Rezultaty wyszukiwania dla: W cieniu drzew
Fragment: "Inwazja na Tearling"
Rozdział 1
Hall
Było niemal pewne, że druga inwazja Mort będzie wyglądała jak rzeźnia. Po jednej stronie stała pierwszorzędna armia mortmesneńska uzbrojona w najlepszą broń, jaką widział Nowy Świat, dowodzona przez człowieka, który nie zawaha się przed niczym. Po drugiej stro- nie stała armia tearlińska: czterokrotnie mniejsza, uzbrojona w tanie żelazo, które nie wytrzymałoby uderzenia solidnej stali. Szanse Tear- lingu nie były niewielkie. Były katastrofalnie małe. Nikt nie widział możliwości ucieczki przed tragedią.
Antologia Opowiadań - Labirynt
Opowiadanie I
Joanna Pokrywka
Labirynt szaleńca
O tym, czym jest labirynt, wie niemal każdy człowiek na naszym kontynencie. Jeśli zaś jakimś cudem takiej wiedzy nie posiadł, łatwo może ten brak nadrobić, korzystając chociażby z powszechnie dostępnego źródła wiedzy, zwanego Wikipedią.
Mirek jednakowoż nie tylko nie wiedział, czymże ów labirynt jest, ale w ogóle nie znał takiego słowa, a gdyby nawet je znał – nie mógłby sprawdzić jego znaczenia. Nie bądźmy jednak zanadto surowi dla niego. Jego straszna niewiedza nie utrudniała mu wcale życia, a żył, jak się zapewne domyśliliście, w labiryncie. Dodajmy, że był to żywot całkiem wygodny.
Mirek urodził się, dorastał i wiele wskazuje na to, że również przyjdzie mu dokonać żywota w labiryncie, który przed wieloma laty zaprojektował jego nie do końca zrównoważony psychicznie dziadek. Dziadek ten miał córkę piękną jak marzenie, dorodną i pozytywnie nastawioną do świata Eulalię. Jedyną jej wadą było to, że w całej swojej dobroci była strasznie naiwna, o czym zresztą wkrótce się przekonacie. Matka Eulalii miała naturę lekkoducha (lekkoduszki?), wciąż pragnęła nowych wrażeń i nigdzie nie potrafiła zatrzymać się na dłużej. Gdy na swojej drodze spotkała przystojnego cieślę Albrechta, rozkochała go w sobie tak, że biedak stracił dla niej rozum. Owocem tego związku była właśnie cudna Eulalia. Jej matce szybko jednak znudziła się rodzinna sielanka i pewnego dnia zniknęła bez śladu. Albrecht oszalał z rozpaczy, do tego osiwiał, a jakby tego było mało, schudł tak, że niejedna anorektyczka pozazdrościłaby mu figury. Jedynym skarbem, jaki mu pozostał, była jego ukochana córeczka. Niemal jej nie odstępował, z obawy, że i ona kiedyś go zostawi. Dziewczynka oczywiście śmiała się z tego, twierdząc, że gdy będzie duża, zostanie jego żoną. Chyba wszystkie małe kobietki przechodzą przez taki etap miłości do tatusia, czyż nie?
Lata mijały, Eulalia powoli dorastała, i co tu dużo mówić, coraz bardziej zwracała uwagę okolicznych kawalerów (a i żonaci się oglądali). Początkowo tylko ją to zawstydzało, ale przychodzi taki moment w życiu każdej kobiety, gdy dają o sobie znać hormony. Dziewczyna nie rozbijała się może po wiejskich dyskotekach, ale nie żyła też w próżni, nadszedł więc w końcu czas, gdy po raz pierwszy się zakochała. A że urody była nieprzeciętnej, to nie dziwota, że uczucie było odwzajemnione. Otumaniona tą miłością, ze swojego szczęścia nieopatrznie zwierzyła się ojcu. Ten momentalnie sposępniał i kategorycznie zabronił dalszych spotkań z „tym plugawym pomiotem szatana", jak raczył się wyrazić. Dziewczę zalało się łzami, ale że posłuszne z niej było stworzenie, ze złamanym sercem postanowiła po raz ostatni spotkać się z ukochanym. Nocą potajemnie się wymknęła i wywabiła swego chłopca z domu. Opowiedziała mu o wszystkim, co się wydarzyło. I tu właśnie objawia się jej naiwność, bo uwierzyła w zapewnienia ukochanego, że jest sposób, by ojciec go zaakceptował. Nie opiszę tu szczegółowo, co nastąpiło tej nocy, ale co bystrzejsi domyślą się związku między tymi wydarzeniami a rosnącym brzuchem Eulalii.
Gdy po kilku miesiącach ojciec dziewczyny zorientował się w sytuacji, wpadł w szał, jakiego nie widzieli najstarsi mieszkańcy Ziemi. Gdy przeszła mu furia, sprzedał dom i razem z córką (choć raczej nie pytał jej o zdanie) wyruszył do miejsca, o którym śmiało można powiedzieć, że sam Bóg dawno o nim zapomniał. Kraina z wszystkich stron otoczona była lasami i wydawało się, że w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nigdy nie stanęła ludzka stopa. Tam, z dala od cywilizacji, własnymi rękami wybudował drewniany dom, w którym planował spędzić resztę życia. Oczywiście w towarzystwie Eulalii. Dziewczyna, wiedziona tęsknotą za ukochanym, kilkakrotnie podejmowała próbę ucieczki, za każdym razem jednak ojcu udawało się ją udaremnić. Bał się jednak, że w końcu plan córki się powiedzie. Wiedziony rozpaczliwą potrzebą zatrzymania jej przy sobie, wyłupił jej oczy, by nie potrafiła odnaleźć drogi. Nie powstrzymało to jednak Eulalii, która bojąc się własnego rodzica, wolała już zginąć w lesie, a w pewnym momencie wręcz zaczęła marzyć o śmierci. Wtedy Albrecht przypomniał sobie słyszany w dzieciństwie mit o labiryncie Minotaura. Poświęcił kilka kolejnych dni i nocy, by zaprojektować skomplikowany system korytarzy, a następnie przez długie tygodnie wcielał plan w życie. Był człowiekiem bardzo pracowitym, a przy tym znał się na obróbce drewna, jako materiału użył więc tego, czego wokół było pod dostatkiem. I tak Eulalię od ukochanego dzieliły długie kilometry, ściana lasu i skomplikowany labirynt.
Albrecht wraz z Eulalią i jej rosnącym brzuchem mieszkali więc w chatce w samym środku labiryntu. Żywili się głównie tym, co urosło w ich ogródku, ale że Albrecht znał doskonale drogę na zewnątrz, czasami zdarzało mu się wychodzić na polowanie do lasu. Można ironicznie powiedzieć, że niczego im nie brakowało.
Po jakimś czasie urodził się owoc zakazanej miłości, Mirek (choć trudno powiedzieć, po co w ogóle trudzili się z nadawaniem mu imienia, bo życie w tej dziwnej osadzie upływało im właściwie w milczeniu).
Minęło kilkanaście lat, dziś Mirek jest nastolatkiem. Jednak mimo jego niewątpliwej urody, żadna z współczesnych dziewcząt nie wyraziłaby nim zainteresowania. Określenie go mrukiem byłoby sporym niedopowiedzeniem. Mając do towarzystwa zaciętą w swoim milczeniu, na wpół oszalałą matkę i dość gadatliwego, całkowicie szalonego dziadka, większość dzieciństwa spędził na zabawie z zającami, które jakimś sposobem znalazły drogę do ich chatki. Prawdziwym cudem jest, że opanował kilka podstawowych zwrotów, które zdawały się zadowalać Albrechta, ale z pewnością nie zadowoliłyby żadnej dziewczyny.
Prawdziwa szkoda, że od tygodnia Mirek nie ma kogo poinformować, że „pora jeść". Jakiś czas temu dziadek udał się na jedno ze swoich polowań, jednak najwyraźniej niemłodemu już przecież mężczyźnie zabrakło sił i z myśliwego sam stał się zwierzyną. Co stało się z matką – tego Mirek nie wie. Pozostaje mieć nadzieję, że zanim trafi do zakątka, w którym Eulalia w końcu uskuteczniła marzenie o samobójstwie, do tej pory zawsze udaremniane przez Albrechta, jej kości obrócą się w proch.
Nie wątpię, miły Czytelniku, że serce masz dobre i żal ci biednego chłopaka skazanego na samotne życie. Radzę ci jednak szczerze – nie próbuj odnaleźć Mirka, bo to może się skończyć tylko tragedią. Ma on co prawda za jedynych kompanów stado strachliwych zajęcy, ale nie wie przecież, że za murem żyją ludzie tacy (no dobra, mniej więcej tacy) jak on. Nie tęskni wcale za naszym towarzystwem, bo i nie wie, że mógłby je mieć. Nagłe spotkanie z cywilizacją mogłoby być dla niego prawdziwym szokiem, którego skutków nie sposób dziś przewidzieć. Miej też proszę na uwadze genetyczne uwarunkowania. Kto wie, czy nie odziedziczył po dziadku skłonności do szaleństwa? Najlepsze co w tej sytuacji można zrobić, to modlić się, by Mirek nigdy nie odnalazł wyjścia z labiryntu, bo to z pewnością dla kogoś skończy się tragicznie.
***
Opowiadanie II
Aleksandra Olender
Pewien czas temu zginął mąż Anki. Wcześniej, czy później, każdego to czeka- powiedzielibyście. Jednak ona tracąc go straciła cząstkę siebie, więc takie bezduszne stwierdzenie nic by jej nie pomogło. Każdy kogoś traci w przeróżny sposób, ale nie tak. Nie przez te pieprzone góry.
Wyjechał, ostatnio jak zwykle, po ostrej awanturze i złożeniu setek obietnic, że to już ostatni taki wypad. Nawet zadzwonił, gdy dojechał na miejsce, nadał cholerną pocztówkę do niej. Dalej: lawina, akcja ratunkowa, kondolencje, tysiące organizacyjnych spraw związanych ze sprowadzeniem ciała i pogrzebem i cisza. Cisza, której dotąd nie było. Okrutna, dusząca cisza.
Dlaczego pojechał? Dlaczego jej nie posłuchał? Egoistyczny dupek. Zawsze tylko góry i góry. Nawet głupią sesję ślubną mieli na jakimś szczycie. Nienawidziła gór tak bardzo, jak bardzo go kochała. Ta zazdrość zabijała ją. On nie widział jej cierpienia. Ciągle organizował wyprawy i wyjeżdżał. Niby za każdym razem tęsknił do bólu. To po co jechał?! Czy zawsze musiała być na drugim miejscu?! Może robił to na złość? Nienawidziła go wtedy szczerze.
Siedząc z kubkiem gorącej herbaty samotnie we wspólnym łóżku dużo myślała o Nim, o ich relacji. Nagle ukazał jej się dziwny obraz: łagodne zbocze góry, a w dolinie gęsty ciemny, miejscami kolorowy las. Niebo nad lasem przybrało kolor atramentu. Padał śnieg, padał deszcz, błyskały błyskawice. Wszystko to, wbrew pozorom, wydawało się nader spokojne.
Wzięła ze sobą swój bagaż i ruszyła w dół zbocza. Przedarła się przez ścianę lasu. I, choć ręce krwawiły jej od cierni, włosy skołtuniły się do niemożności, to nie było to tak trudne, jak wydawało się ze wzgórza. Przeszła parę kroków i spojrzała za siebie, a tam czerń liści, gałęzi, cierni. Czy to możliwe, że zrobiła zaledwie kilka metrów? Nie miała wyjścia- musiała ruszyć przed siebie.
Szła i szła, wytyczając ścieżkę. Raz po raz dostawała w twarz jakąś gałęzią, a kolce jeżyn szarpały nogawki jej spodni. Nie zatrzymywała się- wiedziała skądś, że musi iść- inaczej jak miałaby znaleźć wyjście? Gdy jej oddech odrobinę się uspokoił, zaczęła dostrzegać miękką fakturę liści na drzewach, piękne barwy małych kwiatuszków rosnących w cieniu pni, a także słyszeć bajeczny śpiew ptaków- gdzieś ponad konarami.
Wsłuchując się w te nieziemskie trele ruszyła, by znaleźć ich źródło. Nagle wzbił się wiatr, temperatura otoczenia gwałtownie spadła, ale ona nie przestawała iść w wyznaczonym przez siebie kierunku. Ujrzała pole różnokolorowych poziomek, a gdzieś pod nimi jakiś złoty błysk. Zwróciło to jej uwagę, postanowiła sprawdzić, co tak pięknie migocze. Nie zrobiła nawet jednego kroku, a zza drzewa wyskoczył wielki dzik. Anka nigdy żadnego w swoim życiu nie widziała, ale była święcie przekonana, że to jakiś monstrualny okaz. Ułamek spojrzenia w jego ogromne, czerwonawe ślepia wystarczył jej do co najmniej zbliżenia się do rekordu świata Usaina Bolta.
Po dłuższym czasie ucieczki sprintem, padła na ziemię bez tchu. Już jej było wszystko jedno- czy to zwierzę goni ją, czy nie. Minęło trochę czasu, a ona wciąż żyła niezjedzona przez żadnego potwora. Fakt ten wystarczył jej, by podnieść się i ruszyć ponownie szukać wyjścia z tego gęstego lasu.
Tym razem nie było to łatwe. Chyba skręciła sobie kostkę w trakcie lądowania na twardej ziemi pełnej mniejszych i większych kamieni. Była w nieciekawej sytuacji, nie mogła zrobić nic, jak tylko solidnie utykając starać się zakończyć tę męczącą wędrówkę. Ostrożniej stawiając kroki eksplorowała okolicę. Powoli przemieszczała się na przód. Wtem, zaskoczona, zderzyła się z grubą ścianą utkaną z cierni, gałęzi, kamieni i mchu. Z oddali wydawała jej się zwykłą gęstwiną, którą da się pokonać paroma kopniakami. Za tą ścianą, w prześwitach, była w stanie ujrzeć polankę z jeziorkiem oraz bliżej niezidentyfikowanym źródłem złotego blasku. Swoimi dłońmi starała się więc wymacać jakieś słabsze miejsce, którym mogłaby się prześlizgnąć na drugą stronę. W efekcie jedynie rozorała sobie wcześniejsze rany. Wzięła kamień leżący w pobliżu i zaczęła rzucać nim w przeszkodę, ale na nic zdały się jej wysiłki. Zmarnowana odeszła, raz po raz oglądając się za siebie.
Gdy nie widziała już za sobą niczego poza czarną gęstwiną, usiadła na omszałym głazie, wzięła głęboki wdech i głęboki wydech, i postanowiła znaleźć rozwiązanie. Dwukrotne pojawienie się złotego blasku w trakcie jej wędrówki wydawało się nie być przypadkowe. Nabrała przeświadczenia, że koniecznie musi poznać jego źródło- bez względu na dziki i ciernie. Nie wiedziała, jak to zrobi, ale miała pewność, że to jedyne słuszne rozwiązanie jej patowej sytuacji. Zabrała się więc po raz kolejny do spaceru. Szła wyjątkowo długo nie widząc nic szczególnego. Mogłaby uznać, że nadeszła już noc, gdyby tylko widziała niebo między konarami nad sobą. Zaczęło dopadać ją znużenie, ale nie mogła przestać iść. Nagle spośród drzew wyłonił się rwący potok, a po jego przeciwnej stronie to, czego szukała- maleńkie, słabo widoczne z jej odległości źródełko blasku. Zebrała parę gałęzi, aby stworzyć kładkę, lecz prąd wody był zbyt wartki i pociągnął ze sobą wszystkie mizerne twory. Anka w tym momencie zrozumiała, że nie ma wyjścia- nie może już uciekać przed tymi wszystkimi przeszkodami. Cokolwiek by się nie działo musi stawić im czoła. I tak wzięła solidny rozbieg i skoczyła. Lecąc zdała sobie sprawę, że poważnie przeceniła swoje umiejętności. Wpadła jak kamień w lodowatą wodę. Zaczęła się kotłować z prądem rzeki, ale nie poddała się. Po dłuższym czasie udało jej się wydostać na brzeg. Potok poniósł ją znacznie dalej od jej miejsca docelowego. Wyczerpana, ale szczęśliwa, że jest już tak blisko celu, ruszyła.
W końcu udało jej się! Znalazła błyszczącą złotą szkatułkę leżącą pod wielkim muchomorem. Dookoła było pełno robaków i jadowitych węży (a przynajmniej tak jej się wydawało, bo na zoologii nie bardzo się znała). Uznała, że i tak zaszła daleko, więc może uda się jej wyjąć ten przedmiot nie doznawszy śmiertelnego ukąszenia. Wyciągnęła rękę i... Tak! Nareszcie trzymała bezpiecznie to, czego szukała. Otwarła wieczko, po czym jej twarz zalała się łzami. Płakała z całego wnętrza siebie widząc co ono zawiera.
Anka otworzyła oczy i siedziała znów na swoim małżeńskim łożu. Już nie płakała. Była szczęśliwa, że w tym labiryncie myśli znalazła tę jedną najważniejszą informację. Cieszyła się, że wyruszając z bagażem swoich doświadczeń w tę dziwaczną podróż w głąb swego umysłu nie zlękła się. Labirynt jej myśli był zwodniczy. Omal w natłoku tych złych, niepotrzebnych cierni- uraz żywionych w kierunku męża, nie zgubiła złotej szkatułki zawierającej świadomość, że była całym światem swojego męża. Teraz wiedziała, że kochał ją ponad wszystko, a idąc w ostatnią wyprawę wywiązywał się jedynie ze swych zobowiązań wobec sponsorów. W jednej chwili wybaczyła mu jego domniemany egoizm, zrozumiała wszystko.
Pokonując labirynt samej siebie odnalazła szczęście, spokój i ukojenie, a znajdując jego serce znalazła przyzwolenie na rozpoczęcie nowej wędrówki- swojego nowego- równie szczęśliwego życia, choć tym razem już bez męża.
Ukojona poszła spać. Wiedziała, że to będzie już tylko dobry sen.
***
Opowiadanie III
Dagmara Koytko
Siedzieli wszyscy razem, jak zawsze w piątkowe wieczory. Tata Dave'a zawsze był temu przeciwny, ale jego słowa często były ignorowane przez syna. Czasami Dave mocno przez to obrywał, ale nigdy się nie skarżył. Dla niego, spotkania były warte wszystkich krzywd, kar i nadprogramowych obowiązków, którymi obarczał go ojciec, za każdym razem po takim spotkaniu. Zdarzało się, że zamykał chłopaka w izolatce, żeby tylko przestał zadawać się z plebsem, jednak nawet to nie hamowało Dave, aby wymykać się wieczorami spotkać z PRZYJACIÓŁMI, tymi prawdziwymi, nie tymi których, przedstawiał mu ojciec, snobistycznych arogantów. Dave z trudem znosił wszystkie spotkania w których musiał towarzyszyć tacie. Całym sobą tego nienawidził, nienawidził być błękitnokrwistym, szlachcicem. Z rozmyślań wyrwali go przyjaciele, a w zasadzie ich milczenie. Chłopak rozejrzał się po wszystkich i zobaczył załamane twarze.
Co się stało? Przepraszam, znowu odleciałem...- powiedział niepewnie
Pruliczerwilak - Steff odpowiedziała przygnębiona - Za późne stadium. Został mi rok przy dobrych wiatrach, jak będę żyła w ciepłym miejscu z opieką, ale jak wszyscy dobrze wiemy, jest to niemożliwe.
Życie Dave'a właśnie się rozpadło. Popatrzył po zgromadzonych niezdecydowanie, jakby właśnie się przesłyszał, mając nadzieję, jednak ich miny mówiły mu co innego. Steff, jego Steff jest chora... Nagle uderzył go taki ból, że nie mógł oddychać. Zaczęło mu robić się słabo. Jego Steffani jest chora, ta która opiekowała się nim, ta, która w trudnych momentach zawsze była dla niego oparciem, dzięki której nie spadał na samo dno przy byle porażce, tą, która była całym jego światem, tą którą kochał.
Spotkali się, kiedy Dave miał 5 lat. Było ciepłe wiosenne popołudnie, jego ojciec zorganizował piknik dla szlachty na terenie swojej posiadłości. Jak zawsze, Dave był potwornie znudzony nie umiał się bawić z innymi dziećmi. Wydawały mu się takie odległe i zimne. Postanowił wyjść poza obszar świętowania. Poszedł w głąb lasku. Nie wiedział jak długo idzie, już miał zawrócić, gdy ją zobaczył. Biegała i śmiała się promiennie. Chłopak nigdy nie widział tak prawdziwego śmiechu. Przez jakiś czas nie mógł oderwać oczu od małej dziewczynki w niebieskiej, ubłoconej i lekko podartej sukience. Po chwili zauważył przyczynę jej ucieczki. Chłopak, trochę starszy od Dave'a, w równie ubłoconych ubraniach co dziewczynka gonił ją wraz z małym psem.
Uważaj, zaraz cię złapiemy!
Ani mi się śni! Nigdy mnie nie złapiecie!
A właśnie, że tak! Na tym polega zabawa w kotka i myszkę! A w zasadzie w pieska i kotka. - W pewnej chwili blondwłosa nagle stanęła i zaczęła mu się przyglądać.
Hej, co się stało? - spytał chłopak i po chwili zauważył przyczynę przerwanej zabawy- Zgubiłeś się mały?
Nie, już sobie idę, przepraszam, że wam przeszkodziłem- odpowiedział zmieszany Dave
Pobaw się z nami- Dave usłyszał ciche słowa.
Steff nie zatrzymuj go, pewnie się śpieszy- Czarnowłosy chłopak popatrzył na ubrania Dave'a ozięble i prychnął- Nie nasze progi, a może przyszedł tu pośmiać się z nas?
Nagle dziewczynka podbiegła do Dave'a i pociągnęła go na małą polankę. Od tego się zaczęło. Spotykali się tam, jak tylko Dave mógł uciec z domu i bawili się całymi dniami. Rodzeństwo zawsze z uśmiechem przyjmowało go do swoich zabaw. To były najlepsze chwile w jego życiu. Gdy miał około 10 lat, Kali i Steff przyszli z nowymi osobami. Livia była w wieku Kali'ego, czyli miała 12 lat, a Bran miał 11. Od tamtej pory stworzyli swój mały klub. A teraz miało się to skończyć. Dave nie mógł sobie poradzić z tą myślą. Pruliczerwilak był chorobą nieuleczalną, na którą kilka lat temu zaczęli chorować mieszczanie. Nie wiadomo było, skąd ona się bierze, ale nie była zaraźliwa przez zwykły kontakt. Objawem początkowym były czerwone swędzące plamy, później całe płaty skóry odchodziły, dochodziło do infekcji i się umierało.
Wrócił do domu jak we śnie. Tata nie zauważył jego zniknięcia, ale teraz było mu już wszystko jedno. Przechodząc obok jego gabinetu usłyszał urywek rozmowy i gdyby nie to jedno słowo, wcale by się nie zatrzymał, a jego losy potoczyłyby się zupełnie inaczej. Pruliczerwilak.
-... Masz rację, ale jak temu zapobiec? Nie odnaleziono dotąd lekarstwa- Henryk, ojciec Dave'a podniósł głos
- Słyszałeś kiedyś o piórze gryfa? To wcale nie był mit. Wiem kto je ma. Wiedźma. Ona wcale nie jest tym, za kogo się podaje. Jedna z największych czarownic starego pokolenia, pilnująca skarbu w takiej dziurze jak Dea, kto by mógł na to wpaść, że potężna wiedźma będzie udawała z taką wprawą swoją niekompetencję? Plan prawie idealny i ... - Dave już nie słuchał. Miał rozwiązanie. Ocali Steff.
~~~~~
Zostaw to chłopcze! Tylko ci to zgubę przyniesie! - Hermina krzyczała ile sił, ale chłopak biegł dalej, nie chciał słuchać. Była już za stara, nie dogoni go, a na magii już nie mogła polegać. Próbowała ich tylko chronić. To pióro przyniosło na tym świecie tylko nieszczęście, już dawno powinno być zniszczone. Patrzyła bezradnie jak niebo zaszło ciemnymi chmurami, porywisty wiatr zrywał liście z drzew. Usłyszała huk. "Zaczęło się, zawiodłam" pomyślała i z niepokojem obserwowała oddalającego się chłopaka. Piorun uderzył. Znowu została sama w tym pustkowiu, bez śladu młodzieńca.
~~~~~
Tak, był tutaj niedawno chłopak, podobny do waszego opisu, ale już go nie ma. - Hermina spokojnie popijała herbatę.
Jak to go nie ma? To gdzie poszedł? Proszę nam powiedzieć! - Steff wykrzyczała.
Już powiedziałam. Nie ma go. Tu nie chodzi o to, że gdzieś poszedł. Jego już nie ma na tym świecie. - powiedziała spokojnie wiedźma obserwując, jak zmieniają się ekspresje przyjaciół. Nadzieja, strach, niedowierzenie, mieszały się ze sobą.
G..Gdzie?? - głos Livi drżał
Teraz? W labiryncie. A później? Pewnie w zaświatach.- powiedziała lekkim tonem, jednak na jej twarzy była powaga - przy wielkim szczęściu uda mu się wyjść stamtąd żywym, ale zostanie w krainie nazwanej Nivevi, cóż, ale nawet tam, nie dawałabym mu dużych szans na przeżycie. Wiecie coś o Elfach? Tak? No to świetnie, to teraz wyobraźcie sobie ich wzmocnione, złe wersje. Nivevi jest ich domem, a także różnych stworzeń począwszy od gryfów i smoków, na jednorożcach i skrzatach skończywszy.
To.. chyba dobrze no nie? - zapytał Brandon. - Przecież jednorożce i skrzaty są raczej dobre??
Powiedział dziewiętnastolatek - skomentowała Steff - Przecież oni nawet nie istnieją! Owszem, magia istnieje, Elfy też, ale skrzaty, gnomy smoki i jednorożce? Przecież to zawsze rodzice opowiadali nam bajki na dobranoc o nich, w dodatku zawsze byli uosobieniem dobroci! - histeryzowała Steff - Jak to Dave trafił do labiryntu ?
