Rezultaty wyszukiwania dla: humor
Widzę Cię
Dwudziestosiedmioletnia Joey Mullen chce wreszcie udowodnić światu (i po części samej sobie), że dojrzała; przebywając na Ibizie wyszła za mąż, następnie ściągając męża do kraju. Ich tymczasowym lokum stał się dom jej brata, w którym pomimo serdeczności mieszkańców, nie czuje się jak u siebie. Ale początki zawsze bywają trudne, czyż nie? Kobieta znalazła pracę, twardo trzymając się swych postanowień. A jednak każdy kolejny dzień zdaje się być nowym rozczarowaniem- zajęcie przynoszące pieniądze jej nie satysfakcjonuje, a mąż z dala od słonecznej Ibizy wydaje się taki... zwykły. Szczególnie w porównaniu do sąsiada, super- dyrektora Toma Fitzwilliama, mieszkającego praktycznie drzwi w drzwi. Ten ponad pięćdziesięcioletni mężczyzna wzbudza w niej uczucia, o których bohaterka już dawno zapomniała. I które zdecydowanie powinna odrzucić, chcąc dalej podążać obraną wcześniej ścieżką. Serce nie sługa; Joey obsesyjnie stara się w każdym możliwym miejscu natrafić na sąsiada, wymienić choć kilka słów z obiektem swojego pożądania. Nie zdaje sobie sprawy, że w tej grze nie tylko ona jest obserwatorem. Ktoś podąża za nią krok w krok... i widzi wszystko.
Nie miałam jeszcze okazji spotkać się z twórczością pani Jewell, choć jej pierwsza książka (jak okazało się podczas czytania Widzę Cię) spoczywa bezpiecznie w stosie moich książek do przeczytania. Mimo to tematyka stalkingu zawsze działała na mnie wabiąco, więc nie inaczej było i tym razem. Opierając się na opisie lektury Joey Mullen zdawała się być po części drapieżnikiem, z drugiej zaś strony- ofiarą. A może jej osoba stała się katalizatorem wszystkich późniejszych wydarzeń...?
Wydaje się, że Tom Fitzwilliam stanowi obsesję każdego z bohaterów książki; mimo upływu czasu wciąż jest przystojnym, postawnym i niezwykle błyskotliwym mężczyzną. Ponadto społeczność szkolna określa go mianem super- dyrektora, bowiem w każdej placówce, do której trafiał, czynił istne cuda. Otwarty na kontakty z uczniami dyrektor potrafił naprawić to, czego nie podjął się żaden z jego poprzedników. W życiu prywatnym również budzi respekt, przyciągając rzesze zainteresowanych nim kobiet. Jego żona uzależniona jest od humorów mężczyzny, żyjąc pod jego dyktando- jego szczęście to i jej szczęście. Wśród uczennic wiele wzdycha do tego niedostępnego mężczyzny. I oczywiście jest jeszcze Joey, oczarowana Tomem od momentu, w którym ujrzała go po raz pierwszy. Są jednak osoby, na które ów czar nie działa; uważnie przypatrują się każdemu kroku mężczyzny, doszukując się przysłowiowych trupów w szafie. Żadne z głównych bohaterów nie zdaje sobie sprawy, że jest ktoś, kto pilnie przypatruje się życiu i otoczeniu Toma. I zamierza to wykorzystać, racząc się słodkim słowem "zemsta".
Jestem pozytywnie zaskoczona; o ile początkowo postawa Joey trochę mnie irytowała przez to jej życiowe niezdecydowanie, o tyle później, w toku wydarzeń, owo uczucie zanikło. Dziewczyna też w pewien sposób została wplątana w tragiczne wydarzenia, choć kiełkujące uczucie do sąsiada było jej własnym wyborem. Mnogość postaci otwiera przed nami wachlarz różnych odczuć względem super- dyrektora: od absolutnego uwielbienia, poprzez niewinne zauroczenie, aż do gorącej nienawiści. Poniekąd to straszne, jak jedna osoba może wzbudzać w społeczności tyle odmiennych emocji. Rozpoczynając historię byłam niemal pewna, że to kolejna mała love story, w której to żonaty mężczyzna zakochuje się w zamężnej kobiecie, ale zazdrosna i obsesyjnie kochająca męża żona w końcu odkrywa prawdę, doprowadzając do śmierci jednego z bohaterów. A tu niespodzianka, bo w Widzę Cię zupełnie nie o to chodzi. Owszem, Tom nie pozostaje obojętny na wdzięki Joey, ma swoje tajemnice, ale jakby nie do końca dotyczą jego osoby. Chroni kogoś innego, a w wielu innych przypadkach pozostaje nieświadomym niczego obserwatorem. Zło sączy się z zupełnie innego miejsca, niż czytelnik mógłby przewidzieć.
