Rezultaty wyszukiwania dla: dla dzieci

środa, 08 lipiec 2015 08:36

Dni krwi i światła gwiazd

Lektura Córki dymu i kości była dla mnie bardzo przyjemna, dlatego niemal od razu zabrałam się za czytanie części drugiej. Nie bardzo jednak wiedziałam, czego się spodziewać.

W tomie pierwszym finał historii zaowocował rozstaniem głównych bohaterów. Ona dowiedziała się prawdy na temat swojego pochodzenia i odzyskała brakujące wspomnienia, on wyznał jej, co strasznego zrobił. W jakim kierunku może pójść fabuła, po takim zwrocie akcji i co może czytelnikowi zaoferować? Drugi tom zawsze jest pewnym wyzwaniem, bo rośnie poprzeczka i wymagania odbiorców. Jak z tym zadaniem poradziła sobie Laini Taylor?

W tomie drugim drogi Karou i Akivy rozeszły się, co według mnie było bardzo dobrym posunięciem. Po pierwsze, pozwoliło to uniknąć nieustannego maglowania tematu wielkiego uczucia łączącego bohaterów, po drugie, poszerzyło perspektywę. Mówiąc krótko, wydarzenia tomu drugiego przybliżają czytelnikowi kulisy wielowiekowej wojny miedzy serafinami a chimerami.
Obie strony są zdeterminowane, by przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę, dlatego uciekają się do coraz bardziej drastycznych i brutalnych metod walki. Wojna zaczyna przypominać podjazdówkę, a zostawiane dla przeciwnika wiadomości polegają na wymyślnym mordowaniu niewinnych cywilów. Oprócz tego wśród obu ras widać coraz większe zmęczenie walką.

Chimery borykają się z brakiem żołnierzy, a ich jedynym atutem jest wskrzesiciel, który za pomocą pradawnej magii przywraca wojowników do życia, w sumie tylko po to, by ponownie ginęli. Widać też, że tak naprawdę już nie wiedzą, o co walczą. Niemal wszyscy potracili rodziny i bliskich, a teraz ich codzienność polega na ślepym wypełnianiu planu Białego Wilka, który, jak się niebawem okaże, nie ma pomysłu na to, co będzie się działo po wojnie. Bo przecież kiedyś musi się ona skończyć.

Podobnie jest u serafinów. Akivę i jego rodzeństwo ogarnia coraz większe zwątpienie w Imperatora, któremu ciągle mało wojen i kolejnych podbojów. Rosnące w liczbę ofiary cywilne mówią same za siebie. Czy naprawdę nie ma innej możliwości, jak tylko ciągłe mordowanie się w imię zadawnionych waśni, o których młode pokolenie nie ma zielonego pojęcia?

Kaoru w roli wskrzesicielki ogląda wojnę z zupełnie nowej dla niej strony. Nie tylko dokładniej poznaje swoich pobratymców, zaczyna też rozumieć, że wojna zamiast środkiem do osiągnięcia celu, już dawno stała się sposobem na życie. Bohaterka jest tym faktem przerażona, tym bardziej, że pławiący się w glorii chwały Thiago Biały Wilk bez mrugnięcia okiem posyła swoich ludzi na śmierć, bo jest tak przepełniony nienawiścią i uprzedzeniami, że o zakończeniu działań, czy jakichkolwiek rokowaniach, nawet nie chce słyszeć.

Akiva wraz z rodzeństwem podejmuje działania, które mogą zmienić przyszłość nie tylko wszystkich Bastardów, ale całej rasy serafinów. Kierowany miłością do odrodzonej Madrigal, rozwiązanie konfliktu zaczyna postrzegać nie w starciu zbrojnym, ale w czymś zupełnie innym.
Czy starania bohaterów przyniosą pożądany skutek? To się dopiero okaże, gołym okiem jednak widać, że proces już się zaczął i nie będzie powrotu do tego, co było.

Przyznam, że takie pokierowanie fabułą bardzo mi się podobało. Wątek romansowy jest tu jedynie tłem i niekiedy umila i nieco ociepla atmosferę. Odrobina miłości i czystego, bezinteresownego uczucia w brudnym świecie przemocy i wojny jest czymś naprawdę pięknym. Ważniejsze jest jednak pokazanie strasznego oblicza wojny i tego, jak nakręca się spirala nienawiści, angażując w konflikt plemiona, które do tej pory żyły spokojnie na uboczu i o wojnie w ogóle nie miały pojęcia.

Powieść, która pozornie wydawała mi się kolejnym paranormalnym romansem okazała się dojrzałą i magiczną opowieścią z głębokim przesłaniem. Jej finał zostawia mnie w jeszcze większej niepewności niż część pierwsza. Czy wojna kiedyś się skończy? A jeśli tak, co powstanie na zgliszczach dawnego życia? Czy dwie nienawidzące się rasy mogą konflikt zakończyć wspólnie?

Z obawą, ale i wielką ciekawością sięgam po pierwszą połowę finału, a wszystkim, którzy z serią jeszcze swojej przygody nie zaczęli, serdecznie ją polecam. Naprawdę warto!


Druga recenzja - Katarzyna Chojecka

Pamiętacie, jak na końcu „Romea i Julii" Julia budzi się w krypcie, a Romeo nie żyje? Myślał, że ona umarła, więc zabił się obok niej?[...] Więc wyobraźcie sobie, że ona się obudziła, a on wciąż żył, ale... - Przełknęła ślinę, czekając, aż głos przestanie jej drżeć. – Ale on zdążył zabić całą jej rodzinę. I spalił jej miasto. I zabił, i zniewolił jej ludzi.

Zakończenie pierwszej części cyklu o niebieskowłosej Karou, ludzkiej dziewczynie o duszy chimery, stanowiło ogromny szok dla większości czytelników. „Dni krwi i światła gwiazd" to bezpośrednia kontynuacja wydarzeń opisanych w „Dziewczynie dymu i kości" i już od pierwszych stron gwarantuje emocjonalny roller coaster.

Karou zniknęła. Nikt nie wie, co się z nią stało. Zuzana, jej najlepsza przyjaciółka, jako jedyna łącząca dziewczynę ze światem ludzi, martwi się, że spotkało ją coś strasznego. Nie myli się, Karou wprawdzie nie zginęła, jednak po dotarciu do miasta chimer, w którym pozostawiła wszystkich bliskich, znalazła jedynie spalone ruiny. Rozpacz i nienawiść do aniołów, które zniszczyły wszystko, co kochała, sprawiają, że dziewczyna sprzymierza się z dotychczasowym wrogiem, Białym Wilkiem. Jednocześnie Akiwa, który doprowadził do upadku miasta chimer, nie potrafi sobie tego wybaczyć. Zdaje sobie sprawę, że nieodwracalnie stracił miłość i zaufanie Karou, postanawia jednak choć częściowo odpokutować za swoje czyny i powstrzymać serafińskiego Imperatora przed dalszym pogromem chimer.

Lekturę „Dni krwi i światła gwiazd" rozpoczęłam z niecierpliwością i dużym zainteresowaniem. Byłam bardzo ciekawa, jak autorka poprowadzi dalej tę historię i czy nie potraktuje zbyt lekko czynu, jakiego dopuścił się Akiwa. Bądź co bądź pierwszy tom cyklu wpisywał się w kanon gatunku paranormal romance, choć od razu należy zaznaczyć, że na tle wielu powieści z tej kategorii, wyraźnie wyróżniał się głębszym przesłaniem i oryginalnością. Autorzy licznych książek tego typu przyzwyczaili nas do tego, że historia romansu głównych bohaterów jest motywem przewodnim powieści i nic innego właściwie się nie liczy – ich miłość wszystko zwycięża i wszystko wybacza. Istniało więc ryzyko, że i Laini Taylor pójdzie nieco na skróty i doprowadzi do ponownego, szybkiego pogodzenia się Karou i jej anielskiego kochanka. Na szczęście tak się nie stało. Drugi tom cyklu „Córka dymu i kości" to nie jest słodka opowieść o miłości, to przede wszystkim historia brutalnej wojny, w której wszystkie chwyty są dozwolone.