Uspokój się dziewucho! jak mówię, że trafił do miejsca, gdzie istnieją, to na pewno nie kłamię! To nie jest temat do żartów. A wracając do ciebie chłopcze, te stworzenia nie są, nigdy nie były i nie będą dobre. To są najgorsze kreatury jakie można było spotkać we wszechświecie. Kiedyś próbowali wywołać wojnę, ale, na szczęście, znaleźli się bohaterowie, którzy im to udaremnili. Stworzyli świat gdzie wysłali wszystkie złe stwory i zabezpieczyli tajemnymi przejściami. Niestety, kiedyś pióro gryfa przeniknęło do naszego świata. Stanowiło ono łączność do Nivvi, ten kto trzymał pióro w momencie uderzenia błyskawicy został wysyłany do labiryntu. Krąg wiedźm powierzyło mi ochronę pióra, ale zawiodłam.
Jest jakieś inne przejście do labiryntu?! Niech nam je pani pokaże! musimy tam iść- Brandon i Steff niemal w tym samym czasie powiedzieli to samo zdanie.
Ogłupieliście?! To pewna śmierć! Nie pozwolę wam!
Niech się wiedźma o nas nie martwi, poradzimy sobie. My zawsze sobie radzimy- Kali po praz pierwszy dzisiejszego dnia się odezwał. Hermina popatrzyła na twarz każdego, po czym niechętnie skinęła głową.
~~~~~
Nie wiedział gdzie jest. Rozglądał się, szukając jakiegoś znajomego obrazu. Nie było nic, pustka. Ostatnie co pamiętał, to uciekał przed wiedźmą, z piórem gryfa. Później nagle niebo się zachmurzyło i nastała ciemność.
Nagle, ukazała się postać. Kobieta, cała ze złotego pyłu. Ubrana w wielką suknię balową, z falbanami, włosy spływały jej kaskadą po lewym ramieniu sięgając pasa. Oczy... Dave nie umiał oderwać wzroku od oczu kobiety. Był jak zahipnotyzowany przez lodowate spojrzenie.
Witaj, u nas, w świecie Nivevi, w labiryncie - powiedziała kobieta słodkim głosem - Oczekujemy cię. Przyjdź do nas, przyjdź do mnie, królowej, a zostaniesz sowicie nagrodzony.
Cały pył tworzący kobietę eksplodował, rozpierzchnął się we wszystkich kierunkach. Młodzieniec zamknął oczy, a gdy je otworzył ujrzał kamienne ściany otaczające go zewsząd, trzy rozgałęzienia. Dave popatrzył na siebie, schował trzymane pióro pod kaftan i ruszył przed siebie.
Od kilku dni jadł zabite przez siebie potwory. Miał już dość. Udało mu się już ujść z życiem trzy razy walcząc i trzy używając umysłu. Pokonał chimerę lwa, zająca, jaszczurki i nie wiadomo co jeszcze, Minotaura i jednorożca, zawsze tylko o włos zachowywał swoje życie. W zagadkach Dave usłyszał pytanie "Jakie stworzenie ma rano cztery nogi, w południe dwie a wieczorem trzy" ? "Dlaczego człowiek im ma więcej nóg, to się gorzej porusza" "„Są dwie siostry – jedna rodzi drugą a druga pierwszą."* <*zagadki sfinksa>Z trudem odpowiedział na pytania, ale przeżył i to jest najważniejsze. W pierwszej zagadce zdobył miecz, dzięki któremu udało mu się zabić kreatury. Szedł naprzód włócząc nogami po ziemi . Stanął przed kolejnym rozgałęzieniem. Wtem usłyszał niepokojące dźwięki. Szybko wbiegł w tunel przed sobą, ale było już za późno. Wielki centaur biegł rozpędzony na Dave'a trzymając w ręku włócznie. Dave szybko uskoczył w bok i próbował ciąć potwora w tylną nogę, lecz chybił o kilka centymetrów. Szybko obrócił się na pięcie biorąc szeroki zamach mieczem, udało mu się rozciąć końską skórę na zadzie, dobrze wiedział, że to tylko rozwścieczy potwora. Biegł z impetem na mieszańca, który właśnie się odwracał. Potwór ryknął głośno i zaczął szarżę. Dave uchylił się lekko pod jego pachę i wbił mocno miecz w żebra szybko odskakując. Centaur próbował go jeszcze dosięgnąć swoją włócznią, ale chłopak był za zwinny. Potwór padł martwy. Dave'owi znowu się udało. Podszedł i wyjął miecz z żeber. Wytarł go o sierść potwora. Poszedł dalej, gdzieś musi być koniec. Idąc przed siebie zatracał się w ciszy. Już nie pamiętał, po co zdecydował się ukraść pióro wiedźmie. W głowie miał tylko jedno. Jak najszybciej zobaczyć kobietę którą zobaczył po raz pierwszy na granicy snu i jawy w labiryncie. Doszedł do kolejnego rozstaju dróg, gdzie jedna z nich prowadziła schodami w dół, którymi zdecydował się pójść. Po kilku schodach zaczęło się przejaśniać. Ciemność towarzysząca mu przez te wszystkie dni odeszła w niepamięć i zaczął szybciej zbiegać w dół. Po chwili pojawił się przed nim krajobraz, polany rozciągające się aż po widnokrąg. Soczysta, mocno zielona trawa przyciągała wzrok, w oddali pasające się dzikie konie ze skrzydłami, pegazy. Po niebie latają ptaki we wszystkich kolorach tęczy. To był pierwszy raz kiedy Dave zobaczył coś tak niesamowitego. Chciał na zawsze zapamiętać tą chwilę, więc stał jak słup soli i wpatrywał się we wszystko co było dla niego nowe.
Panie, z jakiej rasy pan podchodzisz ?
Jak to z jakiej rasy?- Dave rozglądał się ale nie mógł zidentyfikować skąd ten głos pochodzi.
Tutaj na dole. Jak widzisz ja jestem gnomem, a moje imię to Karol
Jestem Dave. Człowiek.
Żartujesz? Masz niesamowite poczucie humoru. Toż to powszechnie wiadomo że ludzie nie występują w tej krainie. Wybierasz się na dwór?
Tak. Idę w kierunku dworu
To postanowione. Idziemy razem. Może przejdziemy przez Drere? Tam chyba najspokojniej będzie.
Tak zaczęła się wspólna podróż. Gnom był bardzo rozmowny. Dave szybko się dowiedział ważniejszych informacji o nowym świecie. Okazało się, że obecna królowa, która jest elfem, doszła do władzy przez obalenie poprzedniego władcy. Od tamtej pory nie było żadnych przewrotów, a panuje od 80 lat, co według Dave było bardzo dziwne, gdyż kobieta, która mu się ukazała, nie miała więcej niż 25 lat. Na tym świecie żyją tysiące ras, o których chłopak nie miał pojęcia. O jednorożcach, smokach, krasnoludach i wszystkich innych młodzieniec tylko słyszał opowieści, które niania opowiadała mu do snu. Dave słuchał gnoma, który tak narzekał na inne rasy, że bardzo szybko dowiedział się o tutejszych rasach. Podróżowali razem przez kilka dni, zachowując jak największą ostrożność. Z każdym dniem Dave czuł coraz bardziej nieodpartą chęć zobaczenia elfiej królowej, wszystko mógłby zrobić, aby tylko ją zobaczyć. Gdyby ktoś mu powiedział, że jest na dnie wulkanu wypełnionego lawą, skoczyłby bez wahania. To już była obsesja. Podróż przebiegała bezproblemowo, dlatego Dave bardzo zachwycał się nowo poznaną krainą.
Kiedy wreszcie dotarli do stolicy, Dave'owi zaparło dech w piersi. Na lekkim wzniesieniu górował wielki zamek. Był on zbudowany z czarnego materiału, którego nie rozpoznawał. Nie był on taki, jak widział w swoim świecie, kiedy podróżował z ojcem. Zamki wtedy były bardzo zwyczajne. Otoczone grubym solidnym kwadratowym murem, masywny zamek z kamienia, który bardzo dobrze nadawał się na wojny, ale z pewnością nie dopełniał piękna krajobrazu, tak jak robił to ten. Wysokie strzeliste wieże, były nie tylko na kantach konstrukcji, ale tworzyły całkiem osobne budowle połączone ze sobą tylko tunelami, które znajdowały się w powietrzu, na różnych poziomach konstrukcji. Dave nie mógł zrozumieć, dlaczego te tunele się nie zawalają, kiedy wiszą w powietrzu. Budowle były okrągłe, nie licząc głównej części, służącej za pałac. Okna były wysokie i delikatne. W górnej części wszystkie zakręcały, tworząc łuki. Szybki tworzyły kolorowy obraz, kiedy słońce w nie przyświeciło, Dave pomyślał, że doznał mistycznego olśnienia. Kolory dopełniały się jak jeszcze nigdy nawet sobie tego nie wyobrażał.Poniżej znajdowało się miasto. Tworzyły je różne chaty z drewna i kamienia, niektóre na obrzeżach miały jeszcze słomę zamiast drewnianego dachu, jednak bardzo wkomponowały się w cały krajobraz.
Pięknie co? - Gnom odezwał się cicho, patrząc na zachwyt młodzieńca- Chodźmy, królowa nas oczekuje.
Przeszli przez całe miasto, nie widząc w nim żywej duszy. Dave to trochę zdziwiło, no bo w końcu to stolica i powinna być najżywszym miejscem w całym królestwie, handlowym,
i miejscem spotkań, ale wcale na to nie wyglądało. Po chwili porzucił te myśli, zdecydował, że to jest inne królestwo i pewnie panują tu inne zasady. Posłusznie szedł za gnomem.Przechodząc przez bramy wielkiego dworu królowej, Dave miał poczucie, że nareszcie dotarł do miejsca mu przeznaczonego. Nic innego się nie liczyło.
~~~~~~~~
Nareszcie dotarłeś mój bohaterze! Nie mogłam się ciebie doczekać!- Uradowana królowa podeszłą do Dave go przywitać.
Witam - Dave skłonił się do pasa - Płacę szacunek Waszej Królewskiej Mości
Rozgość się na moim dworze. Jesteś naszym specjalnym gościem. Karolu dziękuję za przyprowadzenie go przed moje oblicze, zostaniesz sowicie za to nagrodzony. - Królowa miała na twarzy promienny uśmiech - A ciebie Dave zapraszam do komnat. Mam nadzieję, że długo u nas zostaniesz.
Tak, pani - odpowiedział szybko Dave, nie zauważając zimnego spojrzenia kobiety
Tak rozpoczął się kilkunastodniowy pobyt Dave na zamku elfiej Królowej. Przez cały ten czas Dave'm zajmowali się słudzy Jej Królewskiej Mości, chyba że, kobieta chciała, żeby Dave jej towarzyszył. Chłopak chodził jak posłuszna lalka. O nic nie pytał, niczym się nie interesował. Szczęście Elfki było najważniejsze. Do czasu...
Był ranek Dave jak zwykle wraz z Karolem poszli na obchód ogrodów królowej. Jednak dzisiaj Dave czuł się inaczej. Miał wrażenie ze nastąpi coś innego, coś co zniszczy jego rutynę.
Poczekaj na chwilę. Wydaje mi się że coś widziałem. - powiedział Karol i szybko pobiegł na wschód.
Dave chwilę popatrzył za nim i chciał pójść dalej ale coś go uderzyło w głowę i stracił przytomność.
Ej trzeba było tak mocno nie walić - powiedział zniesmaczony Bran
Ta i ciekawe niby jakbyśmy zabrali stąd tą wywłoke - powiedziała wkurzona Steff - Dobrze wiesz, że on w tym miejscu jak zaczarowany chodził.
Brandon, Steffanie ma rację. A teraz chodu bo jak nas ten gnomek nakryje to bankowo będziemy siedzieć w lochach a gwarantuję, że nie są one przyjemne.- odezwał się towarzysz przyjaciół, Romuald. Centaur.
Bran położył Dave'a na tułowiu centaura, a Steff przywiązała go liną. Po czym cała trójka uciekła z ogrodów wraz z Dave'm.
~~~~
Ugh gdzie ja jestem? - spytał młodzian.
No mówiłem ze za mocno go walłaś.
Cicho bądźcie. A ty wypij ten specyfik. - krasnolud podał Dave'owi dziwnie wyglądający napój. Chłopak nie chciał go wypić, dlatego krasnolud na sile wlał mu go do ust.
Co to było? Ohyda.
No to sobie jeszcze pośpij - powiedziawszy to krasnolud uderzył Dave'a w głowę.
Dla Steff i przyjaciół, czas kiedy Dave leżał nieprzytomny, ciągnął się niemiłosiernie. Nie wiedzieli czy mikstura przez nich sporządzona zadziała i zniweluje czar elfiej królowej ale mieli taką nadzieję.
Cholera. Głowa mi pęka. O gdzie ja do *** jestem??
Dave??
Nie, biedronka, Kali. Gdzie my jesteśmy?
Bardzo śmieszne.
Jesteśmy w kryjówce rebeliantów. Wiedźma cię zaczarowała, a oni pomogli nam cię odbić i wyleczyli Steff.
Ta wiem. Zorientowałem się, ale nic nie mogłem zrobić. Coś jakby druga osoba wytworzyła się w moim ciele i nie mogłem nic zrobić oprócz przypatrywania się. Naprawdę? To niesamowite!
Cieszymy się ze do nas wróciłeś. Stef wyzdrowiała i wszystko jest świetnie. A teraz chodźmy do domu.
Tak. Wracajmy. Przepraszam was. - Dave miał łzy w oczach patrząc na czwórkę przyjaciół, którzy nawet poszli za nim do obcej krainy.
Dziękujemy za gościnę przyjaciele.
To my wam dziękujemy za towarzystwo i racje żywieniowe. Zawsze jesteście u nas mile widziani.
***
Opowiadanie IV
Tylko jedno wyjście
Piotr Wójcik
Dzisiejszy dzień nie jest dla mnie niczym nowym. Znowu szpital i ten zapach medycyny, który tylko daje pozór, że tutaj próbują pomóc ludziom. Niestety, leżę na oddziale stworzonym specjalnie dla nieuleczalnych chorób. Nie mogą nam już pomóc, więc zbierają w jednym miejscu, żeby tylko psychicznie jeszcze dobić.
Po otwarciu oczu od razu zauważyłem duży bukiet kolorowych tulipanów w wazonie, stojącym na stoliku przed łóżkiem. Jeszcze nie umarłem, ale ktoś i tak to przynosi. Nie mogę nawet podejść i powąchać.
Szybko ogarnąłem wzrokiem sytuację w pokoju. Po prawej biała ściana, a po lewej stara, zleżała szafka z moimi rzeczami. Okno było zamknięte, więc chyba jeszcze nikt tu nie przyszedł z rana, a mogli przewietrzyć trochę przed moją pobudką.
Nagle usłyszałem głośne, a zarazem bezsensowne pukanie do drzwi. Po chwili ktoś wszedł do pomieszczenia. To pielęgniarka przyszła na nasz poranny rytuał, czyli mycie, zmianę ubrań oraz kolejne lekarstwa.
- Dzień dobry, panie Rickson! – powiedziała na przywitanie. – Jak się dzisiaj czujemy?
Pomyślałem, że piękna z niej dziewczyna. Długie nogi, zgrabna sylwetka, a nawet śliczna twarzyczka. Mężczyźni na pewno od razu reagowali, gdy widzieli jej kruczoczarne włosy. Niestety, ja tak nie mogłem, ale z drugiej strony cieszyłem się, bo za mądra to ona nie była. Na dodatek, irytowała mnie do bólu.
- Nic pan dzisiaj nie powie? – zapytała, chwytając jednocześnie za moją kartę pacjenta. – Przecież nerwy w okolicach szczęki nie zostały uszkodzone, więc nie widzę tu problemu.
Ja jednak odbierałem to inaczej. Wolałem nic nie mówić. Uznałem, że mogę tak już do śmierci. Ograniczę się w ten sposób do jednej ścieżki, która może dokądś mnie w końcu zaprowadzi.
Gdy ta młoda i urodziwa panienka zaczęła mnie myć, pomyślałem o czymś ciekawym. Ona swoim zachowaniem próbowała utrudnić sobie życie. Kiedyś też taki byłem, ale teraz mam na to inny pogląd. Dlatego też nie popieram jej. Uważam, że każda inicjacja rozmowy już zmusza cię do podejmowania decyzji, czyli wybierania ścieżki, którą chcemy się udać, nie wiedząc w dodatku, czy jest w pełni prawidłowa.
- Jutro pan ma urodziny – oznajmiła pielęgniarka przed wyjściem. – Pańska żona powiadomiła mnie, że przyjdzie więcej osób w odwiedziny.
Następne godziny przeleżałem w samotności, patrząc na sufit. Dużo myślałem przede wszystkim. Doszedłem do wniosku, że to wypadek sprzed kilku miesięcy mnie zmienił. Zostałem potrącony przez samochód, jadący z bardzo dużą prędkością. Po prostu nie spojrzałem i to moja wina. Tyle decyzji zdążyłem już podjąć. Więcej prostych, ale były też te trudniejsze. W tej sytuacji miałem do wyboru kilka ścieżek. Mogłem iść dalej i spróbować przejść na innych pasach, mogłem też dokładnie się rozejrzeć, albo nawet nie wychodzić z domu. Trafiłem jednak na najprostszą, ale też najszybszą trasę, która ograniczyła w znaczny sposób moje następne rozwidlenia w labiryncie.
Tak oto jestem teraz tutaj. Chyba na tym właśnie polega ludzkie życie. Najpierw się rodzimy i wtedy mamy najłatwiej. W końcu to tylko długa droga naprzód. Wszystko robią za nas inni, a pierwsze poważniejsze wybory trafiają się dopiero, gdy zaczynamy chodzić o własnych siłach i wiemy o tym, co nam wolno, a co nie. Na przykład, idziemy albo w lewą stronę i skaczemy po łóżku, albo w prawo i bawimy się grzecznie na podłodze.
Dopiero w szkole zaczyna się podejmowanie trudniejszych decyzji. Na sprawdzianach i kartkówkach mamy wiele możliwości, ale tylko jedna jest poprawna. To sprawia, że potem mamy mniej ścieżek lub nawet jeszcze więcej.
Jednym z kluczowych jest wybór kolejnych szkół. W ten sposób zawęża się pole zawodów, które znajdują się w którymś miejscu naszej plątaniny dróg.
Najważniejszymi jednak są ślub oraz dzieci. Mówią nawet, że wtedy labirynty mogą się połączyć i oddziaływać nawzajem na siebie. Dochodzi do jeszcze większych komplikacji. Zmiany kierunków pojawiają się cały czas, a tych prawidłowych jest coraz mniej.
Leżenie w łóżku zaczyna być już nudne. Przez paraliż nawet nie mogę się podrapać w swędzącą mnie nogę. Na dodatek, ostatnio dobrze nie sypiam, ponieważ dokucza mi duży ból w okolicach klatki piersiowej. Czuję, że stoję w miejscu i nie idę do przodu. Nie mogę w ten sposób zobaczyć, co przygotował dla mnie los.
Następne kilka tygodni spędziłem identycznie. Przyjęcie urodzinowe odbyło się tutaj, ale nawet nie odzywałem się. Męczyły mnie te same problemy i dolegliwości. Cały ten czas poświęciłem nad rozmyślaniem. Nie wiedziałem, czy jest jakieś wyjście z tego labiryntu zwanego życiem, czy tylko plączemy się po nim bezsensownie.
Odpowiedź otrzymałem szybko. Pewnego razu po prostu usłyszałem głos maszyny stojącej obok. To był jasny znak, że moje serce się zatrzymało, ale w tej chwili zdałem sobie w końcu sprawę. Jest tylko jedno wyjście, za którym każdego czeka to samo...
***
Opowiadanie V
Michał Bała
- Zrozumiano? - Profesor powiódł surowym wzrokiem po swojej ekipie ochotników. - Naszym zadaniem jest udowodnienie, że to krytycznie ważny dla świata ekosystem i jako taki powinien być chroniony prawem, a wstęp doń absolutnie zakazany. Zwłaszcza dla samozwańczych bohaterów, łowców skarbów i innego tałatajstwa, które tylko by zabijało zagrożone gatunki!
- Zrozumiano. - Odpowiedzieli znudzonym głosem.
Profesor westchnął ciężko, nie dostał grantu więc musiał zdać się na wolontariuszy. Labirynty fascynowały go od dnia Zjednoczenia, ale najwyraźniej tylko jego, bo już dziesiąty rok nie zdołał pozyskać inwestorów ani rządowego wsparcia na swój Plan Ochrony Ekosystemów Naturalnych Podziemnych Labiryntów. W odróżnieniu od wszystkich tych, którzy skrzykiwali ekipę, wchodzili do labiryntów, strzelali do wszystkiego co się rusza, w tym do siebie nawzajem, i wychodzili z kieszeniami pełnymi klejnotów, lub taczkami wywozili zapomniane przed wiekami złote i srebrne monety.
Profesor jeszcze raz spojrzał na ochotników, prowadził do labiryntu już liczne grupy, ale pierwszy raz trafiła mu się taka bryndza.
- Ty tam! - Wrzasnął do grubego, łysego, czarnobrodego, bawiącego się smartfonem kurdupla. - Wiesz cokolwiek o labiryntach?
- Wszystko szefuńciu! Przeszedłem wszystkie trzy części Lighting Warrior Raidy, znam tam każdy zakręt, każdego labiryntu! Widziałem całą serię "Is it wrong to pick up girls in dungeons?" i "Magi the labyrinth of magic" i...
- POSZEDŁ WON!!!
Kurdupel spojrzał na niego bardziej złowrogo niż do tej pory. Profesor odwzajemnił spojrzenie, ba! Nawet prychnął z pogardą! Brodacz odwrócił się na pięcie i odszedł burcząc coś pod nosem.
Jeden półgłówek mniej. Piwne spojrzenie profesora omiotło pozostałą trójkę ochotników. Waligóra z kostropatą gębą nawet nie krył że jest uzbrojony. Przy pasie miał sześć noży, bardziej przypominających maczety, cztery beretty i, nie wiedzieć po co, paczkę mentosów. Zza pleców wystawała mu lufa strzelby, a pierś ukośnie przecinał pas granatów.
- Te! Rambo! Mówiłem wyraźnie, że idziemy z misją badawczą! Nie będziemy zabijać!
- Ale to wszystko na ślepaki lub pociski usypiające panie profesorze. Na wszelki wypadek. Gdyby coś nie dało się odstraszyć samym hałasem. No bo gdybyśmy tak, dla przykładu, spotkali jakiegoś minotaura...
- Minotaur mieszkający w labiryncie to tylko Grecki mit! Zresztą nawet gdyby jakimś niewytłumaczalnym cudem byłby tu minotaur, to głowę dam że byłby inteligentnym facetem, a nie bezmyślną maszyną do zabijania!
- Toć to był jeno przykład...
- Odłóż to wszystko... nie dobra, te na naboje usypiające zostaw, ale resztę odłóż. Hałas nam pod ziemią nie potrzebny.
Waligóra może i by został w ekipie, gdyby nie to, że zapomniał zabezpieczyć jednego z pistoletów. Podczas odpinania kabury huknęło a pocisk kaliber 9mm niemal trafił posiadacza broni w duży paluch.
Mina profesora wyraźnie sugerowała co myśli o broni z ostrą amunicją w pobliżu jego obiektu badań, toteż waligóra tylko wzruszył ramionami, pozbierał z ziemi to, co zdążył już odłożyć i poszedł sobie.
Profesor poskrobał się za uchem, wiązał z tym olbrzymem pewne nadzieje, doświadczenie podpowiadało, że w starych labiryntach czasami potrzeba przestawić coś naprawdę ciężkiego. Mówi się trudno, przynajmniej pozostała dwójka chyba się nadawała.
Spojrzał z uśmiechem na czarnoskórą dziewczynę, która chyba faktycznie próbowała przygotować się do prowadzenia badań, aczkolwiek nie wiedziała do końca jak. Zabrała trzy małe, przenośne terraria, takie jak do łapania owadów, rękawice, kilka pustych słojów, które wstępnie oznaczyła karteczkami z takimi napisami jak "gleba", "woda", "pleśnie" i podobnymi. A także przenośny, atestowany zestaw laboratoryjny, dzięki któremu można było na miejscu wstępnie zidentyfikować skład niektórych próbek.
- Studentka? - Zapytał ciepło profesor, po trosze z grzeczności, ale przede wszystkim nie chciał przestraszyć najbardziej obiecującego członka ekipy. - Geologia? Mykologia?
- Nie studiuję. Ale spodziewam się znaleźć tu trochę interesujących okazów, porosty, pleśnie, może jakieś rzadkie gatunki wijów, pająków albo skorpionów.
- Tak! Świetnie! O takie podejście mi chodzi! Im więcej rzadkich okazów tu znajdziemy tym łatwiej będzie założyć tu rezerwat przyrody.
- No. - Dziewczyna wyszczerzyła ząbki. - A jak złapiemy ich dość dużo to będzie można wydestylować z nich jad, albo chociaż jakieś fajne alkaloidy. Meskalinę, ergotaminę, salwinorynę, mirystycynę, ibogainę...
- Czy ty chcesz zrobić to, o czym teraz myślę? - Profesor ze stoickim spokojem przerwał litanię psychodelików.
- Oczywiście, za zieloną kartę do Pańskiego rezerwatu dam specjalną zniżkę dla Pana i Pańskich studentów.
- Masz akurat tyle czasu, ile mi zajmie wykręcenie numeru na policję.
Domorosła dealerka, aptekarka, farmaceutka, czy jak to tam teraz nazywają, czmychnęła tak szybko, że zgubiła kilka słoików. Profesor przekazał policji co miał do przekazania, w tym kierunek ucieczki przedsiębiorczej czarnulki. Profesor przekrwionymi już ze złości oczyma spojrzał na ostatniego z chętnych.
