świętego Oficjum. W końcu świat, nawet tak brutalny, nie opiera się wyłącznie na mężczyznach.

Da się odczuć różnicę między wspomnianym już wcześniej Mordimerem Madderdinem, a Arnoldem Lowefellem. Mimo że obaj są bardzo użytecznymi inkwizytorami, to pod względem charakteru są niczym ogień i woda. Mordimer jest butny, odważny (a czasem wręcz szaleńczo brawurowy), lubi kobiety oraz alkohol, a ponadto często sprzeciwia się Inwizycji dla samej satysfakcji. Z kolei Lowefell jest bohaterem raczej spokojnym, nie dającym się ponieść emocjom, nie atakującym bez wyraźnego powodu. Kobiety, alkohol- to nie dla niego. Duży wpływ na jego postawę na pewno ma jego poprzednie życie, które dociera do niego zaledwie w niewielkich fragmentach. Książki z serii Ja, Inkwizytor są bardziej... brutalne, krwawe. Ukazują brudniejszą, agresywniejszą stronę  życia w tamtych czasach. W Płomień i krzyż z kolei całość jest nieco bardziej ugładzona, bowiem Lowefell większość czasu spędza w Świętym Oficjum, mając za wrogów jedynie kolejnych intrygantów. 

Mimo owych różnic książkę czyta się bardzo szybko, zaś akcję podganiają szczególnie kobiece postacie. Ciekawiła mnie ich przeszłość, ich plany, a być może i intrygi. Zdecydowanie muszę zaznajomić się z tomem pierwszym- może wówczas ukaże mi się inna twarz inkwizytora Lowefella. Kto jeszcze nie zna twórczości pana Piekary, temu serdecznie polecam wszystkie jego książki; tym, którzy już je znają, polecać ich nie muszę.

Umrzesz kiedy umrzesz

grudzień 14, 2018

Angus Watson to nazwisko jeszcze niezbyt znane na polskim rynku fantastyki. Zasłynął swoją debiutancką trylogią Czasu Żelaza - która została nominowana do nagrody David Gemmel Award. Jak widać autor nie osiadł na laurach i bardzo szybko wziął się za pisanie kolejnej, większej powieści, która planowana jest także na trzy tomy. Właśnie jestem świeżo po lekturze pierwszego z nich - Umrzesz kiedy umrzesz. Zapraszam do krótkiej opini.

Człowiek nie może zmienić swojego przeznaczenia. Rzuć się więc w wir bitwy, bo możliwości są tylko dwie: albo czeka cię chwała zwycięzcy, albo zasiądziesz do stołu Odyna, gdzie rychło wychylisz kielich z przodkami. A przynajmniej tak to widzi lud Finna. Natomiast sam Finn wolałby przeżyć. Gdy jego wioska zostaje zmasakrowana przez wrogą armię, Finnbogi zwany Zbukiem oraz grupka przyjaciół i niezupełnie-przyjaciół ruszają w drogę, która wiedzie ich przez nieprzyjazną i niebezpieczną krainę. Aby przeżyć, Finn musi być dzielny i waleczny jak nigdy dotąd.

Historie o Wikingach są aktualnie na czasie. Znakomity serial Vikings rozbudził na nowo legendy o tych mężnych wojownikach, a współcześni mężczyźni, owładnięci ogniem zimnej Skandynawii dzielnie zapuszczają zarost, dążąc do fizycznego i mentalnego obrazu wojownika. Wydawać by się mogło, że opowieści o Wikingach z reguły muszą być brutalne, poważne, pełne mistycyzmu i wartkiej akcji. Angus Watson jednak pokazał ich świat w nieco innych kolorach - swoją twórczość umiejscowił w zamierzchłych czasach Ameryki Północnej i zestawił naszych rdzennie Północnoeuropejskich mocarzy z Indianami.

Jak prezentuje się książka? Czekałem na pewno na coś podobnego do Czasu Żelaza, bo chociaż nie była to jakaś znakomita i porywająca historia, to jednak miała w sobie dużo oryginalnego pomysłu, a sam będąc na fali serialowych Wikingów. jakoś  polubiłem ich tamtejsze przygody, chociaż  obraz ich, był całkowicie inny. Pomysł Watsona na powieść rozbudziła nadzieję na bardzo dobrą książkę, jednak muszę przyznać, że jest ona dość średniawa. Czta się ją troszkę ciężko, w moim odczuciu dzieję się tak dlatego, że  wykreowane postacie ukazane są w sposób bardzo schematyczny i prosty. Ten sam problem mają dialogi - są do bólu prostackie, pełne wularyzmów. Oznajmiają czytelnikom, wręcz krzycząc, że bohaterowie to mało rozwinięta kultura, która rządzi się dość prymitywnymi prawami. Nie uważam, że niegdyś tak nie było, aczkolwiek uważam, że cały tamtejszy świat był dziki i pierwotny, ale to przecież powinno dodwać powagi całości i budować klimat bardziej mroczny, niż komiczny, jak w mojej ocenie wyszło naprawdę.

