Rezultaty wyszukiwania dla: X Men

środa, 10 sierpień 2016 12:10

Wielki powrót Žambocha!

Już dziś do księgarń trafiły najnowsze wydania książek mistrza heroic fantasy - Miroslava Žambocha pt.: Sierżant i Na ostrzu Noża.

SIERŻANT - Pierwsza książka Miroslava Žambocha wydana w Polsce, kultowa powieść mistrza czeskiego heroic fantasy.„... Mówią, że nadzieja umiera przedostatnia. Dłużej przeżywa tylko czarny humor...”

Dział: Książki
środa, 10 sierpień 2016 11:43

"Epidemia" Tom 0,5 - już 18 sierpnia!

W świecie przed Programem…

Część 0,5 bestsellerowej serii New York Timesa, spinająca całość niczym klamra.

Dział: Patronaty
wtorek, 09 sierpień 2016 13:31

"Thanos powstaje" premiera 17 sierpnia!

Thanos to jedna z najmroczniejszych i najgroźniejszych postaci w uniwersum Marvela. Pochodząca z Tytana, księżyca Jowisza, istota ma na sumieniu dziesiątki planet i miliardy ofiar. Thanos zabija, by spełnić oczekiwania swej wiernej towarzyszki Śmierci.

Komiks opowiada o genezie bohatera i początkach jego wielkiej obsesji. Równocześnie ten samodzielny album może stanowić przygotowanie do lektury wielkiego crossoveru Nieskończoność (premiera – październik 2016).

Dział: Komiksy

Już niebawem ukaże się kolejna, trzecia, edycja wyjątkowej polskiej gry przygodowej "Labyrinth: Ścieżki Przeznaczenia". Pierwsza wersja została nagrodzona tytułem "Wyróżnienie Graczy" w 2012 roku. Nowe wydanie, podobnie jak druga edycja, ukaże się ponownie pod patronatem Secretum. Na czym polega rozgrywka, za co możecie polubić ten tytuł oraz jakie nowości niesie ze sobą nowa odsłona? O tym w dalszej części newsa.

Dział: Bez prądu
czwartek, 04 sierpień 2016 19:57

Samotność odległych gwiazd

Powieść Kate Ling przemówiła do mnie za pośrednictwem zdjęcia okładkowego i słowa klucza - samotność. Sam pomysł umieszczenia akcji w przestrzeni kosmicznej nie jest nowy. Mierzyły się z nim między innymi Beth Revis w trylogii W otchłani czy Amy Kathleen Ryan w Gwiezdnych wędrowcach. Niemniej jednak pomyślałam, że miło byłoby znowu przeczytać coś utrzymanego w tym klimacie.


Ventura jest ogromnym statkiem badawczym, a jego zadaniem jest nawiązanie tzw. pierwszego kontaktu. Podróżuje już od ponad 80 lat, a przed nim jeszcze długie, długie lata podróży. Naczelną zasadą rządzącą życiem ludzi na statku jest to, aby ludzkość, która nim podróżuje, dotarła do celu w takim stanie umysłu i z takim dorobkiem kulturalnym, jaki panuje na macierzystej planecie Ziemi. Dlatego pasażerom statku nie wolno tworzyć swojej muzyki, własnych wynalazków, bo jest to traktowane jak naruszenie praw związanych z ochroną dóbr kulturowych. Życie na Venturze jest dość monotonne. Każdy ma swoje obowiązki we własnej sekcji, w odpowiednim czasie zostanie mu przydzielony partner lub partnerka, potrzebny właściwie tylko do rozrodu i wychowania dzieci. Zresztą z tym rozrodem to też nie jest tak tradycyjnie, gdyż zarodki są kobietom wszczepiane. Być może niewielu tak na to patrzy, ale życie na Venturze przypomina wegetację.


Przyglądamy się temu oczami 16-letniej Seren, zdradzającej objawy klinicznej depresji. Nastolatki nie cieszy ani perspektywa podjęcia pracy w wybranym dla niej dziale, ani możliwość zawarcia Unii (małżeństwa), a już posiadania dzieci wcale. Najmocniej doskwiera jej fakt, że wszystko jest takie jednolite, zaplanowane z góry, nie ma opcji, by człowiek sam wybrał partnera lub kierował się uczuciami. A zresztą przecież i tak nikt z obecnego pokolenia, następnego i jeszcze kilku kolejnych nie dotrze do planety, z której wysłano sygnał. Więc życie pasażerów Ventury jest tylko misją, której nikt nie doceni, ani nie zobaczy. Kiedy patrzy się na otoczenie Seren i jej rówieśników, dostrzega się objawy tego wypalenia, widać, że mieszkańcy nie są zbyt szczęśliwi, tylko że jakoś starają się robić to, co do nich należy. Natomiast Seren nie chce się przystosować. Sytuacja staje się jeszcze trudniejsza, gdy zostają ogłoszone przydziały partnerów, a Seren w tym czasie nawiązuje znajomość z Domingo Suarezem, otoczonym nimbem kłopotliwego. Obudzone uczucia sprawiają, że dziewczyna staje się jeszcze bardziej emocjonalna i głucha na rozsądne argumenty rodziny.


Czy losy członków załogi wejdą na nowy tor, skoro Ventura zbliża się do orbity planety nazwanej Huxley-13? Czy może to jest właśnie cel ich podróży? Czy planeta nadaje się do zamieszkania, czy też może to kolejny martwy olbrzym?


Pierwsza część trylogii skupia się na zaprezentowaniu życia na statku. Jak już wcześniej wspomniałam, jest ono jednolite, monotonne i sztuczne. Uczucie budzące się między Seren i Domingo jest czymś w rodzaju zalążku buntu, niezgody na istniejący stan rzeczy. Jednocześnie jestem w stanie zrozumieć działania pozostałych, by to zdusić. Taka inność jest zaraźliwa, a stąd już bardzo blisko do buntu i szybkiego upadku morale. Sam klimat tej beznadziei udziela się czytelnikowi, co jest dużym sukcesem ze strony autorki.


Finał powieści za to sugeruje nam, tak przypuszczam, pewną Robinsonadę w tomie drugim, więc może być ciekawie.


Powieść powinna się spodobać miłośnikom kosmicznych klimatów, jednak uprzedzam jest trochę przygnębiająco. Jednocześnie ukazanie życia w zamkniętej, szczelnej kapsule jako sielanki, byłoby niewiarygodne. Być może z uczuciami Seren będą mogły się identyfikować jej rówieśnicy - kiedy dorośli nie rozumieją, a młody człowiek nie widzi dla siebie celu i jeszcze sam dokładnie nie wie, czego chce. To właśnie takim czytelnikom poleciłabym powieść Kate Ling. Być może w stanach ducha Seren, ktoś zobaczy siebie i poczuje się dzięki temu nieco lepiej?

Dział: Książki
niedziela, 04 listopad 2012 11:55

Trzeci brzeg Styksu

1892 rok, Łódź. Tym fabrycznym miastem wstrząsa porwanie syna jednego z bogatszych mieszkańców. Zdesperowani rodzice wynajmują prywatnego detektywa, Riepina, któremu towarzyszy Stanisław Raczyński. Jednak to nie koniec tajemniczych zbrodni w mieści - wręcz przeciwnie, to dopiero początek. Niedługo potem ginie kolejny chłopiec, znika przyjezdny robotnik, a kamienice w różnych stronach miasta bez ostrzeżenia obracają się w gruzy. Czy te wydarzenia w ogóle coś łączy? Wydaje się, że tylko niepokorni detektywi zdołają rozwikłać tę zagadkę.

Polskim kryminałom wiele brakuje do tych zagranicznych, w szczególności obecnych królów gatunku - ze Skandynawii. Krzysztof Beśka nie wystraszył się jednak tej opinii, a nawet podszedł do niej ambitnie, przenosząc miejsce akcji do dawnej Łodzi. W trakcie lektury czuć, że wiele czasu spędził odkrywając to miasto praktycznie od nowa, zapełniając je ludźmi z krwi i kości, sprawiając, że ich problemy zainteresują nas i wywołają mnóstwo skrajnych emocji. Każda część książki jest oddzielona stroną przeznaczoną na wycinek dziennika z tamtych czasów, który, choć stanowi jedynie ciekawostkę, nadaje powieści wiarygodności.

Łódź z "Trzeciego brzegu Styksu" to miasto obdarzone duszą. Jego zatłoczne uliczki, niebezpieczne po zmroku, tupot nóg zdążających do pracy w fabryce, wąskie kamienice, zamieszkane przez wachlarz narodowości - bo nie tylko Polaków, ale i Rosjan, a nawet Żydów - wszystko to zostało opisane wnikliwie, ale nie nachalnie. Jak mówi sam autor, tutaj nie znajdziemy "opisów przyrody, jak u Orzeszkowej". Wszystkie części fabuły zostają podane w idealnych ilościach, a każdy, nawet najmniej, wydawałoby się, znaczący element ma swój cel.

"To miasto, jak często o nim mawiano, powstałe z niczego, wciąż zaskakiwało i zadziwiało."

W dawnej Łodzi następuje zderzenie różnych kultur, które pozostaje nie bez wpływu na fabułę, ani na dobór osób na głównych bohaterów. Tak naprawdę, z każdej z wymienionych wyżej narodowości, mamy co najmniej jedną znaczącą postać, której losy śledzimy z zapartym tchem. Beśka bez oporów przedstawia nam akcję z co rusz to innego punktu widzenia, dzięki czemu nabieramy perspektywy i dane jest nam domyśleć się pewnych rzeczy jeszcze przed naszymi detektywami. Mimo to, zakończenie zaskakuje, z jednej strony pomysłowością, a z drugiej nagłością wydarzeń, które im bliżej końca, tym gnają szybciej, na łeb na szyję.

Zupełnie inne realia, wspaniała intryga oraz wielowymiarowe postacie składają się na polski kryminał idealny. Niewiele brakuje mu do tych pisanych przez Szwedów, czy Norwegów, ale odróżnia go specyficzny klimat i styl pisania. Powieść czyta się szybko, a po przewróceniu ostatniej strony zostaje niedosyt. Na szczęście, autor pracuje już nad drugą częścią serii, która będzie nosiła tytuł "Pozdrowienia z Londynu". Poczekamy na nią co najmniej do grudnia, ale jest to oczekiwanie pełne nadziei i ciekawości, czym tym razem zaskoczy nas Krzysztof Beśka.

Dział: Książki
niedziela, 04 listopad 2012 11:47

Zbrodnia i kojot

Powieść "Zbrodnia i kojot" to czwarty już tom "Kronik Żelaznego Druida". Początkowo autor planował stworzyć trylogię i takie właśnie echa pożegnania i dopinania na ostatni guzik wielu spraw pobrzmiewały w trzeciej części cyklu. Szybko jednak okazało się, że to jeszcze nie koniec, bo tej jesieni Wydawnictwo Rebis wydało czwartą część, a niebawem w Ameryce światło dzienne ujrzy tom piąty. Czy kontynuowanie przygód celtyckiego druida i mieszanie go w kolejne awantury było dobrym pomysłem? Czy kolejna część genialnej trylogii spełniła moje oczekiwania? O tym poniżej.

Dla przypomnienia: Atticus O'Sullivan liczy sobie ponad 2 tysiące lat, choć swoim wyglądem przypomina góra dwudziestolatka. Jest ostatnim żyjącym druidem, co stara się zmienić, przyjmując na uczennicę znajomą barmankę o zwichrowanej osobowości. Atticus bardzo często musi zmieniać miejsce swojego pobytu, ponieważ ma na pieńku z przeróżnymi bogami - od staroirlandzkich począwszy na skandynawskich skończywszy. W świecie wykreowanym przez Kevina Hearne interesy wielu mniejszych i większych bóstw zazębiają się, udzielenie pomocy jednemu może przynieść drugiemu szkodę, a zabicie tego, czy tamtego może zmienić, zazwyczaj na gorsze, losy całego ludzkiego świata. Atticus wbrew swojej woli często staje się kimś w rodzaju bufora, który musi te działania od siebie separować, spowalniać, a nawet niwelować. Wszystko to dzieje się oczywiście kosztem jego własnego spokoju, zdrowia i życia prywatnego.

Najtrudniej jest mu zachować neutralność i zazwyczaj jest stawiany w sytuacji wyboru pomiędzy mniejszym a większym złem. Gdyby Atticus musiał myśleć tylko o sobie, może pewne sprawy byłyby prostsze, ale gdzie by się nie osiedlił, siłą rzeczy zyskuje sąsiadów, znajomych i przyjaciół. Poza tym ma ukochanego psa Oberona, z którym komunikuje się mentalnie. Wszystko to sprawia, że każda decyzja podjęta przez druida musi być dobrze przemyślana i skalkulowana. A i tak strat ani porażek uniknąć się nie da.

W częściach 1-3 akcja pędziła na łeb na szyję, z jednej awantury druid wpadał w kolejną, zanim zdążył w ogóle ochłonąć. Obracał się w kręgu wampirów, wilkołaków - wikingów, polskich wiedźm, walczył z nazistowskimi heksami, bachantkami, przyczynił się do śmierci Aenghusa Óga oraz nordyckiego boga piorunów Thora, że o biednej wiewiórce Ratatosku nie wspomnę. Siłą powieści K. Hearne'a był cięty, błyskotliwy język, dobre tempo akcji i spójna fabuła. Smaczku dodawała niesamowita mieszanka bóstw z różnych mitologii: celtyckiej, nordyckiej, hinduskiej, a nawet z indiańskich legend. Przygoda pędziła, wciągając czytelnika w swój wir i zostawiając go z bolącym od śmiechu brzuchem oraz głodnego kontynuacji. Jak już wspomniałam w recenzji części trzeciej, finał przygód druida pachniał pożegnaniem. Druid miał zniknąć i wreszcie odpocząć od wszystkich, którzy mogliby chcieć go zabić lub w ogóle czegoś od niego chcieć. Jednak zupełnie niespodziewanie w samej końcówce autor zostawił sobie kilka haczyków, dzięki którym mógł pociągnąć całą fabułę dalej.

Kilka dni temu w moje ręce trafiła czwarta część pt. "Zbrodnia i kojot". Dziś jestem świeżo po lekturze i dzielę się wrażeniami. Atticus i jego uczennica Granuaile wraz z psem druida Oberonem, postanawiają zniknąć. Nie jest to takie łatwe i wymaga pomocy osób trzecich, a zwłaszcza indiańskiego boga oszustów Kojota. Ten ochoczo daje się za druida rozszarpać, bo przecież następnego dnia i tak się odrodzi, nie robi tego jednak bezinteresownie. Ma dla Atticusa pozornie łatwe zadanie, które jak zwykle przerodzi się w krwawą katastrofę i będzie wymagało nie lada gimnastyki nie tylko fizycznej, ale i umysłowej.

Czwarty akt przygód druida i jego potyczek z istotami nadnaturalnymi rozgrywa się na pustyni Kolorado. Grasuje tam banda zmiennoskórokształtnych, wyjątkowo silnych, krwiożerczych i dodatkowo nawiedzonych przez czyste zło. Zadanie, które miał dla Atticusa Kojot, nagle nabiera cech dramatycznego survivalu, a nasz bohater musi się zdrowo nagłówkować, przez co przypominał mi MacGyvera łączącego siły z zespołem śledczych rodem z seriali sądowych. Fabuła czwartej części jest zbudowana bardzo poprawnie i naprawdę wszystko tu do siebie ładnie pasuje. Druid dwoi się i troi, krwawi z licznych ran, przy okazji musi przewartościować swoje sądy na temat niektórych bliskich mu do tej pory osób, co do których do tej pory miał stuprocentowe zaufanie.

Zaczęłam lekturę z ogromnym entuzjazmem i po pierwszych stu stronach nadal czekałam na dobrze już mi znany cięty dowcip, zabawne przepychanki słowne Atticusa z Oberonem i zaskakujące rozwiązania. Na pewno dostałam to ostatnie, za to dowcipu było niestety jak na lekarstwo. Zupełnie jakby historia straciła pazur i tę cenną drapieżność, którą cechowały się tomy 1-3. Odniosłam wrażenie, że zamiast tego autor skupił się na dopracowaniu detali fabularnych i szczegółowości opisów. Walcząc z przeciwnikiem, w większości na sposób magiczny, druid raczy czytelnika opisami, jak to rozplecie ten, czy tamten splot i w ten sposób zniszczy potwora. Faktycznie mu się to udaje, ale przez rozkładanie magii na czynniki pierwsze traci ona na magiczności i tajemniczości.

Kevin Hearne stworzył dobrą powieść przygodowo-sensacyjną. Przygody druida prezentują się poprawnie, ale niestety nie mają tego, do czego autor przyzwyczaił czytelników w poprzednich tomach. Nie mnie tu wyrokować, jaka jest tego przyczyna, więc robić tego nie będę. Natomiast "Zbrodnię i Kojota" polecam tym czytelnikom, którzy znają już cykl i zwyczajnie chcą się dowiedzieć, co dalej z druidem i jego przyjaciółmi. Tym, którzy swoją znajomość z Atticusem chcą dopiero rozpocząć, radzę zacząć od pierwszej części. Co do mnie, to doczytałam się na stronie autora, że niebawem swoją premierę będzie miała część piąta cyklu i że Granuaile w końcu zostanie druidką. Odżyła we mnie tym samym nadzieja, że może ta ten tom serii będzie lepszy. Bo w końcu co druidów dwoje, to nie jeden, prawda?

Dział: Książki
sobota, 04 maj 2013 11:40

Miłość alchemika

„Ludzie wciąż szukają magii, chociaż prawdziwe cuda można odnaleźć w świecie samej natury (...)"*

Miłość jest uczuciem, którego nie da się zaszufladkować. Ile jest osób na świecie, tyle odmian miłości. Każdy kocha inaczej, jest miłość spokojna, wybuchowa, namiętna... Jest też miłość wywołująca obsesję - sprawiająca, że ktoś myśli, iż należysz tylko do niego i jest zdesperowany, by sprawić, że będziesz z nim wiecznie. Bez szansy na normalne życie, które ci odebrano, bez możliwości poznawania świata i podejmowania samodzielnych decyzji...

Jest rok 1349, czternastoletnia Seraphina Ames udaje się na swój pierwszy bal. Na miejscu poznaje Cyrusa, chłopak jest synem alchemika i bardzo jej się podoba. Gdy wychodzą porozmawiać, zostają zaatakowani przez rabusiów, a nastolatka śmiertelnie raniona. Zakochany chłopak nie pozwala jej jednak odejść, zmusza dziewczynę, by wypiła eliksir dający nieśmiertelność. Od tej pory może ona przejąć każde ciało, jakie chce za pomocą pocałunku. Ceną tego jest jednak pozostawienie bliskich i wieczne życie u boku Cyrusa, który z biegiem lat się zmienia. Sześćset lat później Seraphina postanawia z tym skończyć i gdy już ma wykonać ostateczny krok, coś jej w tym przeszkadza. Jakie będą konsekwencje jej następnych działań?

„Miłość alchemika" zaintrygowała mnie po tym, jak przeczytałam notę wydawcy. I choć ostatnio książki z gatunku paranormal romance niczym mnie nie zaskakiwały, a nawet prawdę mówiąc rozczarowywały, postanowiłam dać jej szansę. Wydawało mi się, że może to być powieść, która może nie tyle zachwyci, co na pewno zaciekawi i sprawi, że mile spędzę z nią czas.

No cóż, w jakimś stopniu się nie pomyliłam. Książka początkowo wciąga i intryguje. Autorka zaczęła ją bardzo ciekawie, ale z biegiem czasu robiło się coraz gorzej i w ostatecznym rozrachunku powieść nie była taka, jak oczekiwałam. Najgorsze jest to, że jest ona zapchana wątkami pobocznymi, a tego głównego praktycznie nie było. Jeśli już coś się działo związanego z tematem, trwało to zaledwie chwilę, było napisane byle jak i nawet nie miałam czasu, by wczuć się w zaistniałą sytuację. Odnoszę wrażenie, że autorka stworzyła historię na szybko i przez to jest ona tak niedopracowana. Zabrakło najważniejszych elementów, czyli akcji, nutki zaskoczenia i tego czegoś, co sprawia, że mimo powielanego tematu, treść utworu miałaby to „coś". Skoro to romans paranormalny nie wypada mi nie wspomnieć o wątku miłosnym, którego tak naprawdę w sumie nie ma, parę wzmianek, ze dwa pocałunki i koniec. A ja się grzecznie zapytam, gdzie emocje? Zabrakło mi tego, a w tym gatunku to one są przecież najważniejsze.

Jestem bardzo rozczarowana tym, jak autorka po macoszemu potraktowała postacie. Są niedopracowane i nijakie, nie wywołały we mnie żadnych głębszych emocji, a i o tych słabszych trudno w tym wypadku mówić. Seraphina, jak na tyle lat istnienia, jest bezosobowa i naiwna, brak w niej jakichś głębszych przemyśleń, własnego zdania. Ja rozumiem, że była zdominowana przez swojego partnera, ale bez przesady. No właśnie, Cyrus, niby taki straszny i potężny, wszyscy się go bali. No a we mnie to on nawet takiego tyci dreszczyku strachu nie wywołał. Och, jak ja się nim rozczarowałam. No i Noah, który jest oczywiście idealny, zbyt idealny jak na mój gust. Przecież ideałów nie ma, a tu proszę, mamy jednego, jak się patrzy. Nie przekonał mnie on do siebie.

To nie jest tak, że książka mi się w ogóle nie podobała. Czytało się ją szybko i, mimo wszystkich tych niedociągnięć, przyjemnie. No fakt, nie wzbudziła nie wiadomo jakich emocji, ale coś tam drgało w trakcie śledzenia tekstu. Było... całkiem znośnie, ale czuję niedosyt. Nie udało mi się wczuć w historię tak, jak bym sobie tego życzyła. Nie zżyłam się też z bohaterami, bo nie miałam ku temu sposobności. Nawet nie wiem za bardzo, co o nich myśleć i czy to, co napisałam o nich powyżej się zmieni. Autorka miała ciekawy pomysł, ale niestety nie wykorzystała go w należyty sposób.

„Miłość alchemika" to powieść, która niczym nie zaskoczy, a bardziej wymagającego czytelnika może nawet troszkę wynudzić. Ma swoje plusy i minusy, z czego tych drugich jest, niestety, więcej. To, że książkę czyta się szybko, nie wystarczy. Jest to pierwsza część trylogii „Wcieleni", ale nie jestem pewna czy sięgnę po kontynuację.

*str. 12

Dział: Książki
poniedziałek, 28 kwiecień 2014 11:23

Uniwersum Metro 2033: Dziedzictwo przodków

Jako zagorzały czytelnik książek z serii Metro 2033 nie ukrywam, że każda nowa powieść wychodząca pod szyldem "Projekt: Dmitry Glukhovsky. Uniwersum Metro 2033", bardzo mnie cieszy. Podejrzewam, że nie jestem w swojej opinii osamotniona. Motyw Ziemi, na której zapanowała nuklearna zima, skażonej i opustoszałej, przypominającej grobowiec, nieustannie inspiruje nie tylko kolejnych pisarzy, ale też fanów i czytelników, którzy na początku tego roku stworzyli zbiór opowiadań tematycznie nawiązujący do serii Metro 2033.

Jak dla mnie najlepszą do tej pory książką z uniwersum Metro są "Korzenie niebios". Zachwycił mnie tam przede wszystkim wątek metafizyczny, akcja toczyła się wartko, a zakończenie naprawdę dało mi do myślenia. Kto jeszcze nie czytał powieści T. Avoledo, niech szybko to niedopatrzenie nadrabia.
"Dziedzictwo przodków" jest szóstą wydaną w Polsce powieścią z tego cyklu. Autor książki, były żołnierz, który przez 16 lat służył w wojsku, zdecydował się całą historię nie tylko trochę inaczej opowiedzieć, ale też zmienić realia, w których toczy się akcja.

Z moskiewskiego metra, przenosimy się bowiem do starych tuneli i poniemieckich bunkrów, pamiętających jeszcze czasy II Wojny Światowej, a znajdujących się w okolicach Kaliningradu, przez niektórych nazywanego też Kёnigsbergiem. Miasto, określane też mianem twierdzy, jest rosyjską eksklawą (czyli należy do Rosji, ale jest położone w oddzieleniu od głównego obszaru kraju) i jednocześnie stolicą obwodu. Jest usytuowane nad Morzem Bałtyckim, co powoduje, że jest nieustannie narażone na opary trującej mgły oraz wychodzące z wody żarłoczne i niebezpieczne kraby-mutanty.

Codzienność mieszkańców tej kolonii polega właśnie na walce z tymi zagrożeniami. Ponieważ wiadomo, że w grupie łatwiej przeżyć, ocaleli założyli kolonie i właśnie w ich obrębie starają się stworzyć przynajmniej pozory normalności. Obecnie mieszkańcy Piątego Fortu oraz Kolonii Krasnotorowskiej stają przed perspektywą stworzenia przymierza, co jest podyktowane względami czysto praktycznymi, takimi jak chociażby brak miejsca. Plany te jednak bardzo szybko schodzą na dalszy plan, bo oto któregoś dnia do brzegu przybija okręt, który jest nie tylko dobrze uzbrojony i zaopatrzony, ale też sygnuje się niemieckimi swastykami. Celem przybyszy jest zbadanie bunkrów i odnalezienie w nich czegoś, co ich zdaniem dawno temu pozostawili tam naziści. Naszym bohaterom nie pozostanie nic innego, jak tylko pójść z intruzami na ugodę i uważać na to, by przypadkiem na całej tej umowie nie wyszli jak przysłowiowy Zabłocki na mydle.

Drugi wątek, toczący się równolegle, dotyczy jednego z mieszkańców kolonii, Aleksandra Zagórskiego, zwanego przez wszystkich Saszą lub Sanią. Jest to postać o tyle ciekawa, że pamięta świat sprzed wybuchu, a przed promieniowaniem uratował się tylko dlatego, że, tak to nazwę, najpierw się zgubił, a potem w odpowiednim momencie odnalazł. Sasza nie umie zostawić przeszłości za sobą. Wyobcowany, żyje na skraju szaleństwa i zdrowego rozsądku, bardziej skłaniając się ku temu pierwszemu. Czy towarzyszące mu w mroku tuneli widmo istnieje naprawdę? Czy może to tylko echo dawnych, skrzętnie ukrywanych przed innymi czynów? Prawda okaże się okrutna i straszna.

Po lekturze pierwszych rozdziałów widać od razu, że autor jest wojskowym. Przejawia się to nie tylko w dokładnym opisie detali związanych z bronią czy armią, ale także nazewnictwie. Bohaterowie "Dziedzictwa przodków", byli żołnierze, to przeważnie ludzie honorowi, którzy hołdują dawnym wojskowym zasadom, a już na pewno nie wchodzą w konszachty w wrogiem - nazistami. Bardzo dokładnie również autor opisuje zwiady, czaty, a także walki i rany, a raczej to co z rannego zostaje.

Nie ukrywam, że bardzo podobał mi się wątek Walhallli i sekretów z nią związanych. Ujawniała się tu wiedza autora i jego dogłębne przygotowanie do tematu. Trochę mi się to kojarzyło z programami Bogusława Wołoszańskiego "Skarby III Rzeszy".

Jednocześnie odniosłam jednak wrażenie, że skupiając się na dokładnym opisywaniu detali, autor tracił z oczu utrzymywanie jednakowego poziomu napięcia. Kiedy już zaczynało być ciekawie, a na plecach pojawiały się ciarki, rozdział się kończył, następny dotyczył czegoś innego, a do zostawionego wątku wracano dopiero za jakiś czas. Przyznam, że bardzo mi to utrudniało odbiór powieści. Nie wiem, jak mieli inni czytelnicy, ale mój szanowny małżonek, na przykład, takim właśnie budowaniem fabuły się zniechęcił i niestety nie dokończył książki.

Zdaję sobie sprawę, że na cykl książek Metro 2033 składają się powieści tak różne, jak różni są ich autorzy. Jednocześnie, aby temat nie uległ wyczerpaniu, a kolejne fabuły nie popadały w schematyzm i sztampowość, należy szukać nowych sposobów przedstawienia świata po katastrofie, nowych miejsc, nowych tajemnic do odkrycia. Myślę, że to właśnie próbował w swojej książce osiągnąć Suren Cormudian i z pewnością po części mu się to udało. Mnie jednak czegoś w "Dziedzictwie przodków" zabrakło i choć naprawdę trudno mi sprecyzować na czym polega owo "coś", to nie czuję się do końca usatysfakcjonowana czytelniczo. Niewykluczone też, że za jakiś czas do tej książki wrócę i być może wtedy docenię ją bardziej. Na razie jednak pozostaję z lekkim niedosytem.

Dział: Książki
sobota, 01 czerwiec 2013 11:19

Uniwersum Metro 2033: Korzenie niebios

Gdy Dmitry Glukhovsky w 2005 roku wydawał swoją powieść "Metro 2033", zapewne nawet nie przeszło mu przez myśl, że zapoczątkuje to prawdziwą lawinę. Historia, której akcja toczy się po wybuchu nuklearnym w podziemiach rosyjskiego metra, okazała się wierzchołkiem góry lodowej oraz stopniowo przerodziła w projekt o nazwie "Uniwersum Metro 2033". W myśl tego projektu każdy pisarz, który wyrazi wolę i chęć, może stworzyć swoją własną książkę, opowiadającą o życiu po katastrofie, właśnie w roku 2033, czyli dwadzieścia lat po wybuchu. Pomysł okazał się tak chwytliwy, że do tej pory powstało już ponad trzydzieści książek na ten temat.

Jak słusznie zauważył sam Glukhovsky, takie poszerzenie perspektywy tylko wyjdzie projektowi na dobre, bo niesprawiedliwym byłoby, gdyby cały świat przedstawiony miał się ograniczać tylko do Moskwy, Petersburga, czy Uralu. Świat jest przecież wielki, a liczni czytelnicy aktywnie, poprzez oficjalną stronę projektu, uczestniczą, komentują i domagają się coraz to nowych książek, dotyczących innych rejonów, nie tylko samej Rosji.

Do projektu "Uniwersum Metro 2033" przystąpił także Włoch T. Avoledo z zawodu pracownik bankowy, prywatnie mąż i ojciec, a literacko wielbiciel twórczości Stanisława Lema. Akcję powieści "Korzenie niebios" umiejscowił w najbardziej znanych włoskich miastach, takich jak Rzym, Wenecja czy Rawenna, a narratorem historii uczynił duchownego, członka Kongregacji do Spraw Nauki i Wiary, nazwiskiem John Daniels (skojarzenia z amerykańską whiskey Jack Daniels, jak najbardziej prawidłowe).

Włochy, podobnie jak cała reszta świata, są pogrążone w nuklearnej zimie. Rzym, Wieczne Miasto, jest jedną wielką stertą gruzów. Kościół katolicki, jak wszystkie instytucje społeczne i religijne, nie dość, że utracił na znaczeniu, to jeszcze został pozbawiony papieża, który zgodnie z tym, co głoszą plotki, zginął w dniu wybuchu przed dwudziestu laty. Nowego nie można wybrać, bo jak jeden pozostały przy życiu kardynał miałby zwołać konklawe? I w tym właśnie miejscu zaczyna się misja ojca Danielsa. Wraz z siedmioma żołnierzami Gwardii Szwajcarskiej ma wyruszyć w okolice Rawenny, gdyż ponoć jest tam więziony Patriarcha Wenecji. Podróż ma trwać 15 dni i choć nikt nie gwarantuje, że zakończy się sukcesem, to gra jest tak warta świeczki, że ojciec Daniels nie może odmówić.

Podróż przez słoneczną niegdyś Italię, która każdemu chyba kojarzy się ze słońcem, błękitem wody, zapachem oliwek i aromatycznym winem, a przede wszystkim z zabytkami architektury, jest przygnębiająca. Z dawnej potęgi światowej nie pozostało nic. Ludzie, znani z gadatliwości i ognistego temperamentu, są cieniami tego, kim byli dwie dekady temu. Nieliczne społeczności ukrywają się w katakumbach, opuszczonych tunelach metra, bunkrach, czy prowizorycznie zabezpieczonych budynkach. Rangę waluty zyskały papierosy, paliwo, alkohol oraz lekarstwa. Nie ma już roślin, zwierząt (poza nielicznymi szczurami), a na powierzchni grasują mutanty, jakich zwykły człowiek nie jest sobie w stanie nawet wyobrazić.

Najgorsze jednak jest to, że potrzeba przetrwania spowodowała zanik wszystkich humanitarnych wartości. Warunki dyktuje ten, kto ma broń i silnych, gotowych na wszystko najemników. Nie istnieje miłosierdzie, empatia, czy litość. Pozostała tylko brutalna siła, wspomagana często religijnym fanatyzmem oraz ślepa, uparta chęć przeżycia, nawet za cenę życia najbliższych osób.

Świat oglądany oczami ojca Danielsa, który doskonale pamięta, jak to wszystko wyglądało przed wybuchem, stanowi obraz nędzy i rozpaczy. Duchowny wielokrotnie zadaje sobie pytanie, jak Bóg mógł na to pozwolić, czy jeszcze kiedyś nasza planeta podniesie się z tej katastrofy i czy w świecie ogarniętym nieludzkim głodem, śmiercią i degeneracją, jest jeszcze miejsce na wiarę i religię? Od takiego myślenia już bardzo blisko do kryzysu wiary, a dla księdza chyba już nic gorszego być nie może.

Drobiazgowość opisów i wzorowa dbałość o detale jest godna pochwały. Odniosłam wrażenie, że autor postawił raczej na sugestię słowną, niż na samo dzianie się, dzięki czemu wszystko, co opisuje jest tak wyraźne i łatwe do wyobrażenia. Jakby jednak na to nie patrzeć, dzieje się tutaj także sporo. Mamy zatem okazję przyjrzeć się wspólnocie zamieszkującej stację Aurelia i dowiedzieć się, dlaczego nie ma w niej dzieci. Odbywamy również podróż na pokładzie Kościoła Bożego na Kołach pod kierownictwem obłąkanego Gottschalka, a także oglądamy dawną świetność Wenecji w gorączkowych majakach głównego bohatera. Całości tej pisarskiej wizji dopełnia zbiór czarno - białych ilustracji autorstwa Aleksandra Kulikowa, umieszczonych na końcu książki.

Na pochwałę zasługuje również narracja i sam narrator, który pod wpływem widzianych w podróży rzeczy, przechodzi poważną przemianę. Zatarcie przez autora granicy między jawą a snem oraz przeplatanie rzeczywistości z dostrzeganym przez Danielsa światem duchów dawnej świetności miasta, powoduje, że czytelnik sam zaczyna się trochę gubić. Tak naprawdę do samego końca powieści nie wiemy, ile z tego co się wydarzyło było prawdą, taką realną, a ile efektem napromieniowania, odwodnienia, głodu i gorączki.

Sugestywność obrazu, wielka wyobraźnia autora i umiejętne przedstawienie tego w powieści, stawia "Korzenie niebios" na jednym z pierwszych miejsc w rankingu książek z projektu "Uniwersum Metro 2033". Autorowi należy pogratulować bogatej wyobraźni i być może cierpliwie czekać na kolejną powieść w tym temacie. Czytelnikom natomiast od razu trzeba książkę polecić, co też momentalnie czynię.

Dział: Książki