- A ty? Coś za jeden? - Złość zaślepiła go na tyle, że nie zwrócił uwagi, że to też dziewczyna. W dodatku blada jak śmierć. - Zabójca zagrożonych gatunków? Geek, nerd, otaku albo jakiś inny maniak-cwaniak? Ćpun na odwyku?
- Eeee... Ja tylko chciałam... - Głos nastolatki łamał się ze strachu. - Ja tylko chciałam się chłopakom pochwalić, że byłam w środku... No bo tak straszyli, że jak się do labiryntu wejdzie, to już koniec. Umarł w butach. A jak usłyszałam że Pan od dziesięciu lat wchodzi do labiryntów... No to sobie pomyślałam... - Teraz już prawie płakała - Pomyślałam, że na pewno będzie Pan dobrze przygotowoany. Że będzie szkolenieeee i sprzęęęt iii jakaś ochronaaaaaa! Ja nie chcę tam wchodzić saaaamaaaaaaaa!!!
Profesor nieco zmiękł, odprowadził rozpłakaną na przystanek, a nawet zadzwonił po taksówkę i zapłacił z góry za bezpieczne odstawienie do domu.
Choć zmęczony i totalnie zniechęcony wrócił pod wejście do labiryntu. Nie pierwszy raz będzie musiał wejść sam. Nie pierwszy raz sam pobierze próbki, opisze znalezione gatunki, i wypełni właściwe protokoły.
Pal diabli - Pomyślał oblizując nos tak mocno, że aż się kolczyk zakołysał. - Pal diabli tą zapłakaną banshee.
Pal diabli - Pomyślał ogonem odpędzając muchy. - Te ćpającą czarną elfkę.
Pal diabli - Pomyślał grzebiąc kopytem w piasku przed wejściem. - Tego oderwanego od normalności krasnoluda.
Pal diabli - Pomyślał bacząc by zakładany kask z latarką nie wadził mu o rogi. - Tego zmilitaryzowanego waligórę.
Pal diabli - Pomyślał przeżuwając śniadanie po raz drugi. - Wszelką pomoc. Nie pierwszy raz minotaur będzie musiał wejść do labiryntu sam!
***
Opowiadanie VI
Co tam było?
Robert Kasztelan
Nazwa karczmy "Pic na wodę" nie brzmiała zbyt zachęcająco, ale starzec łatwo się nie poddawał.
„Trzeba będzie trochę pościemniać" – pomyślał z uśmiechem i wszedł wolnym krokiem do gospody. Towarzyszył mu stary pies, szarobury kundel podobny do owczarka. Co najwyżej podobny.... Marna kopia można by powiedzieć. Starzec podszedł do barmana.
- Chciałbym coś zjeść – rzekł niepewnie. Znudzeni goście spojrzeli zaciekawieni na obcego człowieka.
- To kosztuje- odparł gość za barem.
- A może zapłacę słowem?- rzekł tajemniczo. Część gości, znudzona codzienną rutyną zbliżyła się do przybysza.
-Słowem? Oryginalna zapłata człowieku, ale damy ci szansę – odparł jeden z gości zamawiając mu piwo.
- Miejmy tylko nadzieję, że to nie żaden blef – dodał drugi i zaśmiał się. Zapytał kim jest.
Tomasz Krętacz, a to mój pies. Wabi się Bujda. Towarzystwo parsknęło śmiechem.
- No kolego na piwo już zarobiłeś rozbawiając nas. A skąd pochodzisz, z wioski Mała Lipa? – zapytał kpiąco barman. Nie, z gminy Matactwo – rzekł rozbrajająco Tomasz. Gospodarz widząc, że obcy trzyma mu klientów nałożył przybyszowi porcje kurczaka. Czas na opowieść przybyszu - rzekł jeden z gości. Będzie strasznie, smutno czy radośnie – zapytał zamawiając kolejny kufel piwa dla starca.
- Na pewno będzie śmiesznie, zwłaszcza na końcu – Krętacz zaśmiał się popijając alkoholowy napój. Koło prawdziwego piwa to nawet nie stało ale cóż wymagać za darmo. Opowieść będzie dotyczyła labiryntu - zaczął starzec. Tylko się nie pogub w opowieści dziadku - parsknął jeden z gości. Miejmy nadzieję ze to nie kolejna część „Drogi bez powrotu", labirynty są pełne pułapek – dodał drugi zanosząc się śmiechem. „Na was czeka na końcu labiryntu" –pomyślał Tomasz z szelmowskim uśmiechem.
- Wczoraj byłem w podobnej gospodzie, jej nazwa to „Ślepa Uliczka". Spotkałem tam dziwnego, zagubionego człowieka, mówili na niego Chaos. Cały czas coś szeptał do siebie pod nosem. O jakiejś jaskini, tajemniczym skarbie na końcu labiryntu. Dosiadłem się do niego.
- To jakaś bujda na resorach – rzekł jeden z gości popijając zimne piwo. Pies szczeknął. Bujda spokój – powiedział cicho starzec kontynuując opowieść.
- Jaka jaskinia, jaki labirynt – zapytałem zaciekawiony. Chaos nerwowo rozejrzał się dookoła, wyjął z kieszeni mapę pełną krętych uliczek, z jakimiś wskazówkami. Na końcu jednej z uliczek był znak x. Co tam jest – zapytałem. Skarb dzięki któremu najesz się do syta – rzekł tajemniczo. Goście zgromadzeni wokół Krętacza z coraz większym zainteresowaniem słuchali przybysza. Każdy podstawiał kufel piwa, barman nakładał jedzenie. Nawet Bujda dostał pełną miskę. Gdzie jest ta jaskinia – zapytałem zaciekawiony. Niedaleko stąd jest las zwany Błędnym Kołem, jest tam wielka, ciemna grota.
- Chyba wielki przekręt – skomentował barman, ale goście szybko go uciszyli czekając na dalszą część opowieści. Chaos nerwowo wepchnął mi kartę z mapą do kieszeni. Sam się boję tam iść, a Tobie bardziej się przyda zawartość skrzyni. Zdziwiony wyszedłem z knajpy i skierowałem się do opisanego lasu. Szybko znalazłem jaskinię, wszedłem do groty. W środku rzeczywiście przypominała labirynt, od razu miałem do wyboru kilka uliczek. Jednym słowem galimatias. Na szczęście gość z knajpy dał mi dobrze opisaną mapę. Skierowałem się pewnym krokiem w zaznaczoną na wskazówkach uliczkę. Z każdym wejściem do kolejnego zaułku ukazywał mi się gąszcz następnych.
- I jak znalazłeś skarb, co tam było, pieniądze , biżuteria ? – goście przekrzykiwali się nawzajem zdumieni opowieścią starca. Tak znalazłem....skarb pasuje w sumie do nazwy tego lokalu... Otworzyłem skrzynie i...
Mów szybko dziadku, złoto, klejnoty, co tam było?!
Starzec zjadł ostatni kęs kurczaka, popijając piwem. Gwizdnął na psa, po czym skierował się do wyjścia. - „Co tam było?!"
- „Cały ten kit który wam wciskam" - rzekł z uśmiechem Krętacz wychodząc z gościnnej karczmy.
Fragment: Czerwony rycerz - Miles Cameron
I jeszcze jedna premiera MAG-a dzisiejszego dnia. Zapraszamy do poczytania pierwszego rozdziału Czerwonego rycerza Milesa Camerona.
Wiktoria Aleksandrowicz - Deja Vu
Uwaga! Tekst zawiera sceny erotyczne i jest nieodpowiedni dla osób poniżej 18 roku życia!
Rozdział I
Czuł jej strach. Wiedział, że to jego się bała. Dobrze. Tak właśnie powinno być. Siedziała na otomanie, w białej, sięgającej ziemi, koszuli nocnej. Długie, kasztanowe włosy splecione miała w luźny warkocz. Piękna, cudowna i tylko jego. Jej przyspieszony oddech, szybsze bicie serca... to wszystko sprawiało, że ledwo nad sobą panował. Podniosła na niego okolone długimi rzęsami, orzechowe oczy. Lśniły w nich łzy. Już dawno przestała go błagać. Zrozumiała, że nie ma to sensu, ale on, w dalszym ciągu, lubił sprawdzać granice jej wytrzymałości. Usiadł tuż obok niej. Zaczął powoli, delikatnie. Przyciągnął ją do siebie, objął ramionami. Jego usta znalazły się przy jej szyi. Całował jej włosy, kark. Powoli zaczął zsuwać z ramion jej staromodną koszulę. Z ust dziewczyny wydobył się cichy ni to jęk, ni westchnienie, gdy kciukiem musnął jej wciąż zasłoniętą pierś. Jej ciało reagowało na jego dotyk, nawet wbrew jej własnej woli. To cieszyło go jeszcze bardziej. Czuł jej napięcie. Czekała na ten moment, kiedy przestanie być łagodny. On jednak nie zamierzał się spieszyć. Posadził ją sobie na kolanach, odgarniając rozłożysty materiał. Jego dłoń powędrowała po jej gładkiej, zgrabnej nodze. Zamarła, gdy dotknął palcami jej intymnego miejsca. Gładził jej łono, powoli wsuwając je do środka. Koszula już zupełnie zsunęła się z jej ramion. Drugą ręką dotykał jej biustu, od czasu do czasu mocniej ściskając między palcami sutki.
- Jesteś taka piękna - zamruczał jej do ucha, przesuwając się tak, by móc dotknąć jej piersi językiem.
Zachłysnęła się powietrzem, gdy wargami objął jej sutek. Ssał go, jednocześnie poruszając w jej wnętrzu palcami. Gdy uznał, że wystarczy, posadził ją na kanapie, a sam zsunął się niżej. Podwinął spódnicę koszuli, zupełnie odsłaniając łono i brzuch dziewczyny. Jego ręce rozsunęły jej nogi. Językiem zaczął przesuwać po jej podbrzuszu, a potem schodził niżej i niżej. Jego palce znów znalazły się w środku. Była wilgotna, nawet bardzo. Zaczął zagłębiać się w nią mocniej. Nie przestawał lizać. Kilka cichych westchnień. Ciało dziewczyny zaczęło drżeć. Na to właśnie czekał. Podniósł się, znów siadając obok niej. Pocałował ją - mocno, niemalże brutalnie. Na sobie miał jedynie spodnie, których teraz szybko się pozbył. Pchnął ją na stertę leżących z boku poduszek. Schowała w nich twarz. Uniósł jej biodra, zupełnie zsuwając z dziewczyny koszulę. Uniósł dłoń, a ta po chwili opadła na jej wypięte pośladki. Następny klaps był mocniejszy, a po nich jeszcze kilka. Słyszał jak tłumi łkanie. Objął jej biodra dłońmi, klękając tuż za nią. Jego członek otarł się o jej nagą pupę. Kolanami rozsunął jej nogi, po czym wbił się do środka. Mocne, szybkie pchnięcia, przeradzały się czasami, zupełnie niespodziewanie, w jeszcze mocniejsze, a każde jęknięcie, które wydawała, przynosiło mu satysfakcję. Z bioder dziewczyny przełożył dłonie na jej pośladki. Rozsunął je palcami, a potem wsunął jeden do środka, poruszając nim w rytmie swoich własnych ruchów. Uśmiechnął się do siebie, kiedy usłyszał jak gwałtownie wciągnęła powietrze. Przyspieszył. Kilkanaście minut, to nie było zbyt długo, ale jej ciało działało na niego jak czerwona płachta na byka. Gdy poczuł, że dochodzi, wysunął się z jej wnętrza, opryskując pośladki i plecy dziewczyny lepką, przezroczystobiałą cieczą. Skuliła się na poduszkach. Obrócił ją ku sobie, by znów ją pocałować. Była niczym lalka. Mógł z nią zrobić wszystko co chciał. Wstał i założył spodnie.
- Słodkich snów, Bella - zamruczał, wypełniony satysfakcją, opuszczając jej pokój.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Obudził się zlany potem. Gwałtownie usiadł. Znów o niej śnił. Dziewczyna, śliczna jak marzenie, delikatna niczym motyl, a on... on każdej nocy ją krzywdził. Nigdy nie podejrzewał siebie o skłonności sadystyczne. Te sny jednak były tak realne, tak prawdziwe... Czyżby o tym właśnie marzyła jego podświadomość? Christopher nie mógł zapomnieć jej mokrej od łez twarzy. Całym sobą zapragnął ją przytulić, pocieszyć. obiecać, że już nigdy więcej tego nie zrobi. Tylko, że ona przecież nie istniała. Bella była wytworem jego - najwyraźniej chorej - wyobraźni. Spojrzał na stojący przy łóżku budzik. Dochodziła szósta. I tak za chwilę musiałby wstawać. Niechętnie wyśliznął się z pościeli. Wykonał serię porannych ćwiczeń. Wziął szybki prysznic. Wciąż nie mógł przestać o niej myśleć. Z trudem przełknął przygotowane dla niego przez gosposię śniadanie. Rodziców już nie było w domu, choć w ich przypadku, całkiem możliwe było, że jeszcze. Nie pamiętał kiedy ostatnio widział ich dłużej niż kwadrans. Gdy Jack, jego najlepszy kumpel, zatrąbił klaksonem swojego sportowego auta, Christopher był już gotowy.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Musiała być bardzo głodna. Od kilku dni jadła jedynie niewielkie ilości wodnistej zupy. To była kara za to, że próbowała się zabić. Chciał, żeby zapamiętała, że nie tylko ona sama, ale także jej życie należy do niego. W przezroczystym, srebrnym skrawku materiału, który zdawał sie nie być ani bluzką, ani sukienką, a raczej przypominał mgłę, klęczała na podłodze, przy jego krześle. Wpatrywała się w swoje splecione na podołku dłonie, by nie patrzeć na to, jak on je. Od czasu do czasu karmił dziewczynę winogronami, wsuwając jej je bezpośrednio do ust. Podniósł ze stołu wypełniony winem kielich i podsunął jej do spragnionych warg. Kropelki czerwonego płynu spłynęły z kącików jej ust. Uznał, że widok ten jest niezwykle podniecający. To mu wystarczyło, by gwałtownie jej zapragnąć. Rozpiął, w obecnej chwili, zbyt ciasne spodnie.
- Chodź tutaj - polecił.
Przysunęła się bliżej. Wiedziała czego od niej oczekuje. Oswobodziła zupełnie jego nabrzmiałą męskość. Przytrzymując drobną dłonią, powoli zaczęła lizać sam czubek. Położył rękę na jej włosach, zmuszając ją, by znalazła się jeszcze bliżej. Znalazł się w jej ustach. Posłusznie ssała go, w rytmie, który jej wyznaczył. Czuł, jak przesuwa po nim językiem. Nie był w stanie pozostać biernym i sam zaczął się poruszać. Silną dłonią przytrzymywał ją przy sobie. Puścił dopiero, kiedy sperma wypełniła jej usta. Pozwolił dziewczynie się odsunąć. Teraz już w ogóle nie podnosiła wzroku, uparcie wpatrując się w wyłożoną drewnianym parkietem podłogę.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Samochód się zatrzymał, a Christopher ocknął się gwałtownie. Do tej pory nie miewał snów na jawie. Czyżby wariował? Może powinien znaleźć sobie jakąś ładną dziewczynę, żeby zaspokoiła jego potrzeby? Tyle, że on nie chciał żadnej dziewczyny i boleśnie zdawał sobie z tego sprawę. Pragnął Belli - tylko i wyłącznie Belli, ale ona przecież nawet nie istniała.
- Hej, co z tobą? - zawołał Jack, wysiadając z samochodu.
- Nie ważne - odburknął Chris - po prostu się nie wyspałem.
Kiedy weszli do klasy, większość już tam była. Nikt, nigdy nie spóźniał się na angielski, chyba, że chciał zostać drugi rok w tej samej klasie. Tym razem to jednak nauczyciel przyszedł kilka minut po dzwonku. Do tego nie był sam. U boku pana Graves'a stała szczupła, blada dziewczyna. Wyglądała jak porcelanowa lalka. Niebieskie dżinsy i biała bluzka w różowe, drobne kwiatki zupełnie do niej nie pasowały. Powinna nosić sukienki.
- Dzień dobry wszystkim - zaczął nauczyciel. - Przywitajcie nową uczennicę. To Isabella Evans, która przyjechała do nas z Francji. Od dzisiaj będzie uczyła się w naszej szkole. Proszę, zajmij wolne miejsce - polecił dziewczynie.
Christopher wpatrywał się w nią oniemiały. To była Bella! Dziewczyna z jego snów! Długie, kasztanowe włosy, opadały jej na ramiona i twarz, zasłaniając oczy. Sprawiała wrażenie spłoszonej. Kiedy jednak podniosła wzrok, ich spojrzenia natychmiast się spotkały. Zaskoczenie, panika - niemal fizycznie poczuł jej strach. Zdał sobie sprawę, jakby irracjonalne to nie było, że ona również musiała go w jakiś sposób rozpoznać. Spuściła głowę, wbijając wzrok we własne, znoszone trampki, a potem posłusznie ruszyła przez klasę, by zająć wskazane jej przez nauczyciela miejsce.
Rozdział II
Związane ręce miała wysoko uniesione nad głową. Krępujący je sznur zwisał z podwieszonej pod sufitem belki. Był na tyle krótki, że dziewczyna z trudem stała na palcach. Oczy miała zasłonięte czarną przepaską - niczym skazaniec. Poza tym była zupełnie naga. Kasztanowe włosy niesfornie opadały na jej ramiona i plecy, odrobinę przysłaniając również kształtne piersi. Kiedy podszedł i przesunął po nich dłonią, jej oddech przyspieszył, ale się nie poruszyła. Nie szarpała się, nie marnowała energii na bezowocne próby uwolnienia się. Paraliżował ją strach. Czekała na jego ruch. Uniósł trzymany w dłoniach bat. Krzyknęła, gdy uderzył ją po raz pierwszy. Gdy wymierzał kolejne razy, jedyną reakcją dziewczyny było ciche łkanie. Rzemień owijał się wokół jej ciała, brutalnie pieszcząc uda, pośladki i plecy. Kiedy wreszcie przestał, jej ciało poznaczone było cienkimi, różowymi smugami. Nożem przeciął krępujące ją więzy, a ona osunęła się na podłogę. Wziął ją na ręce. Na dzisiaj to mu wystarczyło.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Nie wiedział czy to on, czy ona, ale któreś z nich uwięzione było w koszmarze. Gdy tylko dzwonek oznajmił koniec lekcji, natychmiast zebrał swoje rzeczy. Gdy Bella wyszła na korytarz, on już tam na nią czekał.
- Hej... - zaczął nie za bardzo wiedząc, co chce powiedzieć.
Zatrzymała się, jakby oszołomiona. Spojrzała na niego dużymi, orzechowymi oczami, w których tliło się nieskrywane przerażenie. Z jej ramienia zsunęła się sztruksowa, srebrnoszara torba. Dziewczyna cofnęła się kilka kroków, nie spuszczając z niego wzroku.
- Nie... nie możesz tu być - wyszeptała cicho, a potem odwróciła się i rzuciła pędem przed siebie, zwinnie przemykając pomiędzy wychodzącymi z klas uczniami.
Nie było sensu za nią biec. Nie mógł jednak przestać wpatrywać się w korytarz, w którym zniknęła. Ocknął się dopiero, gdy w ramię trącił go Jack.
- Niezła ta nowa, co nie? - zaczął po swojemu. - Chociaż trochę jakaś dziwna.
Christopher jedynie przytaknął. W tym momencie nie miał ochoty rozmawiać, a już na pewno nie na temat Belli. Podniósł upuszczoną przez dziewczynę torbę. Gdy jej ją zwróci, będzie musiała z nim chociaż przez chwilę porozmawiać.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Leżała na białym obrusie. Jej ciało ozdobione zostało bitą śmietaną, w której tkwiły artystycznie ułożone owoce - truskawki, maliny, jeżyny, czarne jagody. Lekko rozchylone nogi posłusznie się nie poruszały. Zadowolony przyglądał się swojemu dziełu, w dłoni trzymając kieliszek czerwonego wina. Podszedł, dotknął jej ramienia, by powoli zacząć przesuwać palce wzdłuż jej nagiego ciała. Ze wszystkich sił starała się nie drżeć. Kiedy jednak jego ręka znalazła się między jej nogami, to przestało być wykonalne. Przez dłuższą chwilę droczył się z dziewczyną, delikatnie przesuwając palcami po jej łonie. Kiedy uznał, że jest dostatecznie wilgotna, sięgnął po stojącą obok butelkę z winem. Uzupełnił swój kieliszek, a potem oblał ją resztą trunku. Pisnęła, gdy zimne wino dotknęło jej nagiej skóry. Gdy butelka była pusta, jej szyjkę wsunął między nogi dziewczyny. Pieszcząc ją palcami drugiej ręki, sprawiał, że szkło wędrowało głębiej i głębiej. Jej ciało mimowolnie wygięło się w łuk. Popatrzył jej w oczy. Spojrzeniem błagała, żeby przestał. Jednocześnie wcale tego nie chciała, bo zdawała sobie sprawę, że będzie to oznaczało jego kolej.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Christopher niecierpliwił się coraz bardziej. Nie było innego wyjścia ze szkoły, tylko ta piekielna brama, a jej wciąż tutaj nie było. Czekał od niemalże godziny. Już dawno skończyła się ostatnia lekcja. Może zerwała się wcześniej? Nie, to nie było możliwe. Widział jak wchodzi i wychodzi z coraz to kolejnych klas. Nie opuszczała zajęć. Nie pierwszego dnia. W końcu się pojawiła. Niepewnym krokiem opuściła budynek szkoły. Podeszła do niego, spuszczając wzrok. Sprawiała wrażenie osoby, która się poddała.
- Co zaplanowałeś? - zapytała cichym, lekko drżącym głosem, kiedy oddał jej torbę.
Chłopak spojrzał na nią zaskoczony. Jak to zaplanował? Przecież on niczego nie planował! Po prostu... Właściwie czemu nie? Jego rodziców i tak nie będzie, dom będzie stał pusty, wiec będą mogli spokojnie porozmawiać. Zwłaszcza, że Jack zmył się od razu po zajęciach, zostawiając mu auto. Z miasta miał wrócić z kumplami.
- Zaproszę cię do siebie na obiad - oznajmił stanowczo. - O ile oczywiście przyjmiesz zaproszenie... - dodał nieco bardziej zakłopotany.
Skinęła głową, a potem posłusznie poszła za nim do auta. Przez całą drogę żadne nie odezwało się ani słowem. Christopher w duchu błogosławił istnienie starych, rockowych kawałków. Gdyby nie one, chyba by zwariował. W domu obiad jak zawsze czekał gotowy. Wystarczyło tylko go podać. Kotlety z kurczaka, tłuczone ziemniaki, mizeria. Mogli trafić gorzej. Bella siedziała na wysokim stołku, powoli dłubiąc w swoim talerzu. Kroiła wszystko na drobne kawałeczki. Kotlet i ziemniaki były już sieczką. Chłopak próbował na nią nie patrzeć. Wszystkie myśli starał się skupić na swoim jedzeniu. W końcu nie wytrzymał.
- Bella, zjedz coś wreszcie - poprosił.
Wzdrygnęła się, słysząc jego głos. Posłusznie wsunęła widelec do ust. Potem nabrała następną porcję i jeszcze kolejną. Pobladła jeszcze bardziej. Zerwała sie z miejsca. Po kilku krokach opadła na podłogę, podpierając się rękami. Klęcząc zwymiotowała. Natychmiast do niej podszedł.
- Co się stało? - spytał zaniepokojony, pochylając się nad nią.
- Ja... nie jem mięsa... Muszę... do łazienki - jęknęła.
Wstała i pobiegła przez dom. Westchnął. Posprzątał, a potem cierpliwie czekał. Dziewczyna jednak nie wracała. W końcu, zniecierpliwiony, również udał się do łazienki.
- Bella? -zawołał. - Wszystko w porządku?
Odpowiedziała mu cisza. Pchnął drzwi i wszedł do środka. Stanął jak wryty. Siedziała na podłodze, w kałuży krwi, niczym bezwładny manekin. Obok niej leżały kawałki szkła. Miała pokaleczone ręce. Chyba... poprzecinane wzdłuż żyły. Wyciągnął z kieszeni komórkę. Wybrał numer pogotowia, jednocześnie przyskakując do niej z czystym ręcznikiem. Przełączył telefon na głośnik, odkładając go na bok. Spanikowanym głosem podał dystrybutorce adres i posłusznie zaczął wykonywać jej polecenia. Sam nie był w stanie logicznie myśleć. Paraliżował go zimny, dławiący strach.
Rozdział III
Karetka pogotowia przyjechała wyjątkowo szybko. Dwóch młodych mężczyzn i jeden znacznie starszy, wszyscy w granatowych kombinezonach, z wprawą zaczęło zajmować się dziewczyną, odsuwając Christophera na bok. Przyglądał się przerażony.
- Nic jej nie będzie? - domagał się potwierdzenia swoich słów.
- Jej stan wydaje się być stabilny, ale to się okaże w szpitalu - odparł najstarszy z ekipy.
- Czy mogę z nią jechać? - zapytał zdławionym głosem, gdy znaleźli się już przy drzwiach.
Chłopak z chaotyczną plątaniną ciemnoblond loków, niewiele starszy od niego, za to znacznie potężniej zbudowany, zatrzymał się i odwrócił. Nienawiść w jego szarozielonych oczach płonęła żywym ogniem. Pięść chłopaka wystrzeliła do przodu, przewracając Christophera na podłogę. Zaskoczony i oszołomiony nie zdążył nawet wstać, kiedy za tamtym zatrzasnęły się wejściowe drzwi.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Bezradność. To właśnie teraz czuł. Coś się stało, a jego tam nie było. Nie było go przy niej! Leżała w czystej, białej, szpitalnej pościeli, ubrana w idiotyczną, zieloną, jednorazową piżamę. Potrzebowała zarówno kroplówki jak i transfuzji krwi, ale na szczęście nic poważniejszego sobie nie zrobiła.
- Andre? - zapytała cichutko, odwracając ku niemu głowę.
Uśmiechnął się do niej blado, nie potrafiąc zdobyć się na więcej.