Umrzesz kiedy umrzesz, to książka, od której nie pownniśmy wymagać czegoś więcej. Jest to powieść ciekawa głównie ze względu na pomysł na fabułę, zestawienie dwóch całkiem fajnych kultur i dość sprawne poprowadzenie całej akcji. Jeśli jednak przeanalizować postacie i dialogi, to jest całkiem średnio. Uważam, że dobrze wykreowani bohaterowie, to połowa sukcesu dobrej ksiażki, tutaj mi tego zabrało, więc ocena jest, jaka jest.

Mam wrażenie, że oryginalną trylogię Metro 2033 znam już niemal na pamięć. Nadal pozostaje pewną górną poprzeczką, do której dążą pozostali autorzy piszący w uniwersum. A Dmitrij Głuchowski „swoim” pisarzom wcale nie ułatwia zadania – niedawno przedstawił nowe reguły gry, czując, że Uniwersum Metra 2033 wyczerpało swoją formułę. Od Pitra. Wojny Szymuna Wroczka rozpoczęło się nowe uniwersum Metra 2035, w którym bohaterowie z ciasnych i strasznych tuneli metra wynurzają się na powierzchnię. Niedawno ukazała się kolejna powieść w tym kluczu – Czerwony Wariant Siergieja Niedoruba. Czym różni się Metro 2035 od Metra 2033 i jak sobie z tymi różnicami poradził autor?

Na miejsce akcji swojego utworu pisarz wybrał Kijów i metro, które częściowo się zawaliło. Mieszkańcy podziemi wiodą życie jak bohaterowie większości powieści z uniwersum, starając się nadać swojej egzystencji pozory dawnego świata. Protagonista opowieści, Jon, zorganizował nawet szkołę, do której ściągają dzieci z całego kijowskiego metra. Mężczyzna nie umie wytłumaczyć, dlaczego właśnie uczenie dzieci stało się jego pasją po apokalipsie, ale radzi sobie z tym zadaniem znakomicie. Dogaduje się z każdym dziecięcym umysłem – również z Elzą, dorosłą dziewczyną z uszkodzonym mózgiem, co doprowadziło do jej upośledzenia. Kiedy więc znaleziony na powierzchni stalker, tajemniczy Dawid, okazuje się dawnym znajomym Elzy, to na Jona spada zadanie dotarcia wraz z dziewczyną do lekarza na drugim końcu metra. Istnieje bowiem prawdopodobieństwo, że los Dawida jest ściśle związany z owianymi legendą zawalonymi tunelami czerwonej linii. Oto i tytułowy Czerwony Wariant. Jeżeli spodziewaliście się krwiożerczych komunistów, to nie ta historia. Jeżeli zaś liczycie na coś głębszego i z nieoczekiwanym zwrotem akcji, to powieść Siergieja Niedoruba zdecydowanie jest dla was.

Po kilkunastu powieściach z uniwersum nie uważam „Czerwonego wariantu” za szczególnie odkrywczą lekturę. Idealnie mieści się w ramach wyznaczonych przez samego Głuchowskiego, a co ciekawe – mimo że ponoć autor zaczął go pisać jeszcze przed powstaniem Uniwersum Metra 2033, bardzo dobrze realizuje założenia odnowionej wersji serii: mamy w tej powieści i bohaterów, planujących powrót na powierzchnię, i frakcję zwolenników zachowania status quo, i wiszący w powietrzu konflikt, którego nie da się już uniknąć. Nic nie brakuje także tłumaczeniu – w trakcie lektury nie potykałam się o niefortunne sformułowania czy kalki językowe, co nie znaczy, że ich nie stwierdzono, a raczej, że nie ma ich tak znowuż wiele.

Niestety, książka ma też minusy. Przede wszystkim akcja niezwykle wolno się rozkręca. Autor z jednej strony nie serwuje czytelnikowi przez większość stron żadnych przykuwających uwagę wydarzeń, z drugiej zaś nie wykorzystuje tej przestrzeni tekstu na rozbudowanie świata przedstawionego i ukazanie odbiorcy wizji metra choć trochę odmiennej od tej znanej z „pierwotnego źródła”. Właściwie cała akcja, która nie pozwala oderwać się od kolejnych stron, rozgrywa się na ostatniej ćwiartce książki. Wierni fani serii na pewno doczekają tego momentu, co do reszty czytelników – mam pewne obawy. A szkoda, ponieważ zwrot akcji jest naprawdę godny uwagi.

Warto po tę książkę sięgnąć, zwłaszcza jeżeli człowiekowi podobały się inne powieści z „metrowego” cyklu. Niedorub ładnie wpisuje się w ogólny kontekst serii, choć Ameryki „Czerwonym wariantem” nie odkrył. Ale kto wytrwa do ostatnich stron, na pewno nie pożałuje.

Jaksa

grudzień 10, 2018

Jacek Komuda mimo, że wydawany już od wielu lat przez Fabrykę Słów, już dawno rozminął się z fantastyką na rzecz książek osadzonych bardzo głęboko w realiach historycznych. Dlatego też, przez te wszystkie lata był przeze mnie nie tyle co omijany, co bardziej zostawiany “na później”, pewnie gdzieś w okolicy mojej emerytury, za te lat pewnie milion, jak, i o ile dożyję. Ale “Jaksa” promowane jako słowiańskie fantasy, które zauważalnie przechodzi swój renesans, skusił mnie nie tylko ze względu na samą tematykę, ale właśnie też i autora.

