Rezultaty wyszukiwania dla: reportaż

Wydawnictwa naukowe rzadko kiedy kojarzą się czytelnikowi z lekturą lekką i przyjemną, taką, po którą sięgalibyśmy z własnej, nieprzymuszonej woli, a nie z woli wykładowcy, promotora pracy magisterskiej, czy choćby wymagającego nauczyciela. A jednak Wydawnictwu Uniwersytetu Jagiellońskiego udało się stworzyć serię, po którą można bez obaw sięgnąć, by poszerzyć swoje horyzonty, jednocześnie nie tracąc nic z przyjemności czytania. W serii Mundus, bo o niej mowa, ukazują się najciekawsze zagraniczne tytuły literatury faktu, są to teksty najlepszych reportażystów i dociekliwych obserwatorów współczesnego świata, którzy przedstawiają istotne problemy, nietypowe zjawiska i nietuzinkowe postacie – tak, wydawnictwo naukowe zachwala tę serię i po lekturze „Etykiety japońskiej” stwierdzam, że nie bez racji.

„Etykieta japońska” to zwięzły, bo zaledwie stusiedemdziesięcio stronicowy zbiór norm zachowań, zwyczajów i form towarzyskich obowiązujących w Kraju Wschodzącego Słońca. Autorzy skupili się przede wszystkim na tym, jak w sposób klarowny i najbardziej funkcjonalny przekazać wiedzę na temat japońskiego savoir-vivre'u. Czytając książkę pana Boyé'a Lafayette'a De Mente i Geoffe'a Bottinga przeniosłam się na chwilę do samolotu lecącego na te odległe wyspy, gdzie bycie dobrze wychowanym otwiera znacznie więcej drzwi, niż amerykańska, czy zachodnioeuropejska przebojowość wyemancypowanej jednostki.

Te odległe cesarstwo od dawna łączą zawiłe i nie zawsze wszystkim znane nici z Polską, choćby przez takie osobistości jak Bronisław Piłsudski, Maksymilian Kolbe, Zenon Żebrowski, a na polskim rynku wydawniczym pojawia się coraz więcej książek rodzimych autorów, takich jak Joanny Bator, Anny Ikedy, Marcina Bruczkowskiego czy Karoliny Bednarz. Jednak nadal w związku z przepaścią wynikającą z odległości, a także w związku z różnicami kulturowymi i językowymi, jakie dzieli nasze kraje, czujemy niedosyt wiedzy. A wiedza ta jest coraz częściej bardzo potrzebna, świat bowiem coraz bardziej się kurczy, a kontakty w szczególności biznesowe, coraz częściej są nawiązywane również z partnerami z tych odległych wysp. I tutaj z pomocą przychodzi „Etykieta japońska”. Nie jest to może pełne kompendium wiedzy na temat kultury i obyczajowości Japończyków, zapewne na podstawie tejże książki żaden student japonistyki nie zda egzaminów z antropologii kulturowej, ale zapewne przeciętny pracownik korporacji ale też małej firmy, który ma w perspektywie nawiązanie współpracy z Japończykami lub choćby turysta, który planuje wycieczkę do Kraju Kwitnącej Wiśni, będzie wiedział od czego rozpocząć swoją kulturową podróż przez meandry obyczajowości japońskiej. Niewątpliwą zaletą książki jest wprowadzanie oryginalnego nazewnictwa oraz jego wymowy, co każdemu podróżującemu może ułatwić pobyt w tym kraju. Autorzy podzielili książkę na czterdzieści wyjątkowo krótkich rozdzialików, które swoimi tytułami odnoszą się do konkretnego zagadnienia, np. do płacenia za rachunek w restauracji i barze, ukłonów, przeprosin, cudzoziemców w japońskich firmach, itd., dzięki takiemu indeksowemu podejściu do tytulatury, można w szybki sposób odnaleźć właściwy fragment książki. Jednak aby ułatwić jeszcze bardziej posługiwanie się tym przewodnikiem dodano „Użyteczne słowa i zwroty”, „Słownik technologiczny” i Indeks. Nic tylko zasiąść w fotelu gabinetu, albo jeszcze lepiej samolotu i korzystać z dobrodziejstwa tej wiedzy i nawiązać kontakty z potomkami samurajów.

Boyé Lafayette De Mente był amerykańskim pisarzem, dziennikarzem i poszukiwaczem przygód, napisał ponad sto książek, z czego większość dotyczyła Japonii, z którą był związany od lat pięćdziesiątych zeszłego wieku. Niestety zmarł w zeszłym roku w wieku 89 lat, na szczęście zostawiając po sobie ogromne dziedzictwo doświadczenia i wiedzy. Jedną z nich przekazało Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego polskiemu czytelnikowi, a „Etykietę japońską” poleciłabym przede wszystkim tym, którzy potrzebują szybkiej, skondensowanej wiedzy na temat kraju, który w wielu aspektach savoir-vivre'u, kultury, ale również, a może przede wszystkim mentalności różni się od naszego. Jest to jednak tak przyjemna lektura, że każdy znajdzie w tej książce coś inspirującego dla siebie.

Dział: Książki
niedziela, 26 listopad 2017 19:55

Murder park. Park morderców

Weekend z mordercą


Nie ma chyba osoby, która jako dziecko nie odwiedziła parku rozrywki i nie zakochała się w jego dźwiękach, kolorach i oferowanych atrakcjach. Moc adrenaliny, nowe doświadczenia i różne słodkości, w połączeniu z elementem zaskoczenia i dreszczyku emocji sprawiają, że takie chwile pamiętamy przez całe życie. A jednak nie dla każdego wizyta w parku związana jest z miłymi wspomnieniami – są osoby, dla których widok uśmiechniętego clowna, baloniki, czy migotanie lampek (nie mówiąc już o wizycie w tunelu strachu), zawsze będzie się wiązać z traumą.

Co tak naprawdę przyciąga ludzi, do takich miejsc, jak Parki Rozrywki? Czy chcemy choć przez chwilę znaleźć się w innym, wyimaginowanym świecie? Być może w tym pragnieniu oderwania się od rzeczywistości, tkwił sukces Zodiac Island, wyspy u wybrzeży USA, odciętej od świata, skąpanej w cieniu rzucanym przez znaki zodiaku i ... przez mordercę. Park, poświęcony zodiakalnej tematyce, podporządkowany Zwierzyńcowi Niebieskiemu, niestety nie rozbrzmiewał wyłącznie śmiechem zadowolonych osób, ale i krzykami niewinnych ofiar. Na jego terenie zostały bowiem zamordowane trzy kobiety, które przed śmiercią przeżyły prawdziwe katusze. Po odnalezieniu trzeciej ofiary, po Nancy Cass i Patricii Tartaglione, park został zamknięty, zaś wyspa na ponad dwadzieścia lat pogrążyła się w zapomnieniu. Morderca, który tak bestialsko traktował kobiety, został schwytany i stracony, ale mieszkańcy okolicznych domów wciąż z lękiem spoglądają w kierunku Zodiac Island.

Pewnego dnia pojawia się jednak ktoś, kto pragnie wykorzystać tę upiorną sławę wyspy i stworzyć na niej ... Park Morderców, w którym osoba Bohnera, stałaby się jedną z czołowych atutów parku. Hasło reklamowe „Twój weekend z mordercą” przyciągać ma singli, bowiem cały park i jego atrakcje są adresowane do spragnionych adrenaliny oraz towarzystwa drugiej połowy osób. Wycieczkowicze mają być wciągnięci w skomplikowaną grę, którą wygrywa ten, kto nie oddali się zbytnio od grupy i ... przeżyje.

Choć pomysł wydaje się ekscytujący, oparty na sukcesie gier typu escape room, zaś wystrój wyspy czy zgromadzone eksponaty, powiązane z seryjnymi mordercami, tworzą niezwykły klimat, to nastrój zabawy pryska w chwili, kiedy ginie pierwsza osoba. A jej śmierć nie ma nic wspólnego z przypadkiem – wydaje się, że dziewczyna została zepchnięta z klifu. Czyżby morderca znów grasował na Zodiac Island? Tylko kto nim jest, skoro Bohner już nie żyje? Na to pytanie stara się odpowiedzieć Jonas Winner, a właściwie wykreowani przez niego bohaterowie, fenomenalnej książki „Murder Park. Park morderców”. Opublikowana nakładem Wydawnictwa Initium powieść, to nie tylko mrożący krew w żyłach thriller, to wręcz reportaż z miejsca zbrodni, skompilowany z wywiadami przeprowadzonymi z osobami powiązanymi w pewien sposób z wyspą. To lektura adresowana do osób o mocnych nerwach, lubiących ciągle towarzyszące zagłębianiu się w książkę napięcie, a choć nie można tu mówić o lawinowo toczących się wydarzeniach, czy szybkim tempie akcji, to nie sposób się przy powieści nudzić.

Otwarciu nowej atrakcji towarzyszy wizyta grupy osób, którzy mają zadbać o stronę promocyjną Murder Park. Zgromadzone na wyspie dwanaście osób, reprezentujących (przypadkowo?) dwanaście znaków zodiaku, wśród nich Paul Greenblatt, prowadzący popularnego bloga i piszący o policyjnych śledztwach, będzie musiało się zmierzyć ze wszystkimi atrakcjami przygotowanymi przez pracowników parku. Problem w tym, że oni sami wydają się zaskoczeni rozwojem wypadków, sami znajdują się w niebezpieczeństwie. Czy morderca znów czai się w mroku, jako trzynasty rezydent wyspy, czy może jest wśród osób zgromadzonych na wyspie? To pytanie, na które odpowie nam lektura książki, stanowiącej mocne, emocjonalne uderzenie. „Murder Park. Park morderców”, to znacznie więcej niż thriller – to analiza psychopatycznych umysłów morderców, to plastyczny opis tortur, jakie wobec swoich ofiar stosowali, to zbliżenie się do potworów w ludzkiej skórze i próba igrania z dewiacyjną stroną ich osobowości, a także świadectwo ciemnej strony ludzkiej duszy. Czy wyjdziemy z tego zwycięsko?

Dział: Książki
środa, 25 październik 2017 12:04

Wydawnictwo SQN na Targach Książki w Krakowie

Wydawnictwo SQN zaprasza na Targi Książki w Krakowie.

Już jutro rozpocznie się jedno z najważniejszych czytelniczych świąt w Polsce. W tym roku Międzynarodowe Targi Książki w Krakowie odbędą się w dniach 26-29 października. Jak co roku zapraszamy na teren EXPO Kraków przy ul. Galicyjskiej 9. Wydawnictwo SQN będziecie mogli spotkać na stoisku D37. Warto zajrzeć, oficyna przygotowała atrakcyjne promocje oraz moc spotkań z autorami.

Dział: Wydarzenia
niedziela, 21 maj 2017 18:57

Bałtyckie dusze

Kraje bałtyckie to taka nasza lokalna egzotyka – niby znane, a kompletnie obce. Co my o nich wiemy? Standardowo: Wilno było kiedyś polskie (niektórzy twierdzą, że nadal jest), w Estonii mówią prawie-fińskim, a na Łotwie… jest rzeka Dźwina i miasto trojga nazwa, czyli Daugavpils-Dyneburg-Dźwińsk. Aha, a Litwini i Łotysze to okropni nacjonaliści. Przesadzam, rzecz jasna, ale przyznajcie z ręką na sercu: co Wy wiecie o tych krajach? Na pewno nie tyle, ile wyczytacie w „Bałtyckich duszach” Jana Brokkena.

Książka ta, pięknie wydana (już dla samej okładki i żółtego papieru warto się nią zainteresować), jest zapisem podróży holenderskiego autora po Litwie, Łotwie i Estonii, z bonusem w postaci Kaliningradu. Trudno ją jednak nazwać reportażem: to podróż historyczna i kulturowa, opowieść o ludziach – znanych i nieznanych – związanych z krajami bałtyckimi. Spacerując ulicami Rygi czy Kaliningradu, Brokken odtwarza drogi grupy księgarzy z księgarni Janisa Roze i odmalowuje kręte drogi Hannah Arendt. Burzliwa historia tego obszaru Europy staje się tłem dla kolei losów bohaterów: skrzypków i filozofów, księgarzy i szpiegów, arystokratów i przedstawicieli mniejszości. Mając jednak świadomość niewielkiej wiedzy czytelników na temat krajów bałtyckich, w opowieści o kolejnych postaciach autor wplata ciekawostki historyczne, kulturowe i społeczne. Co zaś najważniejsze, Brokken nie szuka prawdy objawionej ani łotewskiej/litewskiej/estońskiej mentalności. Zbiera ciekawe historie, a gdy złapie trop, szuka informacji o swoich bohaterach w rozmowach z ich bliższymi i dalszymi znajomymi, w strukturze ich rodzinnych zakątków, w książkach i rzeźbach – gdzie tylko się da. Tworzy w ten sposób wielowymiarowe obrazy, przybliżając czytelnikom i ludzi, i kraje.

Zatonęłam w tej książce na kilka godzin. Czyta się ją powoli, bo słowa i historie trzeba smakować. Podoba mi się koncepcja łączenia głośnych postaci z najnowszej historii świata: takich jak znana chyba każdemu Hannah Arendt czy malarz Mark Rothko, z postaciami mniej znanymi, lecz nie mniej interesującymi. Niczym powieść sensacyjną czytałam rozdział poświęcony rosyjskiemu szpiegowi w łonie estońskich specsłużb, niczym bałtycką wersję „Cienia wiatru” – historię księgarni Janis Roze. Szczególnie poruszyła mnie opowieść o Lorecie, młodej dziewczynie, która stała się ofiarą bolesnego rozpadu Związku Radzieckiego. „Bałtyckie dusze” to książka, w której każdy znajdzie swojego bohatera. Powinien po nią sięgnąć każdy, kto chce się przekonać, jak egzotyczne, a zarazem bliskie są te kraje i niemal sąsiednie dla nas, Polaków, i kompletnie nam na dobrą sprawę nieznane.

Nie da się przejść obojętnie wobec niekiedy poetyckiego, niekiedy zaś brutalnie przyziemnego języka autora w doskonałym tłumaczeniu Alicji Oczko. Brokken nie opisuje swoich postaci, on je odmalowuje słowami – a w tym obrazie łatwo można przepaść. Jedyna pretensja, jaką mogę żywić do tej książki, to fakt, iż przez nią omal nie przegapiłam mojej stacji. Nie czytać w pociągu!

Dział: Książki

Tym razem postapokaliptyczna zawierucha zawita do Warszawy.