- Jestem - mruknął, siadając obok niej na łóżku.
Wyciągnął rękę, by pogładzić jej miękkie włosy. Zdjął górę od swojego służbowego uniformu, ale mocne, sztywne spodnie nie do końca były wygodne.
- To dobrze - westchnęła uspokojona.
Zagryzł zęby, walcząc z sobą o zadanie jej tego pytania. Wiedział, że musi je zadać. Zdawał sobie jednak również sprawę, że na nowo obudzi w nim złość.
- Skrzywdził cię? - ze wszystkich sił starał się nie warczeć ani nie podnosić głosu. - Ten chłopak. Zrobił ci coś złego?
Bella odwróciła wzrok, nie odpowiedziała. Krew Andreasa zawrzała. Niech on tylko dorwie tego gnojka! Z korytarza usłyszeli wołanie. Przeklęta zmiana! Nie miał zamiaru... nie chciał jej teraz samej zostawiać! Dziewczyna dotknęła delikatnie swoją pokaleczoną dłonią jego ręki.
- Musisz już iść - uśmiechnęła się do niego bladym uśmiechem.
- Nie! - niemalże warknął na nią.
- Dam sobie radę - szepnęła uspokajająco. - Ktoś inny cię teraz potrzebuje. Przyjdziesz do mnie jak skończysz zmianę.
Gdy jego kolega z ekipy ratowniczej zajrzał do środka przez uchylone drzwi, natarczywie go ponaglając, Andreas boleśnie zdał sobie sprawę, że Bella ma rację. Musiał wracać do pracy i musiał ją tu zostawić. Bo jeśli ktoś przez jego opieszałość tego dnia umrze, dziewczyna nigdy mu tego nie wybaczy.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Drewniana belka nie była zbyt szeroka i dziewczyna czuła, jak boleśnie wbija się w jej plecy. Jej związane za głową ręce były unieruchomione w taki sposób, że oplatały drewno od spodu. Nogi miała szeroko rozsunięte, a jej pośladki odrobinę wystawały. Nagą skórę drażnił nieprzyjemny chłód.
- Bella mia - zamruczał stojący nad nią chłopak, przesuwając dłońmi po jej alabastrowych udach. W tym wypadku słowa te miały podwójne znaczenie.
Dotknął jej brzucha, piersi, sterczących sutków, lekko rozchylonych warg. Była jego. Należała do niego. Mógł z nią zrobić co tylko chciał. Jej oczy zrobiły się wielkie z przerażenia, gdy sięgnął po stojący na stole, potrójny świecznik.
- Nie, proszę... - jęknęła błagalnie.
Uśmiechnął się do niej chłodno. Jedną ze zgaszonych świeczek powoli wsunął między jej nogi. Kolejną wetknął w pupę, rozsuwając pośladki Belli. Ignorował jej przyspieszony oddech, to jak przymknęła oczy. Zignorował również drżenie jej ciała i łzy. Trzecią z nich zapalił, odstawiając z powrotem świecznik na stół. Zbliżył się z nią i przechylił nad ciałem dziewczyny. Krzyknęła, gdy pierwsza kropla gorącego wosku skapnęła na jej brzuch. Następne pojawiały się coraz gęściej. Brzuch, piersi, łono. Dziewczyna cicho łkała, a on czuł jak narasta w nim coraz większe podniecenie.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Bolała go nadwyrężona szczęka. Czemu do cholery ten dupek mu przywalił? Czy uznał, że to on coś zrobił Belli? Był wściekły na niego, wściekły na nią, wściekły na cały świat, a przede wszystkim na samego siebie. Nie powinien był jej zostawiać samej. Mógł z nią od razu porozmawiać. Mógł jej pilnować. Mógł cokolwiek... choć w dalszym ciągu nie miał pojęcia co. Czy ona również śniła te same sny? Coraz mocniej zaczynał w to wierzyć, bo jeśli nie, to czemu by się w ten sposób zachowywała?
Żałował teraz, że nie ma auta. Oczywiście rodzice kupili mu samochód. Kupowali mu wszystko co chciał, chyba głównie po to by zagłuszyć wyrzuty sumienia spowodowane tym, że ciągle ich nie ma. Choć może wcale takich wyrzutów nie mieli, a kupowali po prostu dlatego, że było ich na to stać. Christopherowi było wszystko jedno. Nie miał auta, bo sam je rozbił i zrobił to specjalnie. Chciał zwrócić na siebie uwagę. Teraz bardzo tego żałował. Zwłaszcza, że idiotyczny wyczyn poszedł na marne, a ojciec kazał mu po prostu wybrać nowe, na które teraz czekał.
Szybko wybrał numer Jacka i z ulgą upewnił się, że jego kumpel ciągle bawi się w mieście, więc jeszcze nie chce zabierać swojego samochodu. Niemalże wybiegł z domu, by jak najszybciej dotrzeć do szpitala. Gdy podał portierce swoje nazwisko, dostanie się do Belli okazało się wcale nie takie trudne i nie ważne było co mówiły przepisy. Wystarczyło jak oznajmił, że to jego przyjaciółka i bardzo mu na tym zależy. Gorzej zaczęło być dopiero, gdy już znalazł się w jej pokoju. Leżała blada w białej pościeli, która jeszcze tą bladość pogłębiała. Gdy otworzyła oczy i zobaczyła go, stojącego w progu, natychmiast odwróciła wzrok.
- Hej... - zaczął niezbyt przekonany, zbliżając się do niej o kilka kroków. - Dobrze się czujesz? - zapytał głupio.
Skinęła głową. Spojrzała na niego. Tym razem strach w jej oczach zastąpiła rezygnacja.
- Co ze mną zrobisz? - zapytała cicho.
Bezwiednie usiadł obok niej na łóżku. Instynktownie dotknął jej białej, leżącej na kołdrze dłoni. To było silniejsze od niego. Była taka delikatna...
- Chcę tylko porozmawiać - odezwał się łagodnie.
Prychnęła. Niczym kotek. Nawet to było urocze.
- Dlaczego się mnie boisz? - próbował kontynuować rozmowę.
Spojrzała na niego niedowierzająco.
- To jakiś test? - zapytała.
Mocniej chwycił jej rękę.
- Bella, nie skrzywdzę cię, przyrzekam - zapewnił gorączkowo. - Nigdy nie mógłbym zrobić ci nic złego.
Roześmiała się smutnym, dźwięcznym śmiechem.
- Chyba nie uda ci się wymyślić nic gorszego niż to co już zrobiłeś - oznajmiła, odwracając się na bok, tak, by być odwrócona do niego plecami.
- Bella... - ona jednak nie zareagowała już na żadne jego słowa.
W końcu, któryś już raz z kolei wypraszany przez pielęgniarkę, poddał się i postanowił tego dnia dać jej już spokój. Jej słowa dźwięczały mu w głowie aż nazbyt wyraźnie. Nie wiedział jeszcze jak jej to wytłumaczy ani o co powinien zapytać, zdawał sobie jednak sprawę, że nie da rady tak tego zostawić. Za wszelką cenę będzie musiał sprawić, by jednak chciała z nim, choć jeszcze przez krótką chwilę, porozmawiać.
Rozdział IV
Krzyknęła. Gwałtownie usiadła. Jej serce uderzało w dzikim rytmie. Drżała. Teraz, gdy wiedziała, że był to tylko sen - złe wspomnienie - próbowała uspokoić oddech. Na próżno i ani odrobinę nie pomagała w tym szarość za oknem. Uchyliły się drzwi do jej pokoju.
- Koszmarny sen? - zapytał stojący w progu chłopak, który miał na sobie jedynie luźne spodnie od piżamy.
Uczucie ulgi, wywołane tym, że przyszedł z sąsiedniego pokoju pomogło jej się odrobinę uspokoić. Nieśmiało skinęła głową.
- Zostać z tobą? - zapytał, podchodząc do jej łóżka.
Spojrzała na niego z nadzieją i znów leciutko przytaknęła. Położyła się, a on wsunął się obok niej pod kołdrę. Przytulił się do jej pleców, wkładając rękę pod jej głowę, a drugą obejmując dziewczynę w pasie. Wtuliła się w niego niczym mały kotek. Zamknęła oczy, z nadzieją, że jeżeli uda jej się zasnąć, to tym razem nie będzie już śniła żadnych, głupich koszmarów.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Andreas nie mógł przestać się martwić. Przez parę dni Bella nie chodziła do szkoły. W domu, a właściwie niewielkim mieszkanku, dziewczyna prawie nie opuszczała swojego pokoju. Już od kilku miesięcy mieszkała razem z nim i jego matką. do której zwracała się ciociu, choć tak naprawdę nie była jej ciocią. Znaczyła jednak znacznie więcej niż czasem mogłaby znaczyć rodzina. To była dziwna historia, a Bella właściwie pojawiła się znikąd.
Ann była kobietą w późnym, średnim wieku. Od wielu lat pracowała w szpitalu jako salowa i naprawdę lubiła swoją pracę, choć ta niekiedy bywała bardzo męcząca. To tam pewnego dnia przywieziono dziewczynę, z którą nikt nie miał pojęcia co należy zrobić. Była wygłodzona i pobita, ktoś się nad nią fizycznie znęcał. Nie odzywała się ani słowem. Nosiła ślady po samobójczych próbach. Nie zgłosili się po nią żadni krewni. Gdy w końcu ktoś w jakiś magiczny sposób odnalazł jej metrykę, uzyskano informację, że matka dziewczyny nie żyje, a ojciec jest nieznany. Ona sama natomiast mieszkała do tej pory we Francji. Okazało się również, że jest jeszcze niepełnoletnia, ale już na tyle dorosła i po takich przejściach, że znalezienie dla niej rodziny zastępczej graniczyłoby z cudem. Najlepszym wyborem wydawał się być szpital psychiatryczny. To przed nim uratowali ją Ann i jej syn, Andreas.
Nie chodziło o to, że Ann była po prostu sympatyczną kobietą. Coś, jakaś siła wyższa, zaczęło ją przyciągać do ciągle milczącej Belli. Za swój święty obowiązek uznała zaopiekowanie sie skrzywdzoną przez los dziewczyną. Każdego dnia rozmawiała z nią, nie uzyskując odpowiedzi. Przynosiła jej ciastka i jabłka. Potem, zaciekawiony historią matki, pojawił sie Andreas. To do niego pierwszego odezwała się Bella. Później, cały personel szpitala odetchnął z ulgą, gdy Ann poprosiła o opiekę tymczasową i zabrała dziewczynę do siebie do domu. Jej samej wydawało się to zdarzenie dość surrealistycznym, a jednak wiedziała, że nie potrafiłaby postąpić inaczej. Od tego czasu ani razu nie pożałowała swojej decyzji.
Bella niewiele jadła i prawie cały czas spała. Andres nie potrafił namówić jej na wyjście z pokoju, a co dopiero z domu. Wcześniej dziewczyna robiła wszystko by nie być dla Ann ciężarem. Sprzątała, prała, prasowała, próbowała gotować, co nie zawsze dobrze jej wychodziło. Teraz nie robiła kompletnie nic i wyglądało na to, że znów stara się zamknąć w sobie. On jednak nie zamierzał jej na to pozwolić.
- Musisz iść do szkoły - nalegał - będę cię odwoził, a potem przyjeżdżał po ciebie. Nie pozwolę, żeby ktoś cię skrzywdził.
- Nie dam rady - szepnęła, nie wstając z łóżka. Odwróciła się do niego bokiem. - Jeszcze nie teraz.
- Jeśli nie teraz, to kiedy? - usiadł obok dziewczyny, odgarniając delikatnym gestem kasztanowe kosmyki z jej twarzy.
Przytuliła się policzkiem do jego dłoni. Była jak odtrącony psiak, który potrzebował bliskości.
- Nie wiem - przyznała.
- Bella, jesteś silniejsza niż myślisz - oznajmił z pełnym przekonaniem. - Musisz wrócić do normalnego życia.
Nie podniosła na niego wzroku, ukryła twarz jeszcze bardziej w poduszce.
- Wrócę, tylko nie każ mi tego robić już teraz - wyszeptała błagalnie.
Westchnął i spróbował wstać, ale ona nie puściła jego ręki. Uśmiechnął się smutno i położył za jej plecami, przytulając dziewczynę do siebie. Powinien wychodzić, ale chwilę jeszcze mógł z nią zostać.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Christopher snuł się bez celu. Bella po weekendzie nie przyszła do szkoły. Następnego dnia również nie. Za każdym razem, gdy widział kasztanowe włosy, serce podskakiwało mu do gardła, a chwilę później nadzieja pryskała niczym bańka mydlana. Sny nie minęły, a tylko nasiliły się jeszcze bardziej. Urywki, fragmenty tego co działo się z dziewczyną, a raczej tego co robił jej on sam. To było nie do zniesienia. Tym bardziej, że teraz nabrał irracjonalnej pewności, że ona dzieli te same sny.
Świruska, wariatka, próbowała sie zabić - szepty po korytarzach rozchodziły się same. Jak to w niewielkich miasteczkach bywa każdy każdego znał przynajmniej z widzenia. Christopher miał ochotę komuś przyłożyć. Co stanie się jeżeli nie zaakceptują Belli, gdy wróci do szkoły? Jak zareaguje na to zbyt delikatna i nadmiernie wrażliwa dziewczyna? Na horyzoncie pojawił się wiecznie wesoły, rozgadany Jack. To jego w tym momencie najmniej chciał widzieć, ale również i jego właśnie potrzebował.
- Słyszałeś już o Isabelli? No wiesz, tej nowej... - zaczął entuzjastycznie dzielić się informacjami. - Podobno próbowała się zabić. Trafiła do szpitala...
- Jack! - Christopher przerwał mu stanowczo, odciągając go na bok. Przyjaciel spojrzał na niego pytająco. - To stało się u mnie... u mnie w domu - dodał na tyle cicho, żeby nikt inny nie usłyszał.
- Co ona robiła u ciebie w domu? - oczy tamtego szeroko otworzyły się ze zdumienia.
- Lubię ją. Zaprosiłem ją na obiad - rzucił półprawdę Chris. - Jeżeli ta sprawa wyjdzie na jaw... Załatwisz to? - spytał patrząc prosto na przyjaciela.
Jack zrozumiał. Nigdy niczego nie trzeba było mu powtarzać dwa razy. Plotki to była jego specjalność. Choć nie rozprzestrzeniał ich sam, zawsze potrafił w cudowny sposób zmanipulować robiące to dziewczyny.
- Jasna sprawa, ale będziesz mi winny naprawdę potężną przysługę - zapowiedział.
- Co tylko sobie zażyczysz - westchnął, uwolniony od przynajmniej jednego problemu, Chris.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
W lesie panował półmrok. On jednak coraz bardziej zagłębiał się między drzewa. W dłoni trzymał skórzaną smycz, w drugiej ręce natomiast miał podłużne opakowanie. W końcu uznał, że wystarczy. Zatrzymał się. Gdy spojrzał na idącą za nim na czworaka dziewczynę, ta natychmiast uciekła wzrokiem. Poza zapiętą na szyi obrożą, była zupełnie naga.
- Nie ruszaj się - polecił, a ona posłusznie zatrzymała się w miejscu.
Ukucnął. Przesunął dłonią po jej wciąż zaczerwienionych od chłosty pośladkach. Wyczuł, że ze wszystkich sił stara się nie wzdrygnąć ani nie odsunąć. Jęknęła, gdy jego dłoń powędrowała między jej nogi, a on gwałtownie włożył w nią palce. Przez chwilę nimi poruszał, a potem podsunął dziewczynie do oblizania.
- Zobacz, jaka jesteś słodka - zamruczał, gdy posłusznie wzięła je do ust.
Odsunął dłoń i otworzył pudełko, z którego wyjął związane razem zimne ognie. Końcówki wcisnął w jej, odrobinę teraz wilgotną, szparkę. Drugą, sterczącą ku górze, niczym ogon, stronę podpalił. Drżała. W jej oczach widział przerażenie. Zimne ognie zaczęły sypać iskrami. Coraz gęściej i coraz bardziej widowiskowo. Lodowate, naelektryzowane iskry opadały na jej plecy, nogi i pośladki, nieprzyjemnie szczypiąc, a ona bała się poruszyć. Poczekał aż się zupełnie wypalą i dopiero wtedy wyjął z niej poczerniałe, bezużyteczne już patyki.
- Rozepnij mi spodnie – rozkazał lekko zachrypniętym z podniecenia głosem.
Posłuchała. Uklęknęła przed nim. Rozpięła mu rozporek, uwalniając sterczącego, gotowego do akcji członka.
- Zrób mi loda – wydał kolejne polecenie.
Widział, jak dziewczyna walczy sama ze sobą. W dalszym ciągu się jeszcze nie poddała. To tylko podnieciło go jeszcze bardziej, o ile w ogóle było to możliwe. Wzięła do ręki jego męskość. Najpierw zaczęła lizać samą główkę, potem przesuwała językiem od nasady aż po czubek. Wreszcie wsunęła go sobie do ust. Wszedł niemal do połowy. Zaczęła poruszać głową, jednocześnie pieszcząc czubek językiem. Przytrzymał jej włosy i nadał własne tempo. Po pewnym czasie chwycił mocniej, unieruchamiając głowę dziewczyny przy swoich lędźwiach. Skończył pozostawiając w jej ustach słodkawo-słony płyn. Z trudem przełknęła, a on dopiero wtedy ją puścił. Odsunął się od niej, schował ciągle jeszcze sterczący członek i zapiął spodnie. Niezbyt mocno pociągnął za smycz.
- Grzeczna dziewczynka - zamruczał, głaszcząc jej włosy, a potem ruszył w powrotną drogę, prowadząc ją za sobą.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Prawie cały dzień spędziła sama, więc gdy tylko otworzyły się drzwi wejściowe, z entuzjazmem podbiegła by przywitać się z Andre. Zamarła w pół kroku. Chłopak, który przeszedł przez próg wyglądał strasznie. Pogniecione, podarte ubranie, zadrapania, kilka szwów.
- Co się stało? - zapytała przerażona.
- Nic specjalnego - mruknął wyraźnie niechętny by o tym mówić.
Zdjął buty i ciężko opadł na stojącą w niewielkim salonie, wytartą, ciemnozieloną kanapę. Otrząsnęła się z pierwszego szoku i natychmiast usiadła obok niego, oplatając ramionami jego szyję. Przytuliła się do niego mocno, ale natychmiast odskoczyła, gdy syknął z bólu. Uśmiechnął się do niej ponuro.
- Wybacz - westchnął przyciągając ją do siebie z powrotem.
Tym razem była znacznie delikatniejsza i tylko oparła głowę na jego ramieniu, kuląc się obok.
- Co ci się stało? - powtórzyła cichutko swoje pytanie.
Przez dłuższą chwilę milczał, ale wiedziała, że jej powie. Jeśli wymagał od niej by dzieliła się z nim swoimi problemami, nie mógł przed nią ukrywać własnych.
- W sumie, to sam nie wiem - przyznał niechętnie, jakby zawstydzony. - Kiedy wychodziłem z pracy, szło za mną kilku podejrzanie wyglądających typów. Dopadli mnie i zrobili to co widzisz... - kontynuował z coraz większą niechęcią. - Powiedzieli, że to ostrzeżenie, tylko nie mam pojęcia przed czym i za co... Potem wróciłem do szpitala, Karl mnie opatrzył i odwiózł do domu.
Bella zapomniała, że trzeba oddychać. Ona była pewna, że wie o co chodzi. Więc nie tylko ją odszukał, nawet i tutaj... Znalazł również sposób by znów była jego.
- Wiesz, miałeś rację - szepnęła cichutko. - Chyba nie mogę wiecznie się ukrywać.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Odetchnął z ulgą, gdy pojawiła się w szkole. Nie wiedział co wymyślił Jack, ale zadziałało. Rówieśnicy nie drwili z dziewczyny, nie szeptali po kątach. Zamiast tego pojawiły się współczujące spojrzenia i grono przymilnych koleżanek. Co prawda Bella sprawiała wrażenie jakby chciała od nich uciec, ale i tak było to lepsze od wytykania palcami. Gdy rozważał co zrobić, by móc porozmawiać z nią sam na sam, jednocześnie nie płosząc dziewczyny, ona sama do niego podeszła. Orzechowe oczy płonęły. Niemalże wepchnęła go do pustej klasy. Zbyt zaskoczony by jakkolwiek zareagować, z wrażenia oparł się plecami o jedną z ławek.
- Nigdy więcej tego nie rób! - odezwała się pewnie, rozkazująco, co zupełnie nie pasowało do roztaczanego przez nią wizerunku spłoszonej, nieśmiałej osóbki.
Zamrugał. Pytająco spojrzał na dziewczynę. Zdał sobie sprawę, że jej chwilowa pewność siebie była jedynie maską. Wpatrywała się w niego ze strachem, jakby przerażona tym co przed chwilą powiedziała.
- Czego mam nie robić? - zapytał łagodnie.
- Zostaw Andre w spokoju - to już nie był rozkaz, a raczej rozpaczliwe błaganie. - Zrobię wszystko co zechcesz, tylko go do tego nie mieszaj.
Christophera zamurowało jeszcze bardziej. Czego ona od niego chciała i kim do cholery był Andre? Milczenie okazało się błędem. Dziewczyna wzięła głęboki oddech. Podeszła do niego bliżej. Ramionami oplotła jego szyję. Normalnie sięgała mu ledwie do ramienia, teraz jednak gdy opierał się tyłem o ławkę, ich twarze znalazły się na równej wysokości. Ich usta dzieliły od siebie centymetry.
- Proszę - wyszeptała, znajdując się tak blisko.
Jej ciało dotykało jego ciała, jej usta znalazły się przy jego ustach, a on poczuł jak płonie. Nie było myśli, nie było świata, nie było niczego poza nią. Gdy go pocałowała, przyciągnął ją do siebie stanowczo. Namiętnie, gorliwie odwzajemnił pocałunek. Smakowała tak słodko. Upojnie... Gdy wreszcie się od siebie odsunęli, z trudem łapał oddech. Poczuł jak niewygodne zrobiły się, zbyt ciasne w tym momencie, dżinsowe spodnie. Bella opadła na podłogę, klękając przed nim. Drobnymi dłońmi, o smukłych palcach, sięgnęła do jego rozporka. Oprzytomniał.
- Zwariowałaś?! - niemalże warknął, chwytając ją za ramiona i podnosząc do góry.
Spojrzała na niego spłoszonym wzrokiem.
- Zrobiłam coś nie tak? - zapytała niepewnie.
Miał ochotę walić głową w ścianę. Był pewien, że jeżeli zaraz nie ochlapie się zimną wodą, to jej na to pozwoli. Budziła w nim tak silne uczucia... I to piekielne, palące pragnienie. Przyciągnął ją do siebie. Przytulił, głaszcząc jej włosy. Ze wszystkich sił starał się zebrać w sobie i w jakiś sposób uspokoić.
Rozdział V
Chciała się z nim spotkać. Po szkole. Było jej wszystko jedno gdzie. Skąd ta nagła zmiana? Wcześniej próbowała go unikać. Zdawało mu się, że panicznie się go boi, a teraz... zachowywała się tak, jakby była jego dziewczyną. Na korytarzu odnalazła jego rękę i wsunęła w nią swoją drobną dłoń. Na każdej przerwie, gdy mieli oddzielne lekcje, przybiegała pod drzwi jego klasy. Chodziła za nim niczym cień. Christopher już się zdążył kompletnie pogubić i po prostu jej na to wszystko pozwalał. Umówili się na wieczór w kawiarni, ale on miał nieco większe plany. Nareszcie dostał nowy samochód, mógł więc zaprosić Bellę na przejażdżkę za miasto. Wycieczkę, na której wreszcie będzie mógł z nią spokojnie porozmawiać.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Znów na chwilę udało jej się przysnąć. Mimo skrajnego wyczerpania te drzemki jednak nie trwały zbyt długo. Męczyła się tak przez całą noc. Ręce miała wyciągnięte nad głową, związane w nadgarstkach i przymocowane do ramy szerokiego łóżka. Na początku zdrętwienie było tylko uporczywe, teraz jednak po prostu koszmarnie ją bolało. Na nagim ciele pojawiła się gęsia skórka. Nie było zimno, ale chłód poranka był wystarczająco nieprzyjemny. Między złączonymi nogami czuła twardość sztucznego członka. Pragnęła się go pozbyć, skulić się otulając własnymi ramionami. Teraz jednak pozostawało jej tylko czekać. Cierpliwie wytrzymać do czasu, aż leżący obok niej chłopak się obudzi. Gdy wreszcie otworzył oczy, znów powrócił strach. Na jej widok uśmiechnął sie aroganckim, leniwym uśmiechem. Wysunął spod kołdry dłoń, a ta zaczęła błądzić po jej naprężonym ciele.
- Bonjorno, Bella - przywitał się uprzejmym, zmysłowym głosem. - Dobrze spałaś?
Nie odpowiedziała, a on się tym nie przejmował. Odrzucił na bok kołdrę, przesunął się nieco w górę i rozwiązał jej ręce. Nie potrafiła powstrzymać westchnienia ulgi. Jego usta znalazły się na jej szyi. Całował dekolt dziewczyny, później powędrował niżej, ku jej piersiom, które jednocześnie pieścił dłońmi. Był delikatny, niemalże łagodny. Posłusznie leżała, poddając się jego pieszczotom. Zadrżała, gdy jedna z jego rąk przesunęła się jeszcze niżej, gładząc znajdujące się między jej nogami, wrażliwe miejsce. Powoli zaczął z niej wysuwać drażniącą jej wnętrze zabawkę. Odłożył ją na bok, a sam zsunął się niżej, leniwie całując jej podbrzusze, a potem łono. Językiem zaczął pieścić najbardziej intymne miejsca. Wbrew sobie poczuła podniecenie. Kiedy zaczęła myśleć, że zaraz oszaleje, on nagle przestał. Przetoczył się na plecy, splatając pod głową ręce. Zaprezentował swoją sterczącą w całej okazałości męskość.
- Chcę, żebyś na mnie usiadła - oznajmił nieznoszącym sprzeciwu tonem.