Książkę pani Lisy wciągnęłam w parę godzin; nie mogłam odpuścić sobie poznania prawdy. Owszem, od początku doszukiwałam się czegoś w przeszłości Toma, co "zabrudziłoby" ten pięknie namalowany przez autorkę portret mężczyzny. A tu okazuje się, że jego "wykroczenia" są o wiele mniejsze, niż podejrzewałam. To straszne, jak dużą obsesję człowiek może mieć na punkcie drugiego, niemal siłą próbując zająć jakiekolwiek miejsce w jego życiu. Dużym plusem jest również prowadzone śledztwo przez syna pana Fitzwilliama. O ile Joey skupia się jedynie na swoim uczuciu do dyrektora, o tyle jego syn chce poznać prawdę odnośnie swoich rodziców. Trzeba więc zaznaczyć, że Joey Mullen stała się bezwolnym pionkiem w tej grze, nie interesuje jej nic więcej poza emocjonalną więzią, jaka powstała między nią a Tomem.
Widzę Cię to lektura pełna niedopowiedzeń, tajemnic. Taka, po zakończeniu której czytelnik wciąż się zastanawia, jak mogło do tego wszystkiego dojść. Zdecydowanie zachęcam do sięgnięcia po tę książkę, przy niej nie umrzecie z nudów. Raczej... z ciekawości.
Deadpool #02: Koniec błędu
Po lekturze pierwszego tomu nowych przygód Deadpoola czuć było pewien niedosyt. Przypomnę, iż nasz bohater z nawijką został ukazany w całkiem nowym świetle i nowej roli. Po Tajnych Wojnach Wade Wilson został jednym z najbardziej rozpoznawalnych superbohaterów na świecie. Wraz ze sławą przyszły bardzo duże pieniądze, którymi to finansował działalność drużyny Avengers. Jego życie w większości kręciło się teraz wokół imprez, balów i czy innej maści bankietów. Zleceń przybywało, ale jednocześnie brakowało czasu na ich podjęcie. W tym celu Deadpool założył grupę „Bohaterów do wynajęcia”, w skład której wchodzili sami pokręceni i dziwaczni byli najemnicy i zaczął działać na całym świecie. W sumie tom ten skupił się bardziej na poczynaniach tego zwariowanego zespołu, niż na Wilsonie, który przydział garnitur i przestał rzucać żartami.
Drugi tom Gerry Duggan rozpoczyna tak jak niegdyś. Mamy powrót starego, dobrego Deadpoola. Wątkiem przewodnim tej historii jest podróż Wilsona, jak to sam ładnie ujął, „wycieczka śladami tragedii”. Próbuje on odnaleźć wszystkie osoby, które kiedyś w jakikolwiek sposób mu dopiekły. Jest moc, jest akcja, no i co najważniejsze, jest charakterystyczny dla głównej postaci humor. Gościnnie pojawia się Iron Fist czy Shiklah – żona Deadpoola. Jednak kiedy już opowieść ma się rozkręcić, po pierwszych 20 stronach czytelnik otrzymuje typowy cliffhanger. Ciąg dalszy nastąpi w następnym tomie… Wszystko po to, aby przejść do kolejnej części tego albumu, w której to „Deadpool z dumą przedstawia opowieści o najemnikach do wzięcia”. Tak, tak. Jeśli wydawało Wam się, że tylko pierwszy tom skupił się na członkach „Bohaterów do wynajęcia”, wyprowadzę Was z tego błędu.
Dalsza część albumu „Koniec błędu” to zbiór luźnych opowiadań stworzonych w sumie przez siedmiu scenarzystów, które prezentują nam pomocników Wilsona. Poznajemy historie: Warrora - starożytnego wojownika, Slapsticka – bohatera przemienionego w kreskówkową postać, Foolkillera – wrażliwego najemnika, Stingray’a – naukowca od badań podmorskich, Solo – byłego członka sił specjalnych ze zdolnością teleportacji, czy Masacre – księdza natchnionego przez Deadpoola do walki ze złem za pomocą maczet. Ten ostatni otrzymał również osobną, większa historię opublikowaną w zeszycie „Deadpool: Masacre #1”, którą również zawiera ten album.
Na koniec czytelników czeka prawdziwa wisienka na torcie – opowiadanie „Deadpool 2099”. Dowiecie się w nim kim jest wygadana najemniczka z przyszłości i co wiąże ją z Deadpoolem naszych czasów.
Powyższe historie w dużym stopniu przybliżają nam z pozoru dziwnych i nieokiełznanych członków drużyny Wilsona. W pierwszym tomie z ich powodu panował chaos fabularny. Czytelnik praktycznie był wrzucony w wir wydarzeń z ich udziałem. Teraz możemy lepiej ich poznać i w pewnym stopniu dowiedzieć się, co skłoniło ich do dołączenia do zespołu Najemnika z Nawijką. Szkoda, że te opowiadania nie pojawiły się na samym początku poprzedniego tomu.
Czas na oprawę graficzną, a jest ona naprawdę zróżnicowana. Autorem pierwszej części z udziałem Deadpoola jest Scott Koblish, który współpracował z Dugganem przy zeszytach z poprzedniej serii. Jego kadry charakteryzują się sporą dynamiką i dużym stopniem detali. Osobiście lubię jego sposób prezentowania Deadpoola. Bardzo fajnie również wygląda 2-stronna plansza z izometrycznym planem domu Wilsona i zadaniem, aby znaleźć broń naszego bohatera. Pozostała część albumu to już dzieło kilku różnych grafików. Z tego powodu każda historia o najemnikach do wynajęcia to inny styl, inne kolory czy różne rodzaje kreski. Jest klasycznie, jak również eksperymentalnie i oryginalnie. Ogólnie wszystkie bardzo ładnie prezentują się wizualnie.