W przeciwieństwie do poprzedniej części, tym razem akcja powieści toczy się przede wszystkim w alternatywnym świecie zamieszkałym przez chimery i anioły. Z jednej strony imperium stworzone przez serafinów nasuwało mi skojarzenia z Cesarstwem Rzymskim, które systematycznie, bezlitośnie podbijało kolejne krainy i w którym także panowało niewolnictwo. Z drugiej strony, opisy ataków aniołów na bezbronne chimery-cywilów, zabijanie kobiet, dzieci i starców, ponieważ także są „wrogami", a co gorsze mogą wspierać powstańców, przywodziło na myśl konflikty na Bałkanach i Bliskim Wschodzie. Z pewnością łatwiej jest pisać o fantastycznych stworzeniach, nie opowiadając się otwarcie po żadnej ze stron, które walczą w realnym świecie. Wydźwięk powieści jest jednak jasny i klarowny – wojna to zło, a zemsta rzadko kiedy doprowadza do zakończenia konfliktu; wręcz przeciwnie - nakręca jedynie spiralę nienawiści. Jedynym rozwiązaniem jest zaprzestanie walk, czy to jednak możliwe, gdy każda ze stron straciła kogoś z rodziny? Czy można wybaczyć doprowadzenie do śmierci najbliższych?

Wydanie „Córki dymu i kości" zachwyciło mnie okładką. Tej magii zabrakło mi jednak w oprawie drugiego tomu, która nie przyciąga tak wzroku i brak jej tego „czegoś". Dziwi mnie także ujawnianie w opisie książki wydarzeń, które mają miejsce dopiero w końcowych rozdziałach i właściwie nie mają większego wpływu na fabułę drugiego tomu cyklu.

„Dni krwi i światła gwiazd" to książka, która w każdym w zbudzi wiele emocji i skłoni do przemyśleń; trudno przejść koło niej obojętnie. Jest to opowieść o wojnie, miłości i nadziei, która przecież umiera ostatnia. To porywająca kontynuacja, a otwarte zakończenie sugeruje dużą porcję wrażeń w kolejnym tomie cyklu, którego już z niecierpliwością wypatruję.

 

Dział: Książki
wtorek, 07 lipiec 2015 08:33

Jurassic World

Dzień przed seansem zrobiłam sobie mały maraton z dinozaurami, żeby przypomnieć sobie dotychczasową trylogię i mieć bardziej „prawidłowy" odbiór. Nigdy nie żywiłam do „Jurassic Parku" i jego kontynuacji jakiegoś szczególnego sentymentu, ani nie mogłabym go nazwać serią dla mnie w jakikolwiek sposób ważną. Nie byłam dzieckiem lat 90., które ruszał w jakikolwiek sposób pradawny świat czy dzieło Spielberga w ogóle (właściwie nawet mój stosunek do E.T. jest dość... obojętny; Mad Max, o, to co innego), przez co nie wymagałam od „Jurassic World" zbyt wiele. Nie będę kłamać – dla mnie wystarczającym powodem do obejrzenia filmu stał się Chris Pratt w skórzanej kamizelce. Czy coś oprócz tego udało się się twórcom? Czy to tylko popłuczyny po trylogii, którą kochały miliony?

Rok 2015, Kostaryka. Od wydarzeń w Parku Jurajskim minęły 22 lata. Teraz wyspa Isla Nublar działa w końcu jako park rozrywki, w którym żyją przywrócone do życia, za pomocą klonowania, dinozaury. Jednak naukowcom oraz inwestorom to nie wystarcza – aby sprowadzić większe grono odwiedzających, tworzą nowy gatunek, hybrydę wielu różnych gatunków. Ta śmiercionośna bestia jest połączeniem najgroźniejszych i największych drapieżników, jakie kiedykolwiek chodziły po naszej planecie. Jej siła i inteligencja okazują się tak potężne, że ucieka ze swojego wybiegu. A w parku znajduje się 22 tysiące ludzi, w tym siostrzeńcy pani kierownik Claire Dearing (Bryce Dallas Howard). Tylko jeden specjalista, który zna zachowanie dinozaurów od podszewki może pomóc – były wojskowy Owen Grady (Chris Pratt). Rozpoczyna się szaleńcza pogoń za stworem, który zabija wszystko, co spotka na swojej drodze.

Zaznaczę to na początku, aby nie było wątpliwości – „Jurassic World" to film na wskroś wtóry. Jednak biorąc pod uwagę, że nawet trzecią część serii można określić tym mianem, było to bardzo prawdopodobne, że produkcja Colina Trevorrowa będzie bazować na tych samych elementach. Cykl o parku z dinozaurami został stworzony na zasadzie schematu (w którym ważną rolę odgrywał Jeff Goldblum, a potem postacie naznaczone jego cechami), który powiela każdy z czterech filmów, więc mniej więcej wiadomo było, czego fabularnie można się spodziewać. Ba, nawet zwroty akcji były dość oczywiste.

Pomimo, że to obraz wtóry, nie mogę zaprzeczyć, że całkiem nieźle się na nim bawiłam. To czyste kino rozrywkowe, które sprawdza się na początek wakacji i nie można od niego wymagać niczego więcej. Seria o „Parku Jurajskim" zawsze stawiała wyłącznie na rozrywkę – na przywoływanie dziecięcych marzeń, fascynację dinozaurami, która była pewnym etapem w życiu wielu ludzi. Pierwsza część była pewnym novum – niektóre możliwości realizatorskie stały za tym, że w 1993 roku pojawiła się szansa nakręcenia widowiskowego, jak na tamte czasy, filmu o dinozaurach. Jednak teraz, gdy co tydzień możemy zobaczyć jak zostaje zniszczony Nowy Jork, czy modne od niedawna Los Angeles, jak podróżujemy po fikcyjnych planetach i alternatywnych światach, jak oglądamy film, którego cała akcja rozgrywa się w kosmosie, opowieść o pradawnych stworzeniach po prostu nie szokuje. Wręcz wydaje się być tematem zdezawuowanym.

„Jurassic World" został naszpikowany nawiązaniami do pierwszej części serii. Od tak zwykłych elementów jak koszulka, którą nosi jeden z pracowników parku z logo z pierwotnego Parku Jurajskiego, przez podróż samochodem, którym jeździł Alan Grant, po odnalezienie pamiętnego noktowizora, którym bawiły się wnuki Johna Hammonda. A to tylko fragment góry lodowej.

Z głównego znawcy dinozaurów uczyniono prawdziwego twardziela. Owen Grady przypomina nieco swoim strojem skrzyżowanie Hana Solo z Indianem Jonsem, czyli jeszcze nie siwego Harrisona Forda. Scena, w której jako samiec alfa idzie na polowanie z raptorami, aby pozbyć się tego głównego złego jest tak popkulturowa, jak tylko można sobie wyobrazić (tym bardziej, gdy gra go Chris Pratt jadący na motocyklu). Główna kobieca bohaterka, Claire, jest kobietą sukcesu, która widzi tylko statystyki odwiedzin parku i chce widzieć sumę, którą udało jej się zarobić dla właściciela parku rozrywki. Gdy rozpoczyna się szaleńcza pogoń za dinozaurem (a niekiedy przed dinozaurem) kobieta przemierza lasy, patoki i strumyki w... białym kostiumie i szpilkach. Gdzieś tak w połowie filmu zrzuca górę kostiumu, pod którą kryje się top podkreślający jej wdzięki (a jest co podkreślać), co nie umyka uwadze kamery. Jednak w szpilkach wytrzyma do końca, co sprawia, że jej obuwie stają się pewną osią produkcji. No cóż, czy się to komuś podoba, czy nie, „Jurassic World" to film dość seksistowski i rzuca się to w oczy już po kilkunastu minutach.

Wcielający się w samca alfa Chris Pratt jest bezbłędny jak zawsze, choć w tej kwestii jestem o wiele bardziej subiektywna niż w pozostałych. Jessica Chastain ma siostrę bliźniaczkę, którą okazała się być Bryce Dallas Howard, a Vincent D'Onofrio powoli staje się naczelnym czarnym charakterem Hollywood. Znalazło się i miejsce dla Jake Johnsona, którego postać ma przede wszystkim bawić, a na końcu ratuje całą sytuację (żeby nie było, że wszystko zależy od twardziela), i dla Omara Sy'a, który ma nas utwierdzać w przekonaniu, że Owen Grady to dobry chłop, a dinozaury mają uczucia.

Ścieżka dźwiękowa Johna Williamsa naprawdę zasługuje na uznanie i postawiłabym ją wyżej niż efekty specjalne. W tej sferze twórcy starali się być w miarę widowiskowi, lecz oddawać hołd poprzednim częściom serii, gdy możliwości były mocno ograniczone.

Rozumiem, że miłośnikom Spielberga, którzy „wychowali się" na pierwszej czy drugiej części serii film może się nie podobać. Jednak patrząc z perspektywy widza, który skierował swoje potrzeby wyłącznie na rozrywkę, było całkiem nieźle – tym bardziej, że twórcom udało się utrzymać odpowiedni poziom napięcia (mimo, że wiemy co się wydarzy). „Jurassic World" nie zapisze się wielkimi literami na kartach kina blockbusterowego, lecz dla niektórych okaże się niezłą rozrywką na początek lata.

Dział: Filmy
poniedziałek, 06 lipiec 2015 19:17

Kopciuszek

„(...) Kopciuszek w swych łachmanach wciąż był sto razy piękniejszy od swych sióstr, mimo ich wspaniałych strojów". [1]

Każdy z nas miał w dzieciństwie swoje ulubione książki lub filmy, moimi naj były baśnie. Najpierw te animowane, przeznaczone dla małych dziewczynek, a potem i te dla starszych, w mroczniejszych klimatach. Jedną z tych najbardziej uwielbianych był oczywiście „Kopciuszek". Poznałam już wiele wersji tej historii, ale co jakiś czas trafiam na nowe, tak jak i tym razem. Czy sceneria lat dwudziestych przypadła mi do gustu?

Był sobie mężczyzna, który po śmierci ukochanej żony został sam z córką. Z czasem jednak poślubił inną kobietę mającą również dwie córki. Dziewczynka myślała, że zyska drugą matkę i siostry, ale szybko przekonuje się o swojej pomyłce. Zarówno kobieta, jak i jej córki nie lubią Kopciuszka i zmuszają ją do wszystkich robót i usługiwania sobie. Wszystko zaczyna się zmieniać gdy pewnego dnia książę ogłasza bal, na którym mogą zjawić się wszystkie panny...

Jeśli chodzi o samą oprawę graficzną przyznaję, że jest dopracowana: twarda okładka utrzymana w klimacie powiastki, kredowy papier, krótki tekst i – niestety – mały druk. Zwłaszcza jeśli książeczką miałoby się zainteresować jakieś dziecko, co z kolei skłania mnie do stwierdzenia, że nie jest to publikacja dla każdego młodszego czytelnika. Bowiem ilustracje Roberta Innocentego są klimatyczne i wspaniale oddają klimat XX w. nie wszystkim milusińskim mogą przypaść do gustu. Nawet we mnie samej wywołują sprzeczne emocje. Są naprawdę precyzyjne i oddają czasy dawnej Anglii (wąskie, brukowane uliczki, styl życia, ubierania się), ale jakoś nie mogę się do nich przekonać w tym połączeniu. Po prostu jestem przyzwyczajona do innych obrazów.

Historia jest jedną z tych krótszych wersji, ale bez problemu wyczyta się z niej morał o tym, że zawsze warto być dobrym i uczynnym, nie chować urazy i za zło nie płacić złem, bo to co czynimy zawsze do nas powraca. Sądzę, że tego żaden tłumacz nie da rady zepsuć. A skoro jestem już przy tłumaczeniu, to warto zaznaczyć iż Zofia Beszczyńska również zadbała oto by przekazać to co Innocenti tyle, że słowem.

Chociaż całościowo nie mam nic do zarzucenia publikacji brak mi tego zachwytu ogarniającego mnie za każdym razem gdy sięgam po tego typu książki. Niemniej uważam iż „Kopciuszek" w tym wydaniu znajdzie swoich sympatyków i warto w tym wypadku samemu wyrobić sobie opinię.

[1] Charles Perrault, Roberto Innocenti, „Kopciuszek", s. 8

Dział: Książki
czwartek, 02 lipiec 2015 17:11

Terminator: Genisys

„Jesteś reliktem" – te słowa nie raz i nie dwa padają ze srebrnego ekranu podczas seansu „Terminator: Genisys" w reżyserii Alana Taylora. Wypowiadają je chyba wszyscy najważniejsi bohaterowie produkcji. I niestety coś w tym jest. Nie chodzi nawet o to, że dzień po premierze siedziałam w kinowej sali jedynie z piątką innych, samotnych widzów – żadnych grup przyjaciół, czy nawet fanowskich duetów. Nie mam także na myśli tego, że głównego pogromcę zła i występku gra facet z niemal siedemdziesiątką na karku. Na tle gamy zwiastunów filmów science fiction, które zaserwowano nielicznym obecnym przed seansem, „Terminator: Genisys" wygląda jednak jak odgrzewany kotlet, któremu wydaje się, że jest dorodnym kogutem, chociaż tam i ówdzie wyraźnie się przesuszył i nie do przełknięcia.

Mamy rok 2029. Rebelianci pod wodzą Johna Connora (Jason Clarke) realizują właśnie ostatnią fazę planu, który ma zapewnić światu wyzwolenie. Jeszcze tylko atak na dwa punkty i ziemię znowu będą kontrolować ludzie. Jednak wszystko wymyka się spod kontroli, gdy Skynet wciela w życie plan B. Podczas, gdy ludzie walczą z niedobitkami maszyn, system wysyła w przeszłość terminatora, który ma za zadanie zamordować matkę Connora, Sarę (Emilia Clarke). Chcą raz jeszcze przechylić szalę zwycięstwa na stronę ludzi, w pogoń za zabójczą maszyną rusza prawa ręka przywódcy rebeliantów - Kyle Reese (Jai Courtney). Jednak w 1997 roku zamiast spotkać przerażoną, potrzebującą pomocy kelnerkę, mężczyzna trafia na wyszkoloną przez Popsa (Arnold Schwarzenegger) – terminatora starej daty – trafia na świadomą i gotową stanąć do walki kobietę. Czy wspólnymi siłami uda im się wreszcie ocalić świat przed Skynetem?

Przysięgam, że słyszałam jak garstka zebranych na sali kinowej mężczyzn naprzemiennie ziewała. Mi także kilka razy się zdarzyło. A to głównie za sprawą dziwacznej konstrukcji najnowszego „Terminatora". Niemal cały wstęp to pompatyczna, motywacyjna przemowa z offu, opatrzona kadrami walki lub szykowania się do walki, przerwana jedynie na krótką i absurdalną wymianę zdań. Później trochę samej strzelanki, pompatyczna mowa i znowu strzelanka. Sinusoida przegadania i miernej rozróby. No właśnie, gdyby ta rozróba była bardziej... „rozróbowa"?

Przez cały film bohaterowie strzelają do postaci, której kule nie są w stanie skrzywdzić. Naprawdę. Co więcej, doskonale rozumieją, że typowa broń nijak nie pomoże im ocalić świata przed podobnym zagrożeniem. Ale kto by się przejmował, gdy magazynek pełny, a palce na spuście karabinu aż świerzbią? Poza standardowymi seriami z maszynówki do walki wykorzystywane są elementy otoczenia o nietypowych właściwościach – gdy terminator się na nie przewróci zostają doszczętnie zniszczone, ale gdy oberwie nimi w głowę, to traci połowę mechanicznej czaszki. Magia kina!

Film został wyraźnie stworzony z myślą o odbiorcy nastoletnim, co widać w komiksowych, bezkrwawych pojedynkach, absurdalnie długich lotach na ścianę po kopniakach z półobrotu i naprawdę znikomej ilości brutalności, co jest śmieszne, skoro walka toczy się na śmierć i życie. Swoistym wabikiem na młodego odbiorcę miała być też pewnie nagość, zwłaszcza Emilii Clark, jednak familijność produkcji ograniczyła ją do cieni i nagich łopatek – chłopcy, zawiedziecie się. Chyba, że koncept był inny, ale naprawdę nie potrafię znaleźć uzasadnienia dla rozbierania się postaci. Podróże w czasie tak czy siak są niemożliwe, więc można by zaszaleć i uznać, że wędrowanie do przeszłości jest możliwe w ubraniu. Przynajmniej wtedy nie byłoby problemu ze znikającymi między ujęciami spodniami.