Posłuchała. Strach przed tym, co mogłoby się stać, gdyby nie wykonała jego rozkazu, dławił ją w gardle. Wpatrywał się w nią intensywnie, wyraźnie zadowolony. Powoli zaczęła się poruszać. Oswobodził dłonie, by położyć je na jej biodrach i nadać ruchom dziewczyny odpowiedni rytm. Czuła go w sobie aż nazbyt mocno. Wypełniał ją całą, a jej zdradzieckie mięśnie same zaciskały się na jego członku jeszcze bardziej. Rozkosz mieszała się z bólem, ale posłusznie nie przestawała się poruszać. Jedna z jego rąk powędrowała ku jej piersi. Przymknęła oczy. Straciła poczucie rzeczywistości. Czas nie miał znaczenia. Przez jej umysł przestały płynąć jakiegokolwiek myśli. W pewnym momencie przyciągnął ją do siebie, oplatając ramionami, tak, że się na nim położyła. Teraz to on zaczął się poruszać, coraz szybciej i mocniej wsuwając się w jej wnętrze. Wtuliła twarz w jego szyję. Zadrżała pod wpływem tego cudownego uczucia, którego wcale nie chciała przy nim czuć. Oddech chłopaka przyspieszył. Poczuła, że on również kończy. Jeszcze kilka mocnych pchnięć i powoli się z niej wysunął. Zamknął ją w stalowym uścisku swoich ramion, a ona wtuliła się w niego niczym mała dziewczynka. Przez chwilę wydawało jej się, że jest zupełnie tak jak kiedyś. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, jak szybko on rozwieje te złudne, naiwne marzenia.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Kurczowo zaciskała dłonie. Tak bardzo bała się spóźnić, że w rezultacie przyszła pół godziny za wcześnie. Teraz siedziała nad kubkiem, w tym momencie juz zupełnie zimnego, waniliowego latte. Gdy w drzwiach ujrzała zarys jego smukłej sylwetki, natychmiast poczuła paniczny strach. Starała się wolno i głęboko oddychać. Nie zrobi jej krzywdy. Nie ośmieli się. Nie tutaj. Zobaczył ją. Jego przystojną twarz rozjaśnił przyjazny uśmiech. To był on, ale wyglądał zupełnie jak nie on. To znaczy... jego ciemne włosy w dalszym ciągu pozostawały krótko ścięte, oczy miały tą samą, szaroniebieską - niemalże srebrzystą barwę, szerokie ramiona zasłonięte były czarną koszulką. Na nogach miał grafitowe dżinsy i adidasy w podobnej kolorystyce. To wszystko było dokładnie takie samo. Tylko to jego niepewne spojrzenie zupełnie Belli nie pasowało. Ani jaśniejące na jej widok oczy i łagodność, którą w nich odnalazła. Christopher Sariel jakiego znała był podły, zimny i wyrachowany, natomiast ten chłopak... Nie! To jakaś podła sztuczka. Znów stała się jego zabawką, ale tym razem się nie podda. Może ją mieć, zrobić z nią co zechce, ale nie zniszczy jej psychicznie. Nie po tym, gdy z tak wielkim trudem to wszystko w sobie odbudowała.
- Hej, długo na mnie czekasz? - zapytał z brzmiącym w głosie poczuciem winy, jakby przeszkadzało mu to, że to nie on pojawił się pierwszy.
- Nie - skłamała, starając się oderwać od niego wzrok.
- Przynieść ci coś? - zaproponował uprzejmie.
Przecząco pokręciła głową, a potem przyszło jej na myśl, że być może to go urazi.
- Właściwie to... - patrzyła na niego niezdecydowana, bojąc się, że udzieli złej odpowiedzi.
Christopher westchnął.
- Nie pogniewasz się, jeśli sam coś wybiorę? - znów obdarzył ją tym swoim ciepłym, czarującym uśmiechem. - Zanotowałem już sobie w pamięci, że nie jadasz mięsa. Przyrzekam.
- Dobrze - przytaknęła mu z ulgą, nie mogąc zrozumieć jego zachowania.
Wyglądało to zupełnie tak, jak gdyby się o nią martwił... Gdy odszedł od stolika, z całej siły wbiła paznokcie w wierzch własnej dłoni. Musi być dzielna. Musi wszystko wytrzymać. Nie może pozwolić na to, by przez nią ktokolwiek skrzywdził osoby, które pokochała.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Jej strach urósł do gigantycznych rozmiarów w momencie gdy Christopher zaproponował wycieczkę. Myślała - była przekonana, że udało jej się uciec, a teraz koszmar zaczynał się od początku. W samochodzie siedziała spięta, milcząca. W tle grała cicha muzyka z radia. Chłopak również się nie odzywał. Po półgodzinnej drodze zatrzymał się na niepozornym, leśnym parkingu. Bella wysiadając z auta starała się nie drżeć. Zauważył to, mimo jej starań.
- Zimno ci? - zapytał z troską.
Tego wieczoru chciała wyglądać ładnie. Miała na sobie niebieską, sięgającą kolan sukienkę i białe zakolanówki ozdobione kokardkami w nieco jaśniejszym odcieniu błękitu. Na ramiona narzuciła mięciutki, cienki, srebrzysty sweterek, ale nie - nie było jej zimno. To strach sprawiał, że drżała. Przecząco pokręciła głową, gdy uporczywie nie spuszczał z niej wzroku. Wziął ją za rękę. To było takie naturalne. Wolnym krokiem ruszyli przez las, by chwilę później znaleźć się nad jeziorem. Christopher zatrzymał się na pomoście. Wiosna była w tym roku wyjątkowo ciepła, a wieczór pogodny. Usiedli na drewnianych, pachnących żywicą deskach. Wciąż nie spuszczał z niej wzroku, a ona, o ile to tylko możliwe, bała się coraz bardziej. Wyglądało na to, że chłopak nad czymś się zastanawia.
- Czy będziesz odpowiadała na moje pytania? - zaczął po dłuższej chwili milczenia.
- Tak - zgodziła się automatycznie.
Siedzieli po turecku naprzeciwko siebie. Schował jej drobne dłonie w swoich rękach.
- Skąd mnie znasz? Spotkaliśmy się kiedyś? Kim według ciebie jestem? Dlaczego się mnie boisz? - wyrzucił z siebie.
Spojrzała na niego jak na idiotę. Naprawdę chciał, żeby mu odpowiedziała? To jakaś nowa gra? Test? Co jej zrobi jeśli nie odpowie? Głęboko zaczerpnęła powietrza.
- Nazywasz się Christopher Sariel i przez ostatnie dwa lata mieszkałeś we Francji, ale z pochodzenia jesteś Włochem - zaczęła cicho, a on jej nie przerywał. - Nasi rodzice się przyjaźnili, a konkretniej moja mama z twoimi rodzicami. Chyba od zawsze. My również - dodała nieco mniej pewnie. - Potem moja mama zachorowała i umarła, a wy zabraliście mnie do siebie. Kiedy pojechałeś do Francji, wyjechałam razem z tobą, a wujek i ciocia zostali na Sycylii. Zakochałam się w tobie, a ty chyba we mnie - do oczu napłynęły jej łzy. Postanowiła skrócić historię do jednego zdania, ponieważ mówienie o tym sprawiało jej zbyt duży ból. Miała nadzieję, że nie będzie wymagał niczego więcej. - Przez rok byłam szczęśliwa, a potem wszystko się zmieniło. Ty się zmieniłeś. Twoja rodzina ma posiadłość na Lazurowym Wybrzeżu. Tam właśnie mieszkaliśmy. Odprawiłeś prawie całą służbę. A potem... - mimo że do tej pory patrzyła bezpośrednio na niego, teraz spuściła wzrok i wbiła go w deski pomostu. - Potem zacząłeś robić te wszystkie rzeczy. Uciekłam - dodała jeszcze ciszej - ale ty mnie i tak znalazłeś. Jest dokładnie tak jak mówiłeś. Przed tobą nie da się uciec.
Nie usłyszała żadnej odpowiedzi. Gdy znów na niego spojrzała, Christopher wyglądał jakby opadła mu szczęka. Coś było nie tak, ale ona nie miała pojęcia co to takiego.
- Większość tych rzeczy się zgadza - odezwał się w końcu. - To znaczy rzeczywiście nazywam się Christopher Sariel i dwa lata temu przeprowadziłem się z Sycylii. Tylko, że razem z rodzicami. Do Stanów. Do Kalifornii. Do Fresno. Natomiast ciebie od roku widzę w moich snach - skończył niezbyt pewnie. - Nigdy cię wcześniej nie spotkałem.
Bella nie rozumiała zasad tej gry. O co mu tym razem chodziło? Czemu to robił?
- Mhm - przytaknęła na wszelki wypadek.
- Bella, popatrz na mnie - poprosił, a ona spełniła polecenie. Nieco mocniej ścisnął jej dłonie. - Nie jestem osobą, która cię skrzywdziła. Nigdy bym nie zrobił niczego wbrew twojej woli. Nigdy nie mógłbym zrobić ci nic złego. Rozumiesz?
Jego głos był natarczywy, pełen pasji. Jakby to co mówił było bardzo ważne. Sytuacja wydała jej się surrealistyczna. Gdyby tak się nie bała, zapewne wybuchłaby śmiechem. Teraz jednak po prostu to przemilczała.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Odwiózł ją do domu, w jej głowie pozostawiając mieszaninę szybko wirujących myśli. Nie wierzyła mu. Ani przez chwilę. Tylko, że całym swoim sercem pragnęła mu uwierzyć. Może coś się stało? Może stracił pamięć? Może teraz był kimś zupełnie innym? Nie! To tylko podła gra, kolejny pomysł na to, by ją skrzywdzić. Wiedziała, powtarzała sobie w duchu, że tych właśnie myśli musi się trzymać, inaczej uda mu się kompletnie ją zniszczyć. Otworzyła drzwi i nie podnosząc wzroku weszła do mieszkania.
- Gdzie byłaś?! - ulga w głosie czekającego na nią Andre mieszała się z naganą i pretensją.
Nie zdążyła jeszcze dobrze wejść do środka, gdy chłopak chwycił ją w ramiona i przyciągnął do siebie. Wtuliła się w niego niczym mała dziewczynka, pozwalając mu na to, by dłuższą chwilę obejmował ją ramionami.
- Nie martw się o mnie - uśmiechnęła się do niego blado, patrząc mu w oczy, gdy odrobinę ją od siebie odsunął.
- Niby jak mam się nie martwić? - zapytał zirytowany. - Odebrałem cię ze szkoły i przywiozłem tutaj, potem poszedłem do pracy, a ty w międzyczasie zniknęłaś. Bałem się o ciebie - przyznał już nieco ciszej.
- Przepraszam, umówiłam się z przyjacielem - Bella mimowolnie zastanowiła się jak często teraz będzie musiała kłamać.
Spojrzał na nią podejrzliwie, ale w żaden sposób tego nie skomentował.
- Informuj mnie o swoich planach, proszę - jego głos brzmiał w taki sposób, że nie była pewna czy to rozkaz czy błaganie.
- Dobrze, spróbuję - obiecała, wcale nie mając pewności na ile będzie w stanie dotrzymać danej mu obietnicy.
Rozdział VI
Nigdy nie myślała o Andre w ten sposób, to znaczy nie, że jest przystojny. Opiekował się nią, martwił. Był jej aniołem stróżem. Przyjacielem. Bratnią duszą. To było coś w rodzaju olśnienia. Głupiego i bardzo niechcianego. Do tego spłynęło na nią w najgorszym, możliwym momencie. Zabrał ją na plażę, nad morzę. Siedziała skulona na kocu podczas gdy on brodził w wodzie. Z koleżankami. Z wpatrzoną w niego Jane. Złotowłosą, opaloną i naprawdę śliczną. Od czasu do czasu było słychać ich wesoły śmiech. Miał na sobie szorty. Szerokie plecy chłopaka osłaniała ciemnoniebieska koszulka. Skrzywiła się na myśl, że zakrywa całkiem świeże, nieprzyjemne siniaki. W wyobraźni widziała jego roziskrzone, szarozielone oczy. Dlaczego to przy niej nigdy nie mógł się w ten sposób śmiać? Wiedziała dlaczego. Przynosiła ze sobą same problemy, kłopoty, zmartwienia. Ona sama prawie nigdy się nie śmiała, więc dlaczego ktokolwiek miałby to robić przy niej. Patykiem rysowała na pisku zawiłe wzory. Idiotka. Głupia, głupia, głupia idiotka. Ma przecież większe problemy niż jakaś tam durna zazdrość. A Andre... nie chciała o nim myśleć. Nie teraz. Nie miała zamiaru płakać przy jego przyjaciołach, a do oczu cisnęły się jej niechciane łzy.
- Bella? - podbiegł do niej, kucając przed dziewczyną. Boleśnie zdała sobie sprawę, że uśmiech zupełnie zniknął z jego twarzy. - Nie jest ci zimno? - zapytał zatroskany.
Chciała zaprzeczyć, ale on już podnosił swoją, leżącą obok niej na kocu, bluzę. Okrył nią odsłonięte ramiona dziewczyny. Dopiero teraz zauważyła, że pojawiła się na nich gęsia skórka. Przeklęła w duchu swoją delikatność. Nie chciała być taka. Wszyscy traktowali ją jak małą dziewczynkę, albo lalkę. Marzyła o tym, by być taka... podniosła wzrok by napotkać rozbawione spojrzenie opierającej się dłonią o ramię Andre złotowłosej dziewczyny... chciała być taka jak Jane.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Bella wyglądała jakby sama nie wiedziała czy czuje się bardziej zadowolona czy winna. Spojrzała zachłannie na gofra z polewą toffi, którego dla niej kupił. Jego przyjaciele poszli zwiedzać nadmorskie jaskinie, a on nie miał zamiaru ciągnąć tam zmarzniętej dziewczyny. Dlatego się rozdzielili, a Belli najwyraźniej to odpowiadało. Jemu zresztą także. Dziewczyna jadła tak, jakby za chwilę ktoś miał jej tego gofra zabrać. Wcale nie jak dobrze ułożona, schludna panienka, na którą zazwyczaj wyglądała. Nie mógł powstrzymać śmiechu gdy nieco słodkiego sosu skapnęło na jej podbródek.
- No co? - spytała zirytowana, próbując się oblizać.
- Teraz będziesz słodka - Andre nie przestawał się śmiać.
- Ja zawsze jestem słodka - mruknęła w odpowiedzi wkładając do buzi resztę ciasta.
Zaczęła szukać w plecaku chusteczek, ale on ją uprzedził. Przysunął się bliżej i oblizał miejsce, w którym pojawiła się plamka z toffi.
- Ej! - wydała z siebie okrzyk zaskoczenia.
Andre się zmieszał. To był impuls. Nie planował tego. Po prostu zawsze była tak blisko... taka śliczna i pełna uroku... Tylko, że nie powinien był. Na chwilę zapomniał o tym przez co Bella przeszła i że z założenia miał być jej przyjacielem i... nikim więcej.
- Tak? - roześmiał się nieszczerym śmiechem, odsuwając nieco. - Jesteś nie tylko słodka, ale również naprawdę smaczna - oznajmił, za wszelką cenę starając się obrócić to niefortunne zajście w żart.
Przeklinał się w duchu, błagając by dziewczyna znów nie zamknęła się w sobie. Nie przy nim. Bella westchnęła, a jej orzechowe oczy nieco przygasły. Andre z trudem przełknął ślinę. Już chciał coś powiedzieć, wytłumaczyć się, przeprosić, ale wtedy ona wstała. Wzięła go za rękę.
- Przejdziemy się brzegiem? - poprosiła cicho.
Z ulgą dołączył do dziewczyny, która najwyraźniej nie miała mu za złego tego co zrobił. Wiedział, że będzie się musiał bardziej pilnować. Nigdy nie wybaczyłby sobie, gdyby zrobił jej jakąkolwiek krzywdę.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Tej nocy długo nie mogła zasnąć. Dręczyło ją poczucie winy. Jane dawała tak wyraźne sygnały zainteresowania Andre, że nawet ślepy by zauważył. Kiedy jednak zaproponowała mu wspólne wyjście, on po prostu odmówił, choć doskonale się przy niej bawił. Zrobił to, ponieważ czuł się w obowiązku nią opiekować, a ona... ona tego nie chciała. Gdy już wreszcie udało jej się zasnąć, znów obudziła się z krzykiem. Koszmarne sny chyba już nigdy nie przestaną być jej towarzyszami. Andre, odrobinę zaspany, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i tym razem pojawił się w jej pokoju. Położył się tuż za jej plecami, przyciągając do siebie roztrzęsioną dziewczynę. Odgarnął z jej twarzy włosy, które niesfornie wysunęły się z luźnego warkocza.
- Spróbuj zasnąć - poprosił, przytulając do jej głowy szorstki policzek.
- Nie chcę spać - odpowiedziała mu ciągle jeszcze lekko drżącym głosem Bella.
- Więc co byś chciała? - zapytał lekko sennym mruknięciem.
Bella boleśnie zdawała sobie sprawę jak jest jej teraz dobrze, bezpiecznie, wygodnie i ciepło. Uwielbiała bliskość Andre. Potrzebowała jej teraz jak powietrza. To on pilnował dla niej tej cienkiej granicy między utratą zmysłów, a rzeczywistością.
- Nie musisz być przy mnie cały czas - jej słowa były idealnym zaprzeczeniem tego, czego naprawdę by chciała. - To znaczy - wyjaśniła zakłopotana - przykro mi, że z mojego powodu zrezygnowałeś z randki.
- Randki? - zdziwił się Andre.
- Spotkania na które zapraszała cię Jane - westchnęła cicho dziewczyna.
Chłopak roześmiał się dźwięcznie.
- Przepraszam, że tak to odebrałaś - mruknął. - Po prostu uznałem, że jesteś dobrą wymówką. Nie chciałem się z nią spotykać.
- Nie chciałeś? Dlaczego nie chciałeś? - zaskoczenie Belli było tak wielkie, że nie zdążyła ugryźć się w język.
- Nie jestem nią zainteresowany - oznajmił stanowczo.
- Więc kim jesteś? - zdziwiła się sama sobie jak bardzo jest przy nim odważna, jak mocno się otwiera.
Znów się roześmiał, ale nie udzielił jej odpowiedzi. Przylgnęła do niego jeszcze bardziej i wtedy właśnie to poczuła. Jego twardy członek otarł się o jej wypięta pupę. Cienkie, luźne spodnie od piżamy nie zdołały ukryć wypukłości. Zorientował się, że zauważyła.
- Cholera, Bella, ja przepraszam... - mruknął, odsuwając się od niej nieznacznie. Skrzywił się gdy na niego spojrzała. - Zawsze kładłem między nami kołdrę... - usprawiedliwił się zawstydzony.
Patrzyła na niego niedowierzająco, a potem to ona się roześmiała. Z dziwną ulgą i nietypową dla niej wesołością.
- Wiesz, nie jestem małą dziewczynką - oznajmiła mu buntowniczo. - Nie jestem też porcelanową lalką.
- Wiem - przyznał niepewnie, nie mając pojęcia do czego ona zmierza - ale i tak jesteś ode mnie sporo młodsza.
- Sporo? - ponownie się roześmiała. - Andre, ledwo co skończyłeś college. Dzielą nas może jakieś cztery lata.
Szczupłymi palcami dotknęła jego policzka. Chwycił jej dłoń w swoją.
- Bella, nie rób tego - poprosił nieco zachrypniętym głosem.
- Dlaczego? - zapytała niewinnie, obserwując jak topnieje jego opór.
Przynajmniej tyle mogła mu dać. Był to idealny sposób na to, by mu się odwdzięczyć za wszystko co dla niej zrobił. Otarła się o niego delikatnie. Nogą dotknęła jego nogi. Nie musiała nic więcej robić. To on ją pocałował. Nachylił się nad nią i pocałował. Delikatnie, ciepło. Oplotła ramionami jego szyję. Przyciągnęła go do siebie. Pogłębił pocałunek. Teraz stał się pełen pasji, namiętny. Poczuła w ustach jego język. Przymknęła oczy, mimowolnie porównując go do Christophera. To było zupełnie coś innego. Czystsze, wspanialsze. To napięcie w powietrzu, motyle w brzuchu, drżenie... Całą sobą czuła jak bardzo Andre na niej zależy. Po raz pierwszy odkryła, że nie tylko ona go potrzebuje - potrzebują siebie nawzajem. Jego ręka znalazła się pod jej piżamą, zaczęła błądzić po odsłoniętym brzuchu. Coś jednak było nie tak. Przerwał pocałunek. Spojrzał na nią. W jego wzroku ujrzała obawę i troskę.
- Naprawdę tego chcesz? - zapytał zdecydowanie zbyt szybko oddychając.
Czy on naprawdę musiał o to pytać? I psuć taki moment? Nie była niegrzeczną dziewczynką, ale dla niego... dla niego mogła być. W odpowiedzi oplotła nogami jego tułów, na powrót go do siebie przyciągając. Zadrżał. Tym razem już nie miał oporów by błądzić ręką pod jej piżamą. Jęknęła cicho gdy dotknął jej piersi. Tak czule... delikatnie... to było właśnie to, czego tak bardzo pragnęła. Jego usta delikatnie dotkały jej ust, by na moment oderwać się, znaleźć na jej szyi, przy uchu, a za chwilę znowu do nich powrócić. Jego dłonie zaczynały błądzić po jej ciele z coraz większa pewnością, a ona po prostu poddała się delikatnym pieszczotom. Powoli zdjął z niej piżamę, odrzucając ją na podłogę. Zsunął również swoje spodnie. Oplotła go ramionami. Całowała z równą pasją i gorliwością, z jaką on ją całował. Poczuła na brzuchu jego sztywny członek. Zadrżała z podniecenia. W tej chwili była już w stanie myśleć wyłącznie o nim. Jego usta znalazły się na jej piersiach. Palcami dotykał twardych sutków. Andre nie przestawał być delikatny i czuły, mimo że powstrzymywanie się musiało go kosztować wiele wysiłku. Przesunął dłoń na jej łono, jakby sprawdzając czy jest wilgotna. W końcu podniósł się tak, żeby być nad nią. W stłumionym świetle znajdujących się za oknem latarni widziała jego błyszczące, szarozielone oczy. Nie pamiętała o żadnych złych rzeczach, które jej się przydarzyły. Była tylko ona i on. Pragnienie. Ogień. Andre.
- Jesteś piękna – wymruczał jej do ucha, powoli wsuwając się do środka.
Ponownie oplotła go nogami. Przymknęła oczy, żeby nie czuć zażenowania, patrząc na niego. Przyglądał jej się z takim niesamowitym, niekłamanym zachwytem! Zaczął poruszać się coraz szybciej. Drżała, znajdując się pod nim. Mimowolnie wbiła paznokcie w jego szerokie ramiona. Nie zwrócił na to uwagi, ani na moment nie zwolnił. Wchodził coraz głębiej, silnymi, mocnymi pchnięciami, zupełnie jakby pragnął tego od dawna. Czuła coraz większą rozkosz. Nigdy wcześniej jej ciało tak na nikogo nie reagowało. Do tej pory nie spotkała się z tak silnymi odczuciami, z takim kompletnym zatraceniem. Nawet na początku z Christopherem nie było tak cudownie. Nawet dopóki nie zaczął... Nie chciała o tym teraz myśleć. Nie była w stanie myśleć. Pragnęła by istniał tylko Andre. I wtedy rozlało się po jej ciele to ciepłe uczucie, a świat się na chwilę zatrzymał. On jednak nie przestawał. Pragnął więcej. Otworzyła oczy i napotkała jego zachłanny wzrok. Z trudem powstrzymywała się od coraz głośniejszych jęków. Poczuła jak ciało chłopaka drży, jak z trudem łapie oddech. W końcu położył się obok, przyciągając stanowczo do siebie jej nagie ciało. Leżała w jego ramionach wsłuchana w przyspieszone bicie dwojga serc.
- Kocham cię - wyszeptał tuż przy jej uchu.
To było cudowne. Zarówno to co powiedział jak i to co się stało. Jego oddech sie wyrównał i zapadł w sen. Ona jednak nie mogła zasnąć. Leżała wtulona w jego ramiona, wpatrując się w panujący w pokoju mrok.
Rozdział VII
Wsunęła dłoń w jego rękę. Zaskoczony odwrócił się ku niej. Podeszła tak cicho, że w ogóle jej nie usłyszał. Właściwie to chyba nie było trudne. Stał zamyślony, a wokół panował zwyczajowy hałas i rozgardiasz. Ucieszył się z jej obecności. Ostatni raz widział ją gdy spotkali się w piątek po szkole, potem bez śladu przepadła na cały weekend. A teraz... teraz stała tu obok, po prostu, jak gdyby nigdy nic. Postanowił pozwolić, by to ona przerwała dzielące ich milczenie. Zrobiła to, gdy odruchowo splótł palce z jej palcami.
- Co dzisiaj będziemy robić? - zapytała pogodnym głosem.
Skrzywił sie nieznacznie. Jack planował na resztę dnia wagary. Było ciepło, mieli jechać nad jezioro, tyle, że w tym momencie on sam nade wszystko pragnął zostać w szkole. Z podążającą za nim wszędzie, niczym szczeniak, Bellą. Nie zdążył nic odpowiedzieć, bo jego drugiego ramienia znienacka uczepiła się kolejna dziewczyna.
- Chodźcie, zwiewamy - zawołała wesoło.
- O, Isabell też z nami jedzie? - tuż przy nich pojawił się Jack. - Fantastycznie, że udało ci się ją namówić.
Spłoszona Bella mocniej ścisnęła jego dłoń. Opiekuńczo objął ją ramieniem, przytulił do siebie.
- To Emily i Jack - przedstawił przyjaciół. - Planowaliśmy jechać nad jezioro - wyjaśnił - ale jeśli nie chcesz...
- Nie, w porządku - uśmiechnęła się do niego leciutko. - Chętnie z wami pojadę.
- No to spadamy - ponagliła ich Emily, chwytając za rękę Jacka i we czwórkę ruszyli na szkolny parking.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Christopher westchnął. Jack i Emily dość szybko zajęli sie sobą, wiec on i Bella zostali sami. Naprawdę bardzo chciał zrozumieć, ale nie rozumiał. Ani tego co sobie wyjaśnili, ani tym bardziej własnych snów. Natomiast ona... ona zachowywała się jak gdyby nigdy nic. Jakby znali się od lat. Jakby byli ze sobą. I oczywiście jakby się go panicznie bała. Choć w tym momencie Bella była radosna jak skowronek. Zachowywała się jak mała dziewczynka. Jakby na świecie nie istniały żadne problemy, a z pewnością nic złego nie mogłoby dotyczyć jej samej.
- Zobacz jakie piękne! - roześmiała się, pokazując mu zebrane naręcze polnych kwiatów.
Chwilę później usiadła na trawie, splatając z nich wianek. W wytartych dżinsach, które nosiła do szkoły, niebieskiej, krótkiej bluzeczce i z wplecionymi we włosy kwiatami wyglądała dość niecodziennie, a jednocześnie jej zachowanie i drobna postać były pełne uroku. Siedział oparty o pień zwalonego drzewa, przyglądając się jej z ciekawością. Była jak nimfa leśna. Kusząca i niedostępna. Tej nocy znów o niej śnił. Sen był tak niesamowicie realistyczny... Christopher nie mógł uwierzyć, że to co się w nim wydarzyło nie działo się naprawdę. Jednocześnie nigdy nie chciałby dopuścić do tego, żeby to co robił w tych snach Belli naprawdę się wydarzyło. Na chwilę przymknął oczy, a gdy je otworzył, ona była tuż obok niego. Uklęknęła przy nim. Dłonią dotknęła jego policzka, potem przesunęła nią po jego ciemnych włosach. Pochyliła się by go pocałować. Z trudem przełknął ślinę i zmusił się, by ją powstrzymać.
- Chris, co to za gra? - w jej oczach zalśniły łzy. - Ja nie chcę w nią grać - szepnęła rozpaczliwie. - Proszę cię, powiedz mi co mam zrobić, żebyś mnie chciał...
Przysunęła się bliżej, tak że teraz siedziała między jego rozstawionymi nogami. Była zbyt blisko, a na niego miało to zgubny wpływ.
- Nie chcę cię skrzywdzić - odezwał się cicho, wiedząc, że jeżeli ona się nie odsunie, to on nie wytrzyma.
Sama jej obecność działała na niego jak czerwona płachta na byka. Właściwie to nie potrzebował nawet obecności... wystarczyła sama myśl na jej temat. Teraz jednak, gdy była tak blisko, gdy go dotykała... czuł, że zaraz straci nad sobą kontrolę.
- Pragnę cię - wyszeptała mu do ucha, obsypując jego twarz pocałunkami.
Gdy odnalazła jego usta, przyciągnął ją do siebie stanowczym gestem. Przytulał ją, całował, dotykał. Nie zaprotestowała, gdy wsunął ręce pod jej bluzkę, zamiast tego odwdzięczyła się tym samym. Szczupłe dłonie dotykały jego brzucha, pleców, a potem zaczęły rozbierać go z longsleeva. Rozpiął jej koronkowy stanik, a ona zdjęła go, odrzucając na trawę. Palcami delikatnie przesunął po jej piersiach. Dotknął twardych, sterczących sutków. Niemalże fizycznie wyczuwał jej podniecenie. Całowała go bez opamiętania. Nie zwrócił nawet uwagi na to, kiedy zdążyła rozpiąć jego spodnie. Położył się na miękkim mchu, a ona usiadła na nim. Pozbyła się zarówno jego jak i swoich dżinsów. Christopherowi przemknęło przez myśl, że ktoś ich może zobaczyć, ale już po chwili zupełnie o tym zapomniał. Cały świat przestał istnieć. Jego rzeczywistością była teraz Bella. Dziewczyna o orzechowych oczach, w których płonął ogień. Był podniecony do granic możliwości. Gdy ujęła w rękę jego sterczący członek, pomyślał, że za chwilę zwariuje. Uniosła się odrobinę, a potem powoli na nim usiadła. Nie był w stanie tego wytrzymać, mimowolnie zaczął poruszać biodrami. Poczuł na skórze lepką wilgoć jej wnętrza. Był w niej i było to cudowne uczucie. Pasowali do siebie idealnie. Ona była jego częścią.
- Bella - wyszeptał jej imię, dłońmi przesuwając po perfekcyjnym ciele dziewczyny.
Na chwilę położyła się na nim, delikatnie przygryzając płatek jego ucha. Pocałowała go w usta, a potem znowu usiadła. Uśmiechnęła się, z rozmarzeniem wpatrując się w jego oczy. Przesunął dłonie na jej uda, wzdychając. Poruszała lekko biodrami, ale on czuł, że to zbyt wolno. Chciał... pragnął... musiał mieć więcej! Jego ciało krzyczało z rozpaczliwego pożądania. Dłonie, którymi do tej pory pieścił jej uda i pośladki, przesunął na biodra dziewczyny. Dostosował jej rytm do swojego, nie mogąc powstrzymać się od własnych ruchów. Jej duże oczy zrobiły się jeszcze większe i bardziej zamglone. Nie była w stanie powstrzymać cichych jęków i westchnień. Położyła się na nim, jedynie delikatnie unosząc głowę, tak by jej twarz była naprzeciwko jego twarzy, a on jej na to pozwolił, nie przestając się w niej poruszać.
- Śniłem o tobie, śniłem o tym - wpatrywał się w jej rozanielone oczy i dopiero teraz nabrał całkowitej pewności, że do niczego dziewczyny nie zmusza.
Christopher przytulił ją do siebie jedną ręką, drugą dotykając jej piersi. Teraz poruszali się we wspólnym rytmie, który idealnie odpowiadał im obydwojgu. W pewnym momencie Bella jęknęła gardłowo, prężąc się przez chwilę, a potem przytulając do niego jeszcze bardziej. Uniósł ją delikatnie i położył na plecach, by sam móc znaleźć się nad nią. Wchodził w nią mocnymi, szybkimi pchnięciami, a ona przesuwała dłońmi po jego plecach. Jeszcze chwilę trwało zanim doszedł z kilkoma, głośnymi westchnięciami. Przymknął oczy oddychając ciężko. Położył się na trawie, przyciągając ją do siebie stanowczo. Objął ją ramionami i powoli, leniwie zaczął całować, a ona odwzajemniała jego pocałunki. Nagle zerwała się gwałtownie, słysząc szelest liści i łamane gałązki. Pospiesznie zaczęła wciągać spodnie.
- Świetne wyczucie czasu - mruknął niezadowolony, ale nie tracąc czasu dołączył do niej.
Bella, oprócz kwiatów, we włosach teraz miała także liście. Nie było czasu doprowadzić się do porządku. Między drzewami pojawił się Jack i tak samo roztrzepana jak Bella, Emily. Uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo.
- Nie traciliście czasu - skomentował sytuację rozbawiony Jack.
Ku zdumieniu Christophera, Bella roześmiała się srebrzyście i wsunęła pod jego ramię. Przytulił ją do siebie zaborczym gestem. Wolną ręką wyciągnął z jej włosów kilka listków, a potem pocałował dziewczynę w czubek głowy. Była jego i czuł się, jakby to było spełnienie wszystkich marzeń.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Bella nie rozumiała jak to się mogło wydarzyć. Powoli, z dnia na dzień, zakochiwała się w Christopherze na nowo. Tak naprawdę nigdy nie przestała go kochać. Czegokolwiek by nie robił. Teraz jednak czuła się zupełnie jakby ostatni rok nigdy nie istniał. Mimowolnie, ale nieubłaganie zaczęła wierzyć w historię chłopaka. Przecież mogło stać się tyle rzeczy... Mógł na przykład częściowo stracić pamięć. W dalszym ciągu jednak czuła przed nim strach. Bała się przede wszystkim tego, że to z jego strony zupełnie nowa, najbardziej podła ze wszystkich, gra. Być może postanowił oddać jej, jej ukochanego Christophera tylko po to, by za chwilę brutalnie jej go pozbawić. Kiedy jednak była przy nim, to nie miało żadnego znaczenia. Czuła się jak we śnie. Właściwie, to pierwszy raz od bardzo dawna mogła powiedzieć, że jest szczęśliwa. Z jednej strony otaczali ją opiekuńcza Ann, która traktowała ją jak własną córkę i kochany, będący przy niej zawsze gdy go potrzebowała, Andre. Z drugiej natomiast Chris, taki sam jak we Włoszech, taki sam jak wtedy gdy była mała. Polubiła nawet wiecznie czymś rozbawionego, sprośnie żartującego Jacka i Emily, z którymi dość często się spotykali. Wszystko układało sie zbyt dobrze, żeby mogło być prawdą, a trwało już niemal trzy tygodnie.
Siedziała na jego łóżku, przeglądając zabrany z biurka szkicownik. Początek był śliczny. Na rysunkach była ona - w zwiewnych sukienkach, między kwiatami. Później jednak, ze strony na stronę, robiło się coraz gorzej. Koszmar powracał. Związane ręce, smagane batem plecy, upokorzenie i ból. W tej chwili przekonanie, że zachowanie Christophera to jedynie podła gra, powróciło do Belli ze wzmożoną siłą. Nawet nie zauważyła, kiedy wrócił do pokoju.
- O tym właśnie między innymi miałem sny - odezwał się, wyjmując z jej dłoni szkicownik.
Spojrzała na niego spłoszonym wzrokiem, przekonana, że zrobiła coś złego i teraz on pokaże na co go stać. Chłopak jednak po prostu usiadł obok niej na łóżku, plecami opierając się o pomalowaną na niebiesko ścianę. Przysunęła się do niego bliżej, a on ją przytulił. To było takie nierzeczywiste...
- Boję się - przyznała się do tego wbrew sobie. - Boję się, że znowu się zmienisz.
- Nie zmienię się - oznajmił stanowczo Chris - po prostu nigdy nie byłem inny. Bella - odsunął ją od siebie, tylko odrobinę, tak by móc spojrzeć jej w oczy - wiem, że mi nie ufasz, ale nie skrzywdzę cię. Nigdy. Przyrzekam.
Miał rację, nie ufała mu. I choć bardzo chciała w to co się działo uwierzyć, po tym co ją spotkało po prostu nie wierzyła.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Wyśliznęła się z jego domu w środku nocy. Po cichu, tak, żeby go nie obudzić. Spędzała z nim coraz więcej czasu. Pragnęła zrozumieć to co było dla niej zupełnie niezrozumiałe. I oczywiście była też jej nowa rodzina. Nie mogła pozwolić na to, by w jakikolwiek sposób skrzywdził Andreasa, a to, że cała jego uwaga skupiała się na niej, działało jak najbardziej skutecznie. Do domu nie miała tak daleko. Zaledwie kilka przecznic, a noc była przyjemna i ciepła. Spacer jej ani trochę nie martwił. Oznaczał po prostu kilka chwil na własne przemyślenia. Zatrzymała się zaskoczona, gdy na kogoś wpadła. Podniosła wzrok, by napotkać spojrzenie szarozielonych oczu.
- Andre, co tu robisz? - ulga, że to on, zmieszanie, sama nie wiedziała co w tym momencie czuje.
- Co ty robiłaś tam?! - niemalże warknął na nią, przytrzymując ją za ramiona.
- Byłam u Christophera - odpowiedziała szczerze, nie zrozumiawszy intencji pytania.
- Sypiasz z nim? - zapytał wprost.
- Tak - odpowiedziała przyzwyczajona do mówienia mu prawdy.
- Zmusza cię do tego? - zapytał coraz bardziej rozgniewany, zbyt mocno zaciskając trzymające ją ręce.
- Nie... - wyszeptała niemal niedosłyszalnie.
Jego spojrzenie się zmieniło. Gniew gdzieś wyparował. Teraz było pełne smutku. Bólu. Andre puścił ją. Odwrócił się od niej.
- Chodźmy do domu - odezwał się tekturowym, wypranym z emocji głosem.
- Zaczekaj - chwyciła go za rękę.
Otrącił jej dłoń, ale ponownie spojrzał na dziewczynę.
- Myślałem... byłem przekonany, że coś dla ciebie znaczę - wyrzucił z siebie - że my...
Łzy. W jego oczach pojawiły się łzy. Bella czuła się, jakby jej serce rozpadało się na milion, drobnych kawałków.
- Andre... - zaczęła, ale on przecząco pokręcił głową.
- Wracajmy do domu - powtórzył i ruszył nie czekając na nią.
- Andre, to nie tak - dogoniła go prawie od razu.
Roześmiał sie gorzko.
- Wiesz, ze wszystkich dziewczyn, jakie poznałem - mówił nie zwalniając kroku - nie spodziewałem się, że akurat ty...
- Andre! - krzyknęła, a potem zamilkła, zdając sobie sprawę jak już jest późno. Nabrała w płuca powietrza, by odetchnąć głęboko i uspokoić swój własny głos. Efekt jednak osiągnęła, bo chłopak znów się zatrzymał. - Ja nie mogę pozwolić na to, żeby stało ci się coś złego - chwyciła go za rękę. - Żeby on w jakikolwiek sposób cię skrzywdził. Proszę, zrozum - szeptała gorączkowo. - On jest zdolny do wszystkiego, z zimną krwią mógłby...
Chłopak przyciągnął ją do siebie i zamknął jej usta pocałunkiem. Wpatrywała się w niego oniemiała. Niepewnie odwzajemniła jego pocałunek. Od tamtego jednego razu nic się między nimi nie działo. Andre przytulał ją do siebie, całował jej włosy, trzymał za rękę, ale nigdy nie inicjował niczego więcej. To z Christopherem przez ten czas sypiała.
- Nigdy... więcej... się z nim nie spotkasz - jego głos był cichy, ale stanowczy. Namiętne pocałunki przerywały słowa.
- Andre... - próbowała coś powiedzieć, ale zmroził ją inny, równie znajomy głos.
Stał niedbale oparty o maskę czarnego, sportowego Porsche. Bella mogłaby przysiąc, że jeszcze przed chwilą nie było tu ani jego, ani drogiego auta. Wpatrywał się w nich intensywnie, a jego srebrzyste oczy w świetle latarni wyglądały niczym kocie.
- Proszę, proszę - uśmiechnął się arogancko, a ona zadrżała na widok tego uśmiechu - zagubiona dziewczynka i pies, którego sobie przygruchała. Czyż to nie piękna scena? - szydził.
Belli zabrakło powietrza. Zaczęła ogarniać ją panika. Andre stanął w taki sposób, by znaleźć się między nią, a nieznajomym. Nie! To nie działo się naprawdę! Nie mogło się dziać! Pełna pięknych marzeń bańka właśnie się rozbiła, a jej nowa, idealna rzeczywistość rozsypała się w pył.
Rozdział VIII
Chłopak, który przed chwilą jeszcze stał przy aucie, teraz z gracją wyminął Andre, zupełnie tak, jakby go tam w ogóle nie było. Chwycił Bellę za ramię, mocno i stanowczo przyciągając do siebie.
- Uważałaś, że było ci źle? - zapytał chłodno. - Teraz będzie znacznie gorzej.
Andre czuł się jak we śnie. Ogarniała go dziwna, lepka masa. Jego ciało było zbyt ociężałe, żeby się ruszać. Gdy jednak zobaczył przerażone, orzechowe oczy, otrząsnął się na tyle, żeby dotarło do niego, że musi coś zrobić. Powinien ją obronić, zabrać stąd, a nie stać jak idiota. Ogromnym wysiłkiem woli przejął kontrolę nad własnym ciałem.
- Zostaw ją! - warknął, odpychając od Belli chłopaka.
Na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie, które jednak już po chwili zastąpiła lodowato zimna maska. Andre w jednej chwili go rozpoznał. To u niego w domu Bella próbowała się zabić. To od niego właśnie wracała i to jemu wtedy przyłożył. Najwyraźniej musi to zrobić jeszcze raz, a potem zabrać stąd przerażoną dziewczynę - jak najdalej. Tym razem jednak nie poszło tak łatwo. Nieznajomy zwinnie uniknął jego ciosu.
- Dość tego! - rozkazał, a Andre poczuł, że znów nie jest w stanie się ruszać. W srebrzystych oczach chłopaka pojawiła się teraz iskierka drwiącego rozbawienia. - Do samochodu. Obydwoje. Natychmiast.
Polecenia były krótkie i ostre, a Andre dopiero otwierając drzwi Porsche zdał sobie sprawę, że je wykonuje. To nie miało sensu. Dlaczego to robił? Bella wsiadła do środka, więc nie miał już wyboru. Cokolwiek by się nie działo, nie zamierzał zostawić jej samej.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Jechali przez kilkadziesiąt minut, by w końcu zatrzymać się przed okazałą willą z widokiem na morze. Bella milczała zbyt przerażona, żeby w jakikolwiek sposób zareagować. Dopiero teraz, gdy ujrzała ją po raz trzeci, zauważyła wyraźną zmianę. Christopher jej nie okłamał. Tamten Christopher jej nie okłamał. Nie zamierzał jej skrzywdzić. Ten jednak był inny, a przemiana była tak wyraźna, że nie miała pojęcia jak wcześniej mogła jej nie dostrzec. Zupełnie jakby nie był sobą. Choć jednak... to w dalszym ciągu był on. Gdy zaparkował, posłusznie wysiadła z samochodu i weszła do budynku. Tuż za sobą czuła obecność Andre, który zachowywał się jakby ktoś odurzył go narkotykami. Niejednokrotnie widziała już jak Christopher wpływał w ten sposób na ludzi. Nie miała pojęcia co dokładnie robił, ale wiedziała, że to właśnie on. Zaprowadził ich do zajmującego całe drugie piętro, rozległego salonu, który opływał we wszelkie możliwe luksusy. Na ścianie wisiał ogromny telewizor, nieopodal którego stał barek z drogimi alkoholami. Skórzane meble wyglądały klasycznie i dość surowo, ale jednocześnie sprawiały wrażenie wygodnych.
- Długo musiałem cię szukać - oznajmił z lekką nutką podziwu w głosie Christopher, wprowadzając ją do pokoju. - Udało ci się całkiem dobrze ukryć - przyznał.
Chciała mu odpowiedzieć. Uzmysłowić, że przecież widzieli się kilka chwil wcześniej, że przecież cały czas tam był. Wolała jednak milczeć. Tak było bezpieczniej. Rozsądniej. Christopher swoje chłodne spojrzenie przeniósł na Andreasa. Uśmiechnął się, a Bella wiedziała, że ten uśmiech nie wróży niczego dobrego.
- Usiądź tam - rozkazał mu, wskazując jeden z foteli, a Andre posłusznie, bez słowa protestu, wykonał jego polecenie.
Podszedł do barku i do dwóch szklanek nalał whisky. Jedną z nich podał siedzącemu w fotelu chłopakowi, a potem oparł się o blat stołu, sam trzymając w dłoni drugą. Bella znowu poczuła na sobie jego spojrzenie. Tym razem obok chłodu szaroniebieskich oczu pojawiło się pożądanie. Mimowolnie zadrżała, nie mając pojęcia co tym razem ją czeka.
- Rozbierzesz się dla nas, powoli i bardzo zachęcająco - oznajmił cichym, nie znoszącym sprzeciwu głosem. - Potem pomyślę co zrobimy dalej - uśmiech, którym ją obdarzył mógł zmrozić w żyłach krew.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Nie był w stanie jasno myśleć. Nie miał pewności czy w ogóle był w stanie myśleć. Patrzył na pobladłą z przerażenia twarz Belli i w żaden sposób nie reagował. Tylko dlaczego? Na to pytanie nie potrafił sobie odpowiedzieć. Posłusznie siedział w fotelu, od czasu do czasu popijając nalany dla niego alkohol. Ciemnowłosy chłopak przesuwał dłońmi po ciele nagiej dziewczyny. Andreas czuł do niego nienawiść. To, że jej dotykał, sprawiało mu ból. Bella powoli zaczęła rozbierać również jego, jakby w ogóle nie przejmując się obecnością Andreasa. Tamten całował ją zapamiętale. Podniósł dziewczynę z ziemi, a ona oplotła go nogami.
- Myślę, że pójdziesz z nami - zwrócił się do niego z nieprzyjemnym uśmiechem, na chwilę odrywając swoje usta od alabastrowej skóry Belli.
Andreas chciał zaprotestować, ale nie był w stanie tego zrobić. Posłusznie wstał z fotela i niczym skazaniec, udał się za nimi do innego pokoju.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Bella leżała na szerokim łóżku, starając się nie zwracać uwagi na to, co robił z jej ciałem Christopher. Nie potrafiła jednak zignorować milczącej obecności Andre. Chłopak klęczał pod ścianą, z założonymi za głową rękami, mimowolnie się w nią wpatrując. To było nie do zniesienia. Zarówno dla niego jak i dla niej. Przymknęła oczy, starając się wyobrazić sobie, że jest zupełnie gdzie indziej. Może znowu na leśnej polanie? Christopher był delikatny, niemalże czuły. Całował jej ciało, w przyjemny sposób pieścił piersi. Bella czuła narastające podniecenie. Chłopak zbyt dobrze ją znał. Gdy przesunął się niżej, językiem przesuwając po jej intymnym miejscu, nie potrafiła powstrzymać cichego jęku. Przestał idealnie w momencie, gdy poczuła, że już dłużej nie wytrzyma. Silnymi dłońmi zmusił ją, żeby uklęknęła i wypięła pupę. Podparła się na rękach. Christopher dopilnował, żeby twarzą skierowana była w stronę Andreasa. Zawstydzona spuściła wzrok.
- O nie, będziesz patrzyła mu w oczy - usłyszała drwiący rozkaz, którego bała się nie wypełnić.
Rozsunął jej nogi, by móc uklęknąć między nimi. Wszedł w nią mocno, brutalnie, bez zapowiedzi. Zachłysnęła się powietrzem. Na chwilę wstrzymała oddech. Na policzkach Andreasa pojawiły się łzy. Ona sama, z trudem powstrzymywała się, żeby nie zacząć płakać. Nie zamierzała dać Christopherowi tej satysfakcji. Mocne, szybkie pchnięcia, przeradzały się czasami, zupełnie niespodziewanie, w jeszcze mocniejsze. Nie była w stanie powstrzymać jęków i westchnień. Jego ręce znajdowały się na jej biodrach, zmuszając ją, by także się poruszała. Po kilku minutach wtuliła twarz w poduszkę, a on jej na to pozwolił, nie przestając się jednak poruszać. Był tam, był w niej, a ona czuła go całą sobą. Równie boleśnie, co na samym początku, zdawała sobie również sprawę z obecności, obserwującego tą scenę załzawionymi oczami, Andre.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Obudził sie zlany potem. Gwałtownie usiadł. Bella! Nie było jej przy nim. Za to była... była w jego śnie. Zadrżał, bo to było gorsze od wszystkiego, co śniło mu się do tej pory. I wydawało się takie rzeczywiste... Wstał i poszedł pod prysznic. Wiedział, że już na pewno nie zaśnie. Ciepła woda sprawiała, że myślał coraz jaśniej. A co jeżeli... Skoro ona znała jego sny... Mimo pary, która unosiła się w kabinie nagle ogarnął go chłód. Co jeżeli jego sny w jakiś sposób były prawdą? Widział dom do którego pojechali. Znał to miejsce. Zakręcił wodę i wyszedł spod prysznica. Pospiesznie wciągnął na siebie grafitowe dżinsy i czarną koszulkę. Jego myśli, serce i oddech nie uspokoją się dopóki nie dostanie potwierdzenia, że to co mu się śniło nie działo się naprawdę. Przez dom wszedł do garażu by dostać się do auta. Rodzice spali albo w ogóle ich nie było. I tak nie miało to żadnego znaczenia. Gdy wsiadał do samochodu i odpalał silnik, miał przed sobą jasno wytyczony cel podróży.
Rozdział IX
Christopher zaklął cicho. Czarne Porsche stało dokładnie w tym miejscu, w którym je zostawił. To znaczy - zostawił w swoim śnie. Nie, to nie mogło dziać się naprawdę, ale jeżeli się działo, to w takim razie Bella... Wiedział, że musi to sprawdzić. Tylko jak? Uśmiechnął sie do siebie na myśl, że może rodzice wreszcie go zauważą, gdy będą musieli zapłacić kaucję, kiedy zostanie aresztowany za włamanie. Kuszący pomysł. Ostatecznie postanowił, mimo wczesnej godziny, po prostu zadzwonić do drzwi. W ten, jakże banalny sposób, będzie mógł udowodnić sobie, że jest kompletnym wariatem. Zaparkował swoje sportowe auto obok Porsche i, ze zbyt szybko bijącym sercem, wysiadł by zrealizować swój plan.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
W pierwszej chwili chciał zignorować natręta - jeszcze nie skończył zabawy. Gdy jednak wyjrzał przez okno, zorientował się, że niezapowiedziany gość przyjechał tutaj specjalnie do niego, na dodatek wcale nie tanim samochodem, więc istniała możliwość, że był to ktoś, z kim trzeba się liczyć. Włożył na siebie spodnie i tylko w nie ubrany zszedł na dół. Było to działanie celowe. Chciał, żeby natręt zorientował się, że w czymś mu przeszkodził.
- O co chodzi? - zaczął otwierając drzwi, ale zamilkł gdy tylko uchyliły się do połowy.
Na dworze stał on, a przynajmniej ktoś do niego bliźniaczo podobny. Stał i wpatrywał sie w niego tak samo zaskoczonym wzrokiem jak jego własny. Nieproszony gość otrząsnął się pierwszy i mijając go w drzwiach wszedł do środka.
- Kim jesteś? - zażądał odpowiedzi.
Christopher zatrzasnął drzwi.
- Takie samo pytanie mógłbym zadać tobie - oznajmił.
- Nazywam się Christopher Sariel - wzruszył ramionami nieznajomy, jakby już spodziewał się, usłyszenia takiej samej odpowiedzi. - Szukam przyjaciółki. Czy jest tutaj? - jego głos stał się natarczywy. Rozkazujący. A on, ku swojemu wielkiemu zdumieniu, rozpoznał w nim swój własny ton.
To było dziwne, ale i intrygujące. Christopher jednak zdał sobie jasno sprawę, że ta wymiana zdań jest kompletnie pozbawiona sensu.
- Przedyskutujemy to na górze - oznajmił, formując te słowa w taki sposób, jakby były rozkazem.
Jego oczy spojrzały na niego zaskoczone. Chłopak nieufnie ocenił go wzrokiem.
- Nie - oznajmił w końcu. - Nigdzie nie pójdziemy, dopóki nie powiesz mi gdzie jest Bella.
W tym momencie Christopher zaczął czuć, że traci kontrolę. Ten nieznajomy... bez trudu... bez najmniejszego wysiłku... ignorował jego rozkazy! To nie było możliwe!
- Chirs? - znajomy głos przerwał im mierzenie się wrogimi spojrzeniami. - Chris! - krzyknęła Bella, zbiegając po schodach.
Obydwaj, jak na komendę, podnieśli na nią wzrok. Miała na sobie biały szlafroczek, z miękkiej froty i najwyraźniej nic więcej. Poplątane, rozwiane włosy i zaróżowione policzki. Jej widok sprawił, że coś ścisnęło go w dołku. Obydwaj zareagowali, każdy jednak inaczej.
- Wracaj na górę! - zażądał w ten samej chwili, w której nieznajomy podbiegł do dziewczyny, chwytając ją w ramiona.
Tego było za wiele! Miał także inne metody. Nie polegał jedynie na sile uroku. Skrzywił się, gdy Bella ufnie wtuliła się w tors obcego chłopaka - jego sobowtóra. Powoli, spokojnym krokiem podszedł do stojącej w korytarzu komody. Z górnej szuflady wyciągnął rewolwer, a potem, z równym spokojem, jak gdyby nigdy nic, po prostu wystrzelił.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Padł wystrzał. Bella krzyknęła. Na plecach zarówno jednego jak i drugiego pojawiła się krwawa plama. Stojący przy komodzie Christopher osunął się na podłogę, upuszczając broń. Chłopak, który wciąż był przy Belli, ciężko się o nią oparł. Przerażona pomogła mu usiąść na schodach. Jęknął z bólu. Musiała coś zrobić, ale nie miała pojęcia co. Nie chciała go zostawiać, a może właściwie ich zostawiać?
- Andre! - krzyknęła rozpaczliwie, mając nadzieję, że tamten obudził się z transu.
Najwyraźniej urok Christophera przestał na niego działać, gdyż już po chwili był obok niej.
- Co do cholery?! - stanął oniemiały, nie mogąc zrozumieć sytuacji.
- Pomóż, mi proszę - ponagliła go Bella.
Chyba dopiero teraz dotarło do niego, że obydwaj są ranni. Przykucnął przy siedzącym na schodach chłopaku. Obejrzał ranę.
- Wygląda na draśnięcie. Trzeba je zszyć i opatrzyć. Zadzwoń na pogotowie - rozkazał - a ja ich dokładniej obejrzę. Co się w ogóle wydarzyło? To bliźniacy?
Dziewczyna przecząco pokręciła głową.
- Zadzwonię na pogotowie i jak im to wyjaśnimy? - spytała cicho. - Uważasz, że to naprawdę konieczne? - dodała błagalnie.
Z jakiejś przyczyny intuicja podpowiadała jej, że to byłby naprawdę zły pomysł. Christopher by sobie poradził, ale nie zdziwiłaby się, gdyby na przykład o strzelanie do nich oskarżył Andre. Nie wątpiła, że wszyscy by mu uwierzyli. Na myśl przyszło jej również kilka innych, jeszcze gorszych scenariuszy.
- Doskonale - wzruszył ramionami próbując nie okazać niezadowolenia i swojej niechęci. - Jest tu jakaś apteczka? - rzucił w powietrze.
- W łazience - mruknął pełnym bólu głosem gospodarz.
Andreas pomógł Belli zaprowadzić obydwu chłopaków na górę. Wiedziała, że zapewne myśli o tym, by ich tu zostawić i zniknąć jak najszybciej. To wszystko było tak irytująco dziwne... a jednak, ona sama była już do tego przyzwyczajona. Myśl o ucieczce była kusząca, ale nie skorzystała z okazji. Nie potrafiłaby ich w ten sposób zostawić. Obydwaj, bez góry, tylko w samych spodniach, siedzący obok siebie. Wyglądali idealnie jak jednojajowe bliźniaki. Nikt by ich nie odróżnił. Chociaż nie... Bella wiedziała, że by ich rozpoznała. Jeden Christopher siedział niezbyt pewnie, jakby zastanawiał się o co chodzi. Gdy jego wzrok kierował się ku niej był pełen ciepła i troski. Drugi, mimo tego co się stało, już zdążył się otrząsnąć i znowu był panem sytuacji. W jego spojrzeniu był chłód i zimna kalkulacja. Zastanawiał się o co chodzi, zaciekawiony zagadką, na którą trafił. Była przekonana, że myśli, jakie może z tego wyciągnąć korzyści. Nie myliła się.
- Intrygujące - mruknął Christopher przyglądając się swojemu sobowtórowi, gdy Andreas skończył zajmować się jego postrzałową raną. - Kto cię tutaj przysłał? - zapytał patrząc prosto w swoje odbicie.
- Sam się przysłałem - odwarknął mu tamten. - Przyszedłem po Bellę i w dalszym ciągu zamierzam ją stąd zabrać.
- Cóż - szeroki uśmiech Chrisophera nie obejmował szaroniebieskich oczu - w takim razie chyba obydwaj powinniśmy się cieszyć, że tak kiepsko strzelam. Inaczej Bella zostałaby zupełnie sama.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Coś musiało pójść nie tak, tylko kiedy i przy jakiej okazji? Christopher tego nie wiedział, ale jego sobowtór fascynował go coraz bardziej. Był... nim, a jednocześnie zupełnie się od niego różnił. Tyle, że odczuwali dokładnie to samo. Z rozmysłem przesunął żyletką po przedramieniu, tnąc się do krwi, by zorientować się czy to samo stanie się z drugim chłopakiem. I rzeczywiście. Tamten nawet nie zauważył, że z niezbyt głębokiej rany spływają stróżki krwi. Nie miało to kompletnie żadnego sensu - najmniejszej racji bytu, a przez to intrygowało go tylko jeszcze bardziej.
- Nic ci nie jest? - wykrzyknęła Bella, zrywając się z fotela na którym siedziała i podbiegając do chłopaka.
Skrzywił się nieznacznie na myśl o tym, że to nie nim się zainteresowała, gdy wyszedł z łazienki sprawdzić efekt swojej pracy. Rana z boku pleców bolała przy każdym kroku, mogło jednak być gorzej. Znacznie gorzej. Przyglądał się jak dziewczyna delikatnie zmywa płynącą po ręce tamtego krew. Jak przykłada w miejscu skaleczenia gazę. Miał ochotę odciągnąć ją stamtąd, musiał jednak mieć jakiś plan. Na spokojnie to wszystko przemyśleć, żeby nie popełnić po raz drugi jakiegoś głupstwa. Skoro raniąc tamtego ranił również sam siebie...
- Idziemy do domu - oznajmił spokojnym, ale stanowczym głosem Andreas, podchodząc do dziewczyny. Wziął ją za rękę. - Nic im nie będzie - dodał, gdy spojrzała na niego niepewnie.
- Nie zabierzesz jej stąd!
- Nie ma mowy! - Christopher zdziwił się gdy obydwaj zaprotestowali niemal chórem.
- Wy nie macie w tej kwestii nic do powiedzenia - odwarknął im w odpowiedzi blondyn.
Bella wyrwała mu rękę. Cofnęła się o krok. Chciała coś powiedzieć, ale w tym momencie Christopher - ten drugi Christopher - wstał.
- Wracaj do domu - zwrócił się do Andreasa, a Christopher usłyszał w jego głosie swój własny ton. - Zapomnij o Belli. Ona zostanie ze mną, a ja dopilnuję, żeby nikt jej nie skrzywdził.
Chłopak przez chwilę patrzył na niego bezmyślnie, pustym wzrokiem, jakby nie wiedział w ogóle co tutaj robi. Potem odwrócił się, zszedł po schodach i wyszedł z domu. Bella przylgnęła do boku drugiego Christophera, a on otoczył ją ramieniem, w opiekuńczym geście.
- Tak będzie najlepiej - powiedział do niej cicho, a ona skinęła głową.
Tak, całkiem możliwe - przyznał w myślach Christopher - że właśnie tak będzie najlepiej.
Rozdział X
Obudziła się, choć dalej czuła się zmęczona. Nie, to chyba oni ją obudzili. Kłócili się o coś i robili to zbyt głośno. Przeciągnęła się ziewając. Nic dziwnego, że obydwaj byli ciekawi siebie nawzajem. Ona sama również była ciekawa tego co się stało i jak się to wydarzyło. Wstała, szybko się ubrała i umyła, by do nich dołączyć. Rewelacje jednak już na nią czekały. W końcu doszli do porozumienia. Jechali do Francji i zabierali ją ze sobą. W pierwszej jednak kolejności Christopher, ten którego uważała za dobrego, zabrał ją do miasta, by kupić niezbędne na podróż i kilka późniejszych dni rzeczy. Gdy na chwilę zostawił ja samą przy stoliku, w kawiarni, w centrum handlowym, by zamówić dla nich napoje, do środka wszedł Andreas. W pierwszej chwili skamieniała, nie wiedząc jak chłopak na nią zareaguje, potem jednak dostrzegła, że nie był sam. Towarzyszyła mu uwieszona jego ramienia, złotowłosa Jane. Śmiali się wesoło. Zupełnie, jakby się nic nie wydarzyło... Andreas spojrzał na nią przelotnie, tak jak rozejrzał się po innych, nielicznych o tej porze gościach kawiarni, a potem wraz z przyjaciółką zajął miejsce dwa stoliki dalej. Bella poczuła jak pęka jej serce. Kąciki oczy dziewczyny stały się wilgotne, a ona ze wszystkich sił powstrzymywała się od płaczu.
- Wszystko w porządku? - spytał Christopher, który w międzyczasie zdążył wrócić z kawą.
- Tak - wyszeptała, gdy podążył za jej wzrokiem.
Chłopak usiadł koło niej, obejmując ją opiekuńczo ramieniem.
- Nie pamięta cię - powiedział cicho. - Nikt cię nie pamięta. Próbował mi to wytłumaczyć, ale tylko tyle z tego zrozumiałem - westchnął. - Przykro mi - powiedział tuląc ją do siebie mocniej.
Bella oparła głowę o jego ramię.
- Nie, to mi nie powinno być przykro - odezwała się niemalże bezgłośnie - tak jest znacznie łatwiej i... lepiej.
Wiedziała, że ma rację, choć serce ze wszystkich sił krzyczało, że ono wie lepiej.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Rano mieli lecieć do Europy. Zarezerwowali już bilety samolotowe. Bella wierciła się w zbyt dużym dla jednej osoby łóżku, w eleganckiej willi "tego drugiego" Christophera. "Pierwszy" Chris, ten który był dla niej dobry, wyszedł tylko na chwilę i zaraz miał wrócić, ale minuty dłużyły się w nieskończoność. Nie lubiła kiedy zostawiał ją samą. Jeszcze do niedawna o niczym innym nie marzyła, ale teraz... teraz chciała, żeby był przy niej. Już niemal zasypiała, kiedy wreszcie do niej wrócił. Na jego widok uśmiechnęła się sennie. Położył się obok niej, pozwalając by wtuliła w niego swoje plecy.
- Bella - zamruczał, odgarniając jej włosy i wargami muskając kark dziewczyny.
Zadrżała, pragnąc nie tylko jego bliskości. Położył rękę na jej udzie, a ona lekko rozsunęła nogi. Sama jego obecność wystarczyła, by przestała być śpiąca.
- Na pewno? - zapytał cicho. - Nie chcę, żebyś była zmęczona przed podróżą... - zaczął zatroskanym głosem.
W odpowiedzi odwróciła się uśmiechając do niego łagodnie. Otoczyła ramionami jego szyję. W jednej chwili znalazł się nad nią. Jego dotyk... jego pocałunki... Bella przymknęła oczy. Ostatnią rzeczą, której teraz pragnęła był sen. Odpoczynek mógł poczekać. Zsunął z niej majtki, podciągnął do góry koszulkę dziewczyny i zaczął całować jej piersi. Palcami przesunął po jej łonie. Oplotła go nogami, a on po chwili wszedł w nią delikatnie. Patrzył jej w oczy, poruszając się coraz szybciej. Czuła go w sobie i pragnęła, żeby nie przestawał. Oplotła go mocniej nogami, jej ręce błądziły po jego plecach. Całą sobą czuła go w środku. Skończyli niemal w tym samym momencie. Fala przyjemności rozeszła się po wilgotnym od potu ciele dziewczyny.
- Kocham cię - szepnął Christopher, opadając obok niej i przyciągając ją do siebie.
Wtuliła się w niego ufnie.
- Ja ciebie też - przyznała, zamykając oczy.
- Dawno nie było tak, żebyś ty też tego chciała - stwierdził rozbawionym głosem.
Coś nie pasowało jej w tym co powiedział, było jednak na granicy świadomości. Gwałtownie usiadła, kiedy do niej dotarło. Jej spojrzenie spotkało się ze wzrokiem stojącego w drzwiach chłopaka, który z wściekłością obserwował tą scenę.
- Ty dupku! - warknęła na leżącego obok niej Christophera.
Roześmiał się w odpowiedzi. Szaroniebieskie oczy spojrzały na niego groźnie, w odpowiedzi jednak ujrzały jedynie wzrok pełen triumfu.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Nie odzywała się do niego - i bardzo dobrze. Nawet nie patrzyła w jego stronę. Siedziała obok tego pieprzonego sobowtóra, a cała ta farsa zupełnie już przestawała być zabawna. Zapłacił wysoką cenę, by osiągnąć to co miał, a ten tam po prostu się pojawił i, z jakiejś nieznanej nikomu przyczyny, dysponował równą mu mocą. Christopher miał dość. Chciał, żeby tamten się odczepił, oddał mu Bellę, a potem rozpłynął się w powietrzu. O tak, to byłoby idealne rozwiązanie. Wróciłby do swojego dawnego życia i nigdy więcej nie pozwoliłby na to by ktokolwiek mu przeszkadzał. Nagle zdał sobie sprawę co to za uczucie i dlaczego zamiast po prostu wziąć siłą dziewczynę, udawał czułego kochanka. Był zwyczajnie, piekielnie zazdrosny. Bo ona, oczywiście gdyby miała jakikolwiek wybór, wolałaby tamtego. Mimo że jego sobowtór był nim, to jednak nim nie był. Zagadka do rozwiązania powoli znów zaczynała stawać sie zabawna...
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Christopher nie poznawał tego miejsca, a jednak wiedział, że już tu kiedyś był. Nawet, jeżeli tylko w snach. W końcu przecież one również na swój sposób stawały się prawdziwe. Francuski dworek okazał się być właściwie ponurym zamczyskiem, a już na pewno starym domiszczem, idealnym jako tło dla podrzędnych horrorów.
- Chris, coś ty zrobił z tym miejscem? - wykrzyknęła Bella, wysiadając z czarnego samochodu, którym tu przyjechali. - Tu było tak pięknie - odezwała się z żalem.
Chłopak skrzywił się lekko, patrząc na popękane kamienie na ścianach, zachwaszczony ogród, wysokie, kolczaste pnącza i popękane szyby w oknach. Nawet znajdujący się za domem, zielony las, wyglądał jakoś tak złowrogo. Najwyraźniej nieco go poniosło. Kiedy uciekła zupełnie przestał nad sobą panować... sobą, swoimi eksperymentami i mroczną energią, która czasami, niechcący wydzierała się spod kontroli.
- I znowu będzie - obiecał, wzruszając ramionami, by ukryć własne zaskoczenie.
Christopher zamrugał oniemiały. Przez chwilę nie był sobą. Czuł, myślał, wiedział dokładnie to samo co ten drugi chłopak. Jak to się mogło stać? Postanowił, że to przemilczy, przynajmniej dopóki nie okaże się, że jest to wiedza niezbędna do rozwiązania tej dziwnej zagadki. To jednak nie było tak przerażające, jak sam fakt, że gdy poznał myśli tamtego, jego uczucia... Christopher go zrozumiał. Zupełnie jakby byli tą samą osobą...
Rozdział XI
Dom ledwo nadawał się do zamieszkania. Wnętrze również wyglądało na zapomniane i zniszczone. Bella czuła smutek. Niegdyś naprawdę kochała to miejsce, ale później... teraz...
- Właściwie jak udało ci się uciec? - spytał zaciekawiony chłopak.
Siedzieli na nieco zakurzonej, kremowej kanapie, stojącej w przestronnym, niegdyś pięknym i gustownie urządzonym salonie. Z dawnej świetności pozostały jedynie marne resztki. Zupełnie jakby nikt tu nie mieszkał od lat, nie zaledwie od kilku miesięcy. Bella przez chwilę milczała. Spojrzała niepewnie na drugiego Christophera, w jej oczach tliło się nieme pytanie, czy powinna o tym mówić.
- To może być ważne - westchnął tamten, najwyraźniej również nie wiedząc czy mogą zaufać temu drugiemu.
- Zostawiłeś przy sobie tylko jedną osobę, żeby zajmowała się nami i domem - odpowiedziała cicho. - To on mnie stąd zabrał.
- Jonathon?! Niemożliwe! - oznajmił stanowczo Christopher. - Był zbyt lojalny - stwierdził z całym przekonaniem.
- Więc dlaczego go tutaj nie ma? - wyszeptała cicho Bella, nie mogąc przestać rozglądać się po wymarłym domu.
Miała rację. Nie było go tutaj. Zniknął wtedy, kiedy ona. Coraz więcej zagadek wymagało jak najszybszego rozwiązania.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Coś się działo, a on wcale nie był pewien czy jest to dobre czy złe. Kiedy znaleźli się w tym miejscu, granica między rzeczywistością a mistycyzmem zaczęła się zamazywać. Christopher coraz częściej poznawał myśli bliźniaczego chłopaka. Coraz częściej czuli to samo. Czuli obydwaj. Teraz już wiedział, że nie dotyczy to tylko jego. Chciał odkryć prawdę, rozwiązać zagadkę tak samo mocno jak tamten. Tylko, że bał się o bezpieczeństwo Belli. Może, gdyby jej tutaj nie było... Może wcale nie powinni zabierać jej ze sobą? Dopiero teraz jasno uświadomił sobie, że to wszystko nie było snem. Przecież Bella istnieje naprawdę, a on... on naprawdę ją kocha. Powinien ją stąd zabrać. Jak najszybciej. Gdy tylko o tym pomyślał, poczuł fale złości. Uczucia tamtego drugiego zlewały się z jego własnymi.
- Nie ma mowy - zawarczał drugi Christopher i już nie było sensu niczego przed nim ukrywać.
- Wychodzimy, teraz - oznajmił chłopak wstając z kanapy, na wszelki wypadek zasłaniając sobą dziewczynę.
- Nigdzie nie idziecie! - Chris nie był pewien czyją złość tak wyraźnie czuje, zdawał sobie jednak sprawę, że aż gotuje się w środku.
- Idziemy - oznajmił odwracając się do niego plecami i biorąc za rękę dziewczynę, która już również zdążyła wstać i teraz wpatrywała się w nich wielkimi z przerażenia oczami.
To był błąd. Wystarczyła chwila nieuwagi. Obudziła sie furia. Tamten rzucił się na niego, przewracając go na pokryty kurzem dywan. Bella puściła jego dłoń i odskoczyła przestraszona. Żadnego z nich w tym momencie nie obchodziło, że ta bijatyka jest bez sensu. Żaden z nich nie mógł wygrać. Obydwaj chcieli zadać sobie nawzajem ból, nawet kosztem tego, że zadają go samym sobie.
- Przestańcie! - prosiła cofająca się pod ścianę dziewczyna.
Nie słuchali jej. Jednemu z nich udało się wstać, ale drugi natychmiast popchnął go, tak, że ten wpadł na drewniany stolik. Po chwili znów znaleźli się na podłodze, okładając się pięściami. Ziemia zaczęła się trząść. Cały dom zadrżał w posadach. Bella krzyknęła. Ozdobne naczynia pospadały z półek, tworząc na podłodze nieukładalną zbieraninę puzzli. Masywny regał runął na ziemię i gdyby nie odtoczyli się w ostatniej chwili, przygniótłby ich swoim ciężarem. Bella kucała przyklejona do ściany i wpatrywała się w coś za ich plecami. Na chwilę oprzytomnieli. Odwrócili się za siebie, by tam, gdzie wcześniej stał regał, ujrzeć ziejącą czernią dziurę w ścianie.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Popatrzyli po sobie nawzajem. Nie musieli porozumiewać się słowami - juz nie musieli. Uczucia i myśli przelewały się pomiędzy nimi wartkimi strumieniami. Złość, chęć posiadania, egoizm, sadyzm, samozadowolenie mieszało się z miłością do Belli, dobrocią, łagodnością, chęcią bezkonfliktowego rozwiązywania problemów. Żaden z nich nie czuł się sobą, ale łączyło ich jedno - zrozumienie. Chris zniknął gdzieś na chwilę, by moment później wrócić z latarką.
- Zostajesz tutaj - odezwali się jednogłośnie do Belli.
- Nie ma mowy - prychnęła, jakby cały strach sprzed kilku minut zdążył już z niej wyparować. - Pozabijacie się tam nawzajem.
Obydwaj obdarzyli ją podobnymi, ponurymi uśmiechami i wzruszeniem ramion. Najwyraźniej jednak zdecydowali się nie protestować, zdając sobie sprawę, że i tak jej nie powstrzymają - przynajmniej nie bez udziału ekstremalnych metod. Latarką oświetlając sobie drogę weszli w paszczę ciemności. Ostrożnie, krętymi schodami zeszli w dół. Były tu kurz i pajęczyny - tak samo jak w pozostałych częściach zaniedbanego domu. Na dole jednak czekała ich niespodzianka. Niewielkie, kwadratowe pomieszczenie o kamiennych, nie pokrytych niczym ścianach. Wyglądało jak pracownia - albo, gdyby zabrać stąd biurko, krzesło, fotel z wysokim oparciem i regał z książkami, mogłoby również być celą więzienną. Żadne z nich nie zdawało sobie sprawy z istnienia tego pomieszczenia. Pokój wyglądał zupełnie inaczej niż reszta domu. Był zupełnie niezniszczony, cegły nie były popękane, a kurz zapomniał się tu osiąść.
- Co do cholery? - zapytał Christopher, zbliżając się do biurka, na którym leżała oprawiona w skórę książeczka.
To wszystko nie miało sensu. Niechęć by otworzyć notatnik była tak ogromna, że Christopher z trudem się do tego zmusił. Całe strony zapisane były jego równym charakterem pisma. Nie pamiętał, żeby je zapisywał, to jednak zupełnie go już nie zdziwiło. Zaczął czytać, a z każdym poznanym słowem robił to coraz szybciej i zachłanniej. Rozwiązanie zagadki właśnie dostało się w jego ręce.
- Ta moc miała uczynić mnie złym. Bezwzględnym. Bez duszy i sumienia. Myślałem, że go wykiwam - szepnął. - Dlatego stworzyłem ciebie - odwrócił się by spojrzeć w srebrzyste oczy swojego sobowtóra, ale Christophera nigdzie nie było. - Bella? - pytająco wypowiedział imię stojącej tuż za nim dziewczyny.
Wyglądała na zmieszaną. Zaskoczoną. Znowu przestraszoną, a on poczuł z tego powodu nieprzyjemny, wewnętrzny chłód.
- Bella, wszystko dobrze, ja... - zaczerpnął głęboko powietrza i zdał sobie sprawę, że wszystkie uczucia i myśli na powrót stały sie jego własnymi. - To ja prosiłem Jonathona, żeby w razie jakichkolwiek kłopotów zabrał cię ode mnie. Jak najdalej. Tak, żebym cię nie odnalazł. Chyba wiedział, że będzie mnie dwóch - westchnął - i miał nadzieję, że moja dobra wersja cię ochroni.
Patrzyła na niego nierozumiejącym wzrokiem, ale on już wiedział co się wydarzyło. Zawarł pakt, na mocy którego jego dobra strona, wszystkie pozytywne uczucia, zostają sprzedane w zamian za moc, którą posiadł. Teraz również przypomniał sobie do czego mu ona była. Jego rodzice zostali zamordowani przez sycylijską mafię, a Bella, ona widziała to na własne oczy. Była niebezpiecznym świadkiem. Sprawił, że zapomniała. Chciał ją chronić. Nie wyszło, bo najgorszy okazał się on sam. Niemalże stracił cały majątek. Niewiele brakowało by ich także zabili, ale ta moc... zabawa z demonami... to miało pomóc. Zdawał sobie sprawę, że coś może pójść nie tak, dlatego stworzył drugiego siebie i schował tam wszystkie najcenniejsze wspomnienia i uczucia. W ten sposób powstał dobry i zły Christopher. Żaden jednak o niczym nie wiedział, bo cała tajemnica ukryta została w notatniku.
- Bella... jego już nie będzie - odezwał się po chwili milczenia. - To wszystko co sie wydarzyło... mogę sprawić, że o tym zapomnisz. Mogę znów wysłać cię do Ameryki. Możesz zacząć wszystko od nowa... - zaproponował walcząc z bólem, jaki niosła ze sobą ta propozycja.
Czuł się dziwnie. Nie stał się dobry, właściwie to się wcale nie zmienił. Po prostu boleśnie uświadomił sobie jak bardzo mu na niej zależy, jak mocno ją kocha. Wróciły do niego wszystkie uczucia i sumienie. Zupełnie jakby stopił się lód. Potrafiłby być bezwzględny, zimny i bezlitosny, ale... ale nie w stosunku do niej.
- Nie! Chcę tu zostać - oznajmiła stanowczo. - Zostanę z tobą - dodała znacznie ciszej.