Podsumowując „Koniec błędu” to powrót naszego pyskatego bohatera z ciętym językiem. Nawet w dodatkowych historiach o członkach drużyny Deadpoola mamy tak lubiane przez fanów tej postaci poczucie humoru, nawiązania do popkultury czy puszczanie oka do czytelnika. Jeśli więc po lekturze pierwszego tomu czuliście podobnie jak ja niedosyt, a nawet mieliście ochotę darować sobie tę całą serię i rzucić ją w diabły, to powiem Wam szczerze – warto zapoznać się z tym tomem. Powiem więcej, widać duże światło w tunelu i nie jest to nadjeżdżający pociąg. Mam nadzieję, że jest to jeszcze większa dawki rozrywki, jaką zaserwuje nam Duggan w kolejnym tomie. W końcu czeka nas pojedynek Deadpool kontra Sabretooth.
Zwyczajna przysługa
„Tajemnice są jak margaryna. Łatwo się rozsmarowują, ale szkodzą na serce”.
Ta jakżeż mało wyrafinowana sentencja wygłoszona przez Stephanie, można by uznać za motyw przewodni całego filmu, który ciężko zakwalifikować jako jeden gatunek filmowy. „Zwyczajna przysługa” jest bowiem kombinacją psychologicznego thrillera, zwariowanej komedii, czarnego kryminału, którego akcja toczy się na zwyczajnym przedmieściu.
Bohaterkami filmowej adaptacji książki Darcey Bell są Stephanie (Anna Kendrick) i Emily (Blake Lively), które różnią się od siebie jak woda i ogień, łączy je jedynie fakt, że obie panie są znienawidzone przez lokalne środowisko rodzicielskie, aczkolwiek każda z innego powodu. Stephanie, to wdowa, wychowująca samotnie syna, bezrobotna, która całkowicie poświęciła się macierzyństwu, ognisku domowemu, swojemu vlogowi kury domowej, która nigdy nie jest zmęczona i zawsze pełna cudownych pomysłów, za którą jej tą idealność i świętość inni rodzice by zjedli. Na drugim krańcu jest Emily, wiecznie nieobecna kobieta sukcesu, nie mająca czasu dla syna i męża, zawsze perfekcyjnie ubrana, która celebruje hedonizmowi i wolna od ograniczeń, ukazuje wszystkim marzenia, których nigdy nie ziszczą. Obie panie połączy niezwykle delikatna przyjaźń, nawiązana przypadkiem poprzez znajomość ich synów. Obie dowiedzą się o sobie drobnych tajemnic, które każdą z nich ukażą w innym świetle. Nudna Stephanie okaże się dużo bardziej skomplikowana, a wyrafinowana Emily o wiele bardziej tajemnicza. Ta ekscentryczna niedopasowana przyjaźń zostanie gwałtownie przerwana zniknięciem Emily. Co w takiej sytuacji powinna zrobić przyjaciółka? Stephanie nie mogąc pogodzić się z nagłą pustką, którą pozostawiła po sobie tak niezwykła kobieta, postanawia odnaleźć odpowiedzi na wiele pytań, których źródło kryje się w przeszłości Emily.
Film Paula Feiga pozostawia mieszane uczucia. Jest to historia z pogranicza wielu gatunków, z jednej strony jest intryga i tajemnica, z drugiej strony jest cyniczny, zwariowany humor. Intryga, która rozwija się w trakcie filmu, wciąga, a widz kibicuje Stephanie, która bawi się w amatorskiego detektywa, próbującego odnaleźć przyjaciółkę. Jednak cała konwencja nie do końca do mnie przemówiła. Wątek tajemniczej Emily, granej fantastycznie przez Blake Lively, wciągnął mnie bez reszty, tym bardziej, że jej mroczna przeszłość odkrywana była przez niepozorną „mamuśkę”, która w miarę rozwoju sytuacji okazuje się wcale nie taka głupia, jak wydaje się na początku. Całość jednak zaburzała mi właśnie obraz Stephanie, której postać owszem bardzo ważna w wydźwięku, przedstawiona została miejscami, irytująco głupkowato. Ostatnim i niestety najbardziej bolesnym mankamentem filmu, było dla mnie zakończenie. Kozacki rajd hybrydą w finałowej scenie i komentarze Stephanie, były jakby wyrwane w ogóle z innego filmu. Istna katastrofa.
Film miał być ponoć nie tylko kryminałem, ale również krytyką społecznych zachowań. Emily i Stephanie zostały jednoznacznie zaszufladkowane, jako idealna pani domu i jako kobieta sukcesu, ale suka. Przewijająca się rola vlogu, jako probierza popularności i małomiasteczkowego sukcesu, ukazuje płytkość i pobieżność relacji międzyludzkich. Stephanie nie ma prawdziwych przyjaciół, to subskrybenci są dla niej ważni, ci z najbliższego otoczenia ją obgadują i krytykują, nie wspominając już o jawnej hipokryzji i zakłamaniu. Również romans Stephanie z mężem Emily Seanem (Henry Golding), został wypunktowany jako przykład jawnego dobroczynnego bałamuctwa tzw. pocieszycielek. Chociaż film Paula Feiga można odczytywać na wielu poziomach, osobiście nie doszukiwałabym się w nim nadzwyczaj wielu warstw i głębi przekazu.