Jak się okazało “Jaksa” to przykład na to, że już życie zaledwie 6 letniego dziecka może być absolutnie przerąbane dosłownie i w przenośni. Miłosz z Drużycy (ojciec chłopaczka) popełnił czyn, uważany przez jednych za zdradę, przez innych za niehonorowy i niegodny rycerza. Fakt ten sprawia, że na jego syna polują nie tylko Hungarowie, co to ostrzą sobie na niego i zęby i palik, ale również ocalałe resztki rycerstwa, czy nawet zwykli niewolni. A ile sił może mieć zdesperowana matka, by chronić swoje dziecko, przekonacie się czytając “Jaksę”.

Chłopak ma jednak coś, co zdarza się bardzo rzadko - szczęście mu sprzyja, a i rozum też, jak na 6 latka, całkiem sporej wielkości posiada. I choć wszyscy wokół niego padają jak muchy, to ten fart “ostatniej chwili” nie opuszcza go i pomaga przeżyć, a my otrzymujemy dość brutalną opowieść o jego życiu, przerywaną białymi plamami, które sami musimy sobie wypełnić. Bo “Jaksa” to nie jest stricte powieść, ale bardziej opowiadania połączone osobą tytułowego bohatera. A sam Jaksa, jawi się nam jako zahartowany w bojach, trudny i niezmordowany przeciwnik, który ścigany przez całe życie i zaszczuty wyrasta na człowieka ze stali.

Przemoc, przedziwna gwara, język powieści i początkowy chaos sprawiają, że kilka pierwszych kartek jest dość trudnych w odbiorze, ale z każdą kolejną przewróconą, jest coraz lepiej i przestajemy się gubić w tajemniczej krainie Lendii. Jest mrocznie słowiańsko w biesich i strzygoniowych klimatach, ale mimo wszystko bardzo swojsko. Z resztą sam Komuda pisze, że jest książką o Polsce i naszym świecie, więc niech Was nie zmyli zmiana gatunku, Komuda po prostu odrzucił prawdę historyczną i pozwolił swojej fantazji napisać książkę o tym, co lubi najbardziej. A ja jestem zachwycona! Książka jest nie tylko krwawa i okrutna, a autor bezkompromisowo pozbywa się kolejnych - mniej lub bardziej ważnych - bohaterów. “Jaksa” to powieść o zemście, ale także i o tym co by się stało, gdyby na Polskę najechali lekko przemieszani i przerysowani Węgrzy i im się udało. Polski naród, zniewolony przez Hungarów, którzy okupują nasze ziemie, wprowadzają swoje własne “porządki”, to iście ciekawa koncepcja, osadzona tak bardzo głęboko w tej naszej wiecznie buntującej się polskiej naturze.

Jedynie koncepcja opowiadań nie do końca mi odpowiadała. Szkoda, naprawdę bardzo szkoda, że Jacek Komuda nie zdecydował się na typową powieść i na wypełnienie tych luk w dziejach tytułowego bohatera. Naprawdę jestem bardzo ciekawa, co działo się pomiędzy opowiadaniami, które zostały tak chronologicznie poukładane.

Co się dzieje, kiedy czołowy przedstawiciel i twórca powieści historycznej, wraca do macierzy i zabiera się za fantasy? Moi Drodzy, dzieje się wiele i do tego dzieje się bardzo dobrze. Nie pozostaje mi nic innego jak polecać “Jaksę” i czekać na jego kontynuację, bo naprawdę warto.

Motylogion

grudzień 04, 2018

Większość ludzi do tekstów wydanych ze współfinansowaniem (w wydawnictwach typu vanity publishing) lub nakładem własnym (w ramach selfpublishingu) podchodzi z nadmierną niekiedy ostrożnością. Uważają, że jeżeli coś zostało wydane w ten sposób, to znaczy, że było zbyt kiepskie, by dostać szansę w tradycyjnym wydawnictwie. Rynek wydawniczy w Polsce jest jednak wystarczająco zaskakujący i niesprawiedliwy, bym sądziła, że warto zaryzykować i dać kredyt zaufania autorom spoza tradycyjnego modelu. W ramach tych poszukiwań dostałam do recenzji powieść Natalii Pitry „Motylogion”.

Intryguje już sam tytuł, który odczytuję jako nawiązanie do Mabinogionu, słynnego zbioru walijskich sag. Połączenie tych wpływów ze swojskim słowem „motyl” z jednej strony brzmi ryzykownie, z drugiej jednak nastawia na niebanalną, żonglującą kliszami opowieść. W tym kontekście i fabuła może przynieść dużo radości: jak głosi opis, „Motylogion” to baśń o fikcyjnych królestwach, Bitanji, Calebji i Anorji, którym odebrano magię. Zamknięta w tytułowym motylogionie siła może odmienić życie nie tylko tego, kto ją odnajdzie, ale i wszystkich mieszkańców krainy. Brzmi to na typową baśń fantasy, ale nazwy i zawarty już w opisie humor, dają nadzieję, że otrzymam sporo postmodernistycznej rozrywki, gdzie schematy to tylko punkt wyjścia do przewrotnej historii. W przeciwnym razie mogę się spodziewać jednej kliszy za drugą – a po co w dzisiejszych czasach pisać po raz kolejny to, co wielokrotnie już zostało napisane?

