Rezultaty wyszukiwania dla: Yi Nan

wtorek, 08 wrzesień 2015 20:31

Wywiad z Magdaleną Owczarek

Wrocławianka, absolwentka filologii niderlandzkiej, wieloletnia uczestniczka - nierzadko burzliwych - dyskusji na forach literackich; początkująca pisarka oraz dobra mama wszystkich, którzy chcieliby pierwsze kroki w świecie literatury postawić (wystarczy przeczytać Jej artykuły i porady na www.literka.info!). Młoda dziewczyna z głową pełną szalonych i fantastycznych pomysłów. W swojej debiutanckiej powieści, "Po moim trupie", postanowiła zniszczyć Wrocław zsyłając na niego apokalipsę zombie. I wpadła na ten pomysł zanim Robert Szmidt posłał na miasto swoją Z plagę! Ale nie tylko tu okazała się szybsza. Trup - jak pieszczotliwie nazywa swoje dziecko - powstał w ramach ekspresowej, internetowej akcji...

Dział: Wywiady
niedziela, 06 wrzesień 2015 14:21

Gościem salonu empik będzie Rafał Olbiński

Rafał Olbiński - uznany malarz, ilustrator i projektant będzie gościem salonu empik. Zdobywca ponad 150 nagród: otrzymał między innymi międzynarodowego Oscara za Najbardziej Znaczący Plakat Roku, Prix Savignac w Paryżu, nagrodę czasopisma Creative Review w Londynie za najlepszą brytyjską ilustrację czy złote medale przyznawane przez Klub Dyrektorów Artystycznych w Nowym Jorku. Wrocławianie znają również jego plakaty, które stworzył dla Opery Wrocławskiej czy też plakat dla tegorocznego festiwalu Jazz nad Odrą. W czasie rozmowy malarz opowie o swoich emigracyjnych doświadczeniach, pracy wykładowcy w nowojorskiej School of Visual Arts i współpracy z wieloma międzynarodowymi instytucjami.

środa, 02 wrzesień 2015 16:35

Dwie wieże

Tempo czytania Tolkiena uważam za jedną z moich największych porażek z kręgów poznawania literatury. Chciałabym mieć coś na swoje usprawiedliwienie, ale jedynym, co przychodzi mi do głowy jest fakt, że „Władca pierścieni" nie jest lekturą dla mnie. Szczególnie, że w drugim tomie tej serii jeszcze wyraźniej uwydatniają się wady, które czytanie utrudniają i czynią mniej przyjemnym niż mogłoby być. Zdaje się, że dzieła Tolkiena nie przetrwały próby czasu. Zasługują na uznanie jako podwaliny gatunku, lecz to, co zaczął Brytyjczyk, inni rozwinęli, osiągając znacznie więcej niż profesor z Oksfordu.

Niezależnie od zawartości, wydanie wciąż pozostaje godnym uwagi z perspektywy wizualnej. Miejsce żółci zajęła tym razem czerwień, a otaczające centralny pierścień runy (i mniejsze pierścionki) zastąpione zostały przez kontrastowe, wykonane na zasadzie negatywu, szkice dwóch wież. Minimalizm, prostota i godny pochwały brak przesady. Zachęcająca pozostaje również cena – 19 złotych na okładce przy niemal pięćsetstronicowej powieści, to naprawdę niecodziennie niska kwota.

Drużyna rozpada się. Po śmierci Boromira, Sam i Frodo czmychają przed resztą kompanów, by wypełnić zadanie zniszczenia Pierścienia. Ich tropem niestrudzenie podąża Gollum. Merry i Pippin zostają porwani przez siły nieprzyjaciela, a Aragorn z resztą kompani udają się ich tropem. Na ich drodze staje jednak spisany wcześniej na straty kompan, a jego wiedza i przemiana zmieniają plany bohaterów. W powietrzu wisi widmo wojny i śmierci. Zapomniane przed wiekami stworzenia budzą się do życia. Jak potoczą się losy drużyny? Czy kiedykolwiek przyjdzie im jeszcze się spotkać?

Drugi tom nie zmienił mojego pozytywnego podejścia do, nieco zmodyfikowanego, tłumaczenia Jerzego Łozińskiego. Nie napotkałam żadnych rażących odmienności względem utartych, z powodu filmu, nazw własnych i innych. Wiersze i piosenki pozostały miejscami „niedopracowane", jednak zaczęłam rzecz akceptować. Językowo całość pozostaje przystępna i nieskomplikowana w odbiorze. Problemy w tej kwestii leżą w zgoła odmiennym miejscu.

Prawda jest bowiem taka, że o ile „Bractwo pierścienia" akcję miało leniwą, to „Dwie wieże" wloką się niemiłosiernie. Poszczególne grupki przemieszczają się, by na końcu drogi spotkać kogoś, komu można podróż zrelacjonować lub kto im przedstawi swoją. To nieprzerwana sinusoida, której wierzchołkiem jest rozmowa, a momentem pięcia się lub opadania – droga bohaterów. Prawdziwie nużąca rzecz zaczyna się robić właśnie w momencie, w którym zauważy się tę prawidłowość.

W pewnym momencie uwydatnia się także inna wada serii. Relacja Sama i Froda dziwaczeje z każdą stroną. Początkowo czytelnik stara się wytłumaczyć sobie zażyłość bohaterów naturą hobbitów lub nieprzeciętnym oddaniem sługi panu. Jednak im bliżej finału, tym bardziej ma się wrażenie śledzenia męskiego romansu, a nie męskiej przyjaźni. Chociaż bardzo nie chciałabym odwoływać się do filmowej adaptacji książki, to jednak z powodu kolejności przyswajania, skojarzenia i komentarze nasuwają się same. Relacja Sam-Frodo jest jednym z najlepszych przykładów tego, co zostało zmienione na potrzeby kina i zyskało. Nawet nieliczne opuszczone przez scenarzystę wydarzenia nie wpływają negatywnie na odbiór obrazu, gdy ma się w pamięci jego zbawienną dla „związku" hobbitów pracę.

Inną sprawą jest trudny do zrozumienia sposób myślenia niektórych bohaterów, jak choćby wspomnianego już Sama. Chociaż postaci mają działać w imię dobra świata, to zdarza się, że o tym zapominają i stają do cna egoistyczni. Najbardziej irytował mnie chyba Gandalf, który nie chciał odpowiadać na żadne pytania, a jego skrytość przyczyniała się do kolejnych kłopotów i problemów. A wystarczyłyby dwa zdania wyjaśnienia! I gdzie tu mądrość mędrca?

Tak jak poprzednio zapierałam się, że ostrzeżenia otoczenia przed trudem lektury serii Tolkiena, okazały się na wyrost, tak teraz muszę się z nimi zgodzić. Ci, którzy „Dwie wieże" mieli już za sobą wspominali, że to bodaj najtrudniejsza do przebrnięcia część serii. Pozostaje mi wierzyć, że zwieńczenie cyklu okaże się dużo przyjemniejsze. Niezależnie jednak od trudności z przebrnięciem przez całość, sądzę, że każdy powinien się z „Władcą pierścieni" zapoznać. Tylko wtedy docenić można niezwykłość wkładu brytyjskiego pisarza w rozwój gatunku fantasy.

Dział: Książki
środa, 02 wrzesień 2015 15:18

Nawiedzony hotel

Czy XIX-wieczne powieści nadal są w stanie zaskoczyć współczesnego czytelnika? Czy jednak pozycje literackie, które niegdyś porywały czytelników, teraz raczej wywołują uczucie znudzenia, a niekiedy nawet zażenowania? Z pewnością powieść Wilkiego Collinsa trudno rozpatrywać w takich kategoriach, dlatego, że pisarz okazał się dla mnie raczej wielkim moralizatorem, a nie prekursorem powieści detektywistycznej. „Nawiedzony hotel",  a także dołączone do wydania opowiadania najlepiej określić można jako lektury napisane z myślą o pannach z dobrego domu, które mają za zadanie właściwie je ukierunkować w wyborach życiowych.

Na ciemnej okładce widnieją ogromne, mroczne, potężne wrota. Otwarte, a wręcz sprawiające wrażenie otwierających się, wywołujące uczucie grozy, oplecione pajęczynami. Szkoda, że jedynie okładka, pomimo, że banalna, spełniła moje oczekiwania.

Hrabina Claudia Naronne nieumyślnie rozbiła związek lorda Montbarry'ego z Agnes Lockwood. Kobieta zwierza się doktorowi Wyborowi, że przeczuwa, że to zdarzenie zapoczątkuje falę nieszczęśliwych wypadków. Niestety, niewiele się myli. Losy obu kobiet zostają splecione na zawsze.

Powieść Collinsa, jak i pozostałe, dołączone do wydania opowiadania są całkowicie zanurzone w moralności wiktoriańskiej. W gruncie rzecz biorąc autor staje się właściwie apologetą zasad oraz konwenansów społecznych XIX wieku, ponieważ właśnie owo moralizatorstwo najbardziej rzuca się w oczy, sprawiając, że fabuła służy jedynie za tło dla przekazywanych idei.

Uważam, że nie można nazywać „Nawiedzonego hotelu" ani towarzyszących powieści opowiadań utworami detektywistycznymi czy kryminalnymi. Bardziej jawią się jako przypowieści moralizujące, w które wpleciona została pewna doza magii, fantastyki, lecz tylko w celu podkreślenia ów cnót oraz obowiązującej obyczajowości, którym hołduje autor. Przecież nawet duchy i los są wyłącznie przeciwne osobom niegodziwym, a wspierają tych czystych i uduchowionych (sic!).

Bohaterkami „Nawiedzonego hotelu" są dwie kobiety – obie przedstawione w bardzo schematyczny sposób. Jedna symbolizuje biel, druga czerń. Pierwsza z nich – skrzywdzona przez los, ale dumna, dobra i szlachetna Agness Lockwood została porzucona przez mężczyznę, którego kochała. Druga to wcielenie wszelkiego zła  - wyzwolona kobieta z tzw. „przeszłością", co dwa stulecia temu oznaczało tyle, co „była widywana z mężczyznami" – hrabina Claudia Narrone. Pozytywna bohaterka panna Agness, scharakteryzowana jego istota dobra, prawie o anielskim charakterze, została tak sportretowana jedynie dlatego, że zerwano z nią zaręczyny. Oprócz tego, że pozwala byłej służącej powołania się na jej nazwisko, gdy ta stara się o pracę dla męża, nic nie wskazuje na to, aby była ona rzeczywiście osobą nad wyraz szlachetną. Zajmuje się jedynie czytaniem książek oraz prostymi robótkami ręcznymi, nie mając żadnych większych potrzeb. Tak właśnie wiktoriański pisarz prezentuje obraz kobiety, według niego, idealnej.

Wydaje mi się, że Collins z pełną premedytacją odrzuca pewne aspekty czasów, w których żył i które opisuje. Przecież XIX wiek to czasy budowania angielskiego imperium oraz pęd przemysłowy, industrializacja. Pisarz całkowicie ignoruje te wszystkie aspekty, przez co zdaje się być człowiekiem małostkowym, bez większej perspektywy, niewidzący zmian, które się wokół niego dzieją.

Pióro pisarza ani mnie nie urzekło, ani nie mierziło. Ot, nie wyróżnia się niczym szczególnym. Jednak może moja irytacja na wszelkie prezentowane przez autora idee przyćmiła mój osąd i nie potrafię docenić jego pióra.

Mimo wszystko, uważam, że warto przeczytać „Nawiedzony hotel", ponieważ wprowadza nas w całkowicie nieznany, fascynujący świat. Panujące wcześniej sztywne zasady, brak chęci jakichkolwiek zmian, a nawet pochwała autora dla akceptacji układów społecznych czy stanie świata w miejscu są co najmniej szokujące. Wydaje mi się, że to właśnie powieść dla panien z dobrego domu – umoralniająca w każdej kwestii, a przy tym wywołująca ówcześnie dreszczyk emocji. Niestety, dziś nic z tych emocji nie zostało.

Dział: Książki
niedziela, 30 sierpień 2015 19:52

Noc pełzaczy

Jeden z bardziej znanych „horrorów" klasy B, wyreżyserowany przez Freda Dekkera w 1986 roku, przynależący do kategorii tych, które celowo zostały zrealizowane w komediowym tonie. Przepełniona absurdem produkcja opowiada historię dziejącą się w 1959 roku. Ze statku kosmicznego obcych zostaje wyrzucony pojemnik, w którym znajduje się bliżej nieokreślony efekt niebezpiecznego eksperymentu. Kapsuła dociera na Ziemię i zostaje odnaleziona przez studenta. 37 lat później, w 1968 roku, okazuje się, że ciało owego chłopaka zostało zahibernowane w celu podjęcia dalszych badań nad człowiekiem, który prawdopodobnie został wystawiony na działanie groźnej zawartości pojemnika z kosmosu. Chris Romero (Jason Lively) to niezbyt popularny nastolatek, który wraz ze swoim przyjacielem – Jamesem Carpenterem Hooperem (Steve Marshal), pragnie dostać się do jednego z bractw uniwersytetu. Zadaniem, które muszą wykonać to wykradnięcie trupa z prosektorium i przeniesienie go pod dom studencki. Gdy zaczynają szukać zwłok w centrum medycznym, odnajdują zamrożone ciało nastolatka. Tego samego, który 37 lat temu miał styczność z kapsułą kosmitów. Przez przypadek rozmrażają uwięzione zwłoki i uciekają w popłochu z miejsca zdarzenia. Nie zdają sobie sprawy, że mężczyzna jeszcze żyje, a w jego móżgu znajdują się pasożyty szukające nowych żywicieli. Niebawem grupa nastolatków i nieustraszony policjant będą musieli stawić czoła epidemii zombie wywołanej przez pełzające robale.

„Noc pełzaczy" najlepiej oglądać z przymrużonym okiem, ze świadomością, że twórcy doskonale zdawali sobie sprawę z kreowanej przez siebie historii, nie cierpiąc na nadmiar ambicji. W swoim gatunku obraz pozostaje pewnym arcydziełem, a w niektórych kręgach uważany jest za kultowy.

sobota, 29 sierpień 2015 21:40

"Ostatni rekrut" już niebawem!

Do restauracji Roberta Trumana przychodzi Karl Dertone, który składa właścicielowi propozycję nie do odrzucenia. W nocy na moście w tajemniczych okolicznościach ginie Laurence Fuble – bliski przyjaciel senatora Graff'a. Ktoś morduje z zimną krwią dwójkę homoseksualistów w jednym ze szwajcarskich hoteli. Wkrótce na prywatnym przyjęciu ginie senator Graff. Śledztwo prowadzi inspektor Desmond Brand, a wszystkie tropy wskazują, że zlecenia wyeliminowania senatora, który nie popierał związków homoseksualnych, dokonał płatny zabójca.

Dział: Patronaty
sobota, 29 sierpień 2015 15:08

Czasy ostateczne. Pozostawieni

Ostatnio zatęskniłam za złymi, nudnymi filmami, które nawet nie starają się przynależeć do kategorii „tak złe, że aż dobre". A jaki aktor zaczął specjalizować się w podobnych produkcjach? Mój ukochany Nicolas Cage. Z każdym kolejnym rokiem udowadnia, że poprzednie obrazy, w których występował nawet nie dosięgały dna. Nie, wydaje się, że wszystko jeszcze przed nim, a najgorszy film wszechczasów nadal na niego czeka.

Historia przedstawiona w „Czasach ostatecznych. Pozostawionych" została luźno zainspirowana cyklem książek Tima LaHaye'a i Jerry'ego B. Jenkinsa o tym samym tytule. Rayford Steele (Nicolas Cage) jest pilotem samolotu. Jego córka Chloe (Cassi Thomson) spotyka się z nim w dniu jego urodzin zaledwie przelotem, na lotnisku. W ich rodzinie nie dzieje się najlepiej – Rayford nie może porozumieć się z żoną, która nagle zaczęła stawiać wiarę w Boga oraz chrześcijańskie życie ponad wszystko. Z tego też powodu nie dogaduje się z nią Chloe. Właśnie w tym dniu, dniu urodzin, na świecie zapanowuje chaos – nagle dzieci oraz niektórzy dorośli znikają (robią takie, dosłowne, „puf!"). To samo dzieje się na Ziemi, jak i w przestworzach, w których znajduje się pilot razem ze spanikowanymi pasażerami. Gdzie ci wszyscy ludzie się podziali? Czy to początek apokalipsy?

„Czasy ostateczne. Pozostawieni" w zasadzie opowiada o lądowaniu samolotu. Co ciekawe, Nicolas Cage tym razem ratuje zaledwie kilkanaście osób, a nie cały świat, jak to od, mniej więcej, 2007 roku miał w zwyczaju. Lecz tym razem bohater, w którego się wciela nie dogaduje się z żoną, w sumie to prawie ją zdradza (wydarzenia powodują, że nagle chłopak się opamięta), niszczy relację z córką. Jednak jak tylko uratuje te kilkanaście, kilkadziesiąt osób uratuje również swoje życie i nastąpi cudowne pogodzenie się  z tymi członkami rodziny, którzy pozostali na Ziemi.

Byłoby pół biedy, gdyby jeszcze ta produkcja była choć trochę zabawna. Gdyby ta sącząca się z ekranu słabizna okazała się na tyle żenującą, że wywoływałaby wybuchy śmiechu z politowania. Jednak nie, twórcy zdecydowali się na... patos. Duże ilości patosu, w niezdrowych dawkach oraz silenie się na ambitne rozmowy o Bogu, niebie i życiu po śmierci. Nie mogło również zabraknąć rozpadającej się rodziny, której kryzys został wywołany odmiennymi zdaniami na temat wiary.

Wszystkie dialogi wywołują raczej odruch wymiotny. Ewentualnie uczucie jakiegoś tam politowania. W tym akapicie warto również wspomnieć o efektach specjalnych. Otóż produkcja musiała mieć tak bardzo niski budżet, że raczej nikogo nie było na nie stać. Najbardziej spektakularnym efektem są... ubrania porozwalane po całym mieście, na siedzeniach w samolocie, dołóżmy do tego lądujący samolot i zamkniętą drogę. Ot, cały wachlarz możliwości, jeśli chodzi o kina XXI wieku. Nic, tylko się wzorować!

Gdyby tego było mało, Vic Armstrong, postarał się, żeby widza w trakcie seansu dobić jeszcze metaforycznym baseballem. Zaserwował więc muzykę nie do zniesienia oraz koszmarną obsadę. Oszczędzę już biednego Nicholasa, a za to poświęcę kilka słów Chadowi Michaelowi Murray'owi. Obiekt westchnień wszystkich nastolatek oglądających namiętnie „One Tree Hill" (wtedy dla nikogo się nie liczyło, że jego zdolności nie wykraczają poza odgrywanie konaru), wygląda tak, jakby w ogóle się nie starzał! Gdyby tylko nie musiał zmieniać miny albo zasłużył sobie na rolę manekina, który ma wielce istotne znaczenie dla fabuły, mógłby zostać nominowany do jakiejś fantazyjnej nagrody. Z resztą aktorów jest trochę tak, że im dalej w las tym gorzej, a nikomu nieznane nazwiska powodują, że nawet nie chce się nad ich talentem zastanawiać.

„Czasy ostateczne. Pozostawieni" to film tak zły, nudny, słaby, że aż zasługuje na wszystkie istniejące pejoratywne określenia. Mimo to, czekam na kontynuację. Mogłaby na przykład opowiadać o jakimś meteorycie, który Cage zasłoni swoim ciałem, bo okaże się, że dostał dar od Boga i uratuje cały świat.Naprawdę, nadal serce mi się kraje na wspomnienie „Dzikości serca" i aktora, który miał szansę zostać jednym z najlepszych swojego pokolenia.

Dział: Filmy

Płomień na szczycie ruin wieży Sky Tower? Dwadzieścia lat po tym wszystkim? To znak, że we Wrocławiu wciąż żyją ludzie!

Autor, znany pisarz postapokaliptyczny nazywany Niszczycielem Światów, zabiera Czytelników do poniemieckich kanałów, które rozciągają się pod ruinami kwitnącej niegdyś stolicy Dolnego Śląska, do otchłani pełnej niebezpieczeństw, przemocy i zdrady. Wydawnictwo Insignis Media oraz Dmitrij Glukhovsky z dumą oddają w ręce Czytelników kolejną książkę z bestsellerowej serii Uniwersum Metra 2033.

Dział: Książki
czwartek, 27 sierpień 2015 11:48

Premiera: "Wybrana" Naomi Novik

Do księgarń trafiła właśnie najnowsza powieść Naomi Novik zatytułowana "Wybrana". To pierwsza jej książka spoza cyklu "Temeraire". Pisarka, wychowywana na polskich bajkach i baśniach, wplata poznanych w nich bohaterów do swojej najnowszej powieści. Pozycja ukazała się nakładem Domu Wydawniczego Rebis.

Dział: Książki

Konwój to gra karciana, której akcja rozgrywa się w postapokaliptycznym świecie Neuroshimy, znanym z takich gier jak Neuroshima Hex, 51. Stan, czy Nowa Era.

Konwój jest grą asymetryczną - jeden z graczy kieruje tytułowym konwojem potężnych maszyn Molocha, które zmierzają w kierunku Nowego Jorku obracając w ruinę mijane po drodze miasta. Ich celem jest dotrzeć do Nowego Jorku i obrócić go w perzynę. Drugi gracz dowodzi oddziałami partyzantów z Posterunku, a jego celem jest spowolnić czy wręcz zatrzymać marsz Molocha.

Dział: Bez prądu