Podsumowując. „Zwyczajna przysługa” to dobry film na jeden raz. Zapewne ironicznie idealna postać wykreowana przez Annę Kendrick znajdzie wielu zwolenników, mnie niestety nie przekonała. Intryga wciągnęła mnie, Blake Lively zagrała drapieżny magnetyzm ze swoim klasycznym wyrafinowaniem, ale kryminał stracił na uroku przez głupkowate wstawki. I tak to „Zwyczajna przysługa” ani nie jest krwistym thrillerem, ani czarną komedią, taka ot świnka morska, ani świnka, ani morska.
Oczy diabła
To miała być pierwsza (i jak się później okazało, jedyna) akcja; Żenia Pietrowna zbudowała małe urządzenie, które dotarwszy do banku, przedstawiło jej żądania- pieniądze. Czysto, szybko i bez ofiar. Idealnie, czyż nie? Dziewczyna nie zdaje sobie jednak sprawy, że ta na pozór całkowicie bezpieczna dla niej akcja ściągnęła na jej głowę nie lada kłopoty... Teraz, zmuszona do opuszczenia domu na dłuższy czas, wyrusza z ojcem i "sektą", której ojciec jest członkiem, do Zony. W tej czarnobylskiej strefie zamkniętej nie może im spaść włos z głowy, nad czym osobiście czuwa guru ugrupowania, Wiktor Terentiewicz z gronem zatrudnionych najemników.
Tylko Budda oraz Tolik przeżyli masakrę brygady Zwornika. Nie mają konkretnego planu na przyszłość, ale nie śpieszno im do powrotu do domów. No, przynajmniej dopóty, dopóki nie zdobędą ciekawych artefaktów, a co za tym idzie- większej sumki na umilenie sobie życia doczesnego. Mężczyźni kierują się ku znanym im skupiskom ludzi, po drodze walcząc z mutantami. Jeden nieostrożny, szaleńczy wręcz plan sprawia, że na dłuższy czas zostają rozdzieleni. Tolik musi dawać sobie radę sam, zaś Budda... Budda natrafia na grupę, z którą podróżuje Żenia. I raczej nie stara się specjalnie od niej odłączyć.
Kolejną część przygód bohaterów w Zonie traktuję jak powrót do literackiego domu; oczywiście, nigdy tak naprawdę nie chciałabym tam trafić, aczkolwiek literacko... czemu nie? Tym razem poznajemy myśliciela Buddę, głowę ich dwuosobowej bandy. Tolik z kolei jest bardziej tym, który wykonuje nawet najdziwniejsze zadania. Ale ufa swojemu kompanowi i jak do tej pory Budda nie zawiódł jego oczekiwań, ba- niejednokrotnie nie tylko wychodzili z opałów obronną ręką, ale i z drogimi artefaktami w kieszeni.
Ta część jest nieco inna od poprzedniczek, choć są to różnice naprawdę niewielkie. Po pierwsze, bohaterowie: Buddy nie nazwałabym typowym stalkerem, raczej osobą, która ma dość duże doświadczenie w temacie wszelkich dziwactw Zony. Nie jest ponurakiem, określiłabym go nawet mianem lekkoducha i krętacza. Wiadomo, że w strefie zamkniętej akurat takie cechy charakteru mogą się bardzo przydać. A skoro jeden z głównych bohaterów ma poczucie humoru i dość lekko bierze do siebie różne sprawy, to i atmosfera jest jakaś... lżejsza. Do czasu, oczywiście. Zona nie byłaby Zoną, gdyby ktoś w niej nie zginął. Jest też to, że autor skupia się tym razem bardziej na ekspedycji naukowej pod wodzą Wiktora Terentiewicza, niż na samotnych wyprawach stalkerów po ziemiach nieodkrytych. Spotykamy mutanty czy aberracje już dobrze nam znane, a i jest ich znacznie mniej, niż dotychczas. Czy przez to Oczy diabła wydają się jakieś gorsze na tle poprzednich tomów? Oczywiście, że nie. Mają swój klimat, jednocześnie zachowując atmosferę standardowych stalkerskich wypraw.
Warto też wspomnieć o wątku, który z braku lepszego określenia nazwałabym miłosnym. Co prawda do wielkich wyznań między Buddą a Żenią nie doszło, aczkolwiek autor zdecydowanie przesyła nam sygnały, że ta dwójka ma się ku sobie. Miłość w Zonie- chyba nikt nie wpadłby na to, że w takim miejscu można poznać kobietę/ mężczyznę swoich marzeń (choć i wcześniej zdarzały się takie historie).
Od początku można wyczuć, że Wiktor Terentiewicz wcale nie poprowadził swojego ugrupowania tylko dla ocalenia duszy. Coś kryło się za tym, że z taką chęcią przyjął w -bądź co bądź- męskie szeregi nastoletnią dziewczynę, krnąbrną i wyszczekaną. Wiele się mówi o Zonie, o zamieszkujących ją potworach, ale Terentiewicz natrafił również na świadectwo człowieka, który twierdził, iż został tam uleczony ze śmiertelnej choroby. Czy więc mężczyznę prowadziła niezdrowa ciekawość, a może jednak dbałość o własne życie oraz zdrowie...?
Wystarczy raz wejść do Zony, aby na zawsze zechcieć pozostać w jej ramionach. Wielu jest takich, których nawet po powrocie do domów wzywa jej zew. Jest nieobliczalną, piękną a zarazem przerażającą kochanką- taką, która nigdy Cię nie opuści. I tylko od jej nastroju zależy, czy przeżyjesz kolejny dzień. Zapraszam do Zony, sami przekonajcie się, jak bardzo uzależni Was ta dzika, nieokiełznana kraina.
Onyx & Ivory
Amazing Spider-Man: Globalna sieć #01: Wrogie przejęcie
Reboot całego uniwersum Marvela po evencie Tajne Wojny w wyniku którego to powstała jedna główna Ziemia 616, dosięgnął również naszego przyjaciela z sąsiedztwa – Spider-Mana. Dan Slott w poprzednim cyklu wydawniczym Marvel Now namieszał sporo w życiu Petera Parkera. Mieliśmy serię z Superior Spider-Manem czy starcie z rodziną Morluna w sporym evencie Spiderversum. Kolejny już raz postanowił rzucić nowe światło na pajęczego bohatera i odświeżyć jego przygody. Oto przed nami pierwszy zbiorczy numer nowej serii „Amazing Spider-Man: Globalna sieć”.
We „Wrogim przejęciu” dowiadujemy się, iż Peter w bardzo dużym stopniu rozwinął swoją firmę Parker Industries. Zrobił z niej międzynarodową korporację poprzez otwarcie oddziałów na różnych kontynentach. Spider-Man oficjalnie zaś został ochroniarzem firmy. Peter poradził sobie również z problemem bycia w dwóch miejscach jednocześnie. Zatrudnił dublera, który w stroju Człowieka-Pająka pojawia się wraz z nim przy okazji różnych bankietów. Jakby tego było mało, rozpoczął również oficjalnie współpracę z S.H.I.E.L.D. Nie tylko produkuje dla agencji sprzęt, ale również osobiście bierze udział w akcjach prowadzonych przez Fury’ego. W skrócie Peter Parker niczym Tony Stark żyje teraz w świetle jupiterów, lansuje się na konferencjach, a jako Spider-Man otacza się różnymi nowinkami technologicznymi i korzysta z masy gadżetów. Ma nawet swój Spider-Mobil. Niestety, ale nie jest już tym skromnym i dowcipnym bohaterem z sąsiedztwa.
W pierwszym numerze Spider-Manowi przyszło zmierzyć się z organizacją Zodiak. Jej członkowie wykradają z firmy Parkera pewne wrażliwe dane. Ich ujawnienie może zaszkodzić nie tylko Peterowi, ale również całej agencji S.H.I.E.L.D.
Dan Slott kolejny raz zaserwował nam sporą rewolucję w przygodach pajęczego bohatera. Jednak tym razem mocno przedobrzył. Nie wiem, czy zrobił to z premedytacją, czy po prostu miał zły okres w życiu w trakcie pisania scenariusza. Jego nowy (znowu) Spidey jest nie tylko chaotyczny, jak cała fabuła tego komiksu, ale zgubił gdzieś po drodze swoją sympatyczność. Stał się wręcz arogancki i to mnie najbardziej boli jako fana tej postaci. Jego charakterystyczne z poprzednich serii poczucie humoru teraz jest marginalne. Zdarzają się przebłyski starego, dobrego Spider-Mana, ale cały czas czuć niedosyt. Domyślam się, że zamysłem Slotta było stworzenie bohatera doświadczonego i jednocześnie ustatkowanego. Jednak wyszło coś zupełnie odwrotnego. W poczynaniach Parkera czasami brakuje logiki.
W komiksie tym nie brakuje akcji i może nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że mamy sporą ilość wątków. Na dodatek tak po nich i po różnych lokacjach skaczemy, że z powodu tego chaosu zaczyna boleć głowa. Nawet w przewodnim wątku z organizacją Zodiak brakuje trochę ładu i składu.
Jednak na szczęście album ten po części ratuje oprawa graficzna. Według mnie włoski rysownik Giuseppe Camuncoli, którego warsztat mogliśmy poznać m.in. w serii „Superior Spider-Man”, wykonał kawał niezłej roboty. Jego sceny walk są dynamiczne, a postacie szczegółowo oddane. Świetnie prezentują się duże kadry, szczególnie te rozłożone na dwie strony. Dodatkowo dzięki naprawdę dobrym kolorom, wizualnie wszystko stoi na wysokim poziomie.
Na kolejny plus mogę również zaliczyć cztery dodatkowe historie, które zawiera ten zbiorczy album. Na szczególną uwagę zasługuje „Na złą drogę” Robbiego Thomsona o współpracy Silk z Czarną Kotką oraz „Piwnica” Dana Slotta i Christosa Gage’a, w której to wprowadzono postać Regenta.
Podsumowując, „Wrogie przejęcie” jako zbiorczy album pierwszych pięciu zeszytów serii „Amazing Spider-Man: Globalna sieć” wypada blado na tle wcześniejszych przygód Spider-Mana spod znaku Dana Slotta. Nowy pomysł scenarzysty na Petera Parkera jest może i oryginalny, ale za bardzo odstaje od znanej nam koncepcji postaci. Liczę tylko na to, że w kolejnych numerach Slott przystopuje z wielowątkowością i skupi się bardziej na jakimś przewodnim wątku fabularnym. Mam również nadzieję, że choć w połowie powróci zabawny bohater z sąsiedztwa. Aktualnie Slott otrzymuje ode mnie spory kredyt zaufania.
Kot w stanie czystym
Chociaż do tej pory nie udało mi się całkowicie przekonać do twórczości Terry’ego Pratchetta, to jednak nie mogłam przejść obojętnie obok „Kota w stanie czystym”. Praktycznie każda książka o kotach – niezależnie od tego, czy jest to poradnik, powieść czy coś jeszcze innego – musi prędzej czy później trafić do mojej książkowej kolekcji. Czym jednak jest „Kot w stanie czystym”? Odnoszę wrażenie, że to taka refleksja samego autora nad kocim życiem, nad kocimi zwyczajami, nad wszystkim, co z kotami związane… A jest tego sporo.
Pratchett próbuje rozgraniczyć prawdziwe koty od kotów nieprawdziwych, które są przede wszystkim kreowane przez media, ewentualnie przez ludzi, którzy o tych cudownych istotach mało wiedzą i za nimi nie przepadają. W swoim specyficznym, charakterystycznym stylu, prezentuje wiele kocich zachowań i zagrywek. Chociaż wyjaśnia też, skąd można kota przygarnąć i jak się nim zajmować, to zdecydowanie nie należy traktować tej książki jako poradnika – to raczej lekkie i humorystyczne podejście, które w niecodzienny sposób prezentuje kocie sprawy.
To bardzo krótkie, aczkolwiek dosyć treściwie dzieło. Czy refleksyjne? Nie do końca, chociaż faktycznie każdy posiadacz wąsatego czworonoga niejednokrotnie uśmiechnie się w trakcie lektury, gdy tylko natrafi na fragment idealnie odwzorowujący zachowanie jego pupila.
Pamiętajmy jednak, że nie ma dwóch takich samych kotów – chociaż mają typowe dla siebie zagrywki, to mimo wszystko każdy z nich jest inny i potrafi grać na swój własny sposób. Zastanawialiście się kiedyś, czemu mimo tej całej kociej złośliwości czy indywidualności, te cudne istoty aż tak podbijają ludzkie serca? Aż tak nas rozczulają? Myślę, że teraz poprze mnie każdy kociarz – widzisz sobie spokojnie śpiącego kiciusia, swoje maleńkie kocie dziecko, i czyż nie masz wrażenia, że oto obserwujesz najsłodszą istotę na świecie? Doskonałą w każdym calu… Jest tak. Miłość do kotów rządzi się swoimi prawami.
Zdecydowanie trzeba przyznać, że Pratchett ukazuje koty tak, jak nikt inny. W sposób humorystyczny, ale jednak niepowtarzalny. Niby z początku wydaje się to być nieco dziwne, ciężko się przyzwyczaić do jego określeń, aczkolwiek szybko człowiek zaczyna sobie uświadamiać, że są one niesamowicie trafne. Dodatkowo tekst został uzupełniony o kocie rysunki autorstwa Graya Jolliffe, więc można śmiało napisać, że ta niewielkich rozmiarów książeczka jest naprawdę ładnie wydana, przemyślana i stanowi gratkę dla kociarzy. Nawet jeżeli nie jesteście bliżej zaznajomieni z twórczością tego autora, podobnie jak ja, to wydaje mi się, że ta pozycja wywoła uśmiech na Waszej twarzy. Zwłaszcza jeżeli kochacie koty!
Deadly Class. Tom 1
„Deadly Class. Tom 1” to tytuł, który zdecydowanie rzuca się w oczy. Nie mam tutaj na myśli tylko fenomenalnej oprawy graficznej, ale historię zaburzonego psychicznie nastolatka, który trafia do Szkoły Zabójców. Pozycja zdecydowanie wybija się na tle stale eskalującej mody na superbohaterów i… zdecydowanie robi to bardzo dobrze (chętnie użyłabym tutaj innego słowa, ale w recenzji nie wypada).
Komiks rozpoczyna przedmowa Davida Laphama, słynnego amerykańskiego twórcy komiksów. Muszę przyznać, że w dość niepokojący sposób ukazuje ona życie nastolatków w latach 80., ale i jest znakomitym wprowadzeniem do treści, której akcja właśnie na te lata przypada. Pomaga ona wczuć się w klimat, ówczesną popkulturę i muzykę, dalece odmienną od wszystkiego, co dotychczas było mi znane.
W historię Marcusa wsiąkałam już od pierwszych stron. Komiks czytałam nie tylko z żywym zainteresowaniem, ale i niepokojem, niekiedy niesmakiem, obrzydzeniem wręcz (w pozytywnym sensie). Przyznam szczerze, że spodziewałam się po tym tytule makabrycznych jatek, a otrzymałam smakowity, trzymający w napięciu thriller o problematycznych nastolatkach oraz trudnych sytuacjach, w których – niestety – było dane im się znaleźć. Autorzy zaskakują na każdym kroku, bowiem poza trupami mamy tutaj również sporą dawkę tragedii i humoru (szczególnie w momencie, gdy głównemu bohaterowi kwas wchodzi za mocno). Największym atutem treści jest jednak jej… autentyczność. Nie brakuje tutaj chamstwa, wulgaryzmów, poczucia osamotnienia. Najbardziej szokujące jest to, że podobne emocje towarzyszyły Rick Remenderowi w trakcie dorastania i właśnie z tych doświadczeń wyłoniło się „Deadly Class”.
Do całości wiele wnoszą również aspekty artystyczne całości. Ilustracje Wesa Craiga to po prostu mistrzostwo świata. Dawno nie spotkałam komiksu, w którym emocje byłyby tak żywe na twarzach bohaterów, można wręcz z nich czytać. Podobnie z tłem – doskonale obrazuje lata 80. i ich trendy, znane mi z amerykańskich filmów. Lee Loughridge, odpowiedzialny za kolorystykę, również się wykazał. Barwy tutaj są nieoczywiste, wręcz nieco staroświeckie i fantastycznie dopełniają całość, nadając jeszcze więcej mocy zarówno treści, jak i samym rysunkom Po prostu… bomba. Miłym dla oczu dodatkiem są również różne warianty okładek oraz plakatów do serii. Z przyjemnością powiesiłabym jedną z tych grafik na ścianie.
„Deadly Class. Tom 1” to pozycja dla każdego miłośnika mocnych wrażeń. Komiks jest autentyczny, pełen przemocy oraz oryginalnych postaci. Jeśli masz dość przereklamowanych superbohaterów i kiczowatych historii, koniecznie zanurz się w amerykańskim undergroundzie, odpal The Smiths i poznaj nietuzinkowych nastolatków, z którymi raczej nie chciałbyś mieć nic wspólnego. Nie mogę doczekać się kontynuacji. Szczerze polecam.
Krew Świętego
Kiedy dwa lata temu zaczynałam lekturę powieści Ostrze zdrajcy, nie przypuszczałam, że historia rozrośnie się w 4-tomową serię i że nabierze takiego rozpędu. Pamiętam też, że miałam mieszane uczucia co do książki. Pomysł na opowieść w stylu płaszcza i szpady wydał mi się niezły, miałam za to niemały kłopot w połapaniu się w narracji, toczącej się na dwóch płaszczyznach. Tymczasem okazało się, że niedługo potem pojawiła się część druga, a obecnie jestem już po lekturze części trzeciej. I nadal nie mogę przestać się zastanawiać, czym jeszcze autor zaskoczy swoich czytelników. Bowiem za każdym razem, gdy już pomyślę, że nic przecież się nie wydarzy, że historia się skończyła i nie ma co tego dłużej ciągnąć, okazuje się, że Falcio i jego doborowa drużyna mają jeszcze wiele do powiedzenia i do zrobienia. A potem tak się już człowiek z nimi zżyje, przywyknie do ich wisielczego poczucia humoru, że gdy dociera do ostatniego rozdziału, bardzo chciałby mieć pod ręką kolejny tom.
Krótko dla przypomnienia.
Akcja powieści toczy się w Tristii, kraju, w którym po śmierci króla Paelisa, zapanowały chaos i bezprawie. Doborowy odział rycerzy stworzonych przez władcę, zwany Wielkimi Płaszczami może być szansą na przywrócenie starego porządku i wprowadzenie na tron córki zmarłego władcy, młodej Aline. Sprawa jednak nie jest taka prosta ani oczywista jak mogłoby się wydawać i kiedy w końcu się to uda, okazuje się, że to dopiero początek kłopotów. Umieszczenie księżniczki na tronie jest proste, znacznie trudniejsze będzie utrzymanie jej na tym tronie i zmuszenie do posłuchu rozbite społeczeństwo. Każda z warstw ma bowiem własną wizję przyszłego kraju, a im większy ucisk najuboższych, tym lepiej. Tym razem głównym zagrożeniem są kapłani, którzy zdeterminowani, by doprowadzić do upadku ostatnich praw, powołują do życia nowego boga, którego forpocztami są fanatyczne Boże Igły. Jak można zabić Świętego lub boga i czy można? Odpowiedź na to pytanie okaże się zaskakująco krwawa.
Świat wykreowany przez Sebastiena De Castella jest niesamowicie barwny i zaskakujący. Ogromnym pozytywem jest duża dawka czarnego humoru, zarówno w kreacji bohaterów, jak i warstwie słownej. Pomysły na nazwy trucizn, czy stare słowa - określenia postaw czy zachowań, imiona świętych i bóstw nieustannie przywołują uśmiech na twarzy czytającego. Przyjaciele Falcia, Kest i Brasti uwielbiają się powoływać na Cycki Świętej Lainy czy Jaja Świętego Zagheva.
Bardzo też zaskakują przemiany postaci. Była kurtyzana może stać się Świętą od Miłosierdzia, a ze wszystkiego co nędzne, okrutne i straszne może powstać nowe bóstwo. Niewinna nastolatka może dorosnąć do roli królowej, a przypadkowa śmierć młodego chłopca, poświęcającego się w obronie siostry, może doprowadzić do narodzin najważniejszego dla rycerza bóstwa, mianowicie Bohaterstwa.
Ciągła walka o słuszne ideały, w świecie ogarniętym przemocą i fanatyzmem, jest, łagodnie mówiąc, trudna. Falcio i jego kompani nie raz ulegają zwątpieniu. Czy nie prościej byłoby się poddać i odpocząć? W końcu tyle się już zrobiło i nie wygląda na to, żeby coś uległo zmianie. W kolejnych przygodach bohaterów, autor zawarł wiele mądrych przemyśleń. Odwagi, miłosierdzia czy bohaterstwa nie nabywa się raz na zawsze. Trzeba pielęgnować w sobie ich zalążki i odnajdywać je wciąż na nowo. Trzeba mieć przede wszystkim siłę, by ich szukać. To w tym tkwi klucz do pokonania zła, które niestety łatwiej dostrzec niż ukryte i łagodne dobro.
Jestem pod wielkim wrażeniem powieści Krew Świętego. Pokuszę się o stwierdzenie, że jest najbardziej pomysłowa i dopracowana ze wszystkich trzech do tej pory przeze mnie poznanych. Autor niczego nie pozostawia przypadkowi. Każdy detal ma tu znaczenie i prędzej lub później wpłynie na bieg akcji. Teraz już wiem, że pomysł na serię o Wielkich Płaszczach, nawiązujący do zapomnianych już ideałów muszkieterowskich, był genialny. Przygodę z serią polecam każdemu, kto lubi przygodę, intrygi i szermiercze dygresje. Jest brawurowo, oryginalnie i zaskakująco. Oby finałowa część serii pojawiła się jeszcze w tym roku.
Strzeżcie się, olbrzymy!
Dawno temu mieszkańcy pewnego miasteczka żyli w nieustannym strachu przed okrutnym olbrzymem, z racji swej słabości do dziecięcych nóżek, nazywanym Pożeraczem Stópek. Bestia została przegnana, a miasto otoczono wysokim murem. Przez lata nikt nie ośmielił się wyściubić poza niego nawet kawałeczka nosa. Do czasu, aż pojawiła się ona, Claudette.
Kilkuletnia dziewczynka, córka dawnego bohatera, który walkę z potworami przypłacił kalectwem, postanawia raz na zawsze rozprawić się z niebezpieczeństwem, które czyha na dziecięce stópki, ich właścicieli i dorosłych mieszkańców miasteczka. Wraz z przyjaciółką Marie i młodszym bratem Gastonem wyrusza więc na wyprawę, aby znaleźć olbrzyma, zabić go i pławić się w blasku sławy. Dzieci przekonują się jednak, że prawdziwe wędrówki i zmagania z przeszkodami są znacznie trudniejsze niż te w opowieściach. Czy uda im się wykonać zadanie?
Mogłabym streścić wrażenia z lektury właściwie w pięciu słowach – ale bomba, kupujcie w ciemno! Opowieść o Claudette oraz sama główna bohaterka „kupiły” mnie już po pierwszych stronach. Historia jest dynamiczna, pełna przygód i humoru, który sprawia, że niemal na każdej stronie czytającemu wyrywa się parsknięcie, mniej lub bardziej zduszony chichot, albo też przestaje się krępować i śmieje się w głos. Mamy tu do czynienia zarówno z żartami sytuacyjnymi, jak i grami słów, które przemówią zarówno do dzieci, jak i dorosłych.
Nie oznacza to jednak, że Strzeżcie się, olbrzymy to zwykła komedyjka bez głębszego przesłania. Wręcz przeciwnie, w obrazowy, a przy tym przesympatyczny i nienachalny sposób walczy ze stereotypami i pokazuje, że prawdziwy bohater może kryć się w każdym z nas. Że nawet zawadiacki łobuziak może się czasem bać i potrzebować przyjaciół, i nie ma w tym nic niewłaściwego. Że dziewczynka, której głównym marzeniem jest zostać księżniczką, może być odważna i gotowa do najwyższych poświęceń. Że można mieć różne skrajne zainteresowania, nieprzystające do stereotypowego podziału na te dla chłopców i dziewczynek. Przede wszystkim zaś jest to wciągająca opowieść o przyjaźni i przygodzie. A także o tym, że nie zawsze warto ślepo wierzyć wszystkim usłyszanym historiom.
Od strony technicznej książka także prezentuje się bardzo dobrze. Ma wygodny format i świetne ilustracje. Są zabawne, kolorowe i przemawiają do wyobraźni młodszego czytelnika (starszego zresztą też).
Podsumowując, Strzeżcie się, olbrzymy to doskonała pozycja, od której dzieci mogą rozpocząć przygodę z komiksem. Jestem też przekonana, że i starszym wyjadaczom gatunku przypadnie do gustu. To pierwszy tom obiecującej serii, mam nadzieję, że kolejne ukażą się już wkrótce.