Zamiast odsunąć się podeszła bliżej. Bezwiednie wyciągnął do niej ręce, a ona wsunęła się w jego uścisk, wtulając się w jego ramiona. To wszystko da się naprawić, był tego pewien - a nawet jeżeli nie, nie zamierzał wyzbywać się jedynej rzeczy, która trzymała go przy zdrowych zmysłach - musiała mu pozostać nadzieja.
Epilog
Po remoncie dworek odzyskał dawną świetność. Wyglądał po prostu pięknie. Bella przypomniała sobie dlaczego kiedyś tak bardzo kochała to miejsce. Dom, który później stał się jej więzieniem. Teraz postanowiła jednak, że nie dopuści do tego już nigdy więcej. Będzie pilnowała Christophera na każdym kroku, żeby znowu nie popełnił jakiegoś głupstwa. Dowie się wszystkiego czego będzie trzeba na temat demonów i czarnej magii, nie ważne co będzie musiała poświęcić. To stało się bez znaczenia. Liczyło się to, że on do niej wrócił. I to naprawdę był on. Nareszcie niczego w nim nie brakowało. Pisnęła gdy otoczyły ją silne ramiona, unosząc w górę i okręcając dookoła. Gdy postawił ją na ziemi, oplotła go ramionami. Pochylił sie, by ją pocałować. Bella po raz kolejny zdziwiła się tym niezwykłym uczuciem. Do tej pory nie sądziła, że jeszcze kiedykolwiek będzie potrafiła być naprawdę szczęśliwa.
Kamil Kaźmierczak - Okiem Ziemianina
Obudziłem się w środku nocy z nieznośnym bólem głowy i niewypowiedzianym, przenikliwym poczuciem. Poczuciem, że śpię w nie swoim mieszkaniu na nie swoim łóżku.
Spojrzałem na zegarek usadowiony na szafce nocnej. Wskazywał na 1:31. Rozejrzałem się dalej w głąb pomieszczenia, które przed momentem uznałem i chyba nadal uznaję za obce. Blada poświata przedostaje się przez szczelnie zaciągnięte, tworzące zwartą barykadę przed światłem żaluzje. W pokoju panuje więc nieprzenikniona ciemność.
Po dłuższym wpatrywaniu się, udaje mi się dostrzec kontury umeblowania. Widzę skraj łoża, po prawicy wspomniany stolik, przed nim krzesło, a na nim ubrania rozrzucone bezładnie. Naprzeciwko stoi szafa z lustrem. W jego tafli odbija się mrok, kreuje nieprzyjemne wrażenie bezkresności, jakby otulił mnie zewsząd.
Odetchnąłem z ulgą i mówię po cichu, że to mój dom, moja sypialnia i moje cholerne łóżko. Usiłowałem wmówić sobie to wszystko, znaleźć punkt zaczepienia, cokolwiek, byle nie popaść w jakiś chory, wyimaginowany obłęd. Doszedłem do pewnego wniosku - to stęchłe, nieświeże powietrze stało się winowajcą niewytłumaczalnego popłochu w mym umyśle. Ale w powietrzu dało się wyczuć coś jeszcze, coś nieokreślonego i niepokojącego.
Leżę z otwartymi oczami w kompletnej ciszy i nasłuchuję nie wiadomo czego. Uświadamiam sobie nagle, że w pokoju obok gra telewizor. Słyszę dobywające się z niego dźwięki.
Panika stopniowo ustępuje, a ja coraz usilniej staram się znaleźć sens w moim nagłym i niespodziewanym wybudzeniu. Zawsze byłem człowiekiem śpiącym snem grobowym, umarlaka rzekłbym dosadnie. Przynajmniej tak mi się w tej chwili wydaje, w tym stanie nie mogę stwierdzić niczego ze stuprocentową pewnością. Wszelkie próby wrócenia pamięcią do podobnych wydarzeń z przeszłości kończą się niepowodzeniem. Wspomnienia stały się rozmyte, tworzą papkę, chaotyczny zlepek, z którego nie potrafię wyciągnąć niczego konkretnego. Co się ze mną dzieje do licha, myślę sobie w duchu.
...to bezprecedensowy atak na skalę globalną...
To ten rozsadzający czaszkę ucisk, to on miesza mi w głowie. Nigdy raczej nie miałem problemów z migrenami, choć nie umiem zrewidować tego stwierdzenia. Wyobrażam sobie jednak, bo przecież tego nie wiem, że ten ból jest po stokroć gorszy od najgorszej migreny, jaka kiedykolwiek komukolwiek się przytrafiła. Pod kopułą wyczuwam pulsujące, punktowe łupanie, rozprzestrzeniające się paroksyzmem bólu po całym wnętrzu. Dotykam skroni oraz czoła i nie czuję nic, żadnych objawów cierpienia. Przeszywające kłucie rozchodzi się wewnątrz, jakby ktoś zostawił tam w środku kilka żarzących się węgielków. Przypominam sobie, że gdzieś w łazience musi być jakaś uśmierzająca cierpienie, przynosząca tak mi teraz potrzebne ukojenie pastylka. Dlatego postanawiam zwlec się z łóżka.
...nie ustaliliśmy jeszcze, kto nas zaatakował...
Stawiam stopy na dywan, wstaje i wlokę się po omacku w kierunku łazienki. Uderzam się w palec u prawej stopy i klnę na zasrany stolik. Dlaczego, do kurwy nędzy, stoi on tak blisko łoża? Czyż nie przesuwałem go wcześniej? Nie poprawiałem go już setki razy? Szuram prawą stopą i o mało nie przewracam się, natrafiając na krzesło. W tym mieszkaniu nic do siebie nie pasuje, meble tutaj dosłownie walają się, tworząc nieprzyjemną, zdradziecką przeszkodę. Po raz kolejny przychodzi mi odgonić próbę kwestionowania tego, gdzie się znajduję.
... świat płonie...
Czy wczoraj byłem na jakiejś ostrej popijawie i wylądowałem w czyimś apartamencie? Przepędzam tę myśl energicznym machnięciem ręki, choć nic z poprzedniej nocy nie pamiętam. Z drugiej strony musiałbym przeleżeć absolutnie sam w obcym łóżku kilkanaście godzin. A może kogoś zamordowałem i upchnąłem jej/jego ciało w lodówce lub pralce? Parsknąłem i szybko przegoniłem tę niedorzeczną refleksję. Trafiłem w końcu na drzwi. Wchodzę do łazienki i zapalam światło. Podskórnie czuję, że jestem w niej pierwszy raz w życiu.
Zerkam ostrożnie, czy pod prysznicem rzeczywiście nie ma nikogo nieproszonego i od jakiegoś czasu sztywnego. Pusto. Podchodzę do umywalki i spoglądam w lusterko. Patrzę na swoją udręczoną twarz. Nie jest to widok ciekawy. Zmierzwione i chaotycznie ułożone włosy, zakole coraz bardziej ujawniające się z prawej strony czoła, moja pożal się Boże czupryna, mętny wzrok i podkrążone oczy, a na dokładkę parę zmarszczek.
... prosimy wszystkich o pozostanie w domach, na ulicach nie jest bezpiecznie, powtarzam – na ulicach nie jest bezpiecznie...
Otwieram szafeczkę koło umywalki i poszukuję nerwowo tabletki. Irytacja rośnie z każdą sekundą, co tylko wzmaga ból. Wreszcie! Wreszcie ją odszukuję. Leży samotna między szczoteczką a pastą do zębów. Przełykam bez zastanowienia i uśmiecham się do siebie. Nalewam wody do szklanki, którą biorę ze sobą. Zostawiam zapaloną lampkę nad umywalką po to, by nie wywinąć orła wracając do legowiska. Kładę się, czekam na ukojenie, jakie ma przynieść sen, gdy przez żaluzje przebija się nienaturalnie, przeraźliwie jasny blask wzmacniany dodatkowo kilkunastosekundowymi, następującymi jeden po drugim rozbłyskami.
Ociągam się, ale w końcu wstaję. Kroczę przed siebie niechętnie i powolnie. Nie chce mi się rozwijać żaluzji, więc kieruję się do sąsiedniego pokoju, pokoju dziennego zdaje się. Zbliżam się do południowej ściany mojego apartamentu w całości wyłożonej szybami. Stanowi jedno wielgachne okno. Okno na świat, a przynajmniej ten pobliski światek, gdyż z dziesiątego piętra widać naprawdę sporo.
W pierwszej chwili mój wzrok przyciąga to, co dzieje się w oddali, w pobliżu centrum miasta. Oczom niedowierzam, kiedy spostrzegam ogień, wybuchy i potężny słup niezidentyfikowanego światła płynącego bezpośrednio z zachmurzonego nieba. To dziwne, ten drugi plan, ta sceneria rodem z jakiejś bitwy, pochłonęła moją uwagę na tyle, że w ogóle nie zainteresowałem się wydarzeniami rozgrywającymi się na planie pierwszym.
Podążam więc wzrokiem z bezkresnej oddali coraz bliżej i bliżej w kierunku zamieszkanego przeze mnie budynku. Widzę okalające mój dom i tworzące usytuowane na skraju wielkiej metropolii osiedle. Okoliczne budowle pozostają nietknięte. Większość z nich mieni się tysiącem świateł płynących z mieszkań. W środku niektórych z nich uchwyciłem jakiś ruch, niecodzienne zbiorowisko ludzi, jakby organizowano huczną imprezę. Ale jest tam też coś jeszcze innego, nieprzypominającego Ziemian w żaden sposób. Ich kształty rysują nietypowe cienie.
Zaniepokojony spoglądam wzdłuż pobliskich ulic. Po lewej stronie i dalej na wschód rozciąga się park, nie dostrzegam tam nic, rejestruję tylko drzewa, zieleń i bezlitosny mrok. Po prawej stronie znajduje się skrzyżowanie. Sygnalizacja świetlna działa, lecz o tej porze próżno szukać aut. Gapię się na chodnik i wypatruję jakiegokolwiek świadectwa życia. W końcu ujrzałem mężczyznę. Idzie bezstresowo, więc to chyba ja po prostu oszalałem. To, co jednak początkowo wydawało mi się nieco przyspieszonym chodem, okazuje się szaleńczym biegiem. Starszy, pod pięćdziesiątkę facet pędzi na łeb na szyję przed siebie niczym sprinter, którego naczelnym celem stała się ucieczka przed czymś niepojętym.
Coś nie z tego świata dopada go w połowie drogi od skrzyżowania i zaciąga pod drzewa. To wszystko przekracza zdecydowanie moje możliwości percepcyjne. Strach i tajemniczość potęguje dodatkowo wszechobecna ciemność. Na drugim końcu parku pod latarnią zauważam wzmożoną krzątaninę. Idę po telefon komórkowy i wykorzystuję zoom we wbudowanym aparacie, ponieważ nie potrafię dojrzeć szczegółów. Zanim rozpocznę dalszą obserwację, upewniam się czy drzwi są zamknięte i wyłączam telewizor, ponieważ słychać w nim już wyłącznie trzaski i piski. Nie próbuję nawet wzywać pomocy, bo sygnał w telefonie milczy, a Internetu po prostu nie ma.
Czuję się jak główny bohater dreszczowca Hitchcocka „Okno na podwórze" z tą różnicą, że ja przyglądam się osiedlu i widzę oprawców z krainy grozy. To, co dosięgam wzrokiem, wprawia mnie w taki stan, że muszę usiąść. Przysuwam fotel, siadam i ponownie zerkam. Obok latarni spostrzegam maszynę wielkości miejskiego autobusu, ciągniętą przez ogromnego, przerośniętego kraba. Cały pokryty jest łuskami, a odnóża kończą szpiczaste ostrza.
W pewnym momencie krab przestaje wlec ustrojstwo i rzuca się na pojmanego przez jakąś istotę, widzianego przeze mnie nieco wcześniej przechodnia. Jednym sprawnym cięciem pozbawia go głowy, dobiera się do jej wnętrza, jakby rozbijał łupinę orzecha i pałaszuje mózg. W tym czasie kolejne jego kopyta wrzucają zdekapitowane ciało do maszyny, która zaczyna wibrować, a następnie wypluwać z jedynego otworu jaki posiada krew oraz przemielone resztki mężczyzny.
Do piekielnej maszynki, niby sokowirówki, podbiegają pozostałe bestie. Mimo iż zbiera mnie na wymioty, oglądam ten gabinet osobliwości z otwartymi ustami. W czerwonej brei kąpie się i pożera zmielone mięso coś włochatego i kulfoniastego. Jego nieregularne kształty oraz chwiejny krok mogą śmieszyć. Przypomina Alfa, postać z popularnego w Stanach Zjednoczonych w latach osiemdziesiątych serialu komediowego. Ten zamiast karykaturalnego nochala ma jednak karykaturalnie długą, zwiniętą w rulonik trąbę. Rozwija ją i wącha krew oraz szczątki. Spazmatycznie miota się przy tym, będąc w czymś w rodzaju ekstazy.
Koło włochacza przesuwa się stworzenie podobne do stonogi, tyle że z tysiącem, giętkich nóżek, ślepiami wirującymi w każdym możliwym kierunku oraz dwoma pojedynczymi, grubymi wąsami prawdopodobnie rejestrującymi drgania. Inne monstrum majstruje przy machinie. To z kolei wygląda jak żywcem wyciągnięte z filmu Tima Burtona „Marsjanie atakują". Mały ludzik w srebrnym skafandrze, z przeszklonym kaskiem i głową w barwie zgniłej zieleni. Jest jeszcze coś, co ciężko dostrzec. Humanoidalna sylwetka, smolista skóra, jaskrawe, świdrujące gały i paszcza z niezliczoną ilością czerwonych zębów. Przemyka niczym cień, nie da się go ujrzeć w pełnej krasie, bo celowo wybiera miejsca zacienione, pozbawione jakiegokolwiek oświetlenia.
Obserwację zakłócają nagłe wstrząsy. Słyszę donośne dudnienie, szyby w moim apartamencie trzęsą się, jakby miały zaraz wypaść. Na sąsiednich budynkach spostrzegam wyrośnięte pająki. Pełzają po nich i zaglądają swoimi wydłużonymi, peryskopowymi oczyskami do mieszkań. Stoję tak i patrzę jak urzeczony. Najgorszy koszmar z mojego dzieciństwa właśnie się ziścił, gigantyczne pajęczaki podbijają świat.
Trochę się dziwię, bo to jedyne obecnie wspomnienie, które wraca do mnie zupełnie wyraźnie, jak żywe. Przywołuję lata młodości i obraz dziadka rozprawiającego o monstrualnych pająkach śpiących w głębinach mórz, w każdej chwili gotowych do przebudzenia. Ich pobratymców zdaniem dziadka powinienem szukać za szafami, w niedostępnych dla oczu zakamarkach. Teraz nie muszę zaglądać za szafę, horror mam przed sobą.
W porę udaje mi się ocknąć i gnam na złamanie karku, by pogasić wszelkie źródła światła. W ostatniej chwili chowam się. Przypatruję się, jak maszkara lezie po szklistej tafli, zatrzymuje i zbliża do szyby kilkanaście swoich ślepi. Lustrują pomieszczenie niezależnie od siebie, ustawiają się pod różnymi kątami i wypatrują oznak jakiegokolwiek ruchu. Dławi mnie niezdrowa ciekawość, czy gdyby takiego delikwenta pająk przyuważył, to czy w mig nie zniszczyłby okien, wdarł się do środka i pożarł swoją ofiarę żywcem. W takim zamyśleniu nie zorientowałem się nawet, że poczwary już nie ma. Pełznie gdzieś w dół, a ja uzmysłowiłem sobie, że nie mam szans na przeżycie, że to wyłącznie odraczanie wyroku. Mogę przebierać jedynie w sposobie, w jaki zdechnę. Czy potrafię uchronić się przed nieuchronnym? Tak jak próbowało tego dokonać dwóch kloszardów, których zaraz zauważę.
Powtórnie podchodzę do okna i od razu kieruję wzrok w pobliże sklepu monopolowego znajdującego się na ukos ode mnie. Nieco dalej majaczy stara, niszczejąca kamienica. Jej wschodnia część została wyburzona, gdyż groziła zawaleniem. Powstał tam niewielki parking dla samochodów, a przy samej ścianie ustawiono kontenery na śmieci. To w jednym z nich dostrzegam żebraków. W sekundowych odstępach podnoszą nieznacznie klapę pojemnika i rozglądają się po najbliższej okolicy. Najwidoczniej uznali otaczającą ich okolicę za względnie spokojną, bo postawiają wyskoczyć z kryjówki i pognać do parku. Nie wiedzą, że suną na własną zgubę.
Nie mrugnąłem okiem, a jeden z nich leżał powalony przez bestię z cienia. Drugi widząc, co się dzieje, zawrócił momentalnie i ponownie wskoczył do śmietnika. Liczył na to, że znowu odnajdzie schronienie wśród śmieci i odpadków. Kiedy potwór rozprawił się z jego przyjacielem, szybko ruszył w stronę drugiej ofiary. Nie minęło kilkanaście sekund, a było po wszystkim.
Uzmysłowiłem sobie przerażającą rzecz, ta myśl brnęła przez meandry mego umysłu okrężną drogą, ale w końcu trafiła w punkt – te istoty wkrótce zjawią się także i w moim lokum. Dotychczas odrętwiały z szoku tylko obserwowałem i korzystałem ze swego rodzaju dobrodziejstwa – mój apartament mieści się na ostatnim piętrze w jeszcze w połowie niezamieszkałym bloku. Trzy piętra pod moimi stopami mieszkania zieją pustką. Jakichkolwiek form życia należy doszukiwać się dopiero cztery piętra niżej.
Widziałem przecież, jak te bestie przeszukiwały okoliczne budynki i wiem, do czego są zdolne, a lada moment dotrą i tu. Do mojego Królestwa, jak je pieszczotliwie nazwałem od czasu, gdy po raz pierwszy obejrzałem słynny serial Larsa von Triera. Określam je tak z jeszcze jednego względu. Odkąd pamiętam – a pamięć wciąż mi szwankuje - byłem domatorem pełną gębą, rzadko zapuszczałem się poza mury mej krainy, tutaj był, jest i będzie cały mój świat, moje Królestwo.
W świecie zewnętrznym nie odnajdywałem niczego dobrego. Kiedyś grałem chyba w jakiejś rockowej kapeli. Nagraliśmy parę hitów. Typowa chałtura, lecz dzisiaj mogę żyć z tantiem i nie robić kompletnie nic. To wtedy zawiodłem się na paru bliskich mi osobach i zamknąłem w sobie na amen. Jako urodzony introwertyk nigdy nie byłem fanem ludzi, zawsze wolałem ciszę i spokój, ceniłem sobie swoją prywatność. Złośliwy los zrobił ze mnie jedną z muzycznych gwiazd. Sława wadziła mi wówczas niczym cierń i z czasem wykopała grób, do którego wepchnęła dawnego mnie i zrobiła zupełnym odludkiem.
Postanowiłem zająć się pisaniem, jednak w pokoju, który miał być do tego przeznaczonym, położonym najdalej na wschód w moim Królestwie, tuż za sypialnią, ciągle gnieżdżą się duchy, a nie książki. Większość wyposażenia przykryta jest stertą plandek ochronnych, które pozostały po przeprowadzce. I znowu to samo - cudaczna zaćma, dziury w mózgu czy inne cholerstwo, bo nie przypominam sobie samej przeprowadzki i kiedy ona dokładnie nastąpiła. Chyba nie później jak trzy miesiące temu.
Tymczasem w mojej głowie kołacze już nowy pomysł. Plandeki mogę przecież wykorzystać teraz, uczynić to mieszkanie pozornie opustoszałym, a przynajmniej opustoszałym w oczach kosmitów. To może się udać, pomyślałem sobie w duchu.
Wynoszę je z pokoju pisarskiego i zakrywam meble. Następnie odłączam urządzenia elektryczne od prądu. Wchodzę do łazienki, wrzucam pasty do zębów, szampony, mydła, leki i pozostałe rzeczy do kosza, a te lądują potem w zsypie na brudne ubrania. Lustruję kuchnię, wywalam niepotrzebną żywność, tą najpotrzebniejszą zawijam w folię i chowam.
Dochodzą do mnie krzyki na klatce schodowej, muszę się pospieszyć. Analizuję i obmyślam najlepsze dla mnie kryjówki. Jako główną wybieram nakrytą częściowo plandeką szafę w sypialni. Oczywiście uprzednio uprzątniętą z garderoby. To dobre i strategiczne miejsce.
Dawniej było tutaj jakieś biuro, toteż moje mieszkanie tak skonstruowano, że pomieszczenia ciągną się jedne za drugim, poprzedzielane są tylko ściankami działowymi, a po prawej i lewej od początku do końca apartamentu biegną korytarze. Kiedy wstępujesz do mojego Królestwa, od razu lądujesz w pokoju dziennym połączonym z kuchnią. Dalej, patrząc na wschód, leży sypialnia, a za nią pomieszczenie niedoszłego pisarza. Obok sypialni od strony północnej, we wgłębieniu jest łazienka.
Ukrycie się w szafie jest strategiczne z tego powodu, że przez szparki w drzwiczkach widzę wejście i dlatego od razu będę wiedział, ilu intruzów wparuje do Królestwa. Zobaczę ponadto, w jaki sposób te istoty będą się przemieszczać i przeszukiwać pomieszczenia. Z tą myślą ładuję się do szafki i czekam. Czekam sekundy, minuty i gdy tracę już cierpliwość, słyszę syk i brzęk. Drzwi rozwierają się na oścież.
Pierwszy wparował włochacz. Idzie koślawo, obserwuje wszystko dookoła i wysuwa tę swoją trąbę. Za nim maszeruje liliput w skafandrze, a na końcu stawki zachowująca się najbardziej agresywnie, błyskawicznie przechodząca do czynów stonoga. To ona pierwsza zagląda do sypialni, szura gdzieś pod łóżkiem, za stolikiem i nad meblami, sycząc przy tym nieustannie. W kuchni rozchodzi się łomotanie, ich uwadze prawdopodobnie nie może umknąć żadna z szafek.
Obserwuję, jak przychodzi liliput. Rozgląda się, zdejmuje plandeki z szaf i uchyla je po kolei. Tego nie było w planie! Mieli zostawić te cholerne szafki w spokoju, pora więc improwizować. Dygoczę, nie potrafię uspokoić oddechu, w takich okolicznościach wydaje się to niemożliwe. Szansę na ucieczkę dają drzwiczki otwierane na zewnątrz. Kiedy kurdupel je otwiera i pakuje się do środka, nie może kontrolować tego, co dzieje się na zewnątrz. Szczęśliwy traf chciał również, że zaczął on przeszukiwania od okien, a mi w ten sposób bliżej do leżącej po drugiej stronie łazienki.
Zerkam przez szparę i nie widzę nikogo w polu widzenia. Stonoga przepełzła sobie chyba dalej, a kulfon został na tyłach, w pokoju dziennym. Odmykam po cichu drzwiczki i uważam, by plandeka z nich nie spadła. Zamykam je bezszelestnie, taksuję wzrokiem otoczenie i kiedy wyławiam uchem, że stworek grzebie w którejś gablocie obok, daję nura w kierunku łazienki. I o mały włos nie nadepnąłbym na trąbę włochacza. Zatrzymuję się w ostatnim momencie i manewruję nieporadnie kopytami. Muszę przeleźć nad trąbą kulfona, a nie posiadam zbyt wiele czasu, zielony ludzik w kasku zaraz wyjrzy i przejdzie do następnej szafki. Uważam na każdy krok.
Przechodzę nad trąbą i wyglądam na korytarz. Pusto. Stąpam powoli i wchodzę wreszcie do łazienki. Wszystko wywrócono tu do góry nogami. Ten widok cieszy mnie niezmiernie, ponieważ to oznacza, że łazienkę już przeorali. Liliput kończy obszukiwanie. W sypialni nastaje cisza. Nasłuchuję i obserwuję. Nic się nie dzieje, trwa to wieki. Strach zaczyna władać moim ciałem, lęk rodzi się w głowie i odzywa coraz donośniej, panika stale rośnie. Dlaczego ich tak długo nie ma? Co jest grane?
Nie wytrzymuję napięcia i wkraczam do sypialni, żeby zmienić kryjówkę. Kurdupel odwrócił się do mnie plecami i zdejmuje kolejne plandeki w pokoju pisarskim, stonoga pełza tam w pobliżu żyrandola, a sierściuch wyleguje się ze zwiniętą trąbą na sofie koło telewizora. Idę w stronę stolika nocnego i ponownie uderzam w niego palcami u stopy. Ten cholerny stolik! – klnę siarczyście w myślach. Syczę cichuteńko z bólu i robię się czerwony na twarzy. Byle tylko nie krzyknąć. W jednej chwili zamieram, bo ufoludek spoziera wprost na mnie. Stoję jak zamurowany i wiem, że już po mnie. Nie ma mnie, nie żyję, zaraz przemielą moją osobę w tej swojej sokowirówce. Chwila przeciąga się w nieskończoność.
Stoję w cieniu, mrok otulił mnie szczelnie, więc skurwielek nie widzi mnie, coś przeczuwa, ale nie jest pewien. Osuwam się jeszcze bardziej w cień, a on zupełnie odwraca łepetynę. Przykrywam się jakimś prześcieradłem i udaję mebel. Stonoga przemyka koło mnie, a ja siedzę niczym ten kołek i czekam.
Znowu następuje cisza, nieznośna cisza jak makiem zasiał. Brakuje mi odwagi, aby wyjrzeć. Mam wrażenie, że cała trójka zebrała się nade mną i pastwią się, zanosząc nawzajem niesłyszalnym rechotem. Siedzę i siedzę, aż chce mi się lać. Akurat teraz. Nie dam rady, muszę wyjść z kryjówki. Uchylam rąbka prześcieradła. Nikogo w zasięgu wzroku. Bezkresna czerń.
Podnoszę się i wychodzę na środek sypialni. Zero ruchu. Wychynąłem na korytarz i słyszę świst. Nieruchomieje. To jedynie wiatr wpadający przez otwarte drzwi wejściowe. