Rezultaty wyszukiwania dla: dramat

poniedziałek, 28 listopad 2016 17:15

Majstersztyk powieści historycznej w Fabryce Słów

Powieści Bernarda Cornwella już dostępne w sprzedaży!

AZINCOURT

Niezwykły i pełen dramatyzmu opis legendarnej bitwy pod Azincourt pióra czołowego autora powieści historycznych.

Dział: Książki
poniedziałek, 07 listopad 2016 17:25

Harry Potter i Przeklęte Dziecko

Słynny Harry Potter zakończył już swoje przygody. Poślubił Giny Wesley, założył rodzinę, rozpoczął pracę w Ministerstwie Magi. Czy to jednak oznacza, że tak jak to w baśniach bywa, doczekał się swojego szczęśliwego zakończenia?

Dział: Książki
piątek, 04 listopad 2016 02:08

Wszyscy jesteśmy martwi

Dałam się uwieść. Spojrzałam na nią jeszcze zanim zaistniała naprawdę, jeszcze zanim pojawiła się w ludzkich domach, zanim stała się częścią czyjejś kolekcji. Spojrzałam na nią i wiedziałam, że muszę ją mieć, zajrzeć do jej wnętrza, poznać ją. No, ale wiecie, co mówią o książkach – nie oceniaj po okładce i inne takie. Książka „Wszyscy jesteśmy martwi” Katarzyny Grzędowskiej nie zaskoczyła pod tym względem. Chociaż atrakcyjną wizualnością obiecywała tajemniczą podróż, w rzeczywistości okazała się gotowym do podpalenia stosem doskonałych, lecz niewykorzystanych w swym potencjale, pomysłów.

Okładka powieści hipnotyzuje – kolorami, czcionką, grafiką, mimiką i gestami przedstawionej na niej kobiety. Jest tu wszystko – widmowe skrzydła, natapirowane włosy, księżyc w pełni, krwiste spojrzenie i dłonie wyciągnięte w geście, który sugeruje działania magiczne – a mimo to obwoluta „Wszyscy jesteśmy martwi” nie wydaje się przesadzona. Subtelny chaos jaki na niej panuje, idealnie oddaje nastrój nieuporządkowanego, agresywnego mroku, który zwykł działać impulsywnie, a nie według starannie przemyślanego planu. Jeżeli ktoś jest w stanie przejść obok tej okładki obojętnie, to z pewnością nie interesuje go po prostu ciemna strona nadnaturalnych światów.

Każdy fan mrocznie baśniowych historii przepadnie jednak ostateczniea, gdy odwróci książkę w dłoniach i zapozna się z opisem jej zawartości. Alice i Dan, rodzeństwo z tajemniczą przeszłością, trafiają w tej opowieści do zadziwiającego miejsca – Końca Świata. Ta z pozoru senna miejscowość skrywa wiele sekretów, a fakt, że leży na styku Pierwszego i Drugiego Świata to dopiero początek serii niesamowitości, jakie oferuje. Bo gdzie indziej można by porozmawiać z Marią Antoniną czy Abrahamem Lincolnem albo Izaakiem Newtonem? Kto inny niż istoty nadprzyrodzone mógłby wyjaśnić bohaterom, skąd biorą się ich tajemnicze sny, wizje i zachowania? Dla Alice i Dana życie (czy aby na pewno?) ma się zacząć dopiero, gdy od dawna martwi zdradzą im prawdę o ich naturach.

„Wszyscy jesteśmy martwi” mogło być polskim towarem eksportowym. Ciekawe i nierzadko oryginalne pomysły autorki doceniłoby z pewnością wiele zagranicznych wydawnictw. Albo raczej doceniłoby, gdyby ten zespół atraktorów, pociągających, nęcących i zachwycających fragmentów, spajała jakaś fabuła. Nie postuluję tu nawet oryginalności, naprawdę, ale coś (cokolwiek!) by się przydało. A tak moim głównym zarzutem wobec tekstu Katarzyny Grzędowskiej jest to, że to utwór o… niczym. Bohaterowie pojawiają się znikąd i trafiają do miasta, które trochę jest a trochę go nie ma. Dlaczego? W jakim celu? Dokąd zmierzają? Jaki mają plan? A może go nie mają? Te i inne pytania nie tylko pozostają bez odpowiedzi, ale i w ogóle nie zostają zadane. Czytelnik dowiaduje się przed czym protagoniści uciekają, ale nic poza tym. Postaci bardzo szybko aklimatyzują się w nowym miejscu choć – niemal natychmiast po wprowadzeniu ich do powieści – odseparowują się od siebie i każdy działa na własną rękę. Relacje między nimi wydają się więc bardzo naciągane, a idea rodzinnego poświęcenia do bólu fałszywa. Poza tym akcja zmierza gdzieś, ale trudno powiedzieć gdzie. Nie ma tu bowiem żadnego celu, określonej mety, problemu – najprościej mówiąc: jakiejkolwiek fabuły.