Historia rozpoczyna się od pieśni o magii i motylogionie, którą na królewskim przyjęciu śpiewa wędrowny bard. Słyszy ją królowa Lirena, nieszczęśliwa małżonka złego Muscasa. Oczarowana słowami pieśni, kobieta decyduje się odmienić swoje życie i wraz z narodzoną niedawno córeczką ucieka od znienawidzonego męża. Opowieść o Lirenie i jej ucieczce to prolog do historii właściwej, która toczy się kilkanaście lat później. Nikt nie wie, co stało się z królową i jej córką, nikt też o nich za bardzo nie pamięta. Mieszkańców trzech królestw pochłaniają już inne sprawy. W Bitanji trwają przygotowania do balu, na którym następca tronu, Deran, po raz pierwszy ujrzy swoją przyszłą żonę, księżniczkę Anastazję. Siostra księcia, Jukalina, odnosi się do ślubnej intrygi nieufnie i z niejakim rozgoryczeniem, ponieważ najchętniej sama objęłaby tron. Tymczasem z dala od pałacowych korytarzy toczy się zwyczajne życie prostego ludu, wśród którego wychowuje się Zawijka, wyjątkowo zdolna złodziejka, cel poszukiwań trojga mniej fortunnych przestępców. Losy ich wszystkich połączą się pewnej strasznej nocy, gdy do Bitanji wkradnie się śmierć i zło, a jedyną szansą na lepszy świat okażą się trzy klucze do Motylogionu.

Fabuła może brzmieć nieco pokrętnie, a opisując pokrótce treść książki, i tak opuściłam kilka istotnych wątków, które na przestrzeni jednego akapitu uczyniłyby nieziemski chaos.

Chaos – to właśnie to słowo, które idealnie opisuje powieść Pitry. Dzieje się w niej stanowczo za dużo, jak na niedużą objętość tekstu, akcja pędzi na łeb na szyję, a kolejne wątki są wprowadzane i wyprowadzane zbyt gwałtownie, by tworzyć spójną całość. Trudno się oprzeć wrażeniu, że autorka na bieżąco wrzucała do powieści każdy pomysł, na jaki wpadła, zapominając przy okazji o poprzednich. Stąd też chociażby ogromny rozdźwięk między zapowiedzią książki na Facebookowej stronie a faktyczną treścią – „starożytny metalowy motyl” związany z tytułowym artefaktem w tekście nie pojawia się wcale, natomiast nazwa krainy Turtle, tak chętnie używana w zapowiedzi, wybrzmiewa (w zmienionej formie) dopiero w ostatnich rozdziałach, gdy trzy królestwa nazywa w ten sposób jedna z bohaterek.

Nie koniec na tym. Postacie są papierowe i trudno im kibicować lub wściekać się na ich intrygi, kiedy zostają zarysowane nie tyle stereotypowo (to byłoby do przełknięcia; wszak mamy do czynienia z baśnią), co infantylnie. Zły król jest zły, ponieważ jest zły. Księżniczka jest śliczna i nudna, a jej przyjaciółka i dwórka zarazem to straszna papla, która w ogóle nie umie się zachować – ani w obecności Derana, ani wobec ochmistrzyni. Taka osoba na żadnym, nawet najbardziej fantastycznym dworze, nie miałaby racji bytu.

Problemem jest także brak spójności i logiki wewnątrz tekstu, czy to w kwestii nazw, nijak nie wyjaśnionych i nie uzasadnionych, niezróżnicowanych w zależności od kraju pochodzenia, czy też w kwestii realiów. Wskażę jeden przykład. W krainie, w której silnie zakorzenione jest prawo dziedziczenia tronu według starszeństwa, nie zaś według płci, pozycja kobiet z definicji musiałaby być lepsza niż na to wskazuje opowieść Pitry (bezkarność Muscasa, bierność Anastazji, zdumienie złodziei, że najlepszym spośród nich może być dziewczyna). Podobnych wewnętrznych niespójności jest dużo więcej. Świat fantasy pozwala na wiele odstępstw od naszej rzeczywistości, jednak musi być logiczny względem samego siebie, inaczej staje się zwyczajnie niewiarygodny.

Właściwie jedynym plusem, jaki znalazłam w „Motylogionie”, jest całkiem ładny język. Reszta to masa chaosu, przez który przebrną tylko najodważniejsi. Autorka zdecydowanie wydała swoje dzieło za wcześnie – nie ze względu na wiek, ale ze względu na dojrzałość literacką i świadomość własnych braków. Czeka ją wiele pracy nad warsztatem i obróbką pomysłów, zanim wyda coś, co będzie dobrą literaturą.

Pat Cadigan
Alita: Battle Angel. Miasto Złomu
Oficjalny prequel filmu

Opis
Dawno temu zakończyła się Wielka Wojna, której przyczyny zatarł czas. Na zdewastowanej powierzchni Ziemi ocalałe Miasto Złomu żyje odpadami wyrzucanymi przez mieszkańców unoszącej się nad nim podniebnej metropolii.
Ido, samotny lekarz specjalizujący się w naprawie cyborgów, robi wszystko, by pomóc mieszkańcom miasta. Ido wiedzie jednak podwójne życie – jego druga tożsamość zrodziła się z odłamków złamanego serca.
Młodociany przestępca Hugo marzy o lepszym życiu, ale popełnia błąd, który może zniweczyć wszystko, co dotychczas osiągnął.
Z kolei Vector, najbogatszy przedsiębiorca w mieście, dąży do pozyskania technologii, która nieodwracalnie zmieni losy Miasta Złomu.

Okrutny książę

listopad 14, 2018

„Okrutny książę” to książka, która podbiła serca książkoholików na całym świecie. Książka Holly Black zdominowała na jakiś czas zagraniczny bookstagram, a polscy czytelnicy nie mogli doczekać się, aż jakieś wydawnictwo zdecyduje się ją u nas wydać. Gdy wydawnictwo Jaguar wyjawiło swoje plany wydawnicze, a wśród nich znalazł się bestseller Black, radości nie było końca. Jednak czy ta książka na pewno zasługuje na te wszystkie zachwyty?

Dawno dawno temu, w nie tak odległej galaktyce, gdy romanse paranormalne zaczynały podbijać serca polskich czytelniczek, na rynku wydawniczym pojawiła się książka „Żelazny Dwór”. W połowie śmiertelna dziewczyna trafiła do świata elfów, a tam na jej drodze stanął przystojny, aczkolwiek okrutny książę elfów. I trzeba przyznać, że w przypadku Holly Black jest niemal identycznie, aczkolwiek główna bohaterka nie ma w sobie ani krzty elfiej magii. Jest zwykłym człowiekiem, któremu przyszło żyć wśród elfów. Właściwie mogłoby się wydawać, że to spełnienie marzeń każdego śmiertelnika, jednak Jude z pewnością widzi to zupełnie inaczej.

Potężny wojownik służący królowi elfów, Madok, postanowił sprowadzić do swojego świata swoją córkę, którą spłodził ze śmiertelną kobietą. Pech chciał, że ta śmiertelna kobieta w trakcie jego nieobecności zdążyła urodzić jeszcze dwójkę dzieci, jednak nie miała zamiaru oddać mu żadnej z trzech córek. Madok zrobił to zatem po swojemu i tak oto odzyskał prawowitą córkę oraz jej dwie przyszywane siostry, choć nigdy nie pozwolił im odczuć, że są gorsze od Vivi. Jude i Taryn stały się częścią jego rodziny, aczkolwiek nigdy nie zapomniały o tym, jak się tam znalazły. I tutaj pojawił mi się już pierwszy zgrzyt w całej historii... Skoro elfy miały być okrutne, to po co w ogóle Madok przejmował się dwójką śmiertelnych bliźniąt? Mógł je spokojnie porzucić i zostawić na pastwę losu, w końcu elfy mają się za lepszych od ludzi.

Wydaje mi się, że w fabule tej książki nie znajdziemy nic oryginalnego. Mroczne elfy? Były. Dworskie intrygi? Były. Przenikające się światy? Były? Potencjalnie silna bohaterka i arogancki książę-dupek? Było. To wszystko było, a Holly Black po prostu stworzyła kolejną tego typu historię, która w moim odczuciu nie wyróżnia się niczym specjalnym. Właściwie momentami wzbudzała we mnie swego rodzaju irytację, bowiem porachunki bohaterów przypominały potyczki gimnazjalistów i typowe prześladowanie, którego w szkole doświadczają „ci gorsi”. Jude jest na każdym kroku poniżana, momentami w bardzo brutalny sposób, a elfy z niej kpią. Stanowi dla nich rozrywkę, aczkolwiek pozostaje harda i silna. Typowe. Zawsze przecież muszą pojawić się jacyś złośnicy, ale przecież główna bohaterka nie będzie się nad sobą użalać! Ma być silna! Przyznaję, że Jude ma kilka dobrych momentów, ale mimo wszystko nie chwyciła mnie za serce.

Sama fabuła robi się szybko dość przewidywalna. Spisek goni spisek, ktoś chce dokonać zamachu stanu, każdy knuje po swojemu, każdy znęca się nad każdym – brat nad bratem, elfy nad śmiertelnikami, śmiertelnicy nad elfami, elfy nad elfami. Coś w tym świecie zdecydowanie nie gra. Nie do końca też przekonywało mnie przenikanie się dwóch światów, bowiem wychodziło ono strasznie sztywno. W jednej chwili byłam w nowoczesnym centrum handlowym, a w drugim na królewskim dworze, choć i tak miałam pewne trudności z dokładnym wyobrażeniem sobie świata, w którym rozgrywa się akcja. Bohaterowie są kreowani na jedno kopyto, nie mamy okazji lepiej przyjrzeć się ich portretom psychologicznym. Jeżeli ktoś w zamyśle autorki miał być zły to po prostu jest zły, bez większej głębi. I nie mam tutaj na myśli nawet samego Cardana (swoją drogą nie rozumiem też tych wszystkich zachwytów nad nim), ale praktycznie każdego bohatera.

Przyznaję, że Holly Black ma lekkie pióro i książka jest napisana z gracją i płynnością, dzięki czemu bardzo przyjemnie się to czyta, aczkolwiek sama fabuła nie porywa. Owszem, jest logiczna i przemyślana, dobrze poukładana, ale nie ma w sobie nic nowego. Swego czasu czytałam tę powieść po angielsku i już wtedy mnie nie urzekła zbyt mocno, ale postanowiłam dać jej szansę jeszcze raz i przeczytać ją w polskim tłumaczeniu. Niestety, efekt pozostaje ten sam. „Okrutny książę” to książka dosyć schematyczna i powtarzalna, dlatego nie do końca jestem w stanie zrozumieć te wszystkie ody pochwalne kierowane w jej stronę. Jest poprawna, ale zdecydowanie mam w swojej pamięci inne książki o podobnej tematyce, które były znacznie lepsze, o czym świadczy chociażby to, że siedzą w mojej głowie już kilka dobrych lat.

Szol, nieustannie powiększając swój obszar, zbiera coraz większe żniwo; niektórzy -tak jak Sprytek- nie pamiętają czasów, gdy nie zagrażała im ta mroczna siła. Rozprzestrzeniając się na coraz większe tereny, Szol niszczy wszystko, co spotka na swojej drodze, jednocześnie zamieniając ludzi w potwory, tzw. aberracje. Główny bohater od niemalże roku tkwi ukryty w piwnicy rodzinnego domu. Jego dwaj bracia ponieśli śmierć na zamku, dokąd zabrał ich ojciec, królewski kurier. Teraz, spoczywając w grobach znajdujących się w piwnicy, Sprytek ma ich za jedynych kompanów w niedoli. Od czasu do czasu odwiedza go również Królowa Bagien, przyjazna dla niego aberracja. A czas płynie... magiczne zabezpieczenia domu powoli tracą swą siłę. 

I gdy już Sprytek postanawia opuścić bezpieczne schronienie nim wypali się ostatnia, magiczna świeca, powraca ojciec. Od tej pory chłopak ma podjąć Próbę, która uprzednio zabiła jego braci, a jeżeli przejdzie ją pomyślnie- służyć na zamku jako czerw, pomocnik walczących z Szolem bramomantów. Tylko... jak wielkie ma szanse na przeżycie Próby... ?

Literatura fantastyczna (a dodatkowo młodzieżowa) dopiero od niedawna gości na mojej półce, zajmując tym samym coraz większe, regałowe tereny. Nigdy nie wiem, czego mogę się po owym gatunku spodziewać; tym razem zainteresowała mnie kwestia Szolu, niszczącego wszystko wokół siebie.

Sprytek początkowo kojarzył mi się... z Harrym Potterem. Nie, nie ma między nimi żadnych podobieństw, po prostu jego rodzinny przydomek nasunął mi skojarzenie ze Zgredkiem, (o ile dobrze pamiętam) skrzatem młodego czarodzieja. Im dalej w książkę, tym szybciej opuściły mnie bezsensowne przerwyniki, wytworzone w mojej głowie. Przyzwyczaiłam się do tego niecodziennego określenia.

Wiecie, z założenia jest to książka nie tylko fantastyczna, ale i młodzieżowa. Spodziewałam się więc lekko okrojonej fabuły, pominięcia opisów walk, czy krwawych momentów. I tutaj spotkało mnie ogromne zaskoczenie, gdyż autor serwuje nam młodych bohaterów stawających przeciwko prawdziwym potworom, nie traktując tym samym młodszych czytelników ulgowo. Jest krew, przerażające postacie, słowem- uderza w nas cały ogrom zniszczeń oraz cierpienia, cała groza nowej sytuacji, panującej w tamtejszym świecie. Zero taryfy ulgowej, choć patrząc na dzisiejszych czytelników nie wiem, czy te opisy wzbudziłyby w ich sercach jakąkolwiek trwogę... z biegiem lat przyzwyczajamy się w końcu do coraz mocniejszych scen.

Aberrations. Bestia się budzi stanowiła dla mnie idealny przerwynik w natłoku thrillerów czy powieści obyczajowych. Pan Delaney całym jestestwem Sprytka przekazuje czytelnikowi stworzony przez siebie świat. Jesteśmy uczestnikami istotnych wydarzeń, idziemy niemal ramię w ramię z bohaterami, ucząc się nowej rzeczywistości. Nie da się przy niej znudzić.

Wracając jeszcze do skojarzeń, o których wspomniałam wcześniej muszę wspomnieć, że podczas lektury tej powieści nie tylko Harry Potter przyszedł mi na myśl. Tajemniczy i mroczny Szol, aberracje... to wszystko nasunęło mi na myśl podobieństwo do innej serii (i to naszej polskiej!), a mianowicie... S.T.A.L.K.E.R.a. Ostatecznie bohaterowie rodzimego cyklu również walczą z ZONą, zjawiskiem niezrozumiałym i niemożliwym do powstrzymania przez nikogo. Tyle, że Aberrations stanowi taką młodzieżową, nieco gładszą wersję.

Autorzy prześcigują się w stworzeniu coraz to nowszych, ciekawszych czy nawet lepszych światów fantastycznych. Pan Joseph Delaney dopiero się rozkręca, a jednak czuję, że kolejne tomy nowej serii będą trzymały poziom pierwszego; ba, może nawet będą lepsze. W każdym bądź razie zamierzam przekonać się o tym... na własne oczy. I Was zachęcam, może nauczycie się kilku sztuczek w razie nadejścia Szolu...

Intrygi

listopad 05, 2018

Faktem niezaprzeczalnym jest, że Mercedes Lackey, to jedna z tych autorek, dzięki której naprawdę pokochałam czytanie. Pokochałam miłością odwzajemnioną i jak twierdzi matka rodzicielka - jest to jedyne hobby, które mi się nigdy nie znudzi. To, że w odpowiednim wieku trafiłam na “Strzały Królowej” Mercedes Lackey sprawiło, że obecnie wyjeżdżając gdziekolwiek, dłużej wybieram książki, które chcę ze sobą zabrać, niż ciuchy, czy inne itemy. Jednak pomimo upływu lat i ton książek, które przeczytałam, ze zdziwieniem i zachwytem obserwuję, że nadal powieści tej autorki mnie wciągają, jak mało które i oczarowują od pierwszej kartki do ostatniej. To, że Wydawnictwo Zysk i S-ka zdecydowało się po takim czasie wrócić znów do wydawania kolejnych tomów z “Valdemaru”... cóż po prostu chylę czoła z wdzięczności i w ciszy, bo wzruszenie ściska gardło. Po prostu - dziękuję Wam - spełniacie moje marzenie, i w sumie jak czas pokazał, nie tylko z dzieciństwa.

Valdemar to magiczna kraina, gdzie niezwykłe białe konie - Towarzysze, wybierają sobie jeźdźców, ludzi obdarzonych nie tylko wyjątkowymi cechami charakteru, ale i magicznymi darami. Towarzysz i jego człowiek - później zwany Heroldem, po kilkuletnim szkoleniu, mają za zadanie służyć Koronie i Królestwu na wszelkie możliwe sposoby. Jak dotąd w dziejach Valdemaru zdarzyło się tylko raz, że Towarzysz wyparł się swojego Wybranego - opowiada o tym trylogia o Vanyelu “Ostatnim Magu Heroldów”. Historia Magsa, głównego bohatera “Intrygi” - drugiego tomu Kronik Heroldów, dzieje się w niedługim czasie po tych wydarzeniach i opowiada dalsze losy chłopaka, poznanego na kartach “Początku”.

Mags wyrósł na mądrego chłopca, który bardzo docenia to, jak zmieniło się jego życie dzięki swojemu Towarzyszowi, Dallenowi. Nie tylko ma ciepły dach nad głową, ale i nieograniczoną ilość jedzenia, dlatego nie za bardzo rozumie niezadowolenie innych Adeptów, ciągle uskarżających się na ich warunki bytowe. Sam nadal ma pewne problemy z dostosowaniem, ale nie ma się co dziwić chłopcu, który całe dotychczasowe życie spędził jako niewolnik w kopalni, traktowany bardziej jak zwierzę, niż jak istota ludzka. Natomiast podczas szkolenia na szpiega, Mags, radzi sobie coraz lepiej, zbierając informacje dla Osobistego Króla - drugiej najważniejszej osoby w kraju. W archiwum Gwardii odnajduje też wreszcie informację na temat swoich rodziców i odkrywa że nie pochodzili oni z Valdemaru. Niestety mówi o tym przyjacielowi w nieodpowiednim miejscu i momencie... I tak wokół Magsa zacieśnia się i koncentruje sieć tytułowych “Intryg”. Społeczny ostracyzm nie poprawia i tak niskiego poczucia własnej wartości chłopaka, który tak jak każdy nastolatek, i niestety przerażająco przeważająca liczba dorosłych, uderza w melodramatyczne nuty i podejmuje niewłaściwe decyzje. Jednak to “Mercedeska” - jej bohaterowie nie tylko uczą się na własnych błędach, ale do tego jeszcze chętnie biorą za nie odpowiedzialność i ponoszą konsekwencje.

Mercedes Lackey to autorka, która specjalizuje się w książkach o nastolatkach i częściowo dla nastolatków. Drobiazgowo przedstawia nam kolejne skrzywdzone przez życie dziecko, kładąc największy nacisk na jego przemianę i dorastanie. Osią powieści często jest zmaganie się bohaterów z kolejnymi przeciwnościami losu, a także problemami i to nie tylko tymi nastoletnimi, bowiem są oni często już w młodym wieku wykorzystywani przez dorosłych do bardzo poważnych misji i zadań, którym nie jeden dorosły, wyszkolony Herold miałby problem podołać. Książki Mercedes Lackey są wieloaspektowe. To co kiedyś mi całkowicie nie przeszkadzało, czyli stawianie przed głównymi bohaterami zadań arcytrudnych, ale kształtujących charakter, teraz uznałabym za zimną kalkulację dorosłych, by ponosić “mniejsze straty”, bowiem mniej dotkliwa jest utrata kolejnego Adepta, niż Herolda... Valdemar, trzeba jednak pamiętać, nigdy nie był miejscem sielankowym, a cały świat stworzony przez autorkę, nigdy nie był wyidealizowany... Tutaj dzieci wykorzystuje się do niewolniczej pracy, a Mercedes Lackey nigdy nie ukrywała, jak trudno jest, zwłaszcza najmłodszym, żyć w tej krainie.

Herdolowie z niepokojem obserwują zwiększającą się liczbę narodzin źrebaków oraz to, że coraz więcej Wybranych napływa do Kolegium. Historia nauczyła ich, że takie symptomy zwiastują dla królestwa zbliżające się kłopoty.... Dlatego też wymyślono i zorganizowano grę wojenno-szkoleniową Kirball, która ma rozwijać w Adeptach myśl współpracy między różnymi grupami, a także daje im motywację, by poważnie zacząć traktować ćwiczenia. Ten trochę jakby “Potterowy” pomysł na szczęście nie był strzałem w przysłowiowe kolano Lackey i czekam na jego rozwinięcie w dalszych częściach.

Jak pisałam na wstępie jestem wielka miłośniczką twórczości Mercedes Lackey i z radością przyklaskuję każdej kolejnej pozycji, która ukazuje się na rynku polskim. Dlatego też mam nadzieję, że dzięki Wydawnictwu Zysk i S-ka, będziemy mogli cieszyć się kolejnymi tomami nie tylko tej pentalogii, ale i jeszcze jednej trylogii o losach Magsa i Amily... i... bez spoilerów :)

“Intrygi” posiadają w sobie wszystko to, co tak uwielbiam w twórczości “Mercedeski” - studium dorastania, przemianę nastolatka w wartościowego człowieka, a nawet ba... w Herolda. Każda kolejna książka ma świetnie wykreowane postacie poboczne, otaczające głównego bohatera oraz ciekawą fabułę z zaskakującym, mniej lub bardziej, zakończeniem. Można zarzucić tej autorce, że posługuje się przy pisaniu pewnego rodzaju kalką, że ma skłonność do melodramatyzowania... ale na pewno zadania, jakie stawia przed swoimi bohaterami do łatwych nie należą. Niektórzy dzięki jej pisarstwu zżywają się z bohaterami tak, że od ponad 20 lat noszą w sercu żałobę po Krisie z trylogii “Strzał Królowej”. Innymi słowy, naprawdę można związać się z bohaterami Mercedes Lackey.

Nowy dom na Wyrębach 2

listopad 05, 2018

Druga część Nowego domu na Wyrębach po raz kolejny przenosi czytelnika do mrocznych, kryjących liczne tajemnice Wyrębów. Dwa pierwsze spotkania z niewytłumaczalnymi zjawiskami, przed którymi po zmroku chroni jedynie poświęcona świeca, były bardzo udane. Jak więc wypadło trzecie i ostatnie?

Książka stanowi bezpośrednią kontynuację poprzedniej części. Dotąd sceptyczny Hubert Kosmala przekonuje się, że w Wyrębach działają moce, których natury nie jest w stanie racjonalnie wyjaśnić. Co gorsze, nawet po powrocie do własnego domu, wiele kilometrów od przeklętego domu, który odziedziczył, nadal dręczą go koszmarne sny. I to takie, które wydają się wyjątkowo realne, a przez to naprawdę niebezpieczne.

Obok relacji Kosmali nadal możemy też śledzić historię Ewy Firlej, a to za sprawą prowadzonego przez nią dziennika. Dziewczyna jest przerażona ostatnim spotkaniem z Mikołajem, z którym planowała ułożyć sobie dalsze życie, a którego ciemnego oblicza do tej pory nie poznała. A to również za sprawą domu, który połączył losy wszystkich bohaterów.

Charakterystyczną cechą twórczości Dardy staje się dosyć leniwie prowadzona narracja, co w zależności od podejścia czytelnika może być zarówno zaletą, jak i wadą powieści. Przez pierwszą połowę książki właściwie niewiele się dzieje – głównego bohatera dręczą sny i wątpliwości, Ewa radzi sobie z traumą, a w Wyrębach i okolicy nadal gromadzi się zło, jednak niejako obok najważniejszych postaci, a nie w bezpośrednim związku z nimi. Dopiero potem wydarzenia nabierają tempa, które utrzymuje się aż do ostatniej strony. I to już jest naprawdę dobre.

Przy okazji recenzji pierwszej części Nowego domu... pochwaliłam autora za to, że na bazie pomysłu z pierwszego tomu, w kolejnym stworzył właściwie nowy horror. Teraz sukcesywnie rozwija świeży pomysł, tworząc historię, która wciąga, lecz jednocześnie niewiele ma wspólnego z jego debiutancką książką. Nie bez pewnego żalu muszę przyznać, że chociaż Nowy dom... jest naprawdę niezłą powieścią grozy, to jednak nie ma w niej tego specyficznego klimatu pierwszego Domu na Wyrębach. Są za to elementy, które z pewnością przypadną do gustu miłośnikom słowiańskich klimatów.

Mówiąc krótko, powieść stanowi udane zakończenie całej historii, a fani pisarza powinni być usatysfakcjonowani. Polska groza ma się całkiem przyzwoicie.