„Terminator: Genysis" ma sporo dziur logicznych. Dlaczego Skynet w pierwszym odruchu wysłał za Sarą Connor najstarszego i najmniej śmiercionośnego ze swoich androidów? Dlaczego motyw zmiany przyszłości przez przeszłość działa w odniesieniu do Reese'a, ale dla Johna Connora nie ma już znaczenia? Dlaczego androidy raz mogą podróżować w czasie, a innym razem okazuje się, że zniszczy je siła elektromagnetyczna? Dlaczego w ogóle Skynet czekał z zamordowaniem Sary Connor do podbramkowej sytuacji, zamiast zrobić to na początku ataków rebeliantów?

Jak na niezobowiązującą łupankę, „Terminator: Genysis" wypada wyjątkowo mało widowiskowo. Początkowo nawet mi się to podobało. Magia efektów specjalnych tej produkcji nie tkwiła w supernowoczesnych pistoletach, które jednocześnie podpalały, zamrażały i zmuszały obiekt do wybuchu oraz roztopienia; a w subtelnym rozwoju substancji, płynności i detalach. Jednak fabuła i dialogi dostosowane były do obrazu z dynamiczną akcją i seriami wybuchów, a nie na gadanie i bezsensowne wymiany karabinowych serii do i tak niemożliwego do rozstrzelania przeciwnika.

Jedynym plusem najnowszego „Terminatora" wydaje się jego największy relikt – Arnold Schwarzenegger. Fantastycznie było zobaczyć jego odmłodzoną wersję, śledzić proces starzenia się na ekranie oraz obserwować walkę dwóch wcieleń. Cały dowcip, jaki można w tym obrazie znaleźć skupia się wokół Schwarzeneggera – wszystkie inne żarty są pozbawione finezji i, przede wszystkim, zdolności do wywołania śmiechu. Aktor rozczulił mnie niezwykłym do siebie dystansem, bo nie sposób nie zauważyć i nie połączyć ze sobą problemów starzejącej się postaci filmowej i jej odtwórcy.

Emilia Clarke mnie do siebie nie przekonała, ale i tak wypadła o niebo lepiej od Jai'a Courtney'a, który powinien stanąć przed jakimś aktorskim sądem i zostać skazanym za absolutny brak charyzmy. Najlepiej, poza autoironicznym Schwarzeneggerem, wypadł Jason Clarke. Aktor nie miał może szczególnie skomplikowanej i rozbudowanej roli, ale w przeciwieństwie do Courtney'a, którego podejrzewam o posiadanie jakichś nieprzyjemnych informacji z Hollywood i szantażowanie nimi producentów, miał w sobie coś magnetycznego.

Były chwile, gdy miałam wrażenie, że nie rozchodzi się w „Terminatorze" o świat, a o miłość dwojga młodych ludzi, którzy nie powinni być razem. Męskie kino zapachniało nagle paranormalnym romansem. To, w połączeniu z wyraźnym obniżeniem minimalnego wieku potencjalnego odbiorcy filmu, sprawiło, że zagubiłam się nieco targetowo. Dla kogo w końcu jest to produkcja? Dla nastolatków, z których znaczna część nie rajcuje się już rolą z zamierzchłej przeszłości siedemdziesięcioletniego aktora? A może powinien być to obraz dla fanów pierwowzoru? Powiem jedno – wśród tych pięciu samotnych mężczyzn, których spotkałam na kinowej Sali, wszyscy byli starsi ode mnie. I jestem pewna, że liczyli na coś zupełnie innego.

Dział: Filmy
wtorek, 30 czerwiec 2015 09:14

Z mgły zrodzony

„Z mgły zrodzony" to pierwszy tom trylogii „Ostatnie Imperium". Książka, która po raz pierwszy została wydana w Stanach Zjednoczonych w 2006 roku wskazała, że Brandon Sanderson nie będzie jedynie kolejnym rzemieślnikiem specjalizującym się w fantasy. O nie, amerykański pisarz udowodnił, że jego miejsce wśród pisarzy gatunku jest bardzo istotne. Stworzył on bowiem brutalne, mroczne uniwersum, powołując do życia jednostkowych bohaterów, jak i całe kasty, budując historię bazując na archetypach, jednak wywołującą tak żywe emocje, że czytelnikowi trudno usiedzieć w miejscu, opisując magiczne systemy tak barwnie i umiejętnie, że trudno o nich zapomnieć. „Z mgły zrodzony" ma szansę za kilka, kilkanaście lat znaleźć się w kanonie lektur obowiązkowych dla czytelników fantasy, bo choć nie jest innowacyjny w treści, to przekonuje mistrzowsko wykreowanym światem, w którym nikt nie chciałby się urodzić.

Brandon Sanderson w ostatnim czasie dał się całkiem dobrze poznać polskim czytelnikom. W 2007 roku ukazała się dzięki Wydawnictwu Mag jego debiutancka powieść – „Elantris", która zdobyła serca fanów fantasy na całym świecie. Jego kolejna książka, otwierająca trylogię „Ostatnie Imperium", „Z mgły zrodzony", doczekała się w tym roku trzeciego już wydania w naszym kraju, niedługo po tym, gdy na listach bestsellerów znalazły się dwa pierwsze tomy z cyklu „Archiwum burzowego światła". Amerykański pisarz zasłynął także jako współautor serii „Koło Czasu" – po śmierci Roberta Jordana jej zakończenie powierzono właśnie Sandersonowi. Obecnie planowana jest adaptacja filmowa „Z mgły zrodzonego" oraz powstać ma na jego podstawie gra komputerowa. Autor nie przestaje tworzyć, kontynuując rozpoczęte serie.

Okładka powieści Sandersona zachęca od pierwszego spojrzenia. Postać na froncie to kobieta, ubrana w czarny płaszcz z kapturem, który zdaje się być złożony z wielu powiewających pasków materiału lub jakiegoś specjalnego tworzywa. W ręce trzyma dwa szkielety, znajduje się na dachu w iście bojowej pozycji, a za nią, w tle, roztacza się mgła okalająca ciemne budynki  (jej jednak nie obejmuje). Bardzo dobrze zaprojektowana graficznie oraz nieźle wykonana okładka zdradza, że będzie dużo akcji, walk, a także sugeruje mroczność świata, w który niebawem wkroczymy.

Od tysiąca lat rządy nad krajem sprawuje Ostatni Imperator, który jest cząstką boga, Skrawiekiem Nieskończności. Wprowadził on wieki terroru sprawując władzę absolutną i czyniąc ze skaa kastę niewolników. W stolicy Ostatniego Imperium, w Luthadel, szlachta bawi się i korzysta z Allomancji, czyli magii metali, która to umiejętność przekazywana jest razem z krwią. Mgliści posiadają umiejętność posługiwania się tylko jednym metalem, a występują nie tylko wśród arystokracji. Jednak jeden z nich, będący także pół-skaa, jest czymś więcej. Ocalały, Kelsier, złodziejaszek, który zdołał się wydostać z piekielnego więzienia Ostatniego Imperatora w Czeluści Hathsin poznał moce Zrodzonego z Mgły.  Gromadzi on załogę, która pomoże w obaleniu Ostatniego Imperatora. Znajduje się w niej Vin, szesnastoletnia pół-skaa, złodziejka, która dopiero od Ocalałego dowiaduje się, że posiada moc Zrodzonego. Kelsier staje się jej mentorem i uczy jej sztuki Allomancji. Razem z resztą zespołu przygotowują plan pozbawienia tronu samego Ostatniego Imperatora i wcielają go w życie.

Jednym z największych atutów powieści amerykańskiego pisarza jest bardzo dobrze skonstruowany świat. To świat, który upada, który coraz bardziej ulega degrengoladzie, a pojęcie nadziei w nim zanika. Nikt nie pamięta już o tym, że liście niegdyś były zielone, niebo niebieskie, a wszędzie rosły kwiaty. Rzeczywistością jest przerażająca mgła, która odstrasza od nocy skaa, a niekiedy nawet szlachtę, a w dzień padający z nieba popiół. Ludzie zapomnieli nawet o istnieniu gwiazd i o religiach, które jeszcze nie tak dawno były osią ich istnienia.

Świat Ostatniego Imperium, zasady Allomancji, poznajemy razem z Vin. Gdy ona się uczy od podstaw swojej nowej roli, dowiadując się, kim jest naprawdę,  czytelnik edukuje się razem z nią. Dzięki temu, choć nieco skomplikowany system magiczny, staje się niezwykle zrozumiały oraz łatwo przyswajalny dla każdego odbiorcy. Sam system wymyślony przez Sandersona jest naprawdę nietuzinkowy. Magia to umiejętność „spalania" (czyli używania) połykanych przez Allomantów metali, które oczywiście muszą być odpowiednio przygotowywane – chodzi tu o dobór proporcji czy stężenie danych składników. Owych metali jest dziesięć (choć ponoć istnieje również ten 11, bardzo znaczący dla fabuły) i jedynie Zrodzeni z Mgły są w stanie posługiwać się nimi wszystkimi. Każdy z nich pozwala na uruchomienie innych zdolności magicznych.

Kraj, w którym istnieją Mgliści umiejący posługiwać się jednym metalem, zrodził w ciągu wieków także inne stwory. Inkwizytorzy, którzy zamiast oczu mają wystające, stalowe szpile, mgielne padlinożerne upiory, które umieją przybrać kształt zjedzonego posiłku, Opiekuni podróżujący po świecie i zapamiętujący wiedzę z przeszłości, sprzed czasów Wstąpienia (czyli panowania Ostatniego Imperatora), aby móc ją przekazać następnym generacjom, Skaa niewolnicy, których większość nie żywi już ani krzty nadziei, a wśród nich pół-skaa Ocalony Kelsier, który może nieść wybawienie.

Właściwie od jednych z pierwszych stron, w którym poznajemy Vin napięcie nie maleje. Najpierw zastanawiamy się, kim jest owa dziewczyna i jakie znaczenie będzie miała dla historii, potem, czy szalony plan Kelsiera się powiedzie (więcej pytań nie zdradzam, żeby nie psuć Wam frajdy z odbioru powieści). Bazowanie na znanych archetypach zemsty, mistrza i ucznia, rebelii, buntu wobec terroru nie powodują, że akcja słabnie czy staje się zbyt przewidywalna. Amerykański pisarz posiada także umiejętność wprowadzania niespodziewanych zwrotów akcji, czym dodatkowo zaskarbia sobie uwagę czytelnika.

Całą akcję, bieżące wydarzenia, obserwujemy z perspektywy Vin oraz Kelsiera, dwójki głównych bohaterów. Muszę przyznać, że emocjonalne ustosunkowanie się do ich postaci chwilę mi zajęło. Początkowo wydawali mi się oboje dość papierowi, przez co dość przewidywalni oraz nudni. Vin okazała się typowym przykładem „bohatera przechodzącego przemianę", a Kelsier – postacią dość niejednoznaczną. Każde z nich rewiduje swoje cele oraz spojrzenie na świat wraz z kolejnymi wydarzeniami, przez co żadne z nich nie będzie takie samo, jak w momencie, w którym się poznali.

Sanderson okazał się mistrzem w opisywaniu scen walk, których wcale w powieści nie jest mało. Ze stronic wręcz wylewa się magia, zapach "spalanych" metali czuć na każdym kroku, a mgła wydaje się wić wokół ciała. Akcja być może nie pędzi na łeb na szyję, lecz jej wyrazistość sprawia, że trudno się od tej historii choć na chwilę oderwać. Przerywniki w postaci zabawnych, filozoficznych wtrąceń jednego z bohaterów czy opowieści o religii snute przez Sazed, spełniają swoją rolę, dając chwilę oddechu.

Mimo, że w tym wydaniu powieści nie znajdziemy grafik czy ilustracji, to została dołączone do niego mapy - Ostatniego Imperium oraz samego Luthadel. Dzięki temu łatwiej poruszać się po świecie stworzonym przez Sandersona oraz śledzić drogę postaci. Na samym końcu odnajdziemy także "Ars Arcanum", czyli skrócony wykres Allomancji oraz jego alfabetyczny spis, do którego możemy w każdej chwili sięgnąć, gdy zapomnimy, który metal czemu służy.

Po całej burzy emocji, której doznałam w trakcie lektury „Z mgły zrodzonego" (oraz po jego zakończeniu), nie mogę się już doczekać sięgnięcia po kolejną część trylogii o Ostatnim Imperium. Zresztą – już po przeczytaniu samego prologu wiedziałam, że nie oderwę się od tej powieści na wiele godzin. Polecam ją każdemu miłośnikowi fantasy – nawet, jeśli Wam się nie spodoba, będziecie zadowoleni, że przebrnęliście przez tomiszcze mające niemalże 700 stron oraz poznaliście pióro Brandona Sandersona, który wywalczył sobie znaczące miejsce wśród pisarzy gatunku.

Dział: Książki
sobota, 27 czerwiec 2015 13:35

Nie jedz tej książki

Wraz z tomem „Zniszcz ten dziennik" i jego niekwestionowanym sukcesem, jak grzyby po deszczu wyrastać zaczęły podobne twory. Nie jestem pewna, jaką nomenklaturę powinnam przyjąć, bowiem nazywanie „Nie jedz tej książki" i jej podobnych „książką" jest dla mnie tak samo adekwatne, jak tytułowanie w ten sposób kolorowanek. Niezależnie jednak od samego nazewnictwa, rzecz znaleźć można w każdej polskiej (i nie tylko) księgarni i już z samego tego powodu należałoby poświęcić jej kilka słów.

O ile „Zniszcz ten dziennik" buduje wrażenie obcowania z tajemnicą i dopiero jego rozwarcie ujawnia odmienność od typowej książki, o tyle w przypadku „Nie jedz tej książki" od samego początku widać, o co chodzi. Poza głównym tytułem front obwoluty tworzą takie hasła, jak „tę książkę tworzysz ty!" albo „wpisz swoje imię". Dodatkowo intensywne barwy czerwieni, żółci i niebieskiego natychmiastowo określają grupę odbiorczą, co w przypadku pierwowzoru bumu nie było tak oczywiste.

Przy pierwszym kontakcie z „Nie jedz tej książki" zastanawiałam się, czy jej autorzy faktycznie nie poproszą mnie o konsumpcję którejś ze stron. W końcu to wszystko już było, a marketing nie przebiera w środkach. A nuż ktoś wpadł na to, żeby z jednej ze stron zrobić cienkiego jak kartka papieru wafelka? Całe szczęście nic takiego nie miało miejsca. Było za to mnóstwo mazania, kolorowania i wyrywania; podpisywania, wypisywania i innych form używania długopisów, ołówków, mazaków i farb.

Nie jestem przekonana do podobnego traktowania książek, nawet jeżeli nie są to „prawdziwe" tomy. Co więcej, mam również pewne wątpliwości, jeżeli chodzi o wpływ na rozwój kreatywności u dziecka podobnych tytułów. Wszystkie zadania, bowiem, nie dość, że bardzo do siebie momentami podobne, wciąż rozgrywają się w pewnych granicach poznawczych. Tą granicą jest materialna warstwa samej książki. W moich oczach jest to raczej wypełnianie zadań i coś odtwórczego. „Nie jedz tej książki" nie zdaje się mówić: zrób coś, rusz głową, zastanów się, znajdź rozwiązanie; a podaje gotową instrukcję działań, które różnicuje jedynie zestaw kredek i kolorystyczne upodobania albo technika rozrywania kartek. W dużej mierze więc wszystko opiera się na przypadku.

Nie twierdzę jednak, że „Nie jedz tej książki" nie przyniesie dzieciakom żadnej frajdy. Ba, jestem pewna, że z ogromną radością poświęcą tej pozycji – tak jak wszystkim jej podobnym – kilka godzin uwagi, które okażą się zbawiennym wytchnieniem dla niejednego rodzica. Jedynym zagrożeniem może okazać się zamykanie kwestii dziecięcego rozwoju we wręczeniu mu podobnych książeczek właśnie. To może być niezły wstęp, swoistego rodzaju próba ośmielenia dziecka do ekspresji, ale artystycznych działań mu nie zastąpi.

Chwilami „Nie jedz tej książki" wydaje się dość niepedagogiczne. Wyklejanie strony papierkami od cukierków może przyczynić się do rodzinnej bitwy o słodkości, chociaż oczywiście nie musi. Można również znaleźć kilka dość dwuznacznych zadań, które sugerują działania w przestrzeni. I to niekonieczne w przestrzeni, z której rodzice byliby zadowoleni. Zmiana wystroju wybranego pokoju nie brzmi chyba najlepiej, prawda?

Mody pojawiają się i znikają. Trudno odmówić swojej pociesze zabawki takiej, jak „Nie jedz tej książki", szczególnie, gdy ma ją już każdy w szkole, a to – niezależnie od ostatecznego wpływu na dziecięcą kreatywność – rzecz dużo lepsza, niż siedzenie przed ekranem komputera czy telewizora. Moja rada? Zanim książka trafi w ręce dziecka, przejrzyjcie ją. A jeżeli wyklejanie stron papierkami od cukierków, gdy dziecko cierpi na cukrzycę, wyda się Wam przesadą, po prostu wyrwijcie tę stronę. Bo czy nie jest napisane „Rób wszystko, co chcesz, tylko jej [książki] nie jedz"?

Dział: Książki
środa, 24 czerwiec 2015 15:17

Pod skrzydłami Matki Mroku

XIX wiek, Londyn. Mieszkańcy drżą przed mordercą, ochrzczonym Kubą Rozpruwaczem. Tajemnicę psychopaty próbuje rozwikłać Gabriela Phantom, nieustannie pakująca się w kłopoty panna z dobrego domu. Na szczęście przy jej boku stoi nieśmiertelny lokaj rodziny Phantom, Raphael oraz Leo, fałszywy narzeczony dziewczyny. Odważna, choć i nieco szalona trójka za wszelką cenę chce ocalić nie tylko ludzki żywot, ale również dzieci ciemności. Coś, co kryje się w mroku czyha i na nich... chcąc dorwać ich Matkę. A na to Gabriela nie pozwoli.

Miłość, tajemnice, kłamstwa i... wątek kryminalny!

Przyznam, że Pod skrzydłami Matki Mroku to kolejna książka, po którą sięgnęłam ze względu na okładkę. Nie mogłam oderwać oczu! Nie przeszkadzał mi fakt, iż jest to historia o dzieciach ciemności (wampirach), mimo tego, że jeszcze kilka miesięcy temu miałam ich serdecznie dość. Lekturę rozpoczęłam z entuzjazmem. Tylko czy pozytywne nastawienie utrzymało się aż do ostatniej strony...?

Biorąc do ręki daną książkę zawsze ma się nadzieję, że dostaniemy oryginalną, niespotykaną i wciągającą historię. Jeśli jest przeciwnie, choroba zwana "czytelniczym bólem serca" jest tym większa. Niestety, ta pozycja bez problemów zakwalifikowała się do grupy tych, po które więcej nie sięgnę. I których czytanie będę serdecznie odradzać.

Zacznijmy jednak od pozytywnych stron Pod skrzydłami..., gdyż i takie się tu znalazły. Bardzo spodobało mi się połączenie paranormal z wątkiem kryminalnym, mogę wręcz powiedzieć, że taki duet nigdy mi się nie znudzi. Wiecie, nawet, jeśli wątek miłosny przejmie kontrolę nad opowieścią, zawsze można liczyć na ciekawe rozwiązanie zagadki kryminalnej. Pierwszy plus. Perypetie Gabrieli oraz dwóch towarzyszących jej mężczyzn (mniej lub bardziej żywych) naprawdę wciągają, dopóki autorka nie "wrzuci" w akcję jakiegoś dziwnego, niepasującego stwierdzenia/ określenia. Nastrój pryśnie od razu. Ale to na razie pominę. Dużą zaletę stanowi stylizacja tła na wiek XIX, uwielbiam cofanie się w czasie! A w takim wypadku wszelkie potwory naprawdę łatwo wpasowują się w historię.

Główna bohaterka, Gabriela Phantom, choć wywodzi się z jednej z lepszych rodzin (a i cechuje się niezwykłą urodą), ma dość specyficzne hobby- uwielbia chwytać złoczyńców, morderców i wszelkich ludzi z marginesu, zagrażających spokojnym obywatelom. Łatwo polubić ją za niezwykłą odwagę, buntowanie się przeciwko zachowaniom, które "przystoją panience jej pochodzenia" oraz spryt. Atutem jest również niewyparzony język- czytając dialogi pomiędzy nią a Leo bądź Raphaelem często uśmiechałam się pod nosem, były naprawdę zabawne! Przede wszystkim miały sens, odpowiedzi dziewczyny były "cięte", dzięki czemu Gabriela w pewien sposób uplastyczniła się w mojej wyobraźni. Po prostu uwierzyłam w nią, w to, że nie udaje. Zresztą mężczyźni nie pozostawali jej dłużni.

Niestety, czas przejść do minusów książki. Jak już wspomniałam, historia wciąga, ale w pewnym momencie zostaje przerwana jakimś absurdalnie skleconym zdaniem czy innym "kwiatkiem". Ponadto akcja toczy się w wieku XIX, zaś często natykałam się na współczesne nam zwroty. To już niewybaczalne. Ogromnie zasmucił mnie fakt, że Pod skrzydłami Matki Mroku okazała się być tak schematyczna. Ileż już razy spotykaliśmy się z historią, gdzie piękna dziewczyna miotała się między uczuciem do dwóch mężczyzn? Odpowiedź- za często. Po raz kolejny zaserwowano nam miłosne rozterki, "podwójną" miłość. Oczywiście ostatecznie okazuje się też, że Gabriela nie jest tym, za kogo się uważała; w jej przeszłości kryje się tajemnica pochodzenia, prawda wreszcie wychodzi na jaw. Zero zaskoczenia. Po prostu... schemat. Mimo, że wady niektórym mogą wydawać się błahe, dla mnie stanowiły powód, dla którego ta pozycja otrzyma niższą notę. Nienawidzę schematów, naprawdę. Tym razem nawet wątek kryminalny nie zatarł kiepskiego wrażenia.

Jeśli chcecie stawić czoło historii o wampirach, rozterkach miłosnych głównej bohaterki- śmiało, sięgnijcie po Pod skrzydłami Matki Mroku. Szczególnie polecam tym czytelnikom, którzy lubują się w historiach o mrocznych istotach bez znaczenia, czy to już kiedyś było, czy nie.

 

Dział: Książki
niedziela, 21 czerwiec 2015 23:36

Krew na śniegu

Pomimo, że czeka na mnie jeszcze niejeden tom z serii o Harry'm Hole'u, to datę premiery najnowszej powieści Jo Nesbø miałam zaznaczoną w kalendarzu od tygodni. Lektura „Krwi na śniegu" idealnie zbiegła się dla mnie w czasie z oglądanym właśnie brytyjskim serialem „Fortitude", rozgrywającym się na skraju koła podbiegunowego - u progu lata tkwię w zimnym klimacie, otoczona śniegiem, co z pewnością przyczyniło się do mojego (dość pozytywnego) odbioru nowej propozycji od norweskiego pisarza. Choć skromna objętościowo książka z pewnością nie zostanie okrzyknięta najlepszą w dorobku pisarza, to warto poświęcić jej jedno weekendowe przedpołudnie.

Okładka książki została utrzymana w tym samym stylu, co pozostałe powieści Norwega wydane w Polsce. Jasnoszare tło, nazwisko autora zapisane czcionką w kolorze przypominającym krew. W jej centralnej części znajduje się rysunek dwóch martwych ryb, leżących na śniegu, skąpanych w kroplach krwi. Przyznam, że wygląda to nieco idiotycznie oraz zniechęcająco, dla kogoś, kto o Jo Nesbø nigdy nie słyszał.

Olav mieszka w Oslo i jest płatnym zabójcą. Wie, że do wielu spraw, nawet związanych z przestępczym światkiem, zwyczajnie się nie nadaje, lecz zdaje sobie sprawę, że w swojej profesji odznacza się profesjonalizmem. Ot, właściwy człowiek na właściwym miejscu. Wykonując dobrze swoją „pracę", jednocześnie jest osobą niezwykle empatyczną oraz kierującą się jasnymi zasadami. Jego życie toczy się pewnym rytmem, na który Olav dawno temu się zdecydował. Wszystko się zmienia, gdy jego szef zleca mu zabicie swojej żony. Pomimo rozterek zgadza się wykonać zadanie. Jednak podejmując decyzję nie wie, że zakocha się w tej kobiecie, w swoim celu, od pierwszego spojrzenia.

Jednowątkowa opowieść przede wszystkim traktuje o miłości, a wręcz o tak zwanym „fatalnym zauroczeniu". Punktem zapalnym dla wszystkich wydarzeń jest uczucie, które Olav zaczyna żywić dla swojej „sztuki", czyli kobiety, którą ma zabić. Tym razem Jo Nesbø skupił się przede wszystkim na głównym bohaterze, lecz ponownie wykorzystał szybkie zwroty akcji oraz powolne odkrywanie kart, prowadzące do ujawnienia intrygi, w jaką uwikłał się płatny zabójca. Niestety, trzeba przyznać, że jej rozwiązanie okazuje się dość oczywiste oraz rozczarowujące.

Główny bohater „Krwi na śniegu" oraz jego psychologia to największy atut powieści. Likwidator, jak sam siebie nazywa Olav, to postać niejednoznaczna. Z jednej strony zabija ludzi bez chwili zawahania (choć zazwyczaj wie, że sobie na to zasłużyli), z drugiej po ich śmierci płaci ich rodzinom odszkodowanie. W dodatku za wszelką cenę chce uchodzić w oczach innych ludzi za niezbyt bystrego, mało rozgarniętego faceta od brudnej roboty. A tak naprawdę to cierpiący wewnętrznie miłośnik książek, który nie może uwolnić się od melancholii oraz własnej przeszłości.  Zanurzenie się w psychologii postaci umożliwia dodatkowo przywołanie wspomnień z dzieciństwa, scharakteryzowanie relacji rodzinnych, a także zobrazowanie początków „kariery" Olava. To typowy bohater norweskiego pisarza, któremu los nigdy nie sprzyja, a niemalże każda podjęta przez niego decyzja jest naszpikowana ryzykiem i niebezpieczeństwem.

Nesbø jest królem tworzenia zimnej, mrocznej, przerażającej atmosfery. Wystarczy, że nakreśli opis śniegu jako puchowej kołdry, wspomni jak trudno jest przejechać przez zaspy lub zacznie opisywać, jak krew wsiąka w biały puch. Nagle i czytelnikowi za oknem pogoda się zmienia, i sięga po koc, pomimo, że przed chwilą było jeszcze całkiem ciepło. Z każdego zdania wyziera dojmujący fatalizm, który powoduje, że trudno, aby nie zaczęła się odbiorcy udzielać chandra głównego bohatera.

Pierwszoosobowa narracja wzmaga gorzki, ironiczny ton opowieści o zauroczonym płatnym zabójcy, który jednak ma sumienie. Nesbø pozostaje brutalny w opisach, lecz w tym przypadku udało mu się także zanurzyć w pewnej poetyckości zbrodni. Pomimo dosadności, autor stara się skontrastować jakąś delikatną nastrojowość z owym kpiarskim zacięciem.

Każdy, kto choć raz miał styczność z twórczością norweskiego pisarza wie, że stać go na więcej. Nesbø  wykorzystał swoje atuty, jednak tym razem stworzył nie tyle kryminał, czy też gangsterską sensację, a miłosną historię fatalnego zauroczenia. „Krew na śniegu" czyta się jednym tchem i śmiało sięgnąć po nią mogą miłośnicy pisarza, lecz tym, którzy chcą go dopiero poznać odsyłam chociażby do „Człowieka-nietoperza". Niestety, po lekturze jego najnowszej powieści nikt nie zdoła się do niego w pełni przekonać.

Dział: Książki
niedziela, 21 czerwiec 2015 20:19

Polowanie na prezydenta

Braciom Grimm od zawsze zarzucano, że spisane przez nich baśnie są nazbyt przepełnione brutalnością i rozlewem krwi. Nieustannie toczyła się więc bitwa dotycząca oswajania dziecka z agresywną rzeczywistością, uczenia go rozróżniania dobra i zła oraz systemu nagród i kar. Zastanawiano się również nad kwestią młodzieńczej wrażliwości – czy dzieci faktycznie patrzą na dramatyczne wydarzenia tak, jak dorośli? Zwróćmy choćby uwagę na brak cierpienia w baśniach braci Grimm. Owszem źli bohaterowie może i są rozszarpywani na kawałki, tracą głowy lub toną, ale czy cierpią? Śmierć po prostu występuje na kartach baśniowych historii, nie pociągając za sobą fizycznych odczuć. Ten zabieg niemal natychmiast skojarzył mi się z lekturą „Polowania na prezydenta" Dana Smitha, która zdecydowanie kierowana jest do czytelnika nastoletniego, a wypełniają ją liczne śmierci, ale nikt się nad nimi specjalnie nie rozwodzi.

Powieść Dana Smitha pojawiła się w Polsce w sprzężeniu z premierą filmu opartą na tej historii, więc jej okładkę stanowi filmowe zdjęcie. Samuel L. Jackson w garniturze z symbolem władzy państwowej na piersi stoi na kamiennej górze pokrytej śniegiem. W tle płonie samolot z sugestywnym napisem „America". W rękach potencjalnie tytułowego prezydenta spoczywa krótki karabinek przypominający Uzi. Zaś na tylnej części obwoluty czytelnik znajdzie uzbrojonego w łuk fińskiego nastolatka. Nieźle, prawda?

Okładka nie skrywa żadnej tajemnicy. Fabuła faktycznie traktuje o prezydencie Stanów Zjednoczonych oraz fińskim nastolatku, Oskarim. Chłopiec ma wkrótce skończyć trzynaście lat. Zgodnie z tradycją przed dniem urodzin musi udać się do lasu, dzierżąc przekazywany z pokolenia na pokolenie łuk i udać się na łowy. To, z czym wróci z lasu, określi go jako mężczyznę. Okazuje się jednak, że wyprawa Oskieriego nie będzie tak typowa, jak wymagałaby tego tradycja. W górach napotyka, bowiem człowieka w opałach. Nikogo innego, jak prezydenta Stanów Zjednoczonych właśnie. Pech chce, że głowa państwa także znajduje się na polowaniu, ale... w roli zwierzyny.

Nikt w „Polowaniu na prezydenta" ani przez sekundę nie udaje, że powieść ma dojrzałe aspiracje targetowe. Od początku wiadomo, że grupę docelową stanowi młodzież w wieku nastoletnim. Protoplasta historii, dwunastoletni (no, trzynastoletni) Oskari przechodzi przez nietypowy proces inicjacji, ale wciąż jest to proces inicjacji. Musi pokonać przeszkody, by poznać i zrozumieć siebie oraz udowodnić swoją wartość i zająć odpowiednio wysoką pozycję w społeczeństwie. Z pewnością młody czytelnik może wyciągnąć z tej opowieści kilka ważnych lekcji, dotyczących wiary w swoje możliwości.

Nie zmienia to jednak faktu, że w powieści aż roi się od trupów, psychopatów i agresji. Wszystko to przedstawione lekko i bez szczegółów, ale jednak obecne. Oskari jest kilkukrotnym świadkiem śmierci, niejeden raz znajduje również ciała zamordowanych, a nawet podbiera im buty. Śmierć przeżywa tylko pozornie i tylko w jednym przypadku. Chłopak podejmuje się także, nieudanej co prawda, ale jednak,  próby zabójstwa. Zabrakło mi w tym wszystkim jakiegoś katharsis, wniosku dotyczącego życia i umierania. Zwłaszcza, że przecież Oskari, by stać się mężczyzną, miał za zadanie zabić zwierzę, a to nieszczególnie modne ostatnimi czasy.

Napięcie towarzyszące wydarzeniom w „Polowaniu na prezydenta" nieustająco rośnie od pierwszej strony do samiutkiego finału. Jako trzynastoletni czytelnik z pewnością straciłabym wszystkie paznokcie. Co więcej, z pewnością nie oderwałabym się od lektury ani na sekundę. Nawet wyraźna powtarzalność schematu w schemacie (prezydent i Oskari naprzemiennie przechodzą załamanie i pragną się poddać; zamieniają się rolą ofiary i motywatora), której stężenie rośnie, by pod koniec zacząć już nieco męczyć, lata temu wcale by mi nie przeszkadzała.

Psychologia bohaterów została ograniczona do minimum. Osierocony przez matkę Oskari za wszelką cenę pragnie przypodobać się ojcu, wypełniając tradycję wioski. Prezydent jest jedynie baśniową wróżką, która ma pomóc brzydkiemu kaczątku wykluć się i dorosnąć, by stać się najpiękniejszym z łabędzi.

Dawno nie czytałam też czegoś równie nieskomplikowanego w warstwie językowej. Zdania są tak proste, że początkowo trudno się przyzwyczaić. Opisów praktycznie nie ma, a jeżeli już występują to ograniczając się do jednego bądź dwóch przymiotników. Historia bezrefleksyjnie mknie do nietrudnego do przewidzenia finału.

„Polowanie na prezydenta" z pewnością znajdzie swoich fanów w gronie młodzieży, ale i dorośli, którzy poszukują jedynie zajęcia na kilka godzin plażowania czy innego leżingu z pewnością także poczują się efektywnie oderwani od rzeczywistości. Wartka akcja nie pozwoli się bowiem nikomu nudzić. A niektórzy rodzice może i wyciągną wnioski, by bardziej zawierzać talentom swoich dzieci? W końcu nie wiadomo, czy podczas survivalowego biwaku nie przyjdzie im ocalić jakiegoś znanego dygnitarza.

Dział: Książki
piątek, 12 czerwiec 2015 20:02

Paddington

Zima 2015 roku przyniosła ze sobą wiele ciekawych premier. Dwie z nich zaciekawiły mnie szczególnie, gdyż były związane z książkami i znanymi całemu światu historiami. Zalicza się do nich film o misiu Paddingtonie, do którego aż dwa wydawnictwa wypuściły łącznie kilka książeczek. Korzystając z okazji, że film pojawił się w końcu na DVD, postanowiłam dać mu szansę. Lubię czasem odprężyć się przy dobrym kinie familijnym, lecz tutaj nie jestem w pełni pewna, czy „Miś Paddington" mnie pod tym względem usatysfakcjonował.

Na odległym kontynencie, daleko od wszelkiej cywilizacji i smrodu spalin, mieszka mała rodzinka misiów. Dawniej Dziadek i Babcia Misiowie poznali pewnego londyńskiego podróżnika, który poczęstował ich marmoladą i pokazał trochę ludzkich zwyczajów i zachowań. Lata później Dziadkowie przekazują całą wiedzę swojemu małemu podopiecznemu o dźwięcznym imieniu, wymawialnym tylko w misiowym języku (fonetycznie: rrrooooaaaarrrr). Pech chce, że wyspą wstrząsa trzęsienie ziemi, w którym Dziadek Miś ginie. Babcia, widząc utracony dob{jcomments off}{jcomments on}ytek życia i ukochanego, postanawia odejść do Domu Emeryckiego dla Misiów, zaś małego Misia wysłać na wyprawę do Londynu. Ma odnaleźć podróżnika sprzed lat i poprosić o obiecaną gościnę. Pech chce, że niewiele rzeczy idzie po myśli malucha. Po godzinach spędzonych samotnie na stacji, interesuje się nim pewna szalona rodzinka. Niezdolni do mówienia w języku misiowym, nadają mu imię Paddington i zabierają na noc do domu. Okazuje się jednak, że życie w dżungli nie ma zbyt dużo wspólnego z miejskim pędem, a zamiast podróżnika na Paddingtona czeka jego córka, pragnąca zemsty za zhańbienie rodziny.

Na wstępnie przyznam, że historię Misia Paddingtona znałam dotąd w zupełnie innej wersji. Starałam się znaleźć opowieści z dzieciństwa, aby porównać je z historią z filmu, jednak domowe zbiory zawiodły. Jestem za to pewna, że gdyby twórcy zostali przy oryginalnej wersji wydarzeń, całość nabrałaby pewnego magicznego klimatu. Tymczasem nowe przygody Misia są nastawione na życie w nowoczesnym Londynie, wraz z wszelkimi pomysłami na wykorzystanie ludzkich wynalazków jak na przykład...szczoteczka do zębów. Zdradzę, że scenarzysta nie popisał się pomysłowością, bo motyw szczotki jako patyczka do uszu był nie raz wykorzystywany. Brak umiejętności posługiwania się prysznicem również. Można by wymyślić tyle nowych gagów, ale niestety tutaj pozostano przy wszystkich chwytach, które od lat znamy (i, po części, kochamy).

Poza tym wyobrażacie sobie, że widok misia na ulicach Londynu nikogo nie zdziwił? Ja bym przystanęła z zainteresowania i patrzyła, o co chodzi i skąd się misiek wziął na środku miasta. I to do tego na dworcu! Większość normalnych ludzi zadzwoniłaby po straż miejską lub do zoo z pytaniem, czy mają wszystkie zwierzaki na wybiegach. Ale nie Londyńczycy! Ich największym oburzeniem był tekst Henry'ego Browna (tatuśka) do rodzinki: „O, niebezpieczny nieznajomy! Trzymajcie spuszczony wzrok. Tam stoi jakiś misiek, pewnie coś sprzedaje."

Na tle banalnej fabuły zdecydowanie wybiła się gra aktorska. O ile Nicole Kidman była po prostu w porządku i nie zachwyciła mnie za specjalnie swoim występem – może to dlatego, że zwyczajnie uważam jej postać za niedopracowaną –, o tyle całą rodzinkę Brownów uważam za przeuroczą. Dzieciaki były naturalne i dobrze odwzorowały współczesną młodzież w wieku 10-15 lat. Mary – mama i oddana żona – wyszła Sally Hawkins fenomenalnie. Pokochałam ją od pierwszej sceny za bijący na kilometr optymizm i zwariowanie. Za to Hugh Bonneville, wcielający się w rolę Henry'ego, taty Brownów, już tak oswoił mnie z wieloma swoimi wcieleniami, że po pierwszych scenach z jego udziałem wiedziałam, co podaruje widzom tym razem. Do kompletu dołączyła fenomenalna Julie Walters oraz znany i lubiany Jim Broadbent – obydwoje znani z ekranizacji serii powieści J.K. Rowling o młodym adepcie magii – Harrym Potterze. Całości dopełnia występ Bena Whishawa, który podkładał głos pod Paddingtona i niesamowicie odwzorował emocje, który w przypadku takiego zabiegu są niezwykle ważne.

Niemniej film ma też swoje wady. Poza wspomnianą na początku utratą uroku przez uwspółcześnienie historii, kilka elementów zostało zdecydowanie przesadzonych. Akcje postaci Kidman mnie nudziły i sprawiały, że chciałam przewinąć sceny z nią. Również wspominany wyżej brak zdziwienia społeczeństwa na widok miśka był dla mnie absurdalny i mimo że rozumiem, iż „Paddington" to film familijny, mający zauroczyć głównie młodszych odbiorców, tak zrobiona w ten sposób „ucieczka" przed wprowadzeniem hycli i polowania na niewinne zwierzę do filmu wydała mi się brakiem dobrego pomysłu na ominięcie wątku. Chyba że prawdziwym i dla Londynu jest to, co słyszy się o Nowym Jorku – żadnego tamtejszego mieszkańca nic nie może zdziwić, bo widzieli już wszystko.

„Paddington" okazał się przeuroczym filmem familijnym, w sam raz do obejrzenia przez rodziców i młodsze pociechy. Mam ponad dwudziestkę na karku, a bawiłam się naprawdę dobrze, mimo tych kilku absurdów, które zdołały wkraść się między dobre sceny. Polecam seans w sam raz na leniwe letnie wieczory – relaks w gronie rodzinnym gwarantowany.

Dział: Filmy