A może to po prostu typ literatury „eksploracyjnej”? Nie chodzi o cel, a samą drogę? O odkrywanie, poznawanie, doświadczanie? Jeżeli tak, to Katarzyna Grzędowska poległa na całej linii, doprowadzając do absolutnej destrukcji tych części tekstu, które wykazywały się potencjałem w tej materii. Tajemnicze miasteczko o nurtującej nazwie wydaje się tylko widmowym szkicem (i nie chodzi tu o pozytywne znaczenie tego stwierdzenia, wprost przeciwnie), a kolejne szokujące fakty pojawiają się na zasadzie diabła wyskakującego z pudełka, który robi wrażenie tylko przez moment, a potem znika i nikt o nim nie pamięta. Rozliczne nawiązania do różnorakich mitologii, mieszanie faktów historycznych z wytworami popkultury, wyważony miks magii i realizmu – cień tego dało się w „Wszyscy jesteśmy martwi” dostrzec. Grzędowska miała szansę stworzyć bogaty świat, pełen tajemnic, sekretów, niezbadanych zakątków; wzbudzający grozę, niepokój, ale i fascynację. Wiele z jej pomysłów to rzeczy niespotykane i zaskakujące, ale tak szybko porzucane i niedopracowane, a przede wszystkim nie składające się na większą całość, że aż serce człowieka boli. Tak naprawdę niespełna trzystustronicowy tom można by spokojnie okroić do stu stron i zrobić zeń pierwsze dwa rozdziały jakiegoś tomiszcza o ilości stron bliskiej nawet tysiąca.

Z pewnością nikt by jednak przez takie obszerne dzieło nie przebrnął w obecnej formie językowej. Sposób pisania autorki reprezentuje poziom, który najlepiej dałoby się opisać na jakiejś sinusoidzie. Dramatycznie złe partie tekstu przeplatają się z zaskakująco świeżymi obserwacjami, ciekawie przekazanymi ideami i przekonaniami oraz zgrabnymi metaforami. Aż dziw bierze, że tuż obok bolesnej sztampy czy gramatycznych dziwności spotkać można perłę, która nierzadko znajduje się poza potencjalnymi oczekiwaniami wobec bardziej doświadczonych i poczytnych autorów. Dzięki tym najlepszym fragmentom byłam w stanie wybaczyć autorce nawet tę garść absolutnie dla mnie nieuzasadnionych przypisów (nawet te, które tłumaczyły obcojęzyczne zwroty wydawały się bez sensu, bowiem znaczenie poszczególnych wyrazów dało się wyciągnąć z kontekstu wypowiedzi mówiącego).

Niestety tego samego nie można powiedzieć o kreacjach bohaterów, którzy okazali się płascy jak naleśniki. Jasne, mają swoje historie i traumy, ale to historie i traumy wyłącznie na papierze. Nie wzbudzają żadnych emocji i nie kreują żadnych konkretnych postaw psychologicznych u tych, których dotyczą. Postaci da się tutaj odróżnić tylko dlatego, że noszą różne imiona i charakteryzują się odmiennymi temperamentami. Jednak ci albo wyjątkowo skryci, albo wyjątkowo krzykliwi nieustannie mi się mylili, tak bardzo byli bezbarwni i łudząco do siebie podobni.

Jestem zawiedziona, rozczarowana, zasmucona. Nie ma chyba nic gorszego niż bomba potencjału, która okazuje się niewybuchem. Jako autorka zazdroszczę Katarzynie Grzędowskiej niezwykłej kreatywności i pomysłowości, ale jednocześnie płaczę nad równie macoszym potraktowaniem ich owoców. Może należało zaczekać z debiutem? Popracować nad „Wszyscy jesteśmy martwi” kilka miesięcy dłużej? Rozwinąć wątki, dopracować postaci, uświadomić sobie swoje mocne strony i wykorzystać je? Powieść nastoletniej pisarki naprawdę mogła okazać się międzynarodowym fenomenem. Być może nawet ktoś nakręciłby na jej podstawie serial (wydaje się doskonałym na to materiałem, a przynajmniej jego podstawą). A tak? Tak to tylko rozwlekła historia o niczym, spisana mniej niż przeciętnym językiem, wypełniona mdłymi bohaterami, lecz z przebłyskami geniuszu w postaci kilku fantastycznych (i niewykorzystanych) konceptów na świat przedstawiony.

Dział: Książki
niedziela, 30 październik 2016 17:17

Nic oprócz milczenia

Bezpośrednim efektem strachu często jest milczenie, dlatego po dramatycznych wydarzeniach, jakie były udziałem Anny i jej bliskich, główna bohaterka zaszyła się w egzotycznej, barwnej Wenecji i nabrała wody w usta. Nie przyznaje się nikomu, kim jest, ani czym zajmowała się w poprzednim życiu. Pamięć o zamordowanej śpiewaczce Sofii Stiatessi wciąż jest tu żywa i Anna trochę się obawia niezdrowego rozgłosu, który mógłby dotknąć jej osobę.
Nie kontaktuje się z rodziną ani przyjaciółmi, sprawy firmowe prowadzą za nią pełnomocnicy i kobieta może w spokoju zastanawiać się, co powinna zrobić z własnym życiem.

Tak w skrócie przedstawia się początek drugiej części trylogii o komisarz Annie Lindholm, po trochu Szwedce, po trochu Polce.
Anna nie szuka przygód. Zamieszkała u antykwariuszki Lucrezzi Doldano i pomaga jej w wycenie oraz sprzedaży mebli. Zbliża się karnawał, w Wenecji obchodzony wyjątkowo hucznie i barwnie. W dniu jego rozpoczęcia Anna i Lucrezzia znajdują w jednej z uliczek ciało młodego gondoliera, a w rezydencji Marconich na inauguracji balu palona na stosie kukła okazuje się martwą kobietą. W głównej bohaterce budzi się policyjny instynkt, uśpiony od czasów Malmo. Rozpoczyna współpracę z prowadzącym śledztwo commissario Antonio Valle. Szybko okazuje się, że sprawa jest bardziej złożona, niż to się początkowo wydawało. Jej początki sięgają czasów drugiej wojny światowej, a zamieszanych w całą intrygę jest kilka najpotężniejszych w Wenecji rodzin.

Kiedy myślę o książce teraz, zbierając wrażenia, dochodzę do wniosku, że druga część jest lepsza od pierwszej z kilku powodów. Po pierwsze sam klimat Wenecji, jej krętych uliczek, życzliwych, gadatliwych ludzi i długiej historii, odpowiadał mi bardziej niż zimna, surowa Szwecja. Obraz Wenecji w książce jest żywym dowodem, że autorka dokładnie przygotowała kreację świata przedstawionego. Wenecja na kartach książki jest ciekawa i intrygująca oraz tak żywa, że nabiera się chęci, by pojechać tam osobiście.
Po drugie równie dokładnie, żeby nie rzec pieczołowicie, jest zbudowana cała intryga, której początki sięgają II wojny światowej i istniejącego w rzeczywistości frachtowca Niobe, który przewoził belgijskich Żydów. Sprawa odnawia się w l. 90 z udziałem potomków Marconich, Foscarich i Ronsardów, by w 2015 roku znaleźć swój dramatyczny finał. Bardzo lubię tak zbudowane fabuły, a motyw skarbu, który już pochłonął tyle istnień ludzkich, dodatkowo dodaje całej historii głębi i tajemniczości.
Wreszcie po trzecie, główny bohater męski jest taki, jak powinien być. Po ciamajdowatych i tylko wzdychających do Anny Leonie i Ingverze, nastała era komisarza Vallego, który jest właściwym facetem na właściwym miejscu. Oprócz tego nie wzdycha, ale też działa i nie boi się podejmować ryzykownych decyzji, zarówno w pracy, jak i w życiu prywatnym.

Być może właśnie w powieściach z solidną bazą historyczną tkwi potencjał autorki i taką drogę powinna kontynuować? Tak, chyba właśnie o to chodzi i właśnie dlatego lektura części drugiej poszła znacznie sprawniej.
Nic oprócz milczenia jest godną kontynuacją swojej poprzedniczki, a nawet lepszą. Widać, że autorka się rozwija, starannie przygotowuje, chcąc dać czytelnikowi naprawdę dobrą opowieść z polskim akcentem. Dobra lektura na jesienną szarugę. Polecam.

Dział: Książki
niedziela, 30 październik 2016 17:14

Nie ma innej ciemności

Po przeczytaniu debiutanckiej powieści Sarah Hilary W obcej skórze, stałam się zadeklarowaną fanką poczynań inspektor Marnie Rome i z niecierpliwością czekałam na kontynuację. W obcej skórze czytałam z wypiekami na twarzy; zagadnienie przemocy domowej to temat stary jak sam świat, jednak Sarah Hilary przedstawiła go w zupełnie innym świetle, brawurowo łącząc elementy obyczajowe i sensacyjne, co sprawiło, że historia udała się śpiewająco, przyprawiając czytelnika o dreszcz.

W drugiej części, bazując na relacjach rodziców z małym dzieckiem, autorka ponownie wykreowała powieść, od której nie sposób się oderwać.
W jednej z wschodnich dzielnic Londynu, na nowo powstałym osiedlu, pracujący w ogrodzie Terry Doyle natrafia na podziemny bunkier. Schodzi do niego i dokonuje makabrycznego znaleziska. Odkryte szczątki dwóch małych chłopców stawiają na nogi policyjny oddział pod dowództwem inspektor Rome. Śledztwo nie będzie łatwe. Z ciał chłopców nie pozostało zbyt wiele, oprócz tego okazuje się, że nie figurują oni z żadnych kartotekach jako zaginieni czy poszukiwani. Wszystko to bardzo utrudnia policji pracę.

Kolejna sprawa Marnie Rome jest jeszcze trudniejsza od poprzedniej. Tym razem ofiarami są małe dzieci, które zależne od kochających je dorosłych, są zupełnie bezbronne. W ostatnich latach zagadnienie depresji poporodowej zyskało rozgłos, nadal jednak kojarzy się głównie ze smutkiem młodej matki i brakiem chęci do działania i opieki nad dzieckiem. Tymczasem okazuje się, że jest to zaledwie wierzchołek problemu. Autorka, opierając się na najnowszych artykułach i badaniach, ukazuje czytelnikowi mroczną stronę tego schorzenia, które jest zagrożeniem nie tylko dla zdrowia kobiety, ale też dla życia dzieci. Do czego może być zdolna matka, która kochając swoje dzieci i chcąc je chronić, jest dla nich potencjalnym niebezpieczeństwem? Jak te dolegliwości wpływają na życie rodziny i jak odbijają się na partnerach i mężach? Na podstawie dramatycznej historii Esther i Matta Reidów dowiemy się, jak to może wyglądać.

Pomimo drastycznych opisów i kilku niespodziewanych rozwiązań, tak mniej więcej w połowie, historia traci rozpęd. Stało się tak głównie dlatego, w moim odczuciu, że autorka w ogóle nie rozwinęła wątku przyrodniego brata Marnie, Stephena. Pojawiło się co prawda kilka poszlak, jednak nadal nie zyskujemy odpowiedzi na dręczące nas pytania. Myślę, że zadziałało tu głównie prawo środkowych części i liczę na to, że kolejny tom wyjaśni tę tajemniczą sprawę i da odpowiedzi na liczne pytania w związku z motywami, którymi się Stephen kierował.
W tomie drugim trochę lepiej poznajemy Noaha Jake'a i jego życie prywatne co akurat było miłym urozmaiceniem.
Pomijając kwestie tempa fabuły, powieść czyta się naprawdę dobrze. Sarah Hilary ma lekkie pióro, a przy tym jest bardzo wnikliwa, dzięki czemu tworzone przez nią historie przerażają, ale też fascynują, przez co nie można się od nich oderwać.

Każdy, kto czytał część pierwszą, powinien być zadowolony, a nowi czytelnicy mogą zacząć od części drugiej, by ewentualnie potem nadrobić sobie pierwszą. Prowadzone sprawy nie łączą się ze sobą, dzięki czemu obie książki można czytać niezależnie od siebie, niemniej jednak znajomość obu daje fajne poczucie pełni.
Polecam.

Dział: Książki
czwartek, 27 październik 2016 00:12

Tam, gdzie ciepło

„Lodowa cytadela” zbiegła się w zeszłym roku w czasie z początkiem chłodnej pory roku. Doskonale złośliwy był to zbieg okoliczności – w mieszkaniu wysiadły mi grzejniki i owijałam się kocem w szczelny kokon, a i okładka piątej powieści Pawła Kornewa z cyklu „Przygranicze”, i zawartość tomu bynajmniej nie działały rozgrzewająco. Podobnych bodźców spodziewałam się po kolejnej odsłonie cyklu. Tymczasem najpierw okazało się, że jej tytuł to „Tam, gdzie ciepło”; następnie, że postać na okładce jest już jakaś mniej okutana, a na sam koniec – podczas lektury – że faktycznie całość wypada jakoś tak cieplej. Ale czy cieplej oznacza gorzej?

Jak wspomniałam wyżej: w sferze wrażeń po spotkaniu z graficzną stroną tomu, zaszły pewne zmiany. Mężczyzna z okładki niezmiennie wygląda męsko i niepokojąco – tak, jak może wyglądać jedynie brodacz w żołnierskim, zimowym mundurze; z karabinkiem maszynowym w garści i petem wystającym z ust – niemniej wydaje się, że otaczający go krajobraz stracił nieco boleśnie mroźnej werwy. Otoczenie zbira kojarzy się raczej z kwietniowymi kaprysami natury i roztopami połączonymi z opadami śniegu niż z postapokaliptyczną/dystopijną zimą. Zdziwienie goni zdziwienie.

Prawdziwy szok przychodzi jednak dopiero z chwilą poznania fabuły. Jewgienij Maksymowicz Apostoł, nie tak dawno szanowany za swoje niezwykłe umiejętności marketingowe, teraz jest obywatelem drugiej kategorii. Z powodu decyzji podjętych w „Lodowej cytadeli” zmuszony jest korzystać z pomocy dobrodziejów i ukrywać się w jakiejś piwnicy, dochodząc do zdrowia. Jego ukochany Fort przestał być bezpieczny (jak gdyby kiedykolwiek tak naprawdę był). Wkrótce okazuje się, że pomocni ochroniarze nie działają bezinteresownie. Jewgienij otrzymuje od nich misję, która jednocześnie daje mu szansę na nowe, normalne życie z dala od Fortu oraz zwiększa szansę na ukrócenie jego egzystencji. Zwłaszcza, gdy okazuje się, że podróżujący z nim do Siewierorieczeńska towarzysze mają swoje, bardzo niebezpieczne sekrety…

Tak, jak poprzedni tom kipiał od akcji, tak „Tam, gdzie ciepło” chwilami nieco się wlecze. Wciąż oczywiście mnóstwo się dzieje – są strzelaniny, demoniczne cienie, niespodziewane ataki, lejący się alkohol, magiczne burze i cała masa innych atrakcji – jednak kolejne dynamiczne punkty spajają fragmenty niemrawe i rozwlekłe. Ma to swoje uzasadnienie w logice fabuły i doświadczeniach bohatera, ale przy prawie sześciusetstronicowej powieści robi się nieco nużące. Zwłaszcza, że – powiedzmy to sobie szczerze – nikt nie sięga po teksty z serii np. Fabrycznej Zony, żeby obcować ze skomplikowanymi eksperymentami narracyjnymi. Kiedy idę na blockbuster oczekuję efektowanych wybuchów i amerykańskich dolarów znikających w płomieniach padających wieżowców, a nie drobiazgowej analizy psychologicznej drugoplanowych postaci i mariażu stanów psychicznych postaci z warstwą wizualną i sposobem kadrowania. Chcę się bawić! Tymczasem podczas czytania „Tam, gdzie ciepło” chwilami miałam wrażenie pracy w kamieniołomach.

Na szczęście nie zawsze. Zdarzały się i momenty, w których Kornew znany mi z „Lodowej cytadeli” objawiał swoją autorską obecność w „Tam, gdzie ciepło”. Działo się to głównie w chwilach pozbawionych dramaturgicznego napięcia, gdy bohaterowie prowadzili luźne, humorystyczne pogadanki. Ich docinki i żarty były jak miły gest więziennego strażnika, który widząc otarcia na skórze skazańca, zdejmuje mu na chwilę kajdany (w realnym życiu byłoby to dość niebezpieczne, ale… nie o tym przecież miałam…). Niestety i tutaj „Tam, gdzie ciepło” ustępuje miejsca poziomowi „Lodowej cytadeli”. Humor bowiem humorowi nie jest równy – szósta część „Przygranicza” posiada fragmentów z gagami i żartami (czy raczej ich udanymi przykładami) zdecydowanie mniej niż piąta.

W poprzedniej recenzji pisałam, że chętnie przyjrzałabym się bliżej postaci Napalma. Niestety, najnowsza powieść Pawła Kornewa ochłodziła moje zainteresowanie w tym względzie. Tak naprawdę żaden z bohaterów nie obudził we mnie szczególnej ciekawości (zwłaszcza Apostoł). Gdybym musiała wybierać, zdecydowałabym się na Igora, który to pojawia się jednak dopiero pod sam koniec tomu. Wybór ten nie byłby jednak podyktowany niezwykłością samej postaci, a tym jaki aspekt świata przedstawionego – podróży między rzeczywistościami wykreowanymi w powieści – reprezentuje. Wielka szkoda, że Kornew nie pociągnął dalej tego wątku. Zwłaszcza, że to, co fascynuje w „Przygraniczu” najbardziej to właśnie koncepcja samego świata, jego zasad i narodzin.

Przyznaję, że jestem zawiedziona. „Tam, gdzie ciepło” nie sprostało moim oczekiwaniom. Finalny twist i rozwiązanie intrygi okazało się bez wyrazu – głównie, dlatego że oba elementy były niespodziewanie nad wyraz przewidywalne. Bohaterowie nieszczególnie mnie do siebie przekonali, a sama akcja momentami wlokła się niemiłosiernie. Nie zrekompensowały mi tego nawet potyczki i, zdecydowanie rzadsze niż w „Lodowej cytadeli”, elementy humorystyczne. Z przykrością muszę stwierdzić, że moje zainteresowanie tym cyklem znacząco osłabło.

Dział: Książki
środa, 19 październik 2016 08:07

Sztorm

Z wielką niecierpliwością czekałam na moment, w którym Sztorm pojawi się na polskim rynku książkowym.
Po wiosennej lekturze Wiru, stałam się zadeklarowaną zwolenniczką tego typu historii i tego autora. Dramaty kryjące się w zaciszu małych norweskich miejscowości, zadawnione tragedie, zmowa milczenia i przypadek, decydujący o tym, że sprawa wraca na wokandę.
Na krótki czas, poznany w pierwszym tomie Rino Carlsen, przenosi się z Bodo do pobliskiego Reine. Akurat ruszyło tam nowe śledztwo w związku ze znalezionym w skalnym osuwisku szkieletem nastolatka. Ślady na kościach sugerują długotrwałą przemoc domową. Rozpoczyna się grzebanie w przeszłości, co jest o tyle trudne, że liczba mieszkańców Reine jest bardzo mała, a ludzie raczej niechętnie rozmawiają z policją.
Równolegle z prowadzonym przez Rino dochodzeniem śledzimy losy tajemniczego pacjenta domu opieki, ofiary straszliwych poparzeń, które odebrały mu zdolność mówienia i w ogóle porozumiewania się z otoczeniem. Od razu mamy świadomość, że to, co go spotkało jest w pełni zasłużone i nie współczuje mu się zbytnio. Czy nie nazbyt pochopnie?
Poznając lepiej środowisko Lotofów (z norweskiego nabrzeże) Rino odkrywa tajemnicę rysowanych dziecięcą ręką masek. Czy poskłada układankę w całość, zanim będzie za późno?
Trochę brakowało mi w poznanego w tomie pierwszym Niklasa Hultina. Żywię ogromną nadzieję, że autor nie porzuci tej postaci i da jej szansę w kolejnych swoich powieściach, gdyż moim zdaniem ma ona ogromny potencjał, który można wykorzystać i na gruncie zawodowym, jak i prywatnym. Sam Rino Carlsen to mężczyzna zupełnie zwyczajny. Łysiejący rozwodnik, nie umiejący dogadać się z byłą żoną, o którą jest trochę zazdrosny, jak i z dorastającym synem, który zmaga się z tak nielubianą w szkole nadpobudliwością psychoruchową. Żaden z niego wybitny detektyw, jest jednak dociekliwy, a to ważna cecha w tym zawodzie.
Powieść składa się z krótkich rozdziałów: najdłuższy ma trzy, a najkrótszy tylko pół strony, co ma swoje plusy i minusy. Oszczędność w słowach daje wrażenie migawek; szybko przeskakujemy między scenami w domu opieki, śledztwem prowadzonym przez Rino oraz innymi kluczowymi bohaterami, takim jak miejscowy jąkała, czy szef lokalnego posterunku policji. Dzięki temu akcja dość sprawnie biegnie do przodu. Z drugiej strony, miejscami miałam wrażenie niedosytu, bo informacje podawano bardzo skąpo.
Intryga jest dość złożona i trudno domyślić wszystkich powiązań, ale dzięki temu, że w sprawę jest wmieszanych tyle osób, tak dobrze się czyta. Kiedyś to poczucie dezorientacji trochę mnie irytowało. Teraz już wiem, że wystarczy dać się ponieść wydarzeniom. Po drodze to, co mało istotne odpadnie, a to co ważne zostanie i wszystko stanie się bardziej klarowne.
Pierwsza część zatytułowana Wir podobała mi się bardzo, Sztorm trochę mniej, ale biorąc pod uwagę całokształt czyli zimny, północny klimat, przysłowiowe trupy pochowane w drewnianych szafach oraz ciekawe powiązania między mieszkańcami i tak wychodzi na wielki plus.
Sztorm można czytać bez znajomości pierwszego tomu, dlatego polecam każdemu czytelnikowi, który ma ochotę na skandynawskie klimaty.

Dział: Książki
wtorek, 18 październik 2016 15:08

I wrzucą was w ogień

I wrzucą was w ogień to powrót do pokrytego śniegiem i lodem świata, zamieszkałego przez niewielkie grupy ocalałych ludzi próbujących odbudować swoje życie na nowo, wbrew niesprzyjającym warunkom i niebezpieczeństwu ze strony pomiotów Lucyfera. Poprzedni tom, Dopóki nie zgasną gwiazdy, okazał się bardzo pozytywnym zaskoczeniem, dlatego przed drugą częścią poprzeczka była zawieszona dosyć wysoko.

Przed ponad trzystu laty doszło do tzw. Upadku, po którym świat skuł lód, a światło stało się zagrożeniem, to z nim związany był bowiem Lucyfer, który – jak wierzą potomkowie ocalałych ludzi – zstąpił na Ziemię, by na zawsze doprowadzić do końca ludzkości. Przetrwanie było możliwe tylko w wysokich górach, jednak po dramatycznych wydarzeniach opisanych w poprzednim tomie, stały się one jeszcze większym zagrożeniem i życie tam było już niemożliwe. Ludzie ponownie zeszli w niższe rejony, zasiedlając i doprowadzając do stanu używalności ruiny dawnego miasta, i mając nadzieję, że ich tułaczka wreszcie się zakończyła.

Akcja I wrzucą was w ogień toczy się ponad dwadzieścia lat później. Główny bohater poprzedniego tomu, Kacper, z żądnego przygód nastolatka zmienił się w czterdziestoletniego, mrukliwego mężczyznę. Oślepiony, jak wszyscy pozostali uciekinierzy z gór, nigdy nie został prawdziwym myśliwym, pozostaje mu tylko niewdzięczna rola kopacza. Jego młodzieńcze marzenie spełniło się niejako w synu, Maćku, świetnym w swym fachu, choć bardziej związanym z Lasem i swoim psim zaprzęgiem niż otaczającymi go ludźmi. Ich życie toczy się zwykłym torem, żyją z dnia na dzień, ale ta monotonia ma w sobie coś bezpiecznego i kojącego. Do czasu, gdy córka Kacpra, marząca o lepszej przyszłości Kaśka, wdaje się w romans z technikiem i ucieka razem z nim do Miasta, co w konsekwencji doprowadza do katastrofalnych rezultatów.

Cofnięcie się do epoki zbieractwa i myślistwa wyzwoliło w wielu ludziach najniższe instynkty. Tam gdzie liczy się tylko przetrwanie, w wielu uwydatnia się to, co najgorsze, a sprawy takie jak honor, empatia czy współczucie stają się towarem deficytowym. Podobnie jak prawdziwa przyjaźń i miłość. Taki właśnie świat obserwujemy oczami głównych bohaterów, odkrywających, że w niektórych po prostu drzemie zło dla samej zasady, że tak naprawdę bliżej im do zwierząt niż do ludzi.

Autor w interesujący sposób wprowadził do cyklu elementy religijne, przypominające nieco naiwny, ludowy katolicyzm wymieszany z zabobonami. Sam Upadek utożsamiany jest z pojawieniem się Lucyfera, nieuleczalna choroba to kara boska dotykająca tylko nikczemnych i niemających w sercu miejsca dla Boga, a nowopowstałe formy życia to pomioty piekielne i demony. Tak postrzegają nowy świat ludzie, tylko takie wyjaśnienie wydaje im się logiczne i uzasadnione. Jak jest naprawdę? Zakończenie uchyla nieco rąbka tajemnicy, choć też nie do końca, może więcej wyjaśnień przyniesie kolejny tom.

Przed sięgnięciem po drugi tom warto przeczytać udostępnione za darmo opowiadanie Parch. Nie jest ono bezpośrednio związane z fabułą powieści, wyjaśnia jednak wiele na temat tytułowej choroby, która w I wrzucą was w ogień pełni niezwykle istotną rolę. Pozwoli też lepiej zrozumieć zamysł autora i niektóre elementy z zakończenia książki.

Wraz z bieżącą częścią cyklu Piotr Patykiewicz utwierdził mnie w przekonaniu, że w temacie postapokalipsy nie wszystko zostało jeszcze powiedziane i że można z tego mocno wyeksploatowanego motywu stworzyć coś świeżego, a jednocześnie „naszego”, dalekiego od wzorowania się na schematach do bólu wykorzystywanych przez zachodnich autorów. Teraz pozostaje czekać na kolejny tom i mieć nadzieję, by okazał się równie dobry, co dotychczasowe. Tymczasem zaś wszystkich fanów gatunku gorąco zachęcam do sięgniecie po cały cykl. Warto!

Dział: Książki

Jeśli ktokolwiek zastanawiał się, dlaczego wikingowie zawładnęli zbiorową wyobraźnią i szturmem wdarli się do grona ikon popkultury, po lekturze tej książki przestanie się dziwić. Druga część doskonale przyjętej sagi o średniowiecznej Europie, „Wikingowie. Najeźdźcy z Północy” Radosława Lewandowskiego ukaże się już 26 października pod patronatem Secretum.

Dział: Patronaty

Szanuj anioła swego, bo możesz dostać gorszego!
Kontynuacja kultowego Dożywocia. Wymęczony codzienną rutyną, za to oswojony z niecodziennymi zjawiskami Konrad Romańczuk odkrywa, że nie jest jedynym posiadaczem anioła stróża, a dwie takie istoty pod jednym dachem to dopiero początek kłopotów.

Światem rządzi prawo równowagi. To za jego sprawą wymiętolony pisarz oraz wiking z wyboru dzielą dom, w którym strych zamieszkują widma ze skłonnością do cielesności, w piwnicy leży ciało bez skłonności do czegokolwiek, a na piętrze urzęduje urocze Licho oraz anioł nie tyle stróż, co strażnik więzienny. Równowaga zadbała nawet o to, by siła wyższa znalazła przeciwwagę w fatum o nikczemniejszych gabarytach, za to z przerostem ambicji.

Jako posiadaczka patentu na efekt motyla i śnieżnej kuli siła niższa dokłada wszelkich starań, by Konrad Romańczuk ponownie stał się bohaterem dramatu w nowej obsadzie. Fabułę tym razem dyktuje proza życia, a codzienność występuje jedynie w dwóch wariantach: albo kolejna fucha, albo sterczenie przy garach.

Konrad na własnej skórze przekona się, że zaburzona równowaga grozi nie tylko urwaniem głowy i postradaniem zmysłów: gdy siła niższa pokonuje wyższą, zatracić można samego siebie…

Biogram autorki
Marta Kisiel, szlachetny rocznik 1982. Przebrzydła polonistka z romantycznym skrzywieniem, święcie przekonana, że Słowacki zachwyca, i nie mówcie, że nie zachwyca, skoro zachwyca (sprawdzić, czy nie Mickiewicz). Poprawiacz błędów cudzych, czyli redaktor, popełniacz własnych, czyli autor, jak również tłumacz z zaskoczenia.
Debiutowała na łamach „Fahrenheita” opowiadaniem Rozmowa dyskwalifikacyjna (53/2006). Kolejne dwa ukazały się w antologii Kochali się, że strach (2007) i Nawiedziny (2009). Publikowała również w SFFiH (Przeżycie Stanisława Kozika, 44/2009; W zamku tej nocy… 78/2012). W 2010 roku wydała Dożywocie, w pewnych kręgach określane mianem książki kultowej. Powróciła z Nomen Omen, nominowanym do Nagrody im. Janusza A. Zajdla w kategorii najlepsza powieść 2014 roku. Jej najnowsza powieść, Siła niższa, stanowi długo wyczekiwaną kontynuację bestsellerowego debiutu.

Przez własnych czytelników czule nazywana ałtorką (pisownia oficjalna) Marta Kisiel odgraża się, że to jeszcze nie koniec…

Dział: Książki