Zapoczątkowany przez rosyjskiego autora, Dmitrija Glukhovsky’ego i jego kultową powieść „Metro 2033”, cykl Uniwersum Metro 2033, liczący kilkadziesiąt powieści tworzonych przez międzynarodowe grono pisarzy, cieszy się niesłabnącą popularnością. Nakładem wydawnictwa Insignis do tej pory ukazało się siedemnaście powieści, z czego cztery polskich autorów: Paweł Majka przyniósł atomową pożogę do Krakowa, a Robert J. Szmidt został niszczycielem Wrocławia. Teraz do ich grona dołącza Artur Chmielewski ze swoją wizją Warszawy roku 2033 zatytułowaną „Achromatopsja”.

Dział: Książki
sobota, 07 maj 2016 20:10

Krótka instrukcja obsługi psa

Kiedy dziennikarz śledczy bierze się do pisania powieści opartej na faktach znanych mu z pracy, można się spodziewać kawałka soczystej prozy z pikantnym dodatkiem ściśle tajnych szczegółów. Tego też oczekiwałam od fabularnego debiutu Krzysztofa M. Kaźmierczaka, tym bardziej, że został on napisany na podstawie śledztwa w głośnej sprawie zabójstwa Jarosława Ziętary. Poprzeczka zawisła bardzo wysoko – czy autor ją przeskoczył?

„Krótka instrukcja obsługi psa" to faktycznie krótka historia porwania i zabójstwa dziennikarza, które uchodzi uwagi państwowych służb prawa i porządku, za to staje się obsesją księdza-byłego SB-ka, milicjanta w stanie spoczynku (obecnie detektywa), a także jego eksmałżonki, która doskonale odnalazła się w policji. Po drugiej stronie barykady stoją ludzie „bez twarzy" – „Dobry", „Zły", „Rus" i inni. Nie mają imion, nie mają charakterystyki, są po prostu wcieleniem zła. Państwo nie robi nic, by ich powstrzymać, a sprawa dziennikarza to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Nie trzeba być wróżbitą, żeby zrozumieć, że wysiłki zaledwie kilku osób dążących do odkrycia prawdy są z góry skazane na niepowodzenie... Prawda? To oczywiste stwierdzenie walczy z oczekiwaniem typowo powieściowego happy endu, a rezultat musicie już poznać sami. Jeżeli, oczywiście, zechcecie.

Z dystansem podchodzę do blurbów, ale trudno się oprzeć urokowi zapowiedzi: „Zaskakująca intryga, filmowe tempo i zwroty akcji". Możecie więc wyobrazić sobie moje rozczarowanie, kiedy okazało się, że intryga nie ma w sobie nic zaskakującego, a tempo spowalnia kompletna nieokreśloność, w której dryfują wydarzenia (brak nazwisk, nazw miejscowości, brak jakiegokolwiek konkretu – są jacyś ludzie, jakieś ustawy, jakieś zarzuty, nawet zabójstwo jest zaledwie „jakieś"). Z kolei zwroty akcji, jakkolwiek istnieją, zostały przez autora skutecznie zamordowane brakami warsztatowymi. Książka sprawia wrażenie bardzo wstępnego szkicu powieści, takiego, który nie tylko nie widział redakcji i korekty, ale nawet czytelnika testowego.

Ot, spójrzmy na zdanie ze strony 67: „Powiedziała mu, że według niej z dużym prawdopodobieństwem autor [anonimu] nie był mitomanem, tylko faktycznie dysponował informacjami dotyczącymi sprawy Dziennikarza i interesowaniem się nim przez Służbę". To zdanie dobrze obrazuje główne grzechy tej powieści:

1)      Brak imion i nazwisk (z nielicznymi wyjątkami). Można, owszem, nazwać bohaterów po prostu Ona, On, Dziennikarz, Ten Zły, tylko że żeby taki zabieg wybronić, potrzeba ogromnego kunsztu pisarskiego. Inaczej czytelnik dostaje nadmiar zaimków i śladowe ilości konkretów.

2)      Niedobór konkretów wiąże się z wieczną niepewnością. Mamy więc określenia takie jak „duże prawdopodobieństwo", „może warto spróbować", „pewien problem". Co jest nie tak z tymi sformułowaniami? Same w sobie nie są złe, ale nadmiar nieokreśloności to najgorsze, co może spotkać powieść sensacyjną (a do takiej „Krótka instrukcja..." aspiruje). W takich utworach nie ma miejsca na wahanie, ma się lać krew, ma być dużo akcji, strzelanin, pościgów i niewiele czasu na refleksję. Tymczasem wskutek nieokreśloności to właśnie refleksja dominuje, co gorsza, nie prowadzi ona kompletnie do żadnych wniosków, a sformułowania wyrażające niepewność nie wyglądają na użyte celowo, by czytelnik zastanowił się nad historią, lecz stanowią element maniery pisania autora.

3)      Styl. Powieść różni się od informacji prasowej. Takie zdanie mogłoby ostatecznie przejść w prasie (chociaż „interesowanie się" brzmi jak okropna nowomowa), ale dla powieści sensacyjnej, która winna kipieć od emocji, jest zdecydowanie zbyt suche. Za dużo informacji, za mało emocji, na poziomie strukturalnym zaś przeszkadza konstrukcja rzeczownikowa oraz sformułowanie typowe dla bardziej formalnych tekstów („dysponował informacjami"). Czy naprawdę nie brzmiałoby lepiej: „...nie był mitomanem, tylko faktycznie wiedział coś o sprawie Dziennikarza i o tym, że interesuje się nim Służba"?

Na przykładzie jednego zdania widać, czego można się po „Krótkiej instrukcji..." spodziewać. Niestety, przerabianie reportażu na powieść nie polega na usuwaniu wszelkich nazw własnych i mamieniu czytelnika ochłapami, jak gdyby chciało się powiedzieć: „a jeśli chcesz wiedzieć, co dokładnie się wydarzyło, przeczytaj moją książkę o sprawie, która stała się kanwą tego tekstu". To tak po prostu nie działa. Wymęczyłam się przy tej powieści, skończyłam ją z poczuciem znudzenia i rozczarowania. Podczas lektury nie martwiłam się o bohaterów (byli mi najzupełniej obojętni), nie skakała mi adrenalina (styl zdusił w zarodku wszelkie napięcie), nie interesowało mnie, co będzie dalej. Doczytałam tylko z poczucia obowiązku, a to chyba najgorsza możliwa rekomendacja dla książki. Jeżeli macie wolne popołudnie, lepiej poczytajcie o samej sprawie Jarosława Ziętary, na pewno będzie to bardziej emocjonująca lektura niż „Krótka instrukcja obsługi psa".

Dział: Książki
niedziela, 01 maj 2016 12:26

Jakby nikogo nie było

XX wiek był bez wątpienia tym, który przyniósł najbardziej krwawe żniwo konfliktów zbrojnych prowadzonych na nieznaną wcześniej skalę. I o ile o obu wojnach światowych powiedziano już niemal wszystko, co powiedzieć się dało, skatalogowano je, opisano oprawców i ofiary, o tyle pozostaje wiele konfliktów, których osąd wciąż wzbudza kontrowersje. Należy do nich wojna w Bośni i Hercegowinie, podczas której doszło do masakry w Srebrenicy – i tego właśnie ludobójstwa dotyczy oparta na faktach powieść Marco Maginiego.

„Jakby nikogo nie było" to fabularyzowana historia procesu jedynego żołnierza serbskich oddziałów paramilitarnych, który przyznał się do winy przed Trybunałem Haskim -  Dražena Erdemovicia. W krótkiej powieści Maginiego opowieść o wojennych przejściach pół-Serba, pół-Chorwata splata się z relacją Dirka, żołnierza sił pokojowych ONZ, tzw. Błękitnych Beretów, a także z zapisem wątpliwości hiszpańskiego sędziego, członka Trybunału. Trzy przeplatające się narracje, trzy punkty widzenia na to samo zdarzenie – i trzy osądy, z których żaden nie jest do końca pewny. Włoski autor pokazuje, jak bardzo różnią się spojrzenia na bałkańską wojnę domową – i że jednoznaczne uznanie Serbów za jedynych winnych to tak naprawdę droga donikąd, wyrok wydany wyłącznie dla uspokojenia sumień.

Książka liczy raptem 240 stron, na których Magini zaledwie szkicuje sytuację, skupiając się na emocjach towarzyszących każdemu z prowadzonych przez niego bohaterów bardziej niż na faktach czy dokładnych opisach wojennych działań. Charakterystyki głównych postaci są podane między słowami, mimochodem, dla podkreślenia, że tak naprawdę nie mają żadnego znaczenia dla fabuły. Romeo González mógłby być jakimkolwiek sędzią, Dirk – jakimkolwiek żołnierzem ONZ, a Dražen – jakimkolwiek uczestnikiem działań wojennych. Kogo widzimy w istocie? Nie wyróżniających się w tłumie bohaterów, tylko targanego zrozumiałymi wątpliwościami przedstawiciela wymiaru sprawiedliwości, cudzoziemskiego żołnierza, który dusi się atmosferą nieswojej wojny (i w pewien sposób pogardza wszystkimi stronami konfliktu jako obcymi, gorszymi), oraz młodego męża i ojca, zaciągniętego na front wbrew woli, zbyt wrażliwego i nieprzygotowanego na okrucieństwa wojny, a jednocześnie zdeterminowanego, by przetrwać za wszelką cenę.

W „Jakby nikogo nie było" nieśmiało pobrzmiewa kontrowersyjna teza: to, co znamy jako bohaterstwo, to tak naprawdę egoizm. Jeden z sędziów Trybunału wykazuje się odwagą i wyraża odmienne stanowisko – by zaprzepaścić swoje starania przez pychę. Okazuje się, że proces Erdemovicia traktuje on jak pole do popisu, zyskania uznania tłumów i zaspokojenia własnej próżności. „Bohaterskie" działania Dirka prowadzą do nieuchronnej klęski. Z kolei to, co mogłoby być bohaterstwem w przypadku Dražena – odmowa wykonania rozkazu i dokonania egzekucji bośniackich Muzułmanów – zostaje zdemaskowane jako egoizm. Jeśli nie on, ktoś inny pociągnąłby za spust, a heroizm jednego żołnierza spowodowałby tylko przedłużenie agonii przyszłych ofiar. Dražen zostałby bohaterem wyłącznie we własnych oczach, ponieważ w żaden sposób nie mógł zatrzymać wojennej machiny.

Gdy czytałam powieść Maginiego, takie postawienie istoty bohaterstwa wydawało mi się szukaniem prostych odpowiedzi na trudne pytania. Chociaż mój stosunek do bośniackiego konfliktu różni się od opinii wielu przedstawicieli zachodniej cywilizacji, irytowało mnie, że jedyna pozytywna postać „Jakby nikogo nie było" to właśnie skazany żołnierz serbskiego oddziału. Maginiemu nie wystarczył dramatyzm prawdziwej sytuacji, musiał dodać swojej powieści hollywoodzkiego posmaku: przedstawić męki Dražena, „obcego" wśród „swoich" żołnierzy, bezwzględnie zachowującego człowieczeństwo i reagującego fizycznym niedomaganiem na postępowanie wbrew sobie... Czy da się tak zachować na wojnie? Czy ten lukier jest potrzebny? Książka zdaje się krzyczeć: „Słuchajcie, ten chłopak jest niewinny, on nie chciał źle, to świat jest zły! Nie skazujcie go za to!" – zupełnie jak jeden z powieściowych sędziów Trybunału. A jak wiemy z motta „Zniewolonego umysłu" Miłosza: „Taki, co mówi, że ma 100 procent racji, to paskudny gwałtownik, straszny rabuśnik, największy łajdak".

Męczyły mnie te wątpliwości bardzo długo – aż przypomniałam sobie podstawową rzecz. Magini nie zamierzał pisać reportażu. To tylko powieść oparta na faktach. To powieść, która ma za zadanie pokazać drugą stronę medalu, tę zazwyczaj pomijaną przez Zachód. Sądzę, że Magini chciał pokazać, że czasem czarne to tak naprawdę białe, a białe – czarne, i podobnie jak jego ideowi oponenci posłużył się uproszczeniem. Czy możemy go za to osądzać?

Ja nie potrafię.

„Jakby nikogo nie było" to napisana prostym językiem powieść o skomplikowanych sprawach. Krótka historia długiego konfliktu. W przystępnej formie opowiada o tragedii, której pamięć wciąż jest żywa nie tylko na Bałkanach – i mimo wszystko unika popadania w banał. Może tłumaczenie mogłoby być lepsze (cierpiałam z powodu nadmiaru zaimków), ale nadal trzyma poziom, na który nie powinno się narzekać. Polecam tę książkę wszystkim, którzy szukają dobrego i bardzo autentycznego tekstu o wojnie. Tylko najlepiej weźcie wolne na czas lektury, bo nie gwarantuję, że po skończeniu „Jakby nikogo nie było" będziecie w stanie wrócić do pracy.

Dział: Książki

Beata Pawlikowska przygotowała zupełnie nowy projekt – autorską kolekcję puzzli i edukacyjnych gier memory. Puzzle w pięciu wzorach ukazały się 21 października, a cztery edukacyjne gry memory – 18 listopada. To pierwszy tego typu projekt w Edipresse Książki.

Dział: Bez prądu
środa, 21 styczeń 2015 05:31

Mateusz Hoffmann - Mój Hades

Zawsze byłem sam... Oczywiście miałem rodzinę, przyjaciół, ale nigdy nie było przy mnie nikogo tak po prostu. Funkcjonowałem jako epizod, ewentualnie, jedna z mniej atrakcyjnych opcji towarzyskich. Tak mijały mi lata życia – samotne siedzenie na ławce w parku, a potem wieczorem w fotelu oglądając film. Zawsze bardziej tolerowany niż akceptowany i częściej uciszany niż wysłuchany.

Nie pamiętam, co dokładnie robiłem 12 listopada 2015 roku, ale to właśnie ten dzień przedefiniował mój świat. Wiem tylko, że byłem wtedy w pracy na Franowie. Wracając do domu, wstąpiłem do wypożyczalni filmów na Ratajach, gdyż nie miałem innych planów na ten (samotny) wieczór. Zabrałem z półki z nowościami pierwsze-lepsze pudełko, które wyróżniało się tylko i wyłącznie wyglądem, podszedłem z nim do lady i podałem jakiemuś nieznanemu mi chłopakowi razem z dziesięciozłotowym banknotem – transakcja jak zwykle bezproblemowa.
Chwilę później byłem już w swoim mieszkaniu, jak zwykle cichym i przytulnym, które nabyłem zaraz po studiach, chcąc się uniezależnić od rodziców. Wziąłem prysznic (najbardziej lubię gorący; taki, po którym skóra przyjemnie się czerwieni) i postanowiłem coś zjeść, więc jeszcze w ręczniku poszedłem do kuchni po jakąś przekąskę. W szafce znalazłem wafle kakaowe (pozostałość z poprzedniego dnia) i orzeszki solone. Jeszcze tylko butelka wody mineralnej prosto z lodówki i byłem gotów zacząć wieczór – jeden z licznych jakie przeżyłem przez 26 lat. Film okazał się przeciętną komedią, o dwóch policjantach infiltrujących gang narkotykowy w amerykańskim college'u. Nawet nie wiem kiedy zasnąłem, ale po przebudzeniu nic już nie było takie samo (nie jest takie do teraz).

******
Przez dłuższy czas nawet nie zdawałem sobie sprawy, że coś się zmieniło, tylko cisza wydawała mi się jakaś inna; głębsza, wręcz przytłaczająca. Zaspany człowiek jednak nie zwraca na takie rzeczy większej uwagi, tylko wolno człapiąc idzie do łazienki, obmyć obrzmiałą od snu twarz, a potem zalewa sobie płatki mlekiem i posypuje cukrem.
Na stojącym w kuchni zegarku zobaczyłem, że jest 9:11, do tego sobota, więc miałem tego dnia dużo wolnego czasu. Kliknąłem przycisk na czasomierzu, żeby załączyć swoją ulubioną stację radiową, ale odpowiedział mi tylko szum. Nic nie dało manipulowanie i próba znalezienia właściwej fali. Na całej skali moje radio grało tylko jedną piosenkę w postaci nieprzerwanego, monotonnego SZSZSZSZSZ. Dokończyłem więc w milczeniu śniadanie i postanowiłem, że pójdę na zakupy, a przy okazji oddam nudnawą hollywoodzką produkcję, która mnie wczoraj uśpiła.
Narzuciłem na siebie swój ulubiony zestaw ciuchów, zgarnąłem swoją bio-siatkę i zszedłem z trzeciego piętra do wyjścia z mojego bloku. Naparła na mnie cisza. Jeśli ktoś z was wcześnie wychodzi do pracy, albo wraca do domu około 4 nad ranem to może sobie choć trochę to wyobrazić. Słychać tylko własne kroki i wiatr, który gwiżdże i szumi w koronach drzew. Żywej duszy nie widać, a o ruchu ulicznym można zapomnieć. Przystanek tramwajowy jest zaraz pod moim blokiem, więc z braku innego środka lokomocji, wybrałem czekanie na jedną z poznańskich bimb. Z rozkładu jazdy wynikało, że powinien być (tramwaj linii nr 1) za jakieś siedem minut, więc spokojnie zapaliłem papierosa, by szybciej płynął czas. Przez dobre 30 minut nic nie przyjechało, więc podniosłem się z ławki i ruszyłem pieszo te trzy przystanki, które jeszcze niedawno miałem zamiar pokonać w tak wygodny sposób. Po drodze również nikogo nie spotkałem.
Supermarket, do którego zmierzałem, stał jednak oświetlony i jak najbardziej otwarty, więc niczego nie świadomy wszedłem do środka. Powitał mnie jeden z bardziej denerwujących dźwięków – bzyczenie jakie wydają świetlówki. Nic więcej. Cisza. Stałem oniemiały, patrząc na puste kasy i tak samo wyludnione przejścia między regałami. Przytomnie sprawdziłem godzinę otwarcia, myśląc, że może jestem za wcześnie, ale okazało się, że sklep funkcjonuje już od dwóch godzin. Nie wiedząc co mam zrobić, postanowiłem poczekać na rozwój wypadków. Z tylnej kieszeni spodni wyciągnąłem listę zakupów i zacząłem, najzwyczajniej w świecie, szukać potrzebnych produktów, a wszystko to w kompletnej, choć denerwująco-bzyczącej ciszy.
Po dwudziestu minutach byłem już przy kasie, ale chociaż stałem dłuższą chwilę i na różne sposoby próbowałem zwrócić na siebie uwagę, nikt się mną nie zainteresował – jakby to było coś nowego. Zostawiłem więc zakupy na taśmie i poszedłem w stronę pomieszczeń obsługi. Drzwi były lekko uchylone, to też zapukałem krótko i wszedłem do środka. Nikogo tam nie było. Wróciłem więc do moich zakupów i ze zdziwieniem stwierdziłem, że na kartonie mleka leży kartka z napisem:
Dziś zakupy gratis.
Weź co chcesz.
Miłego dnia.

Pierwsza myśl – czy to jakiś głupi żart, a może jeden z dziwnych pomysłów na badanie, w tym wypadku chciwości, klientów. Spojrzałem jeszcze raz na kartkę. U dołu strony, drobnym, prawie niewidocznym drukiem było dopisane:

W razie pytań prosimy dzwonić pod nr 001003.

Wyciągnąłem więc z kieszeni moją wysłużoną komórkę, nie mającą ani aparatu ani radia, o dostępie do Internetu nie wspominając i wybrałem ten jakże dziwny ciąg liczbowy. Już po pierwszym sygnale, informującym o próbie nawiązania połączenia, usłyszałem cichy klik i miły kobiecy głos oznajmił mi:
- Dzień dobry, to nie jest żaden dowcip, ani niehumanitarny sposób badania zachowań konsumenta. Dziś zakupy gratis! Bierz co chcesz! Miłego Dnia!
Zaskoczony, zdążyłem tylko pomyśleć, czy czasami przed wyjściem nie czekają na mnie odpowiednie służby mundurowe, a ten sam słodki głos w słuchawce już zaczął oznajmiać:
- Niech się Pan nie martwi, ta transakcja w obecnej sytuacji jest jak najbardziej legalna, więc policja nie będzie powiadomiona. Dziś zakupy gratis! Bierz co chcesz! Miłego Dnia!
Byłem wstrząśnięty. Przerwałem połączenie, szybko spakowałem sprawunki, nie biorąc nic poza tym , co było mi potrzebne i położyłem na taśmie banknot 50 złotowy. W tym momencie zadzwonił mój telefon, a na wyświetlaczu ukazał się znajomy już mi ciąg liczb (001003). Odnalazłem na klawiaturze przycisk odbierający połączenia i wdusiłem go ostrożnie, jakby miał spowodować wybuch bomby. Kiedy tylko przyłożyłem aparat do ucha, znajomy już żeński głos powiedział krótko:
- Opłata naprawdę nie będzie konieczna. Może Pan bez obaw schować swój banknot i opuścić sklep – połączenie zostało przerwane.
Nie zastanawiając się dłużej, zabrałem swoje zakupy wyszedłem ze sklepu, cały czas niespokojnie się rozglądając. Pieniądze zostawiłem razem z tą nieznośnie bzyczącą ciszą. Nie ufając już komunikacji miejskiej, wróciłem do domu tak samo jak z niego dotarłem do upiornego, opuszczonego przez wszystkich supermarketu.
Jadąc windą wysiadłem na drugim piętrze i zapukałem do drzwi sąsiadki, która prosiła mnie, bym kupił jej jakąś dobrą czekoladę, bo niedługo jej wnuczek przyjeżdża w odwiedziny. Mogła by to zrobić sama, ale nie lubiła czekolady i nie wiedziała, która jest smaczna. Pomimo, że pukałem trzykrotnie, nie usłyszałem za drzwiami żadnego ruchu. W końcu dałem za wygraną i wszedłem piętro wyżej do swojego mieszkania. Na wycieraczce przed drzwiami leżała koperta z wypisanym moim imieniem, nakreślonym starannym pismem na przedniej jej części. Żadnego nadawcy, znaczka. Podniosłem znalezisko, wydobyłem z kurtki klucze i wszedłem do mojej oazy spokoju, teraz jednak tak samo cichej jak reszta Poznania, o czym się już trochę przekonałem. Kroki skierowałem do kuchni, siatki z zakupami wylądowały na stole, a nóż, który nie wiadomo jakim cudem znalazł się w mojej ręce, zbliżał się do koperty, by odkryć przede mną jej zawartość. W środku były dwie rzeczy: kartka papieru z wiadomością dla mnie i 50 złotowy banknot. Osłupiałem, ale kiedy przeczytałem wiadomość na tej pojedynczej stronie, niewątpliwie przeznaczoną dla moich oczu, musiałem usiąść tam, gdzie jeszcze przed chwilą stałem.

Witaj Mateuszu,
Jeśli jeszcze nie zauważyłeś, w kopercie znajduje się Twój banknot, którym usiłowałeś zapłacić za dzisiejsze zakupy o godz. 10:34.
Informuję Cię również, że na łóżku w Twojej sypialni leży przesyłka do Ciebie (instrukcje co do jej zawartości są w środku).
Jak już się pewnie zorientowałeś Poznań się zmienił.
Krótko mówiąc, jesteś jedynym mieszkańcem miasta.
W razie jakichkolwiek pytań użyj swojego telefonu komórkowego.
Funkcjonuje tylko jeden aktywny nr z którym możesz się połączyć.
Miłego dnia!

P.S. To nie jest żart, jeśli nie wierzysz, wyjdź i sprawdź, chociażby oddając film do wypożyczalni.
Gotówka nie będzie Ci potrzebna.
PPM

Wiecie co to jest katatonia? W skrócie polega to na tym, że dorosły facet siedzi na zimnych kafelkach we własnej kuchni, opierając się plecami o lodówkę i patrzy nieruchomym wzrokiem w przestrzeń.
Od czasu tego zdarzenia minął już rok, więc nie pamiętam dokładnie, ile czasu spędziłem w tym stanie. Wiem, że wyrwał mnie z niego pewien dźwięk, równie denerwujący, jak bzycząca świetlówka. Mój brzuch zaczął domagać się czegoś smacznego. Zignorowałem go i wstałem, by zobaczyć, co jeszcze niesamowitego może kryć się w moim łóżku. Czy w to wierzyłem? Wtedy jeszcze nie, ale nic tak nie przekonuje, jak doświadczenie czegoś na własnej skórze.
Drzwi sypialni nie były zamknięte, toteż już z daleka widziałem, że jakieś pudełko, starannie opakowane w szary papier, leży w zagłębieniu, gdzie zwykłem układać się do snu. Kiedy podszedłem, na wierzchu zobaczyłem wypisane moje imię.
Irytacja to uczucie, którego nigdy nie lubiłem. Zazwyczaj wiązało się ono z niezrozumieniem, co jak naukowo stwierdzono, wywołuje w mózgu takie same odczucie jak zranienie się. U mnie zaraz po chwili przychodzi złość na siebie, że coś zrobiłem źle. W konsekwencji ówczesnych wydarzeń, szary papier został zdarty dość gwałtownie, a białe, tekturowe pudełko w środku niemniej energicznie otwarte. W opakowaniu był zegarek koloru rozerwanego przed momentem papieru i oczywiście kolejna notatka przeznaczona dla mnie, równie krótka jak poprzednia.

Witaj Mateuszu,
Jeśli jeszcze nie zauważyłeś, w pudełku znajduje się urządzenie w formie zegarka na rękę.
Ekran jest cyfrowy i pokazuje trzy informacje: aktualną godzinę, datę oraz licznik pozostałych ci Środków do wykorzystania.
Nigdy go nie zdejmuj.
Miłego dnia!
PPM

Spojrzałem na nowy gadżet, który wyleciał z przewróconego kartonika na pościel. Wyświetlacz był okrągły i martwy, a na środku w kształcie litery „Y" przebiegały dzielące go czarne, matowe linie. Po tym, co przed chwilą przeczytałem bałem się go założyć, ale pokusa, żeby sprawdzić jak się prezentuje na moim nadgarstku, była zbyt duża. Może to trochę dziwne w takich okolicznościach, ale to jak wyglądał (i wygląda nadal) obudziło mój fetysz zegarkowy. Niewiele myśląc założyłem go. Wtedy tarcza ożyła, pokazała się data i aktualny czas, a po krótkiej chwili 26:00:00 w trzecim wolnym polu. Wygląda to jak godzina, ale nią nie jest. Co prawda, z każdą sekundą się zmienia, ale w odwrotną stronę (odlicza do tyłu, aż do zera). Pasował idealnie, jakby był profilowany na moją rękę, no i był minimalistyczny, tak jak najbardziej lubię (jednak nie miał żadnych przycisków, czy czegoś na ten kształt). Wtedy zrodziło się w mojej głowie pytanie, a zaraz po nim następne. Co więc było czynić... Wydobyłem telefon z kieszeni spodni i wybrałem jedyny aktywny numer. Minęła sekunda, potem ciche klik i nim zdążyłem coś powiedzieć usłyszałem odpowiedź.
- Guziki są zbędne temu urządzeniu, gdyż nigdy nie zajdzie konieczność manualnej zmiany treści na wyświetlaczu. Wszelkie modyfikacje odbywają się w nim zdalnie. Za pomocą Środków możesz manipulować przedmiotami oraz je naprawiać, wystarczy pomyśleć. Każde takie działanie powoduje odjęcie od puli na liczniku określonej wartości. Z chwilą wyświetlenia 00:00:00 nastąpi Doładowanie. Miłego dnia !
Doładowanie to dość mało mówiące sformułowanie na temat tego, co się wtedy dzieje, choć nie jest ono całkowicie bezsensowne. Pewnie chcecie wiedzieć, co się stanie za każdym razem, kiedy zobaczę te sześć zer. Pozwólcie, że coś wam opowiem.

******
Tego samego dnia, w którym dostałem zwrot gotówki za zakupy i darmowy czasomierz, zrobiłem jeszcze tylko to, co sugerował mi list znaleziony na wycieraczce. Spróbowałem oddać film do wypożyczalni, tylko po to, żeby znaleźć coś, co w końcu zaprzeczy dziejącym się wokół mnie, dziwnym rzeczom. Przyrzekłem sobie, że jeśli za ladą będzie stał żywy człowiek, to go serdecznie uściskam, potem przeproszę za wylewność i najzwyczajniej oddam płytę. Nie dotrzymałem przyrzeczenia. Nie dlatego, że ktoś tam był. Nie było (i nie ma nadal) nikogo, ani na ulicy ani w moim punkcie docelowym. Była tylko kolejna papierowa wiadomość napisana w niezmiennie robotycznym stylu:

Oddając wypożyczony film, proszę go zostawić na ladzie, a następnie można sobie wybrać kolejną produkcję.
Zwrotu nie ogranicza żaden termin.
Opłata nie jest wymagana.
Miłego dnia!

To wszystko wyglądało na strasznie zakręcony sen, a najgorsze, że już dawno powinienem się obudzić. Jednak jeszcze nie raz miałem zasnąć w tym znajomym i zarazem obcym świecie, a po przebudzeniu stwierdzić, że ten koszmar nadal trwa. Jednak nie o tym miałem mówić.
W chwili kiedy uruchomiłem zegarek, była godzina 13:24. Jeśli miałem wierzyć instrukcjom z pudełka to Doładowanie miało nastąpić 120 minut później następnego dnia. Byłem jednocześnie ciekawy i niepewny, czy chcę wiedzieć, co się wtedy stanie. Pamiętam, że tego samego dnia (trzymałem się wtedy jeszcze nadziei, że uda mi się znaleźć jakiś element nie pasujący do nowej układanki) poszedłem na bardzo długi spacer. Wszystko to tylko po to, żeby się przekonać, iż całe to moje nowe, totalne osamotnienie jest jak najbardziej prawdą. Doszedłem wtedy nad Wartę, klucząc wcześniej po ratajskich osiedlach, daremnie szukając kogokolwiek poza mną. Jedyne czego się dowiedziałem, podczas mojej wędrówki tamtego dnia to to, że w każdym sklepie mogę za darmo zrobić zakupy, i że w kręgielni blisko ulicy Hetmańskiej mogę również, bez żadnej opłaty, pograć w bowling, czy napić się piwa, zajadając do tego słone orzeszki.
Świat bez pieniędzy. Możesz mieć wszystko, na co masz ochotę. Piękna wizja, prawda? Tak, też tak myślałem, kiedy odkryłem jak wiele mogę zrobić. Teraz już nie jest to tak nęcące jak kiedyś, bo z wolnością związane są też pewne ograniczenia. Właśnie jednym z nich jest Doładowanie.
Wracając do domu zgłodniałem, więc zaszedłem do pizzerii, która znalazłem po drodze, z zamiarem... no właśnie czego? Zamówienia pizzy? Zrobienia jej sobie samemu? Przypomniało mi się wtedy o tym, że każde pytanie mogę wyjaśnić telefonicznie. Już miałem wybrać numer, kiedy to dostałem wiadomość tekstową:

Aby zamówić pizze proszę wybrać pozycję z menu lokalu.
Miłego dnia! PPM

Wybrać, ale jak? Usiadłem przy stoliku i zacząłem przeglądać ofertę. Skoro nie musiałem za nic płacić, mój wzrok padł od razu na najdroższe warianty tej włoskiej potrawy. Po chwili zastanowienia już wiedziałem i wtedy dostałem kolejnego SMS'a.

Wybrana pizza razem z sosem czeka na Pana na zapleczu.

Rzeczywiście tak było. Gdy tylko przeszedłem przez drzwi za ladą, zobaczyłem kartonowe pudełko, na którym ktoś napisał flamastrem SMACZNEGO, a obok w plastikowym pojemniczku stał sos czosnkowy. Tak oto zaopatrzony wróciłem do domu, by obejrzeć kolejny film z wypożyczalni.
Jak teraz próbuje sobie przypomnieć, to była chyba jedna z tych nowych produkcji dla dzieciaków o bohaterach z gier na automaty, gdzie główna postać miała problem z zaakceptowaniem, że otrzymała rolę negatywnej. Swoją drogą świetna produkcja, no i pomysł, a tą płytę mam jak się zdaje do teraz. Lubię ją oglądać, bo mniej mi przypomina o innych ludziach. Jeśli dodatkowo seans wzbogacę jakąś dobrą pizzą, to wieczór staje się całkiem znośny.
Moje krasnoludki z baśni braci Grimm sprawiły się tak dobrze, że połowę kolacji postanowiłem zostawić sobie na śniadanie, w razie gdyby okazało się, iż od jutra znowu obowiązuje wymiana towarów i usług za pieniądze. Jednak tak się nigdy nie stało i nic nie wróży by miało się to zmienić. Rano, gdy się obudziłem, odruchowo spojrzałem na zegarek na ręku i okazało się, ze jakieś 5 minut wyparowało mi z mojego czasu do godziny ZERO. Co to są Środki miałem się dowiedzieć trochę później, ale wtedy doszedłem do wniosku, że jakoś ich użyłem, najwyraźniej nieświadomie.
W kapciach poczłapałem do kuchni i zrobiłem sobie zimne kakao. Pomyślałem wtedy, że muszę sobie odgrzać pizze z wczorajszego wieczoru, ale kiedy sięgnąłem po karton okazało się, że jest ciepły od spodu. Lekko zdziwiony przypomniałem sobie o mojej sytuacji i z nadzieją wyjrzałem przez okno, licząc, że zobaczę choć jedną osobę. Płonne to były oczekiwania. Zjadłem więc to, co moje krasnoludki zrobiły dla mnie dzień wcześniej, a wszystko to w kompletnej ciszy. Kilka dni później zdobyłem odtwarzacz płyt CD z całą kolekcją ulubionych krążków, ale tamten poranek pamięta tylko dźwięk picia przeze mnie kakao i jedzenia, o dziwo, nadal świeżej pizzy
Owe sześć zer ujrzałem o 15:14. Tak właściwie to ich nie zobaczyłem, bo jechałem wtedy rowerem wokół Jeziora Maltańskiego. Postanowiłem zwiedzić inną część miasta, pod kątem obecności ludzkiej i właśnie to zawiodło mnie w to zwykle często odwiedzane przez mieszkańców Poznania miejsce. Teraz już wiem, że powinienem był spojrzeć na zegarek i zaczekać spokojnie do wyzerowania się licznika. Gdy odliczanie dobiegło końca, byłem gdzieś w okolicy toru saneczkowego, a w następnej chwili leżałem zemdlony na ziemi, bez żadnych oznak życia. To tak jakby ktoś odłączył mi zasilanie. Po prostu zgasłem. Świadomość odzyskałem po 8 godzinach, co do sekundy, jednak nie na brzegu jeziora, tylko w swoim własnym łóżku. Rękę miałem obandażowaną na przedramieniu, które lekko bolało. Za oknem było już ciemno, ale mój zegarek wskazywał znów 26:00:00 i właśnie zaczynał odliczać w dół. Wtedy zrozumiałem. Obecnie po Doładowaniu mój licznik jest o 4 godziny większy, ale o tym innym razem.
Tak oto dowiedziałem się, że jeśli nie będę znajdował się w bezpiecznym miejscu w chwili kiedy nastąpi Doładowanie, mogę się mocno poobijać, więc lepiej być wtedy w łóżku. To trochę tak jakbym był postacią w grze, która po utracie życia cofa się do ostatniego bezpiecznego punktu na mapie, by spróbować ponownie. Z drugiej strony zachowuje się jak jakaś bateria, która musi być co jakiś czas ładowana, bo kiedy się wyczerpie, odcina zasilanie.

******
Odczekałem jeszcze kilka dni, nie robiąc niczego, co nie byłoby absolutnie konieczne. Jako, że komunikacja miejska nie działała, pojechałem (rowerem) do pracy, by stwierdzić po raz kolejny, iż miejsce, gdzie zwykle oddawałem się czynnością zarobkowym, jest równie puste jak reszta Poznania. Kiedy już utwierdziłem się w przeświadczeniu, że nie zanosi się na zmianę mojego nowego sposobu życia, zacząłem rozważać możliwości, jakie to przede mną otwiera. Pewnego wieczoru leżąc w łóżku i przekonując samego siebie o braku konsekwencji za jakiekolwiek niecodzienne działanie (bo kto miałby mnie upomnieć), rozpocząłem wymyślać nowe formy spędzania czasu, listę miejsc, w których nigdy nie byłem lub gdzie nie miałem wstępu. O nic nie musiałem się już martwić. Wszystko co chciałem, było na wyciągnięcie ręki (oraz za darmo). Na początku pytałem się jeszcze, co jakiś czas, czy moja samowolka nie będzie miała swojej ceny w przyszłości, ale każdy kolejny dzień utwierdzał mnie w przekonaniu, że znam przyszłość. Stanie się tylko to, o czym ja sam zdecyduje, no może poza zmianami pogody.
Jakieś 8-9 dni później postanowiłem wypróbować swoje możliwości. Pojechałem moim niezawodnym jednośladem do Centrum Handlowego M1 na „zakupy". To właśnie na tej wyprawie zdobyłem mój sprzęt grający, który niezmiennie od roku umila mi życie, odtwarzając wybrane przeze mnie utwory muzyczne. Oprócz tego sprawiłem sobie nowy telewizor (duży i drogi), kamerę, aparat, konsole wraz ze sporą ilości gier, ultrabook'a itp. Wszystko, co dorosły mężczyzna (po części nadal będąc dzieckiem) chciałby mieć, czyli elektroniczne zabawki. Zachodzicie pewnie w głowę, jak przewiozłem moje nowe graty do domu. Wystarczyło wejść na zaplecze przez „o dziwo" otwarte drzwi i z pomieszczenia służbowego zabrać kluczyki do jednego z aut dostawczych (żadnych dokumentów wozu, czy prawa jazdy). Szybko, łatwo i jakże przyjemnie, a potem, aż do Doładowania testowanie nowych gadżetów i jeszcze jakiś czas po ponownym odzyskaniu świadomości.
Samochód dostawczy posłużył mi jakieś dwa tygodnie, kiedy to zrobiłem jeszcze kilka z wcześniej zakazanych rzeczy. Skończyło się to dopiero wtedy, gdy odkryłem jak używać Środków, ale o tym kiedy indziej. Nie wiem o czym marzyliście będąc dziećmi, ale ja postanowiłem trochę urealnić moje zabawy z wieku młodości.
Tak jak małe dziewczynki bawią się lalkami, a jako zabawki dostają różne rzeczy związane z prowadzeniem domu, tak chłopcy mają samochodziki i (czy już wiecie)... broń do zabawy w wojnę. Gumowe strzałki, plastikowe kulki, kapiszony dla dziecka to doskonała sublimacja popędów, ale im jesteś starszy, chcesz czegoś więcej. Ja mogłem to mieć, wystarczyło tylko sięgnąć. Pojechałem do sklepu z bronią na Wildzie i wybrałem sobie kilka różnych typów do zabawy, do tego mnóstwo amunicji oraz kilka dyń, arbuzów, puszek z tanim piwem z jednego ze sklepów spożywczych mijanych po drodze. Następną stacją były tereny nad Wartą w pobliżu mostu Rocha i ćwiczenia celności oraz eksperymenty z różnymi pistoletami. Uciecha przednia, satysfakcja ogromna i co najważniejsze zajmuje całkiem sporo i tak wolnego czasu. Nic mi nie zagrażało, więc poza dziurawieniem martwych przedmiotów, moje praktyki miały jedynie walor przyjemności.
Kto by pomyślał, że aby życie stało się wyłącznie frajdą, musi zabraknąć ludzi. Czyli, że to my sami jesteśmy przyczyną swoich smutków i niespełnienia? Wszystko na to wskazuje. To tak jak z miłością. Jak długo będzie ona istnieć, tak długo na świecie będzie nienawiść, bo jeśli kochamy swoich bliskich to chcemy ich chronić przed wrogami i w efekcie prowadzi to nas do wojen, czy do tego, że nosimy ze sobą broń. Ja w tym sensie uwolniłem się od tych rzeczy. Stałem się niepoprawnym hedonistą, którego jedynym zmartwieniem było przyjemnie zagospodarować wolny czas.

******
Zanim zrozumiałem, że „trawa jest zawsze bardziej zielona tam gdzie nas nie ma", minęło sporo czasu. Przypuszczam, iż dla niektórych ludzi jest nie do pomyślenia sytuacja, przed która mnie postawiono i całkiem prawdopodobne, że popadli by w depresje, ale nie ja; przynajmniej nie od razu. Kiedy w końcu do mnie dotarło, że to co obecnie się dzieje jest jak najbardziej realne, ucieszyłem się. Byłem wolny. Nieskrępowany przez opresyjne społeczeństwo z jego milionem zakazów i reguł.
Pamiętacie jak wspomniałem, że samochód dostawczy nie przydał mi się na długo? Okazało się, iż mam więcej możliwości, niż mógłbym marzyć. Po jakimś miesiącu funkcjonowania w znanej mi od dzieciństwa przestrzeni miejskiej Poznania, która podczas jednego snu opustoszała (nie wspomniałem jeszcze o tym, ale razem z ludźmi zniknęły wszelkie zwierzęta), odkryłem, dlaczego czasami na moim zegarku brakuje przed doładowaniem kilku minut. Obudziłem się i wpadł mi do głowy nowy pomysł. Postanowiłem zjeść na śniadanie jajecznicę, popijając zimnym kakao z bitą śmietaną i pojechać do centrum. Środek miasta jest przecież najciekawszym miejscem każdej metropolii. To właśnie tu skupia się aktywność obywateli, są najlepsze atrakcje, najsmaczniejsze (oraz najdroższe) restauracje.
Nim wstałem wyobraziłem sobie, że mój poranny posiłek przygotowuje właśnie jakaś piękna, młoda kobieta, krzątając się, w samej tylko bieliźnie, po mojej kuchni. Wtedy poczułem zapach smażonych jajek na boczku, z cebulką i w ogóle. Pierwsza myśl... czyżbym wizualizował swoje marzenie o porannym daniu? Gdy jednak wstałem i zajrzałem do kuchni, nie było tam ponętnej niewiasty, tylko moje śniadanie, które miałem zamiar jeszcze przed momentem sobie przygotować. Zajrzałem do lodówki. Ubyły mi trzy jajka i inne składniki potrawy, a w koszu na śmieci znalazłem pusty karton po mleku. Podszedłem bliżej i zobaczyłem małą karteczkę obok talerza z krótka notatką:

Oto jajecznica z trzech jaj, z boczkiem, szczypiorkiem, cebula i papryką, doprawiona bazylią i granulowanym czosnkiem, lekko ścięta oraz słodkie kakao z bitą śmietaną, płatkami migdałów i odrobiną Amaretto. Smacznego i miłego dnia!

Ledwo zdążyłem pomyśleć, że śnię, a mój telefon w sypialni wydał dźwięk świadczący, że dostałem wiadomość tekstową. Jakżeby inaczej; po sprawdzeniu jej treści kolejny klocek układanki wskoczył na swoje miejsce. Prawdziwa natura Środków.

To nie jest sen. Dzięki zegarkowi jesteś w stanie użyć Środków by stworzyć, zniszczyć, naprawić itd. W zależności od stopnia złożenia zadania z twojego licznika zostaną odjęte różne wartości. Śniadanie kosztowało 5 minut. Im częściej ich używasz, tym jest ich więcej po Doładowaniu. Wystarczy pomyśleć. Miłego dnia! PPM

Więc to o to chodziło. Moja pizza, niewypowiedziane na głos pytania, na które w następnej chwili otrzymywałem telefoniczną lub papierową odpowiedź. Moje myśli są słuchane i wykonywane. Mam w sobie program, szpiegujący impulsy nerwowe w moim mózgu. Postanowiłem przetestować moją moc. Najpierw pomyślałem i już po chwili jedna minuta zniknęła z licznika, a ja dostałem kolejnego SMS'a.

Jedzenie nie jest zatrute, ani nie podano Ci żadnych środków odurzających. Miłego dnia!

Uśmiechnąłem się. Bez pośpiechu zjadłem moje „magiczne" śniadanie i kiedy zmywałem naczynia, pomyślałem by moje łóżko się samo pościeliło. Wytarłem ręce w tył spodni i zajrzałem do sypialni. Kąciki moich ust powędrowały lekko w górę. Kosztowało mnie to 5 minut z dostępnych Środków, ale było warto.
Ubrałem się ciepło. Zszedłem po schodach i wtedy ją zobaczyłem. Nowiutką limuzynę Mercedesa, którą mój sąsiad nabył jakieś pół roku temu. Postanowiłem zakosztować komfortu jazdy tym ekskluzywnie drogim, niemieckim cudem techniki. Wystarczyła jedna, krótka myśl. Pojedynczy obraz na obrzeżach mojej świadomości, strata 10 minut z mojej puli pozostałej do Doładowania i już jechałem w stronę centrum, nie zważając ani na ograniczenia prędkości, ani na jakiekolwiek inne znaki. To był bardzo ekskluzywny dzień. Nowy garnitur ze Starego Browaru, obiad w Sheratonie, wieczór w Termach Maltańskich.
Myślę, że tak się właśnie czuje pan swojego życia. Kiedy nie odpoczywałem to jeździłem i oddawałem się wszelkim przyjemnościom. Dzień później odwiedziłem tor wyścigowy na obrzeżach Poznania, sprawiając sobie wcześniej nowiutkie Porsche i pełen bak benzyny. Ot kolejne urealnienie marzeń małego chłopca, bawiącego się modelami samochodów, czy kierującego nimi na ekranie monitora, w jednym z wyścigów o tytuł najlepszego z najlepszych. Za kierownicą zapominam o samotności - nawet teraz – a ustanawianie rekordów na wybranych odcinkach drogi jest jednym z moich ulubionych zajęć. Raz nawet połączyłem jazdę ze strzelaniem, ale to już nie było takie przyjemne, jak czysta prędkość i moc, która wyzwolona pod maską, była opanowywana przez ciężkie ćwiczenia i szlifowanie umiejętności, podczas godzin spędzonych na torze. Czasem zastanawiam się, czy gdybym żył dalej pośród ludzi, poznałbym tak dobrze ulice tego miasta, jak podczas eskapad samochodem po opuszczonym Poznaniu.
Jednak z czasem coraz bardziej zaczynała mi doskwierać samotność. Nie miałem do kogo ust otworzyć i najwyraźniej i te myśli PPM odczytał, bo gdy pewnego dnia (to chyba był 14 luty) wróciłem z wycieczki na basen – gdy nie ma nikogo, pływa się o wiele przyjemniej – oraz sesji na strzelnicy, pod drzwiami mojego mieszkania znalazłem koszyk z małym kotkiem i liścikiem następującej treści:
Kot nie ma jeszcze imienia, ale na pewno chętnie Cię wysłucha.
Miłego dnia !
PPM

Kociak był cały czarny jak węgiel i gdy tylko uchyliłem zamknięcie, miauknął cicho patrząc na mnie swoimi, jeszcze wtedy, niebieskim oczkami. Nie wyobrażacie sobie jaki ja wtedy wygłosiłem długi monolog. Robiłem mu posłanie, gadałem, dałem jeść, gadałem, tuliłem, głaskałem i cały czas mówiłem. On niczego nie kwestionował, tylko mruczał, lizał mnie po palcach, gryzł, pokazując, że ma ochotę na zabawę, aż w końcu zasnął, przyciskając małą główkę do mojej stopy, kiedy leżałem na łóżku. Do Doładowania miałem jeszcze jakiś kwadrans, więc zużyłem 5 minut na ciepłe mleko z miodem i masłem, a potem zastanawiałem się nad imieniem dla mojego małego przyjaciela.
Kiedy byłem mały przez mój dom przewinęło się kilka kotów, ale tylko jeden z nich był cały czarny i mówiąc szczerze, był on najukochańszą istotą, jaką pamiętam z tego czasu. To ja mu wybrałem imię. Nie jakiś tam Mruczek, czy Murzynek. Mnie kolor jego sierści kojarzył się z ciemnością, ukrytą grozą, czymś niebezpiecznym. Zapadka przeskoczyła w mojej głowie i z cichym szczękiem podsunęła mi nazwę. NOSFERATEK. I już. Te same skojarzenia miałem także teraz, a dokładając do tego niedawno zdobytą grę znów usłyszałem kliknięcie z wnętrza mojej czaszki.
- Hades – powiedziałem szeptem, a kotek leżący na łóżku, w tym samym momencie się oblizał.

******
W świecie pozbawionym obecności ludzkiej nie dzieje się zbyt dużo. Właściwie jeśli nie robi się zupełnie niczego, można odnieść wrażenie, że czas się zatrzymał. Zanika pośpiech, a mózg ludzki zwalnia do minimum. Każdy większy wysiłek umysłowy jest kilkakrotnie bardziej wyczerpujący niż zwykle. Z tego też powodu wymyślenie aktywności, o której chciałbym teraz napisać, zajęło mi sporo czasu.
Gdzieś w połowie marca nastąpiło nagłe ocieplenie pogody, by już dzień czy dwa później wszystko na nowo zamarzło. Pamiętam to bardzo dobrze, bo gdy z dnia na dzień wiosna zmienia się z powrotem w pełną zasp śnieżnych zimę, potrafi to utkwić w pamięci. Poza tym przez te wahania matki natury dopadło mnie przeziębienie, a bardzo rzadko choruję. To właśnie podczas tych długich dni spędzonych w łóżku, poddając się marzeniom o cieple i zdrowiu, przyszła mi do głowy nowa myśl. Mógłbym (skoro i tak całe dnie spędzam w domu) pozwiedzać mieszkania innych ludzi, teraz już przecież puste.
- Może ktoś ma kominek, w którym pali się drewnianymi szczapami, albo jacuzzi – myślałem, zużywając kolejną paczkę chusteczek.
Kiedy tylko obudziłem się następnego dnia, zapakowałem kilka rzeczy osobistych (w tym oczywiście telefon), ubrałem się ciepło i skierowałem się moim nowym autem (jakieś terenowe Suzuki) w stronę Sołacza, z tego względu, iż jak zapamiętałem (podczas jednej z wycieczek z aparatem na studiach) jest tam masa dużych ładnych domów. Nie przeliczyłem się. Razem z torbą leków z osiedlowej apteki i Hadesem zawitaliśmy w progi przytulnych domostw w pobliżu Parku Sołackiego. To był dopiero urlop. Znalazłem tam wszystko, o czym tylko mogłem marzyć (łącznie z pełną lodówką). Codziennie zmieniałem miejsce zamieszkania, a każdy wieczór był zupełnie nowym doświadczeniem, za to mój czarny przyjaciel szybko przystosował się do nowego trybu życia.
To niewiarygodne, co ludzie mają w swoich „czterech kątach". Stoły bilardowe to chyba najczęstsza forma rozrywki w tej willowej dzielnicy. Kręgielnia z dwoma torami, tam gdzie zwykle jest piwnica, bardzo proszę! Sauna, nie ma problemu! Kolekcje helikopterów zdalnie sterowanych – ciekawy sposób zwiedzania domu zwłaszcza jeśli wyposażone są w kamerę i mogą przesyłać bezprzewodowo obraz do telewizora w salonie. Jednakże kiedy przeziębienie minęło, na krótką chwilę straciłem przyjemność z ciągłych przeprowadzek. Postanowiłem wtedy, że zostanę detektywem i za każdym razem, kiedy zmienię adres pobytu, zrobię dochodzenie na temat poprzednich właścicieli, którzy wyparowali bez śladu. Na chwilę obecną w moim ultrabooku mam całkiem spora bazę danych, osób zamieszkujących poszczególne adresy. To całkiem fajna zabawa, na podstawie dokumentów, zdjęć, danych z komputerów, filmów itd. , napisać historię rodziny. Moje zbiory stały się dla mnie nie tylko kolekcją, ale także czymś nadającym sens mojemu teraźniejszemu życiu.
Wiele gigabajtów danych, obrazów i notatek. Są miejsca, do których chętnie wracam i takie, które omijam przez historie odkryte podczas szperania w szufladach biurka. Ludzie z fotografii, od tamtej pory, towarzyszą mi pośrednio w każdej wyprawie, tak samo jak mój Hades, który już sporo urósł lecz dalej zachowuje się przymilnie, jakby tylko spanie i pieszczoty sprawiały mu radość. Świat mógłby się wokół walić, a jego interesowało by tylko, czy ma pełną miskę i zapewniony masaż brzuszka. Słodki zwierzak. Czasem mam wrażenie, że gdyby mógł cos powiedzieć, było by to „Spodek zimnej śmietanki i drapanie za uszkiem poproszę. Kocham cie człowieku, więc nie każ mi czekać".
Wracam co jakiś czas do mojego starego mieszkania, ale w tym momencie mam ich kilka. Tak samo jak ulubionych historii ludzi, które udało mi się odtworzyć. W każdym odwiedzonym przeze mnie domu, na stole w kuchni leży papierowa teczka z wydrukami i materiałami, które okazały się szczególnie ważne, a pełną ich wersję wraz z notatkami i komentarzami mam w swoim komputerze. Mam w nim też folder pod nazwą „Osobliwości", jednak jego zawartości pozwolę się wam domyślić, na waszym własnym prywatnym przykładzie, bo każdy z nas ma coś nietypowego, schowanego na dnie szafy, w sejfie, czy na półce regału w wydrążonej specjalnie w tym celu książce. Najwięcej jest w nim filmów i zdjęć z wakacji. Ostatnio wpadłem nawet na pomysł, żeby oczyścić jeden z domów i urządzić jego wnętrze według swojego widzimisię, ale to plany na przyszłość, gdyż baza mieszkań nie jest jeszcze pełna.

******
To przyszło z czasem lecz teraz jest już wpisane w rutynę mojego życia. Codziennie przed pójściem spać tworzę plan zajęć na „czas po śnie" (oczywiście z uwzględnieniem Doładowania). Oprócz stałych punktów na konkretne dni tygodnia; basen w poniedziałki, środy i piątki, czy trening na Torze Poznań w weekendy, większość jest ruchoma i wybierana pod wpływem nagłej chęci. Skoro dawno nie jadłem pizzy to jutro trzeba to będzie nadrobić. Mam nawet spis atrakcji, żeby nie zapomnieć przez dłuższy czas o czymś ciekawym.
W końcu przyszło jednak lato i ciepłe powietrze wdarło się do moich płuc i głowy, wywołując nagły przypływ energii i nowych koncepcji. Gdyby tak opuścić choć na trochę Poznań; wyrwać się z tego martwego, betonowego ogrodu na łono prawdziwej natury? To pytanie towarzyszyło mi w każdy słoneczny dzień, kiedy leżąc na trawie przed budynkiem UAMu na Wieniawskiego, popijałem zimną Colę i gapiłem się w niebo. Kiedy w końcu się na to zdobyłem, okazało się, że nie jest to tak proste jak bym chciał. Co ja mówię, jest to niemożliwe.
Ładny duży dom na ulicy Pionierskiej. Na podjeździe sportowy Nissan w wersji Cabrio. Funkcjonalna brama, otwierana za jednym naciśnięciem guzika na pilocie. Miły, kobiecy głos nawigacji samochodowej, mówiący bym skręcił w lewo.
- Gdzie by tu pojechać? – myślałem jadąc do pobliskiej piekarni po coś dobrego, z odrobiną czekolady, na zaplanowany piknik.
Nie pamiętam, co wydawało mi się wtedy najtrafniejsze z całego, słodkiego asortymentu. Wiem tyle tylko, że zdecydowałem się pojechać do ośrodka akademickiego w Jeziorach, w którym to kilka lat temu bawiłem przez parę dni, razem ze znajomymi ze studiów. Letnią pora jest to naprawdę urokliwe miejsce, właściwie to było, ponieważ nie dane mi jest sprawdzić aktualności mojej wiedzy. GPS prowadził mnie wprost do celu i to jak najkrótszą drogą. Jechałem, co tu dużo kryć, ze spora prędkością, a pewność siebie nabyta na torze wyścigowym, pozwalała mi czerpać maksymalna frajdę z jazdy. Zgadnijcie co się stało. Wskazówki? Auto się nie zepsuło. Dalej nic? Nie, na drodze nie było żadnej zapory, muru, czy pola siłowego. Dobrze, dam wam jeszcze chwilę...
Jeśli to czytacie to albo wymyśliliście tuzin możliwości, co stanęło mi na przeszkodzie lub jesteście niecierpliwi i chcecie poznać wszystko w jednej chwili, jakby od tego zależało wasze życie. Dwa słowa: paraliż, omdlenie (nie, to nie była pora Doładowania).
Obudziłem się w szpitalu HCP. Żadnej kroplówki, zero tabletek na nocnym stoliku, leżących na małym deserowym talerzyku, bez bandaży, plastrów, nawet zimnego kompresu na czole. Odruchowo sprawdziłem zegarek. Minęło zaledwie jakieś 7 godzin od mojego porannego incydentu, bo data była ta sama.
- Co jest do cholery? – szepnąłem z niedowierzaniem.
Leżałem na zwykłym szpitalnym łóżku, w swoich własnych ciuchach, naturalnie w kompletnej ciszy. Nikt nie kaszlał, nikt nie szurał papciami po korytarzu. Tramwaj za oknem nie miał nigdy przejechać, wprawiając w drganie szyby w oknach, a na syrenę ambulansu próżno było czekać. Na parapecie okiennym leżał Hades, który najwyraźniej przebudzony skrzypieniem sprężyn w materacu pode mną, poruszył się. Następnie przeciągnął, ziewając jednocześnie i usiadł na tylnych łapkach utkwiwszy we mnie swój wzrok.
- Cześć stary! Wiesz jak cię kocham, ale skoro już się obudziłeś to przydałoby się coś do jedzenia i trochę czochrania mnie tu i tam – zdawało się niemo wysyłać jego spojrzenie.
Rozejrzałem się. Po prawej stronie, na krześle dla gości, stało tekturowe pudło z moim wycieczkowym prowiantem z piekarni (uchyliłem wieczko, sprawdziłem, więc wiem na pewno). Pod karton wetknięto kopertę, jak trafnie się wtedy domyśliłem, z listem do mnie i życzeniami dobrze spędzonej doby.

Niemożliwe jest opuszczenie miasta.
Każda próba skutkować będzie przymusowym zatrzymaniem i odeskortowaniem do najbliższego szpitala.
Pana samochód stoi przed szpitalem; bak zatankowano do pełna.
Zegarek przy zbliżeniu się do granicy miasta, będzie wydawał od teraz ostrzegawczy dźwięk, w miarę coraz większej bliskości, bardziej intensywny (jak jakiś czujnik parkowania, pomyślałem).
Zwierzę zostało nakarmione o godzinie 15.07.
W razie potrzeby kolejna porcja jest w dolnej szufladzie szafki, przy pańskim łóżku.
Przypominam jeszcze raz o konsekwencjach próby opuszczenia Poznania.
Miłego dnia!
PPM

Hades zeskoczył z parapetu i podszedł do mojego nocnego stolika, kładąc łapką na rączce dolnej.. tak właśnie, szuflady.
- A ty co futrzaku, też czytasz w myślach? – powiedziałem lekko zrezygnowany.
Otworzyłem ją. W środku były trzy miseczki: ze świeżą, zimną śmietanką, kocimi chrupkami, a w ostatniej jakieś surowe mięso, wyglądające jak filet z kurczaka, pokrojone w drobna kostkę. Westchnąłem. Wolność którą mi dano nie była nieograniczona. Pozornie robiłem, co tylko przyszło mi do głowy, ale w oparciu o nie moje reguły. I jak na Boga, udało im się zatrzymać rozpędzony samochód, nie uszkadzając mnie i jak słusznie podejrzewałem auta także. Mój czarny pieszczoch wskoczył mi na kolana, mrucząc i łasząc się, gotowy na intensywne i długie głaskanie, a ja... ja postanowiłem sobie wtedy dowiedzieć się, kto za tym wszystkim stoi.
Przez moją, nabytą w procesie całkowitego osamotnienia, ociężałość umysłową, musiałem poświęcić kilka dni, próbując odpowiedzieć sobie na pytanie: Jak to zrobić? Jak pokazał nieubłagany czas, było ono zbyt ogólne, więc etapami udzielałem odpowiedzi na zawarte w nim małe problemy. Co chcę osiągnąć? Jaki jest najlepszy sposób? Jak zastąpić wzrok i słuch? Wtedy doznałem olśnienia; ukryta kamera. Nawet kilka dla większej pewności powodzenia misji.
Zaopatrzony w odpowiedni sprzęt pojechałem na granicę Poznania z Luboniem. Mój odliczający czas „czujnik parkowania" wydawał co jakiś czas denerwująco-piszczący dźwięk, który odznaczał się jak szrama na naturalnej ciszy otoczenia. Ustawiłem dwa statywy z kamerami, jedną mikrokamerę miałem w daszku czapki, kolejną w okularach, a trzecią w długopisie, zaczepionym o brzeg kieszeni w spodniach. W ręce trzymałem ostatnią. Wszystkie włączone, zapisywały obraz na dysku mojego komputera, który zostawiłem w samochodzie, oraz na pamięci wewnętrznej. Kręciłem reportaż o tym, kto mnie tak urządził. Miałem wielką nadzieję, że dowiem się czegoś nowego, co pozwoli mi lepiej zrozumieć, dlaczego to jedynie ja żyję w całym tym „mieście doznań". Kroki stawiałem bardzo wolno, obawiając się chwili, kiedy zostanę sparaliżowany. Niepotrzebnie, bo w jednej chwili słyszałem piszczący zegarek, a w następnej zostałem odcięty od zmysłów (jakby ktoś wyciągnął z gniazdka zasilającą mnie wtyczkę).
Gdy tylko się ocknąłem, nie zważając na nic pognałem przed szpital do mojego auta. Ultrabook leżał na przednim siedzeniu pasażera, tak jak go zostawiłem, co rozbudziło we mnie nadzieje. Szybko wsiadłem i obudziłem urządzenie, poprzez dotknięcie ekranu. Swoją drogą te nowe baterie, które według reklam okiełznały energię atomową (co następne, potęga pioruna?) są na prawdę wytrzymałe. Jedna sztuka i zero ładowania przez 5 lat. Od razu zauważyłem na pulpicie małą migającą chmurkę z napisem „nagranie powiodło się". Nie mogąc się doczekać, w trybie ekspresowym otworzyłem folder docelowy moich nagrań. Był tam tylko jeden plik w dodatku audio. Dobrze wiedziałem, co to znaczy, ale otwarłem go, by usłyszeć słodki kobiecy głos.
- Wszelka próba nagrania aktywności naszego personelu jest z góry skazana na niepowodzenie, więc proszę o zaprzestanie tego typu aktywności. Pliki zostały nieodwracalnie skasowane, sprzęt nie uległ jednak zniszczeniu. Nic się przed nami nie ukryje. (tutaj szum) Miłego dnia!
Tyle z mojego genialnego planu. Pojechałem jeszcze tego samego dnia, żeby sprawdzić, czy na pewno nic się nie uchowało przed despotycznym PPM, ale traciłem czas. Byli bardzo dokładni, a ja mogłem tylko biernie się przyglądać jak zmieniają i kontrolują moje życie. Kiedy zaczynałem dociekać, po prostu mnie uciszali, zabierali mi narzędzia z rąk i kazali dalej bawić się w przyjemność. Nie lubili kiedy za dużo myślę; pewnie w ogóle nie darzyli sympatią mojej świadomości, aż dziw bierze, że nie dostaje narkotyków w igle, o grubości 1/10 ludzkiego włosa, posłanej przez snajpera z wierzy Targów Poznańskich, tylko po to, żebym niczego nie zobaczył. Miałem tylko korzystać z życia. Kiedyś mi to pasowało, dziś już nie tak bardzo, wręcz wcale. Chciałem to skończyć, więc spróbowałem czegoś, co powoduje, że niektórzy ludzie mówią potem o tobie TCHÓRZ. Próbowałem się zabić.
Samobójstwo to nie taka łatwa sprawa. Jak mówił pewien komik, dziwne, że ludzie mają na to w ogóle czas ( ja go miałem aż za dużo). Wymyślić jak się zabić, znaleźć odpowiednie miejsce, napisać notatkę pożegnalną... cała ta celebracja własnej śmierci jest bardzo angażująca, dla wiecznie zabieganych członków społeczeństwa, z masą spraw na głowie. Wiedziałem, że nikt mnie nie znajdzie, a jednak pragnąłem się jakoś wyrazić, ba napisałem nawet długi i przepełniony emocjami list, który jednak zaginął. Stworzyłem go w – jak mi się wtedy zdawało – polocie twórczym. Zapamiętałem tylko, że adresatem byli wszyscy ludzie, a podpisałem się jako „Zwłoki w tym pokoju".
Postanowiłem się zastrzelić. Nie udało się. Potem żyletką podciąć żyły. Znów nic. Lina przerzucona przez belkę na strychu, w jednym z mniej lubianych przeze mnie domów. Zero efektu. Zdobyłem się nawet na próbę przedawkowania tych nowych pastylek pobudzających mózg, które przy odpowiedniej dawce pozwalały nawet używać telekinezy przez krótki czas (zwykle jednak były wykorzystywane przez studentów w trakcie nauki). Kolejna porażka. Za każdym razem mnie odłączano, ale dowiedziałem się dzięki temu jednej ważnej rzeczy. Znają moje wszystkie myśli. Grzebią mi w głowie. Dlatego wiedzą o wszystkim. Jednak jak nie myśleć. Samo to, że to pisze, informuje ICH , iż nad tym pracuje, więc koło się zamyka (już widzę jak wprowadzają nową procedurę pilnowania mnie, nie tylko szperając mi pod czaszką, ale i przez ciągłą obserwację), a ja jestem zmuszony do tej egzystencji.

******
Czasem wyobrażam sobie, że z chwilą mojej śmierci wszystko wróci do normalności. Ulice na nowo zapełnią się ludźmi, sklepy klientami, swój status odzyska pieniądz. Będzie jak dawniej poza jednym szczegółem; mnie już nie będzie. Ciekawe, czy ktoś zauważy moje zniknięcie. Co pomyślą ludzie, kiedy znajdą w swoich kuchniach teczki, leżące na stole, streszczające ich życie? Może wręcz przeciwnie... PPM wymaże moją aktywność, łącznie z tymi zapiskami i puści ten świat w ruch, nie wtrącając się w jego sprawy (przez jakiś czas).
Mam na imię Mateusz. Mam obecnie 27 lat i od ponad roku żyję w opuszczonym Poznaniu, za jedynego towarzysza mając Hadesa (chyba znów jest głodny). Jest tak w chwili kiedy to pisze i nic – żadne znaki na niebie, czy ziemi – nie wróży, żeby miało to ulec zmianie. Zaczynam się przyzwyczajać.
Dam mu jeść i podrapię po brzuszku i za uchem. Niech wie, ze jego miłość do mnie jest odwzajemniona.
- Hades – wołam go cicho – kocham cie stary.

KONIEC


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
piątek, 16 styczeń 2015 02:31

Anna Cholewczyńska - Wybrana

Na każde dwadzieścia lat pokoju przypadało pięć lat wojny, by brutalność kłębiąca się w ludziach mogła znaleźć ujście. Nikogo to nie dziwiło – cykl powtarzał się od dawna. Urodziłam się pierwszego dnia pierwszego roku pokoju. Dorastałam, ból i przemoc znając jedynie z tekstów, zdjęć, gier czy filmów. Byłam dzieckiem pokoju, lecz wkrótce miał nadejść czas wojny. Dopiero teraz wiem, co to oznaczało dla mnie.

*

Słabe światło monitora upiornie oświetlało moją twarz, kontrastując z mrokiem panującym w pokoju. Wiedziałam, że już dawno powinnam pójść spać, ale musiałam, po prostu musiałam skończyć jeszcze ten głupi program. Przelatywałam wzrokiem linie pełne słów i symboli, które dla większości społeczeństwa stanowiły niewiele ponad ciąg przypadkowych znaków. Gdzie był błąd? Dlaczego program ciągle kończył się jaskrawoczerwonym errorem? Oczywiście, do tego wyskakiwała jeszcze cała litania warningów, ale kto by się nimi przejmował?
Ziewnęłam ukradkiem, przecierając oczy. Nie, nie poddam się maszynie. Muszę to dzisiaj skończyć i już. Po raz kolejny skupiłam się na jednej z pętli, w której przeprowadzałam najważniejsze operacje. W skupieniu czytałam kolejne instrukcje, jakie kazałam robić komputerowi.
- Nie no... Poważnie? – jęknęłam cicho na głos.
Odkryłam, że przypadkowo nazwałam tak samo dwie różne zmienne. I jeszcze dziwiłam się, że nie działa. Pospiesznie pozmieniałam wszystko, jak trzeba, po czym odpaliłam program z testowymi danymi wejściowymi. Na czarnym tle zaczęły wyświetlać się rzędy komunikatów. Pewnie trochę potrwa, zanim pojawi się ostateczny wynik, więc postanowiłam wykorzystać ten czas.
Wstałam i przeciągnęłam się po dłuższym czasie siedzenia w bezruchu. Choć miałam na sobie tylko krótkie szorty oraz koszulkę, czułam, że kleję się od potu. Tezauria, na której mieszkałam, była dość gorącą planetą, a w lecie nawet klimatyzacja nie zawsze dawała sobie radę.
Zostawiwszy za sobą wykonujący się mozolnie program, wyszłam z pokoju. Cicho stąpałam bosymi stopami po wykładzinie, by nie obudzić współlokatorów. Weszłam do kuchni, gdzie nawet nie zapaliłam lamp. Neonowe reklamy za oknem zapewniały mi dostateczną widoczność. Sięgnęłam po wysoką szklankę i podstawiłam ją pod automat, na którym następnie wpisałam kod napoju cytrynowego. Dodałam do tego jeszcze dwie kostki błogosławionego lodu, po czym w oczekiwaniu na schłodzenie płynu stanęłam przy oknie.
Mimo późnej pory na kilku poziomach dróg wciąż śmigały magnetyczne pojazdy niknące w gąszczu strzelistych wieżowców. Niespodziewanie przemknął również ścigacz, który wzbudził we mnie tęsknotę za moim własnym – zostawionym w rodzinnym domu. Uwielbiałam latać na ścigaczach i byłam w tym dobra. Ech, do wakacji daleko, a dopiero wtedy znów odpalę silnik...
Zerknęłam na wyświetlacz kalendarza na ścianie. Minęła już północ. Dzisiaj około piątej rano rozpocznie się czas wojny. Może się wydawać to dziwną godziną, ale nasza piąta rano oznaczała północ według międzyplanetarnego, standardowego zegara. Nie wiedziałam, co czas wojny zmieni dla nas, zwykłych ludzi. Chyba nic. Gdzieś tam będzie trwała walka o dominację pomiędzy trzema imperiami, lecz cywile pewnie ujrzą ją jedynie poprzez reportaże. Możliwe, że na uczelni odbędzie się kilka uroczystości ku chwale naszego Imperium Redakry. I tyle.
Wracając do siebie, upiłam kilka łyków orzeźwiającego soku. Minęłam krótki korytarz i weszłam do pokoju z nadzieją, że program pokazał już poprawne wyniki. Zerknęłam na monitor. Wciągnęłam gwałtownie powietrze. Szklanka wysunęła mi się z palców i rozprysła na podłodze. Skruszony lód zmieszał się z odłamkami szkła w kałuży napoju. Zaklęłam. Kilka ostrych fragmentów trafiło w moją stopę. Widząc cieknącą krew, niezwłocznie udałam się do łazienki. Ostrożnie wyjęłam szkło, przemyłam zranienia, a następnie na to największe nakleiłam plaster z nanorobotami. Do sprzątnięcia bałaganu zaprzęgłam odpowiedni automat. Na szczęście nikogo nie obudził hałas.
Dopiero wtedy usiadłam przed komputerem. Na prawie całym ekranie widniało okno z jednym słowem napisanym dużą czcionką:

UCIEKAJ

Przewróciłam oczami. To na pewno moi koledzy obeszli zabezpieczenia i robią mi mało ambitne dowcipy. A ja głupia się przeraziłam. Z rozdrażnieniem poruszyłam palcami po ekranie, a okno się zminimalizowało. Spojrzałam na wyniki, na które czekałam. Zamiast czuć radość z pomyślnie zakończonego testu mojego programu, nie mogłam powstrzymać niepokoju. Zamierzałam dorwać żartownisia.
Poblask wirtualnej klawiatury padał na moje palce, gdy błyskawicznie wklepywałam kolejne instrukcje. I nic. Nie mogłam znaleźć śladu włamania na komputerze. Kurczę, ten ktoś jest dobry. Ale w takim razie, kto to jest? Nie podejrzewałam najbliższych kolegów o takie umiejętności...
No dobra, robi się naprawdę późno, a rano mam zajęcia. Poszłam jeszcze do łazienki, by przemyć spoconą twarz oraz oderwać plaster od zagojonej już ranki. Kiedy wróciłam, czekał na mnie kolejny komunikat:

UCIEKAJ
JESTEŚ WYBRANĄ
UCIEKAJ, PÓKI MOŻESZ

Ok., ktoś przeginał. Jaką, do cholery, wybraną? Wybraną przez kogo? I po co? By robić mi irytujące dowcipy? Że też współczesne komputery miały wbudowane łączę z siecią... Nawet nie mogłam się odłączyć od Internetu bez rozkładania całego sprzętu na czynniki pierwsze. Potarłam oczy. Gdy już sięgałam do głównego wyłącznika używanego przeze mnie niezwykle rzadko, bezczelnie wyskoczyło jeszcze jedno okno:

ZOSTAŁAŚ WYBRANA
ZA 4 GODZINY STANIESZ SIĘ ZWIERZYNĄ
NIE UŁATWIAJ ZADANIA ŁOWCOM
UCIEKAJ

Odruchowo mój wzrok powędrował do zegarka w rogu ekranu. Za cztery godziny zacznie się czas wojny. Ha, ha, bardzo śmieszne. Wprost przezabawny żart. Zdecydowanie wdusiłam czerwony przycisk, a ekran monitora zgasł. Pozbawiony tego słabego światła pokój pogrążył się w ciemności. Nawet przez okna nie wpadał neonowy blask, bo dawno je zasłoniłam. Opadłam na łóżko i zmusiłam się do snu.
Natarczywe pikanie obudziło mnie o szóstej. Przez te głupie komunikaty źle spałam, więc miałam paskudny humor. Przyszykowałam się szybko, chwyciłam torbę i pognałam na przystanek. Oczywiście, z jakiegoś powodu mój magnebus spóźnił się aż kwadrans, przez co nie zdołałam dotrzeć punktualnie na wykład. Zatrzymałam się przed zamkniętymi drzwiami, klnąc pod nosem. Nie zamierzałam tam wchodzić tylko po to, by wykładowca wywalił mnie na korytarz. Szlag by to trafił.
Z braku lepszych perspektyw na najbliższe dwie godziny postanowiłam przejść się po ogrodzie, właściwie szklarni uczelni i ochłonąć. Położyłam się na ławce wśród pachnących słodko kwiatów. Przymknęłam oczy na krótki moment.
Przytłumiony odgłos wybuchu natychmiast mnie otrzeźwił. Zerwałam się z miejsca. Za przeszkloną ścianą uczelnianego ogrodu mignął uszkodzony pojazd powietrzny. Ostrożnie podeszłam bliżej okien. Wciąż słyszałam wybuchy i potężne strzały: nie pistoletów, lecz czegoś w rozmiarach torped. Może powinnam uciekać, zamiast rozglądać się za źródłem tych dźwięków, jednak ciekawość brała górę.
Wyjrzałam przez grube szkło chroniące mnie od otwartej przestrzeni pomiędzy wieżowcami. Zamarłam. Przecznicę dalej toczyła się walka pomiędzy zielonymi myśliwcami Imperium Gresawskiego a naszymi, czerwonymi myśliwcami Redakry. W dwóch wieżowcach ziały już dziury od uderzeń pocisków. Właśnie zielony pojazd zaczął wirować, jakby jego pilot stracił panowanie nad maszyną. Po kilku sekundach wpadł prosto w środek budynku pełnego cywili.
Cofnęłam się o krok. Potknęłam o korzeń drzewa. Wylądowałam na ziemi pokrytej miękką trawą, a przed oczami wciąż miałam ogień trawiący miasto. Jak to możliwe? Wojna? Na Tezaurii? Prawda, zaczął się czas wojny, ale... To niemożliwe!
Podniosłam się, dziwnie odrętwiała. Od strony starcia leciała torpeda. Tutaj. W miejsce, gdzie stałam. Rzuciłam się na ziemię. Ogłuszający wybuch wstrząsnął ogrodem. Gdy zdecydowałam się podnieść głowę, ujrzałam rośliny zajmujące się ogniem. Ze szklanej ściany pozostały tylko odłamki.
Pomieszczenie wypełniał żar płomieni przemieszany z zimnym wiatrem wciskającym się przez zniszczone okna. Zmusiłam się do wstania. Poczułam pieczenie w udzie. Jasny materiał krótkich spodenek zaczerwienił się od krwi. Zapewne drasnął mnie jeden z odłamków.
Skup się, dziewczyno – powiedziałam sobie. Wraz z ogniem rozprzestrzeniał się dym. Zakaszlałam, kiedy trochę dostało mi się do płuc. Skup się – powtórzyłam – musisz stąd wiać! Zerwałam się do biegu, póki płomienie nie odcięły mi drogi wyjścia. Błagałam los, by w ogrodzie wraz ze mną nie było nikogo innego. Jeżeli ktoś wypoczywał po drugiej stronie ogrodu, tam, gdzie uderzyła torpeda... Nie dokończyłam myśli.
Zakaszlałam znowu. Robiło się coraz goręcej. Wokół mnie trzaskały płomienie, waliły się krzewy. Nagle nadpalona gałąź spadła tuż przede mną. Wrzasnęłam. Okrążyłam ją i zmusiłam się do jeszcze większego wysiłku. Nie zwracałam uwagi na ból w zranionej nodze. Po prostu biegłam. Dopadłam drzwi.
- Błagam, działaj – jęknęłam do fotokomórki nade mną. – Błagam! Szybciej!
Wszystko płonęło. Wszystko. Spływałam potem. Kiedy przetarłam twarz, zobaczyłam na dłoni czarny ślad sadzy. Automatyczne drzwi otworzyły się niespiesznie. Wypadłam na opustoszały korytarz. Dopiero, kiedy warstwa metalu oddzieliła mnie od pożaru, odetchnęłam z ulgą. Żyłam.
Powlokłam się do recepcji tego piętra. Kilku pracowników zmierzało pospiesznie w przeciwną stronę z ręcznymi gaśnicami. Uświadomiłam sobie, że w ogrodzie nie włączył się system przeciwpożarowy. Pewnie uszkodził się podczas wybuchu.
Z kilku sal wychyliły się zdziwione lub przestraszone twarze, które mierzyły mnie jeszcze bardziej zaskoczonym wzrokiem. Najwyraźniej nie widzieli starcia pomiędzy myśliwcami, bo reagowaliby inaczej. Dojdę do recepcji, dowiem się, co się dzieje i wstąpię do pielęgniarki. Może dostanę zwolnienie z całego dnia. Oby. Czułam się ogłuszona. Miałam wrażenie, że powietrzna walka i ucieczka z ogrodu przydarzyły się nie mnie, lecz awatarowi z gry komputerowej.
Wkroczyłam do przestronnego holu. Naprzeciw mnie znajdowała się główna winda uczelnianego wieżowca, a po prawej umiejscowiono recepcję. Trzy kobiety za ladą przyciskały coś szybko na monitorach. W pobliżu nich przechadzała się nerwowo grupa ochroniarzy. Jeden z mężczyzn dostrzegł mnie i mruknął coś do pozostałych, po czym skierował się w moją stronę. Miałam nadzieję, że mi pomoże.
Niespodziewanie zaczęły rozsuwać się drzwi windy. Zdążyłam zobaczyć żołnierzy w zielonych mundurach, zanim nie wrzucono do holu czegoś, co z sykiem wypełniło powietrze czarnym, gryzącym dymem. Krztusząc się, na ślepo wymacałam klamkę toalety, która, jak pamiętałam, znajdowała się obok. Wsunęłam się do środka i osunęłam na posadzkę. Wykaszlałam z płuc dym. Oczy mi łzawiły.
Zza zamkniętych drzwi łazienki dobiegły mnie strzały i przerażone wrzaski kontrastujące z wydawanymi sucho komendami. Nagle zapadła cisza. Wstrzymałam oddech. Kiedy się skupiłam, dosłyszałam ciężkie kroki.
- Znaleźć Wybraną! – rozkazał ktoś.
Zastygłam w bezruchu. Serce waliło mi jak oszalałe. Chyba nic nie mogło mnie bardziej przerazić. Wybrana... Zupełnie jak w tych głupich komunikatach z nocy! Już wiem! To wciąż dowcip. Niedługo ktoś wejdzie i powie: „Dałaś się nabrać!". Nie chciałam, by ktokolwiek tu wszedł. Bardzo nie chciałam. Wolałam założyć, że to nie zabawa. Wszystko wydawało się zbyt prawdziwe.
Najciszej, jak potrafiłam, wstałam. Ujrzałam swoje odbicie w oknie. Wyglądałam strasznie: zaczerwienione oczy, pomazana sadzą twarz, włosy w całkowitym nieładzie, naderwane, nadpalone oraz zakrwawione ubranie. Na ramieniu dostrzegłam oparzenie, lecz nawet nie czułam pieczenia. Oderwałam wzrok od nieciekawego widoku i zamknęłam się w kabinie toalety. Miałam wręcz bolesną świadomość, że tak naprawdę każdy z łatwością się tutaj dostanie, jednak mała przestrzeń działała na mnie teraz uspokajająco.
Wyciągnęłam tablet z torby. W głowie widziałam trzy komunikaty, które dostałam w nocy. Czy naprawdę to miało związek? Na pewno nie. W akademicką bazę danych wpisałam „wybrany czas wojny", choć byłam przekonana, że nie dostanę żądnych sensownych wyników. Pragnęłam się po prostu upewnić. Zaraz ostatecznie przekonam się, że tamte teksty to tylko głupie dowcipy. Na pewno. Z łomoczącym sercem potwierdziłam wyszukiwanie. Na ekranie ukazały się całe masy wyników. W oczy rzuciły mi się nagłówki newsów sprzed ponad dwudziestu lat:

WYBRANIEC RANNY PODCZAS POŚCIGU

WYBRANY POZOSTAJE NIEUCHWYTNY

WYBRANY W RĘKACH BLODENU

WYBRANY ODBITY PRZEZ RADAKRĘ

WYBRANY ZABITY PODCZAS STRZELANINY

Nacisnęłam drżącym palcem ostatni link. Pobieżnie przeglądałam treść, wyłapując sens pojedynczych zdań:

...doszło do strzelaniny pomiędzy oddziałami Imperium Gresawskiego i Imperium Redakry...

...Wybrany wyrwał się strażnikom...

...dosięgły go strzały gresawskich żołnierzy...

...choć Wybrany pochodził z Imperium Gresawskiego...

...kolejny raz Wybrany nie przeżył końca czasu wojny...

Co tu się dzieje? Co tu się, do jasnej cholery, dzieje? Wyłączyłam zasilanie tabletu i z rozmachem wrzuciłam go do torby. Jeżeli ktoś chce mnie dorwać, nie mogę być widoczna w sieci. Ukryłam twarz w dłoniach. Pod palcami poczułam łzy. O co chodziło z tym Wybranym? Musiałam znaleźć anonimową sieć gdzieś w jakimś barze – tam będę mogła poszperać w internecie. Wciąż gdzieś w środku łudziłam się nadzieją, że to jednak dowcip. Może, gdy wyjdę naprzeciw żołnierzy, oni zaczną strzelać we mnie gumowymi kuleczkami... Torpeda uderzająca w ogród była prawdziwa. Mogłam tam zginąć! Zaatakowali nas gresawczycy – to też był fakt.
Przypomniałam sobie pełne akcji gry, w które czasem grywałam. Odkąd studiowałam, poświęcałam im zdecydowanie mniej czasu, jednak i tak w wolnych chwilach brałam w dłonie wirtualny karabin oraz biegałam po postapokaliptycznym świecie.
Ok., wyobraź sobie, że jesteś w takiej grze – przemówiłam do siebie w myślach. – Zapomnij, że nie masz dodatkowych żyć. Po prostu za wszelką cenę postaraj się przeżyć i dostać expa na nowe skille. A teraz wdech i wydech. Wdech i wydech.
Nie chciałam stąd wychodzić. Tutaj miałam chociaż złudzenie bezpieczeństwa. Mimo to zmusiłam się do naciśnięcia klamki i opuszczenia kabiny toalety. Stanęłam znów przed lustrem. Powoli zbliżyłam się do zlewu. Z napięciem uruchomiłam malutki strumyczek wody z rozpaczliwą nadzieją, że nikt na zewnątrz go nie usłyszy. Przemyłam pobieżnie twarz, oparzenie na ramieniu oraz rozcięcie na nodze. Następnie podkradłam się do wyjścia z łazienki. Rany, jak bardzo pragnęłam się stąd nie ruszać...
Uchyliłam drzwi. Serce łomotało mi w piersi tak mocno, że chyba każdy by je usłyszał. Ale w pobliżu nie widziałam nikogo. Z dala docierały krzyki, przez chwilę rozpoznałam serię z karabinu. Wzdrygnęłam się. Żołnierze chyba nie są blisko. Wyszłam ostrożnie do holu, w którym nie było już śladu gryzącego dymu. Na posadzce leżały martwe, zakrwawione ciała. To nie była gra, to były prawdziwe trupy. Przycisnęłam dłoń do ust, by powstrzymać cisnący się krzyk. Po policzkach znów spływały mi łzy, a żołądek pragnął pozbyć się skromnego śniadania. Przebiegłam do wciąż otwartej windy i wybrałam „parter". Skuliłam się na podłodze, wciąż powstrzymując mdłości. Modliłam się, by nie przyszli tu teraz żołnierze. Wreszcie drzwi zamknęły się, a winda prawie niewyczuwalnie ruszyła w dół.
- Parter – oznajmił elektroniczny głos, po czym drzwi się rozsunęły.
Czekali na mnie żołnierze. Wsunęłam się w kąt windy, zaciskając powieki. To koniec.
- Proszę się nie obawiać – usłyszałam uprzejmy głos.
Z wahaniem otworzyłam oczy. To byli nasi żołnierze, uświadomiłam sobie, nasi – czerwoni. Dwóch mężczyzn delikatnie postawiło mnie na nogi. Ich dowódca ujął mnie pod ramię.
- Proszę się nie martwić. Wszystko będzie dobrze – kontynuował. – Opanowujemy sytuację.
Ktoś okrył mnie kocem, bo mimo upału drżałam jak w gorączce. Dałam się poprowadzić na zewnątrz budynku, gdzie czekały wojskowe pojazdy Imperium Redakry. Jestem bezpieczna? Uratują mnie?
- Przepraszam na chwilę – odezwał się dowódca, puszczając mnie.
Mężczyzna odszedł kilka kroków, ale zostało przy mnie czterech żołnierzy z karabinami w rękach. Tymczasem dowódca najwyraźniej słuchał rozkazów padających z malutkiego komunikatora przy jego uchu. Obserwowałam go, owijając się szczelniej kocem.
- Tak jest – odpowiedział cicho żołnierz, lecz zdołałam go usłyszeć. – Tak jest. Zaraz dostarczymy Wybraną.
Zesztywniałam. Wybrana – znowu to cholerne słowo, które prześladuje mnie od północy. Przed oczami ujrzałam zdania z artykułu: „...dosięgły go strzały gresawskich żołnierzy...", „...choć Wybrany pochodził z Imperium Gresawskiego...". Nie wiedziałam, o co tu chodziło, ale nie byłam bezpieczna nawet z moimi rodakami. Zerknęłam na towarzyszących mi żołnierzy. Większą uwagę poświęcali otoczeniu niż mnie, jakby nie spodziewali się, że mogę pomyśleć o ucieczce. Dowódca wciąż rozmawiał z przełożonym. Miałam jedyną szansę. Rozejrzałam się gorączkowo. Całkiem niedaleko stał militarny ścigacz z włączonym silnikiem. Chyba nie mógł wiele różnić się od cywilnych, a na ścigaczach w końcu latałam całkiem nieźle. Teraz albo nigdy.
Zerwałam się, rzucając kocem w żołnierzy. Przebiegłam do ścigacza i odepchnęłam stojącego obok, zaskoczonego mężczyznę. Wskoczyłam na siodełko. Nacisnęłam pedał gazu i z trudem wymanewrowałam pomiędzy zaparkowanymi pojazdami. Zaraz mnie zastrzelą. Błagam, żeby mnie nie zastrzelili!
- Nie strzelać! – ryknął dowódca.
Nie mogłam uwierzyć we własne szczęście. Zamiast mnie zabić, żołnierze popędzili do swych maszyn, by rozpocząć pościg. Przyspieszyłam i zostawiłam ich w tyle. Na ulicach nie było prawie żadnych magnetochodów. Skręciłam w bok, potem znowu. Pęd powietrza plątał mi włosy, jakby nie wyglądały już dostatecznie źle. Mocniej wdusiłam pedał. Jeszcze nigdy nie leciałam tak szybko. Moje ścigacze miały ograniczenia prędkości w przeciwieństwie do tego. Mknęłam miejskim labiryntem. Czasem dostrzegałam za sobą ścigających, czasem znikali mi z oczu, ale nie odpuszczali. Ponownie skręciłam gwałtownie. Z wiatrem wyjącym mi w uszach nie słyszałam kompletnie nic.
Nagle oślepiła mnie eksplozja. Odruchowo wcisnęłam hamulec. Z trudem ominęłam wieżowiec i wyleciałam na prostą. Przede mną znajdowało się pobojowisko. W górze walkę toczyły nie tylko myśliwce, ale chyba nawet niewielkie statki kosmiczne. Wieżowce zawaliły się od pocisków, które w nie trafiły. Ulicą biegli wciąż żywi ludzie niezwracający uwagi na nic prócz przetrwania. Wzniosłam się pomiędzy resztki budynków. Przez zniszczoną ścianę wleciałam do czegoś, co kiedyś mogło być biurowcem. Zaparkowałam ścigacza tuż przy krawędzi. Odwróciłam go, po czym wyjęłam z torby butelkę wody. Nim się rozmyśliłam, zablokowałam butelkę przy pedale, a ścigacz popędził przed siebie i wbił się w spalony wieżowiec naprzeciwko.
Pobiegłam w głąb zniszczonych biur. Zapewne wkrótce zjawią się tu żołnierze, więc musiałam się spieszyć. Usiadłam, osłonięta resztkami ścian działowych. Wyciągnęłam tablet.
- Działaj – wyszeptałam, wprowadzając kod uruchomienia.
Ekran posłusznie zaświecił. Zerknęłam na znacznik zasięgu. Dwie kreski. Wystarczy. Ponownie wpisałam te same hasła w poszukiwaniu informacji. Poruszałam palcami po ekranie, przemieszczając się z jednej strony na kolejne. Wybrany – ktoś, kto miał ubarwić czas wojny. Czas wojny nie był tylko wojną, jak sądziłam, był grą, o czym nie powiedzieli nam w szkole. Z łatwością dowiedzielibyśmy się tego ze starych gazet, gdyby tylko ktoś podejrzewał ukryte znaczenie czasu wojny. Tylko skąd mogliśmy wpaść na taki pomysł? W każdym razie, czas wojny wygrywało imperium, które w chwili zakończenia pięcioletniego okresu wojny będzie w posiadaniu Wybrańca. Nikt nie wygrał od kilku wieków, bo Wybraniec za każdym razem ginął przedwcześnie. To by wyjaśniało, dlaczego mnie po prostu nie zastrzelili, gdy ukradłam ścigacz. Wybrańca wybierał program komputerowy zaakceptowany przez wszystkie trzy imperia. Ale co się potem działo z Wybrańcem? Czy mógł przetrwać wojnę bez złapania?
Odgłos silników świadczył o przybyciu pościgu. Nie zamierzałam dać się złapać. Ta wojenna gra zdecydowanie mi się nie podobała. Wszystko wskazywało na to, że nie mogę odmówić udziału. Nikt nie zapytał mnie o zdanie.
Wyłączyłam zasilanie tabletu. Usłyszałam, że ktoś się zbliża, miażdżąc odłamki szkła ciężkimi butami. Poszukałam wzrokiem ratunku. Obok mnie stało połamane biurko, a zza niego wystawała ręka z pistoletem. To pewnie martwy ochroniarz. Powstrzymałam mdłości na myśl o kolejnym trupie, jakiego zobaczę, i ostrożnie przesunęłam się bliżej. Zbliżało się do mnie parę osób, słyszałam to. Sięgnęłam po pistolet. Ze łzami w oczach wyciągałam broń z bezwładnych, zimnych palców. Zacisnęłam własną dłoń na rękojeści. Trzymałam już takie pistolety w grach. W grach, nie w rzeczywistości. Wstałam powoli. Nieznajomi byli coraz bliżej. Nie dam się pojmać. Nie będę ubarwieniem waszej głupiej gry!
W otworze po wybuchu pojawił się żołnierz w niebieskim mundurze Blodenu. Skierował w moją stronę swój karabin. Bez namysłu nacisnęłam spust. Śmiercionośne impulsy trafiły mężczyznę w pierś. Upadł na ziemię, a jego miejsce zajęli towarzysze. Czy ja go zabiłam? Czy zabiłam człowieka?! Cholera, zabiłam człowieka! Nie mogłam teraz się nad tym skupiać, choć w głowie pobrzmiewało mi echo wystrzału. Pobiegłam w przeciwnym kierunku, strzelając w tył na ślepo. Kluczyłam pomiędzy ścianami dawnych biur. Słyszałam, że do mnie strzelają, ale chyba tylko pociskami ogłuszającymi. Wypadłam na klatkę schodową koło windy. Poślizgnęłam się zaraz na pierwszym stopniu i sturlałam w dół. Podniosłam się, zupełnie nie czując bólu i popędziłam dalej.
Na parterze zastałam wyłamane drzwi do podziemi. Wpadłam do środka, a w zniszczonym schowku ujrzałam kratę do tuneli pełnych kabli ciągnących się pod miastem. Może tam zgubię prześladowców? Podniosłam kratę i wskoczyłam w całkowicie obce miejsce. Większość jarzeniówek jedynie migotała słabo, więc panował tu przerażający mrok. Do tego dochodziło dotkliwe zimno raniące moje odsłonięte ciało.
Zaciskając palce na pistolecie, z trudem łapiąc oddech, pognałam w labirynt ciemnych tuneli.

*

Przez trzy lata nauczyłam się wielu czynności, o których sądziłam, że nigdy mi się nie przydadzą. Trzy lata pełne nieustannej ucieczki i walki o życie. Wciąż jestem wolna. Żadne imperium nie zdołało mnie złapać. Jednego jestem pewna: wolę zginąć niż im się poddać. Miałam dość czasu, by dotrzeć nawet do tajnych informacji imperiów. Wiem, że jeżeli przeżyję w czyichś rękach, stanę się trofeum, a zarazem własnością tego imperium. Prawa zabraniały eksperymentów na ludziach, ale nie zakazywały wykorzystywać do tego celu trofeów. Dobry powód, by zmusić Wybranych do ucieczki, zamiast do przymierza z jednym z imperiów.
Wiem też, że jeszcze nigdy żaden Wybrany nie dotrwał do końca czasu wojny niezłapany i żywy. Nie łudzę się, że dokonam tego jako pierwsza. Minęły trzy lata, a mi już brakuje sił. Kilkakrotnie jedynie cudem wyrywałam się z obławy. A pozostały jeszcze dwa lata...
Nie mam pojęcia, kto wymyślił tak głupią grę, ale marzę, by zabić sukinsyna. Tak, szalenie fajna gra: zrobić z człowieka zwierzynę łowną.
Nie kontaktowałam się z moją rodziną, więc nie wiem, czy w ogóle żyją. Chciałabym, żeby nic im się nie stało, lecz rzeczywistość jest brutalna. Stałam się zimna. W moim sercu pozostało miejsce jedynie na wolę przetrwania, determinację i przemożną chęć odegrania się, przeszkodzenia imperiom. Przez trzy lata wymyśliłam nawet, jak tego dokonać. Dzisiaj, po wielu przygotowaniach, zamierzam wprowadzić plan w życie.
Zdecydowanym krokiem idę ciemną jaskinią oświetlaną blaskiem mojej latarki. Słyszę szum niedalekiej, podziemnej rzeki. Po kilku minutach dochodzę do krańca skalnego chodnika, a metr pode mną płynie rwący, choć niespecjalnie głęboki strumień. Skaczę w dół i wśród rozprysków wody zanurzam się prawie po kolana. Na szczęście mam wysokie, nieprzemakalne buty. Prąd pcha mnie w odpowiednim kierunku, ułatwiając marsz. Latarką oświetlam sobie ściany, by nie przegapić włazu. Jest! Kiwam głową z zadowoleniem. Podchodzę bliżej i podłączam łamacz kodów. Kilka minut później właz otwiera się przede mną posłusznie. Jak na Centralną Serwerownię, trochę słabe mają zabezpieczenia. Zostawiam za sobą rzekę, która służy do chłodzenia systemów i ostrożnie wchodzę do niewielkiego pomieszczenia.
Właz zamyka się za mną automatycznie. Rozglądam się. W szafach widzę nieprzemakalne kombinezony oraz sprzęt do badania wody. Nic ciekawego. Skradam się do drzwi. Ponownie używam łamacza kodów własnej roboty, który skutecznie obchodzi wymóg podania numerycznego hasła. Drzwi przesuwają się z cichym sykiem. Trzymam pistolet w gotowości. Korytarz jest jasno oświetlony, co sprawia, że czuję się nieswojo. Wolę mrok od blasku. Jest bezpieczniejszy. Mimo to zostawiam za sobą pomieszczenie z włazem.
- Kto tam jest? – słyszę.
Odwracam się błyskawicznie. Naciskam spust, a ochroniarz pada na ziemię. Nie zabiłam go, tylko ogłuszyłam. Zabijałam już wielu w ciągu tych trzech lat. Przestało to na mnie robić szczególne wrażenie, ale w dalszym ciągu unikam zadawania śmierci. Przecież żołnierze są tylko pionkami – takimi samymi jak ja. Zbliżam się do bezwładnego ochroniarza i wyjmuję mu pistolet, po czym wsadzam go sobie za pasek. Broni nigdy za wiele.
Poruszam się cicho, ostrożnie. Nie widzę kamer, lecz nie wątpię, że tutaj są. Właściwie, dlaczego się skradam? Już wcześniej wiedziałam, że podczas tej misji bez wątpienia zmierzę się z żołnierzami co najmniej jednego imperium. Jestem na to gotowa.
Znam plany centrum na pamięć, więc bez zawahania pędzę białymi korytarzami. Odpycham zagradzających mi drogę informatyków. Przede mną stoi ochroniarz. Bez większego problemu trafiam go ładunkiem ogłuszającym. Docieram na trzecie piętro i strzelam do czterech ochroniarzy pilnujących wejścia. Najwyraźniej nie spodziewali się mnie. Tym razem nie patyczkuję się z łamaczem kodów, tylko podkładam ładunek wybuchowy do pancernych drzwi. Kiedy kryję się przed wybuchem, informatycy z przerażeniem umykają na boki. Kulą się, nawet nie krzycząc. Nie wiedzą, kim jestem. Podnoszą ręce z deklaracją poddania. Nie zwracam na nich uwagi.
Donośna eksplozja wzbudza panikę w pracownikach. Uciekają w popłochu. Dzwoni mi lekko w uszach, ale bez zwłoki wracam do utworzonego właśnie przejścia. Unosi się tam dym. Przechodzę przez niego, by znaleźć się w wielkiej sali pełnej monitorów i informatyków kontrolujących urządzenia. Patrzą na mnie zszokowani.
- Rzuć broń! – krzyczy ochroniarz.
Strzelam w niego. Rzucam się w bok, gdy celuje we mnie dwóch jego kolegów. Trafiam również w nich. Podbiegam na drugi koniec sali, do głównego komputera. Jestem już tak blisko...
Głośny tupot roznosi się echem po centrali.
- Nie ruszaj się! – Ten głos brzmi groźniej.
Odwracam się powoli. Celuje we mnie cały oddział niebieskich żołnierzy. Gwałtowny wybuch rzuca mną na podłogę, ale wstaję szybko. Jedną ze ścian rozwalili czerwoni, by dostać się do sali. Teraz także oni kierują we mnie broń. Nie przejmuję się tym szczególnie.
- Poddaj się, a nikomu nie stanie się krzywda! – woła dowódca czerwonych.
- Wy się poddajcie, a ja się nie zabiję – oświadczam spokojnie, przystawiając sobie pistolet do głowy.
Czerwona lampka przy lufie wskazuje na tryb śmiertelny, nie ogłuszający. Dowódcy obu oddziałów wahają się wyraźnie. Doskonale wiem, dlaczego. Od kilku wieków nie było zwycięzcy wojennej gry. Tym razem żadne imperium nie pragnie śmierci Wybrańca. Oni chcą, żebym przeżyła za wszelką cenę.
- Rzućcie broń – rozkazuję – albo się zabiję.
Kiedy nie reagują, zbliżam palec do spustu. Dowódcy natychmiast wskazują podwładnym, by rzucili broń. Dobrze, ale zaraz pewnie wymyślą inny sposób na unieszkodliwienie mnie. Powoli cofam się do wielkiego komputera. W dłoni ściskam drobniutki chip. Z napięciem obserwuję żołnierzy. Widzę, jak dowódcy nie spuszczają ze mnie wzroku i już kombinują, co ze mną zrobić.
Ręką macam za sobą główne urządzenia komputera. Wciskam chip do gniazda. Teraz sprawdzę, czy mój wirus spełni swoje zadanie. Pracowałam nad nim intensywnie przez ponad dwa lata. Poprzez wszechobecną sieć miał wcześniej czy później dostać się do praktycznie każdego komputera na świecie. Wykasuje wszystko i wywoła przeciążenie, gdzie się da: w elektrowniach i statkach kosmicznych przede wszystkim. Ciekawe, jak w takiej sytuacji imperia będą toczyć swoje gierki.
Oczekuję z zapartym tchem. Widzę, jak dowódca czerwonych daje swoim żołnierzom znaki. Nie potrafię obserwować wszystkich jednocześnie. No, szybciej! Wirusie, działaj!
Wszystkie monitory w tym samym momencie wyświetlają jeden komunikat:

CHRZAŃCIE SIĘ

Uśmiecham się z dziką satysfakcją.
A potem wszystko definitywnie gaśnie.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania