Rezultaty wyszukiwania dla: X Men

niedziela, 20 maj 2012 08:22

Rozdarta

Trylle to rasa, która powierzchownie wygląda zupełnie tak samo jak ludzie, a jednak różni się od nich pod wieloma względami. Posiadają magiczne zdolności, potrafią w różnoraki sposób wpływać na innych, żyją krzywdząc zwykłych śmiertelników, którzy w tym świecie nie mają najmniejszego znaczenia. Dodatkowo podrzucają swoje dzieci do bogatych, ludzkich rodzin, by te miały dostatnie życie i wracając do domu, przyniosły odziedziczone pieniądze.

Wendy rozumie coraz więcej, poznaje kolejne tajemnice swojej legendarnej, władającej magią rasy – Trylli. Następczyni tronu, rozdarta między miłością a obowiązkami, próbuje odkryć, jaką wybrać przyszłość. Przynajmniej teraz, kiedy zabrała ze sobą do pałacu w Forening brata z „rodziny żywicieli", wszyscy, których kocha, są bezpieczni. Tylko dlaczego tajemnicza Vittra tak zawzięcie na nią poluje i dlaczego do pałacu wybrał się z samobójczą misją jeden z nich, Loki? Z jakiego powodu osobiście zależy mu na królewnie?

Trzeci tom serii nosi tytuł „Przywrócona" i po lekturze drugiego – „Rozdartej" po prostu nie mogę się go doczekać. Autorka rozwinęła wiele wątków z pierwszej części – „Zamienionej" - dodała jednak również sporo nowych zagadek. Sposób myślenia głównej bohaterki, z której punktu widzenia poznajemy fabułę, bardzo się zmienił. Przestała egoistycznie patrzeć na świat i teraz myśli głównie o innych, nie tylko o sobie i swoim życiu. Szczerze przyznam, że wcześniej bardziej mi się podobała. Miała większą wolę walki i mniejsze poczucie odpowiedzialności, przez co była postacią ciekawszą. Teraz stała się dziewczyną znacznie bardziej typową, ale w dalszym ciągu przyjemnie się o niej czyta.

Wątek romantyczny tym razem nie został zbyt szeroko rozwinięty. Na pierwszy plan wysuwają się rodzina i przyjaciele oraz obowiązki wobec królestwa. Czytelników z pewnością czeka kilka niespodzianek, ale niektóre fragmenty są dość przewidywalne, mimo że odniosłam wrażenie, że autorka chciała nimi zaskoczyć publiczność. Natomiast fakt, że nikogo nie zadziwiły, ani odrobinę nie umniejsza tego, jak przyjemnie się je czytało.

Niby nic nowego w powieści się nie pojawia, ale jednak treść książki bez problemu skupia uwagę czytelnika. Losy królestwa Trylli śledzi się z prawdziwym zainteresowaniem. Pojawia się wielu bohaterów, a wszyscy są dość ciekawymi postaciami - mają swoje indywidualne charaktery i wywierają wpływ na całą akcję. Do tego tak naprawdę nie wiadomo, kto ma jakie intencje i zamiary. Nie poznajemy myśli nikogo, poza samą Wendy, więc, tak jak i ona, nie jesteśmy w stanie ocenić, kto jest dobry, a kto zły. Takich spraw możemy się jedynie domyślać, a pewne odpowiedzi, mam nadzieję, przyjdą wraz z ostatnim tomem trylogii.

Wydanie książki jest wyjątkowo ładne. Okładka broszurowa, ale ze skrzydełkami. Po wewnętrznych stronach wydawnictwo zamieściło informacje o pozostałych tomach, oraz krótki życiorys autorki. Wyjątkowo (ponieważ nie zdarza się to często) opis z tyłu tomu ma sens. Błędów edytorskich zdarzyło się zaledwie kilka, a samo tłumaczenie jest bez zarzutu. Po prostu powieść czyta się bardzo dobrze. Została ładnie wydana, napisana lekkim piórem i mam szczerą nadzieję, że więcej takich będzie pojawiało się na naszym rodzimym rynku.

Trylogię Amandy Hocking uważam za bardzo udaną. Autorce udało się przełamać pewne stereotypy i stworzyć naprawdę interesujący świat. Dzięki temu, że ma lekkie pióro, czytanie powieści nie jest męczące. Drugi tom jest znacznie poważniejszy od pierwszego, ale i tak dostarcza czytelnikom rozrywki. Jeżeli ktoś chce przeżyć fajną przygodę, to do lektury „Rozdartej" jak najbardziej zachęcam.

Dział: Książki
wtorek, 02 październik 2012 08:18

Wyścig śmierci

„Wyścig jest jak bitwa. Chaos koni, ludzi i krwi. Najszybsi i najsilniejsi, którzy pozostali po kilku tygodniach przygotowań na piasku. To morska woda na twarzy, śmiercionośna magia listopada na skórze, bębny Skorpiona zamiast serca. Jeśli ma się szczęście, to również prędkość. To życie, to śmierć albo jedno i drugie, i nic innego nie może się z tym równać."*

Siedzisz na jego grzbiecie i czujesz, jak się porusza. Wyczuwasz ruch pracujących mięśni podczas wysiłku. To nie wszystko, bo czujesz też jego emocje, jesteście jak jedność. Ta niezwykła więź jest wręcz niemożliwa. Widać radość z biegu, ale i tęsknotę za wolnością. Trwa wyścig na śmierć i życie, a Ty biegniesz po swoje marzenia...

Thisby to wyspa znajdująca się gdzieś na morzu. Jej mieszkańcy żyją sobie spokojnie, ale zawsze raz do roku pierwszego listopada odbywa się tu Festiwal Skorpiona. Miesiąc przed nim z morza wyłaniają się eich uisce, konie morskie. Są głodne i niebezpieczne, pragną krwi i mięsa - ludzkiego czy zwierzęcego, nieważne. Mieszkańcy wyspy urządzają na nie polowanie, ale muszą uważać, bo są bardzo silne i dzikie. Gdy jednak komuś udaje się złapać takiego konia, trenuje go, by móc stanąć do wyścigu. Tak było od niepamiętnych czasów i jest też tak teraz. Nadchodzi kolejny festiwal, ale dwie osoby w tym roku walczą o coś więcej niż zwycięstwo. Sean Kendrick musi wygrać, by to co najważniejsze było jego już na zawsze, a Kate „Puck" Connolly ściga się, by miała dokąd wrócić. Jaki będzie finał tego wyścigu, skoro zwycięzca może być tylko jeden?

Maggie Stiefvater słynie podobno z tego, że pisze powieści na podstawie legend, mitów i podań. Jednak wykorzystuje z nich tylko to, co chce. Sama na końcu powieści wspomina o tym, że powieść powstała na podstawie legendy, a raczej jej fragmentów. Co mnie skłoniło do sięgnięcia po tę książkę? Fakt, że jest o koniach. Nie takich zwykłych, tylko śmiertelnie niebezpiecznych. Nie jestem wielbicielką tych zwierząt, ale potrafię docenić ich piękno i siłę. Skusił mnie opis, skusiła mnie okładka, czy to był dobry wybór?

Akcja toczy się dwutorowo i historię poznajemy z punktu widzenia Puck oraz Seana. Dzięki temu mamy możliwość spojrzenia na sprawę z dwóch różnych perspektyw oraz poznać lepiej tych dwoje. Powieściopisarka jest pomysłowa, widać, że skupia się na tym, co robi i przekazuje nam powieść szczegółowo dopracowaną, zarówno pod względem ciekawej fabuły i miejsce akcji, jak i fantastycznych postaci. Jedyne co mnie nie satysfakcjonuje to brak żywej akcji, ale z drugiej strony nie przeszkadzało mi to zbytnio. Stiefvater wprowadza nas w ten świat z nostalgią, która nie nuży. Wręcz przeciwnie, ona jeszcze bardziej intryguje. Wszystko toczy się powoli, ale z każdą stroną przyspiesza i sprawia, że śledzimy wszystko jak zaczarowani, nie bacząc na umykające wskazówki zegara.

Eich uisce fascynują czytelnika, a autorka daje nam wszystko, czego możemy chcieć. Poznajemy ich historię, zwyczaje, lęki i pragnienia. Dzięki szczegółowym i bogatym opisom po zamknięciu oczu możemy je sobie wyobrazić. Ich piękno i moc. Morze to ich dom, do którego tęsknią, gdy zostają schwytane.Gdyby nie specjalne rzeczy, które sprawiają, że poddają się woli człowieka, w życiu nikt by ich nie utrzymał. Choć nawet i przy ich użyciu nie można być niczego pewnym, a już na pewno nie można im ufać. Zaufanie do eich uisce to Twój koniec. Ich naturą jest zabijanie. Te konie mają dwa oblicza. Pierwsze, wtedy gdy są na wolności i polują. Są wtedy jak potwory, Wszystko zamiera i czuć tylko ich pragnienie i strach ofiary. Drugie oblicze to gdy zostają schwytane. Nadal niebezpieczne, ale trochę ugładzone. Gdy ma się do nich podejście i zdrowy rozum, istnieje szansa na przeżycie. Przerażające bestie, ale i fascynujące.

Zaraz obok tych majestatycznych istot są inni bohaterowie, którzy są równie ważni jak eich uisce. To „Puck" i Sean są głównymi postaciami. Różnią się od siebie diametralnie, ale zarazem rozumieją jak z nikim innym. Łączy ich miłość do koni i pragnienie zwycięstwa, bo każde z nich walczy o coś najważniejszego w swoim życiu. Co dziwne, nie przeszkadza im świadomość rywalizacji, przebywają ze sobą, razem odkrywają słabości przeciwników i dzielą się spostrzeżeniami. Uczą się też dużo wzajemnie od siebie. Między nimi rodzi się uczucie, ale gdzieś tam mimochodem. Wątek miłosny nie dominuje i nie jest na pierwszym planie. Nie ma tu co chwilę fragmentów, jacy to oni są piękni, jak ładnie się uśmiechają, czy też mają śliczne noski, uszy czy inne części ciała. Nie całują się co pięć minut. Czuć tylko tę silną więź między nimi, której sami do końca nie rozumieją. Miła odmiana, prawda? Choć to ta dwójka i konie grają pierwsze skrzypce, postacie drugoplanowe też są dopracowane i pomagają budować napięcie. Każdy ma tu swoją rolę, bez której czegoś by zabrakło w tej powieści. Stiefvater naprawdę postarała się przy tworzeniu sylwetek bohaterów.

Wszystko, co wymieniłam powyżej sprawiło, że podczas lektury „Wyścigu śmierci" trafiłam do innego świata. Świata, w którym przez większość czasu trzeba być ostrożnym i mieć diabelnie dużo szczęścia. Czułam to, co czuli bohaterowie - fascynacje, strach, radość, smutek - nie zawsze były to uczucia miłe w odbiorze. Czułam ich podekscytowanie i niepewność. Autorka oczarowała mnie stylem i tym, jak opisała całą historię. Nie szczędziła opisów miejsc czy ludzi, ale też nimi nie nudziła. Wszystko jest tak, jak powinno, ani za mało, ani za dużo.

„Wyścig śmierci" polecam fanom twórczości Maggie Stiefvater oraz tym, którzy lubią niebanalne historie z wątkiem fantastycznym. I to nie byle jakim. Zaraz obok niesamowitych istot znajdujemy próbę poszukiwania siebie, sprecyzowania swoich pragnień i ich realizacji. Do tego poświęcenie i ogromna odwaga. Podobało mi się to, że pisarka podkreśla w powieści, żeby postępować tak jak się chce, a nie jak każą inni. Ważne tylko, by nie krzywdzić nikogo.

*str. 439

Dział: Książki
piątek, 02 sierpień 2013 08:05

Otchłań: Upiory Edenu

"Abyss: The Wraiths of Eden" to kolejny tytuł polskiego studia Artifex Mundi. Wydany w tym samym miesiącu, co "Dark Arcana: The Carnival" potwierdza, jak wiele pomysłów mają twórcy. Dzięki użyciu jednego, dobrego i sprawdzonego silnika - Spark Casual Engine - potrafią oni stworzyć grę, która nie tylko pięknie wygląda, ale i dostarcza wielu godzin satysfakcjonującej rozrywki.

W "Abyss..." kierujemy poczynaniami kobiety, która rusza w poszukiwaniu swojego ukochanego - sławnego poszukiwacza, Roberta Marceau. Podążając jego tropem, dociera ona do położonego na dnie oceanu miasta - Edenu. Stworzone w sekrecie przez grupę idealistów, wydaje się być martwe i opuszczone. Szybko okazuje się, że utopijna wizja była jedynie ułudą, a mieszkańcy przypadkowo uwolnili coś nadnaturalnego i złowieszczego, co doprowadziło do ich zguby. Ciemna sylwetka o czerwonych oczach, mała przestraszona dziewczynka i spotykane na każdym kroku ślady obecności narzeczonego prowadzą naszą protagonistkę na spotkanie tajemnicy.

Jak zwykle jesteśmy prowadzeni za rączkę utartą ścieżką, po której pozwolono nam się poruszać. Nie raz w scenie hidden-object zauważymy przedmiot, który prawdopodobnie będzie nam potrzebny, ale jeszcze na obecnym etapie gry nie możemy go wyekwipować. W gruncie rzeczy nie jest to jednak rzecz, która by przeszkadzała - fabuła, choć niezbyt oryginalna, jest na tyle ciekawa, że chętnie poznajemy jej tajemnice i szczegóły, zgodnie z planem twórców. Warte wspomnienia są także mini-gry, które w większości są nowe i nie powtarzają tych z poprzednich tytułów studia. Ich poziom trudności, w zależności od tego, co sami ustalimy na początku, nie jest ani zaniżony, ani zbyt wysoki. W razie czego zawsze mamy opcję podpowiedzi lub pomocniczą układankę.

W tym względzie nie znajdziemy tutaj nic nowego, do czego już nie przyzwyczailiby nas twórcy. Zarówno mini gry, jak i odnajdywanie ukrytych obiektów zostały odpowiednio wyważone. Rzadziej też musimy się wracać na początek gry, czy do przeszukanych już scen. W trakcie eksploracji podziemnego miasta nie raz natkniemy się na przerywniki wideo, pozwalające na większą imersję w enigmatyczny nastrój. Jeśli już będziemy z kimś rozmawiać, raczej tylko po to, by dowiedzieć się czegoś więcej o świecie lub ruszyć do przodu z fabułą. Także warstwa dźwiękowa nie rozczarowuje, chociaż znowu słyszymy te same głosy podkładane pod bohaterów. Muzyka jest nieco bardziej zróżnicowana, co na pewno docenią bierni obserwatorzy.

Gracz eksploruje zapomniane miasto, odkrywając powoli jego tajemnice na własną rękę. A te odnajdujemy w plakatach i ulotkach na ulicy, napisach na ścianach, podążając przez piękne, wielobarwne lokacje, które wyróżniają się na tle poprzednich gier studia. Widać coraz większą dbałość o szczegóły i nawet filmowe przerywniki, które niegdyś wyglądały trochę sztucznie, zostały poprawione i urealnione. Od cudownej grafiki nie można oderwać wzroku i to właśnie ona jest znakiem rozpoznawczym Artifex Mundi. Chociaż po paru tytułach, może spowszednieć, w "Abyss: The Wraiths of Eden" ponownie zapiera dech w piersiach. Dno oceanu i podwodne miasto niczym z BioShocka pozostawiają pole do popisu, a wyniki naprawdę robią wrażenie.

Autorski silnik studia sprawia także, że do podziwiania kunsztu grafików nie potrzebujemy silnej maszyny. Wręcz przeciwnie - po pewnym czasie twórcy starają się przenieść dany tytuł także na inne platformy - komputery z systemem Mac, urządzenia z iOs (iPod, iPhone) i Androidem, a nawet na Windows 8 z dotykowym ekranem. Coraz większy nacisk kładą także na tzw. grywalizację czyli motywację gracza do szybszego, bezbłędnego wykonywania zagadek, czy nawet ponownego przejścia gry poprzez system achievementów. Muszę przyznać, że jest to niezły chwyt, a satysfakcja uzyskanego osiągnięcia spora. Sama rozgrywka to jakieś 4-5 godzin, w zależności od stopnia zaawansowania gracza. Do ukończenia zachęca także dodatkowy rozdział, odblokowywany po przejściu głównego wątku fabularnego.

HOPA, czyli Hidden-Object-Puzzle-Adventure to gatunek starych dobrych przygodówek typu point-and-click w nowoczesnym wydaniu, opatrzonych w mini-gry i sceny znajdywania obiektów. Studio Artifex Mundi osiągnęło już wyższy poziom w tworzeniu tego typu tytułów, z których każdy jest lepszy od następnego. Nie zwalniają oni tempa i już w połowie stycznia opublikowali kolejną część serii "Time Mysteries" o podtytule "The Final Enigma". Choć jak sami twórcy twierdzą, w ich gry grają głównie kobiety w średnim wieku, spodobają się one także innym odbiorcom. "Abyss: The Wraiths of Eden" to idealny tytuł dla spragnionych przyjemnej rozrywki, uczty dla oka i horrorowatego klimatu.

Dział: Gry z prądem
wtorek, 02 sierpień 2016 07:42

Retrowizja odc. 6 - "Furman śmierci" (1921)

Witam po raz kolejny w "Retrowizji", w której zajmuję się opisywaniem dla Was zakurzonych filmów fantasy, s-f lub horrorów - to oczywiście informacja dla tych, którzy wpadli tu po raz pierwszy. Nie będę jednak przedłużał wstępu, bo czeka na nas bardzo interesujący film będący jednym z filarów kinematografii kraju, do którego przeciętny widz nie zagląda często. Chodzi o Szwecję - ojczyznę legendarnego Ingmara Bergmana. To imię pojawia się tutaj zresztą nieprzypadkowo, bo twórca "Siódmej Pieczęci" nie ukrywa swojej fascynacji bohaterem dzisiejszego odcinka - "Körkarlen" w reżyserii Victora Sjöströma z 1921 roku. Zresztą, jak się okazuje, nie tylko on... O tym jednak za moment.

Dział: Retrowizja
poniedziałek, 01 sierpień 2016 16:36

Prawo panny Murphy

Rudowłosa i wygadana Irlandka Molly Murphy zaskarbiła sobie moją sympatię w trakcie lektury piątej części jej przygód zatytułowanej O mój ukochany! Kreacja głównej bohaterki oraz umiejętnie zarysowane tło obyczajowe przedstawiające Amerykę z początku XX wieku zaintrygowały mnie na tyle, że zdecydowałam się sięgnąć po inne powieści z tego cyklu. Chciałam dokładnie poznać początki Molly na nowym kontynencie.

Gdyby nie przypadek, Molly nie pomyślałaby nawet o podróży do Ameryki. Z domu uciekła w przekonaniu, że zabiła nagabującego ją panicza. Czy faktycznie go zabiła, tego nie wiemy. Ona jednak tak myśli. Totalny zbieg okoliczności powoduje, że wsiada na statek płynący do Nowego Świata. Pod pokładem płyną imigranci, a Molly, mając pod opieką dwójkę dzieci, razem z nimi. Trudno powiedzieć, dlaczego kłopoty tak lgną do Molly. Tuż przed zejściem na ląd, okazuje się, że zginął człowiek. Policja rozpoczyna śledztwo, a Molly, która płynęła pod fałszywym nazwiskiem, jest jedną z głównych podejrzanych. I tak w skrócie rozpoczyna się jej nowe życie w Ameryce.

Książkę czyta się bardzo szybko i myślę, że duża w tym zasługa autorki, która posiada lekkie pióro. Nie nuży, równoważy dialogi z opisami, przeplatając je z rozważaniami głównej bohaterki.

Rozdziały opisujące podróż statkiem należą do ciekawszych. Warunki, w jakich płynęli ci ludzie były, delikatnie mówiąc fatalne. Jednocześnie to niesamowite, że tak wielu ludzi, głównie pod wpływem kryzysu gospodarczego w Irlandii, decydowało się na podróż, licząc że w Ameryce rozpoczną nowe, bardziej godziwe życie. Rozdźwięk pomiędzy życiem pasażerów na górnym pokładzie, a tym, jak jest na dole, jest naprawdę ogromny.

Na przykładzie Molly widzimy, że mimo zawartych pewnych znajomości, samotnej kobiecie trudno się na nowo urządzić i ustabilizować. Molly bowiem nie chce harować na targu rybnym, ani być damą do towarzystwa. Chciałaby mieć zajęcie, które da jej utrzymanie, ale przede wszystkim satysfakcję i poczucie, że się rozwija. Dziś może się wydawać, że główna bohaterka wcale nie oczekuje od życia tak wiele, ale u początków XX wieku, to było naprawdę sporo. Dlatego gdy wymyśla sobie, że zostanie prywatnym detektywem, nikt nie traktuje jej serio. Nie dość, że to zajęcie niebezpieczne, to raczej dla mężczyzn. Co z tego może wyniknąć? Oj, same kłopoty.

Wątek kryminalny w części pierwszej jest zarysowany dość delikatnie, a jednak na tylko mocno, by już postawić Molly w sytuacji zagrożenia życia. Dziewczyna nie boi się zadawać trudnych pytań, a przez to nietrudno narobić sobie wrogów, zwłaszcza, gdy w grę zamieszani są wpływowi ludzie. Mamy tu też wątek romansowy, który mocno łączy się z aspektem komicznym powieści, ponieważ wybranek Molly to kapitan policji, któremu bohaterka wciąż wchodzi w paradę.

Nie będzie tu szalonych pościgów, ani strzelanin, to nie ten czas. Ale sama tajemniczość sprawy i bogactwo szczegółów obyczajowych mają pewien urok, typowy dla tamtych czasów. Spotkałam się z określeniem retro w stosunku do cyklu o Molly Murphy i faktycznie jest to trafne. Z przyjemnością, ale i dużą nostalgią czyta się o świecie, który już minął, o jego mentalności i zwyczajach, o początkach imigrantów w Ameryce. O wierze w wielki sukces, ale i o groźbie porażki. To właśnie ta staromodność fabuły jest jej największym atutem.

Jeśli ktoś lubi takie historie, trochę z lamusa, trącające myszką, to polecam powieść Prawo panny Murphy. Mnie ta książka oczarowała i już zabieram się za drugi tom cyklu.

Dział: Książki
niedziela, 31 lipiec 2016 16:15

Strażnicy kryształów

Przygodę z Pięcioma królestwami rozpoczęłam zupełnym przypadkiem, coś w opisie było na tyle interesującego, że postanowiłam zaryzykować. Sięgając po pierwszy tom nie bardzo wiedziałam czego mogę się spodziewać. Nie znałam tego jak się okazało słynnego autora. Jednak kiedy już wciągnęłam się w wir przygód porwanych dzieci, niecierpliwie oczekiwałam kolejnego tomu. Niestety czas z jakim przyszło się zmierzyć był z byt długi.

Druga część za mną i teraz pora by opisać kolejną, trzecią już. Nie będę oszukiwała te przerwy robiły na niekorzyść w odbiorze i kojarzeniu faktów z poprzedniczkami. Jednak zanim opiszę wrażenia, zacznę od nakreślenia fabuły.

Cole zmierza do kolejnego królestwa, po wielu przygodach, które nie jeden raz naraziły go na niebezpieczeństwo nie czuje się, ani bliżej ani dalej rozwikłania zagadki i sposobu powrotu do domu, do swojego świata.

Wkraczając do Zeropolis zupełnie nie spodziewa się tego co tam zastanie. Miejsce, które w pewien sposób najbardziej przypomina to, w którym niegdyś przyszło mu się wychowywać, a z którego został niespodziewanie porwany. Każda decyzja jaką musi podjąć albo oddala, albo utrudnia powrót do domu. Nadzieja jest coraz mniejsza, ale w tym nowym królestwie wraz z grupą podróżujących przyjaciół dowie się wielu istotnych informacji, dzieci będą musiały kolejny raz zmierzyć się z przedsięwzięciem do jakiego wprowadzi ich ruch oporu i śmiałkowie, którzy sprzeciwiają się wielkiemu formiście. Sytuacja groźna, ale mająca na celu odnalezienie zaginionej siostry Miry, Konstancji oraz przyjaciół Colea.

Chłopiec dowie się, że jego pojawienie się chyba nie do końca stało się przypadkowe, otrzyma wiadomość, która pozostawi jeszcze więcej pytań, ale niestety żadnych odpowiedzi. Czy rzeczywiście rola Colea będzie miała aż tak ogromne znaczenie dla mieszkańców Pięciu Królestw i jaka jest szansa by ponownie znaleźć się w swoim świecie, no i dodatkowe najważniejsze pytanie, kiedy już dojdzie do powrotu. Jak będzie wyglądało życie jego i reszty porwanych dzieci, czy prawdą jest, że tam w domu nikt o nich już nie pamięta, a jeśli tak? Co wtedy?

Napisałam we wstępie, że dosyć długie odstępy między tomami nie posłużyły na plus w odbiorze całości, ponieważ fabuła każdej książki jest naprawdę mocno rozbudowana, składająca z wielu elementów, które odgrywają ważne znaczenie. I tak szczerze mówiąc nie bardzo pamiętałam co działo się w drugim, nie wspominając już pierwszego. Chwilami musiałam dłuższy moment przypominać sobie o czym mowa w fabule, by skojarzyć, że jest nawiązaniem do poprzednich wydarzeń.

Wracając do omawianej książki, to Strażników Kryształów mogę chyba uznać za najlepszą część. Nie wiem dlaczego, może samo Zeropolis było dla mnie łatwiejsze do wyobrażenia i poruszania po nim wraz z bohaterami. Czego nie miałam w poprzednich częściach, oczywiście nie oznacza to, że są one gorsze. Tutaj bardziej chodzi o moją wyobraźnię, chyba jestem troszkę oporna na pewne schematy. I za nic nie mogę wizualizować niektórych opisów miejsc.

Natomiast trzecie królestwo jawiło się bardziej przychylnie dla mojego umysłu, mogłam wtopić się w uliczki, albo usiąść w pojeździe podobnym do naszego pociągu czy też samochodu. Nawet ubrania i niektóre przyrządy były jakby wzorowane na tych ziemskich.

Co do samej akcji, była oczywiście wartka i nie pozwalała na znużenie, tutaj dowiadujemy się różnych ciekawostek na temat tego czy powrót Colea jest możliwy, jak to może wyglądać w praktyce. Razem z chłopcem, gdzieś tam na dnie świadomości zadamy sobie pytania, czy naprawdę jest sens by walczyć o opuszczenie Pięciu Królestw. Może życie tutaj nie byłoby takie straszne. Tak wiele minęło czasu, nie ma pewności, że rodzice oraz inni znajomi będą pamiętali o grupce dzieci, które pewnego halloweenowego wieczoru wyszły po cukierki i ślad po nich zniknął.

Sama wielokrotnie zastanawiałam się czy chłopiec powinien jeszcze wracać do domu, z drugiej jednak strony jestem bardzo ciekawa ile jest prawdy tym, że gdzieś daleko rzeczywiście nikt o nich nie pamięta. Mam nadzieje, że rozwiązanie będzie zaskoczeniem, którego się nie spodziewam.

Autor postarał się o niesamowicie rozbudowaną i bogatą w detale fabułę. Co w pewnym sensie jest ogromnym autem, ale znowu chwilami męczy. Czasami odnosiłam wrażenie, że wszystkie przygody, sytuacje nigdy się nie skończą, cały czas coś się musi zepsuć, nagła zmiana akcji i znowu Cole jest niebezpieczeństwie, a nie zapominajmy, że jest dzieckiem. Natomiast opisywane sceny są jakby dla starszych bohaterów. Tutaj będę się czepiała. Bo niby dzieci - cóż to jest dziesięć lat. A zadania, z którymi nie jeden dorosły miałby problem, tu mi się gryzie i nie bardzo pasuje do całości. Zbyt wiele przeszkód, za wiele komplikacji, których no ja nie ogarniam. Na szczęście to tylko moje jakieś marudzenie, podejrzewam, że dzieci lepiej się odnajdują w tego typu lekturach, a ja chyba zbyt krytycznie podeszłam. Niemniej jednak książki są naprawdę ciekawe i serwują sporo wrażeń.

Dodam tylko od siebie, aby z rozpoczęciem serii wstrzymać się do wydania całości, gdyż czas oczekiwania psuje efekt uczestniczenia w przygodach.

Dział: Książki
niedziela, 31 lipiec 2016 11:56

Żelazna wojna

"Żelazna wojna" stanowi drugi tom cyklu Czas żelaza autorstwa Angusa Watsona. Za jego sprawą ponownie przyjdzie nam spotkać naszych ulubionych bohaterów Duga, Lowę i Wiosnę. Tym razem otrzymamy jeszcze więcej starć oraz poznamy postaci historyczne, pośród których znajduje się przede wszystkim Juliusz Cezar, słynny rzymski wódz. To właśnie jego potyczki przyjdzie nam śledzić, a przy tym zagłębimy się w realia starożytnego Rzymu podane we wciągający sposób.

Minęło sporo czasu od akcji zaprezentowanej w pierwszym tomie serii. Wiosna jest już prawie kobietą, Lowa dzierży tron Maidun z jego wszelakim ciężarem, a Dug marzy o spokojnym życiu na farmie. Tę ostatnią dwójkę nadal łączy uczucie, choć żadne z nich nie potrafi zażegnać impasu po zdradzie Lowy. To wyjątkowo ciężkie czasy dla Maidun, wokoło piętrzą się wrogowie, którzy lada moment spróbują zetrzeć królestwo łuczniczki z powierzchni Brytanii. Sytuacji nie poprawiają również udane podboje Rzymian, którzy bez większych problemów przejmują kolejne ziemie. Lowa nie traci jednak nadziei, że uda jej się odeprzeć nieprzyjaciół i zatrzymać Rzymian. Do tego potrzeba jednak czegoś więcej niż wiary i dobrego wyszkolenia.

Akcja książki raz jeszcze przenosi nas do I wieku przed naszą erą. Tym razem będziemy jednak uczestnikami wydarzeń na różnych obszarach, od Brytanii, poprzez Rzym i Galię, a skończywszy na Iru. Nie tylko miejsce akcji uległo rozszerzeniu, znacznie wzrosła także ilość prawdy historycznej zawartej w tej książce. Poprzedni tom skupiał się w znacznej mierze na przygodach postaci fikcyjnych. Tym razem lądujemy w samym środku rzymskich podbojów, które w znacznej mierze są wydarzeniami rzeczywistymi. Książka jest także bardziej brutalna niż jej poprzedniczka, nie jest to bezpodstawne, najpewniej takie właśnie były te czasy. Historia w dalszym ciągu idzie jednak pod rękę z fantastyką, która najmocniej objawia się w magii tego świata. Jest to magia jeszcze mroczniejsza, często sięgająca swymi korzeniami morderstw.

To co się jednak nie zmieniło, to zachwyt, jaki budzi ten świat. Przemierzamy kolejne rozdziały tracąc rozpęd tylko na chwilę i tylko po to, by przygotować się na kolejne dynamiczne tempo akcji. Również tym razem autor zdecydował się na ukazanie świata z perspektywy wielu osób, pośród których jest między innymi Cezar, Ragnall, Chamanca, Lowa czy Wiosna. Szerokie spektrum punktów widzenia pozwala nam spojrzeć na zaprezentowaną sytuację w sposób bardziej obiektywny. Znając pobudki poszczególnych osób sami możemy zdecydować, w jaki sposób je ocenić. W związku z tym bezlitosne na pierwszy rzut oka podboje Cezara nieco tracą na brutalności, gdy przyjrzymy się bliżej poczynaniom jego prawej magicznej ręki – Felixa. Mag ten jako jedna z kilku postaci budziła we mnie negatywne uczucia. Więcej czasu do zaprezentowania otrzymało również trio Chamanca, Atlas i Carden. Te gromadkę można szczerze polubić. Nieco mniej sympatii budzi natomiast kolaborujący z Rzymianami, Ragnall. Poza wymienionymi postaciami, ponownie wejdziemy w skórę Duga, Wiosny i Lowy. Każdy z tych bohaterów będzie miał okazję nieco zmienić nasze zdanie na ich temat wywiedzione z pierwszego tomu. Choć w tym aspekcie najmocniej zrobiła to Lowa. Dawniej stosunkowo antypatyczna, teraz ukazuje nieco bardziej ludzką twarz, próbując odwrócić następstwa bestialskich rządów Zadara. Lepiej poznajemy również towarzyszącą jej Wiosnę, młodą druidkę o potężnym potencjale magicznym. Nie zapomnijmy również o Dugu Fokarzu, który w tej części schodzi na nieco dalszy plan, choć nadal odgrywa kluczową rolę. Ta postać nie uległa szczególnym przemianom i w dalszym ciągu budzi naszą sympatię.

W rzymskie zakamarki przyjdzie nam wejść za sprawą Ragnalla, wysłanego w roli szpiega Rzymu. Chłopak będzie pod sporym urokiem tego wiecznie żyjącego miasta. Poznamy Rzym z jego bogactwem, przepychem i rozpustą oraz rzekomą wyższością nad Brytanią. W wirze wojennym poznamy wykorzystanie zdobyczy technologii ku chwale Cezara. Równie zawiłe co działania wojenne są posunięcia polityczne, w znacznej mierze oparte na sprycie i umiejętności przewidywania. Ostatecznie przekonamy się natomiast, że to zwycięzcy piszą historię i oni decydują o tym, co będzie owa zawierała.

„Żelazna wojna” to zgodnie z tytułem masa militarnych starć. Są one jednak podane w taki sposób, że nie nudzą nas. We wszystkich wydarzeniach biorą w końcu udział uwikłane w historię postaci i to interesuje nas przede wszystkim. Autorowi udało się doskonale wyważyć bitewne starcia, historię miłosną, fakty historyczne oraz fantastykę. Dlatego właśnie chce się przebywać w tym świecie jak najdłużej, nawet jeśli krew leje się tutaj gęsto i często, a zwycięstwo odnoszą najczęściej ci, którym daleko do cnotliwych. Jeśli tęsknicie za powieściami historycznymi z dawką fantastyki, albo jesteście miłośnikami wojennego zgiełku to „Żelazna wojna” w pełni Was usatysfakcjonuje.

Dział: Książki
sobota, 30 lipiec 2016 20:41

Garść popiołu

„Reakcja dyrektora pokazała, że te zdjęcia rzeczywiście miały znaczenie. Pozostawało tylko dowiedzieć się, jakie, ale z tym nie zamierzał się spieszyć. Zamiast podkręcić tempo, pozwolił swojemu przeciwnikowi oddalić się na trochę większą odległość, by dać mu złudne przekonanie o rosnących szansach. Jarek był demonem zemsty. Miał powód, by się mścić, ale był przy tym kompletnie szalony i co więcej – zdawał sobie z tego sprawę.”


Sięgając po „Garść popiołu” Wojciecha Wójcika liczyłam, że dostanę coś, co wciągnie mnie od pierwszych stronic, co nie pozwoli mi oderwać się od lektury choćby na chwilę, pozostawiając w umyśle nie lada zagadkę. Tymczasem dostałam coś, co zostawiło we mnie mieszane uczucie. Coś, co momentami było naprawdę męczące i strasznie dłużące się.


Zacznę może jednak od początku. Autor daje nam trupa w szkole, ciało pedagogiczne z problemami większymi niż te, z którymi zwykle muszą radzić sobie przeciętni ludzie. Dostajemy zagadkowy obóz z przeszłości, który pozornie nie ma nic wspólnego z aktualnymi wydarzeniami. To wszystko daje zarys naprawdę dobrej fabuły, bo sam pomysł na książkę jest naprawdę świetny. Niestety wszystko psuje idealny wręcz główny bohater. Tomek, bo tak właśnie ma na imię, jest przyjacielem denata, nauczycielem historii i moim zdaniem na tym kończy się jego realizm. Okazuje się bowiem, że jest on szybszy od uciekających bandytów, a jego umiejętności waleczne są na tak wysokim poziomie, że jest w stanie wyjść bez szwanku ze starcia z uzbrojonymi napastnikami. Jego zdolności śledcze i analityczne przewyższają talent wszystkich policjantów na legionowskiej komendzie. Autor tłumaczy to wszystko tym, że nasz bohater był kiedyś zawodowym żołnierzem. Szkoda tylko, że wspomina o tym dopiero na końcu powieści, pozostawiając czytelnika przez większość czasu w świętym przekonaniu, że Tomasz jest jakimś nadczłowiekiem. Generalnie odniosłam wrażenie, że przeszłość głównego bohatera wpadła do głowy panu Wójcikowi dopiero na samym końcu pisania, gdyż większość spraw nie została choćby wspomniana na początku.


Trochę większą sympatię wzbudziła u mnie druga z bohaterek – rudowłosa podkomisarz Kamila Dębska. Dlaczego tylko trochę? Chyba chodzi o jej kolor włosów. Bo na pewno nie o profesjonalizm prowadzenia śledztwa. W wielu wypadkach zachowywała się według mnie dość nieprofesjonalnie, przez co odbierałam ją bardziej jako nowicjuszkę, a nie doświadczonego glinę. Włączanie cywila w śledztwo i dzielnie się z nim informacjami zdobytymi w toku prowadzonych działań, wydawało mi się nie tyle co nie profesjonalne, co dość niemożliwe. A skoro już zabieramy się za pisanie kryminału, to trzeba by było trzymać się pewnych realnych zasad.


Smaczku temu wszystkiemu nadają pewnie formy stylistyczne zastosowane przez autora. Dość często można spotkać w tekście zwroty typu:


”Mówiłem w ten sposób przez jakiś czas”,
lub


„Opowiadał mi w ten sposób przez piętnaście minut”.


Przez zastosowanie tych form tak często jak zrobił to pan Wójcik odnosiłam wrażenie, że nie miał on bladego pojęcia jak ma poprowadzić dialog. Zamiast tego dostałam słodki zapychacz. A może tylko ja chciałam wiedzieć o czym główny bohater prawił przez czterdzieści pięć minut? No cóż. Nigdy się tego nie dowiem.


Podsumowując. Pomysł był dobry, z wykonaniem wyszło raczej kiepsko. Może nie odebrałabym tego wszystkiego aż tak źle, gdyby główny bohater był bardziej ludzki, a mniej wyidealizowany.

Dział: Książki
czwartek, 28 lipiec 2016 17:20

Świętuj z nami urodziny Harry'ego Pottera!

Kiedy podekscytowani fani z niecierpliwością wyczekują na zbliżającą się premierę ósmej historii z serii o Harrym Potterze, magiczny świat stworzony przez J.K. Rowling znów otwiera swoje podwoje. I to właśnie w dniu, w którym urodził się ten najsłynniejszy czarodziej świata!

Dział: Wydarzenia
poniedziałek, 09 maj 2011 23:07

Prawo Dżungli

„Prawo Dżungli” jest polskim odpowiednikiem gry Jungle Speed. Jest to świetna gra na imprezę, ponieważ ma bardzo proste zasady, jest bardzo dynamiczna i może grać w nią wiele osób.

Opakowanie i elementy gry

Po zakupie otrzymujemy nieduże pudełko, które można po otwarciu wyrzucić, lub umieścić w kolekcji pudełek. Jest ono wykonane z miękkiego kartonu i na pewno nie przeżyłoby ani godziny w plecaku, który dla tej gry wydaje się bardzo dobrym miejscem. W środku pudełka otrzymujemy:

- instrukcję
- 104 karty
- berło (totem)
- woreczek.

Umieszczony w pudełku woreczek jest kolorowy, solidnie wykonany, stanowi bardzo dobre miejsce do przenoszenia i przechowywania pozostałych elementów gry. Drewniane berło jest tak wykonane, żeby można je było łatwo uchwycić, oraz idealnie gładkie. Karty są wykonane przyzwoicie, wydrukowane na ekranowanym papierze kartowym, który po zadrukowaniu został pokryty folią, dzięki czemu podniesiona została ich żywotność. Karty na pewno nie są niezniszczalne. Jednak, gdyby były grubsze lub twardsze to utrudniłoby to rozgrywkę, ponieważ nie można by było szybko ich odwrócić.

Instrukcja i zasady gry

Instrukcja wydrukowana jest na papierze kredowym i w kolorze. Jest bardzo krótka, prosta i zrozumiale napisana. Gdy w czasie gry pojawiają się kwestie wywołujące spory, to postępując zgodnie z nią, to kwestie w niej nie umieszczone należy rozstrzygać we własnym zakresie, sięgając do głośnych argumentów słownych. Na samym początku gry jej właściciel powinien wszystkim od razu powiedzieć, że w celu ich rozstrzygania nie należy używać Berła!

Przebieg gry

„Prawo dżungli” jest grą dla 2 - 20 osób. Gracze siedzą wokół berła, które powinno być umieszczone w równej odległości od nich, tak, żeby wszyscy gracze mieli do niego równy dostęp. Najpierw tasuje się karty, które potem rozdajemy. Najlepiej byłoby, gdyby udało się rozdzielić 104 karty po równo miedzy graczy. Gdy jednak to się nie uda, to nie ma się czym przejmować. Ten kto dostanie więcej kart ma po prostu pecha. Od tego momentu grą rządzi prawo dżungli, ponieważ miało być sprawiedliwie, ale… Niby wszyscy powinni mieć berło oddalone w tej samej odległości od siebie, karty powinny być równo rozdzielone, a ręce wszystkich równe…

Przechodząc do rozgrywki. Gracze po kolei odsłaniają karty leżące na stosach przed nimi. Karty odsłaniamy odwracając je od siebie, tak, żeby odkrywający nie mógł podpatrzeć jaką kartę odkrywa. Gdy na stole pojawią się karty o takim samym wzorze (nie ma kart o takich samych wzorach w jednakowych kolorach) następuje pojedynek graczy, którzy te karty odkryli. Zwycięzcą pojedynku jest ta osoba, która pierwsza złapie berło. Uwaga!!!! Nie łap berła bez zastanowienia. Gdy to zrobisz, a na stole nie ma dwóch jednakowych kart, to przegrywasz i zbierasz ze stołu karty wszystkich innych graczy, a potem kładziesz na swoim stosie zakrytych kart. Zwycięzcą gry, czyli małpim królem zostaje ta osoba, która jako pierwsza pozbędzie się wszystkich kart.

Rozgrywka wydaje się bardzo łatwa, ale nie jest taka do końca. Niektóre karty są do siebie bardzo podobne i na początku jest bardzo trudno stwierdzić czym się różnią. Poza tym, w talii znajdują się karty specjalne. Występują w trzech rodzajach:

Pierwsza zmienia zasady gry. Nie liczą się kształty wydrukowane na kartach, tylko ich kolory.Pojawienie się drugiej powoduje odkrycie kart przez wszystkich graczy na raz, nie trzeba mówić, jak to utrudnia porównanie kart leżących na stole.Trzecia i ostania powoduje, że ten gracz, który pierwszy złapie berło wstawia pod nie swoje odkryte karty. Ten, który popełni błąd lub przegra pojedynek bierze je do swojej zakrytej talii.

Podsumowując

„Prawo dżungli” jest bardzo szybką, wesołą i dynamiczną grą. W trakcie gry ćwiczymy refleks i spostrzegawczość. Nie jest to dobra gra dla dwóch osób, ponieważ nie jest zabawnie i strasznie się dłuży. Cała zabawa tkwi w jak największej liczbie graczy. Moim zdaniem do dobrej rozgrywki potrzeba co najmniej pięciu graczy.

Gdy mieliśmy okienka na uczelni, to tej grze udało się wyprzeć nieśmiertelne makao, co nie jest łatwą sztuką. Na samym początku polecam ustalić zasadę, że do pojedynków można używać tylko jednej ręki, ponieważ podczas gry ze znajomymi zdarzało nam się, że pod stołem leżały dwie zaciekle walczące ze sobą osoby, którym udało się jednocześnie złapać berło.

Dział: Gry bez prądu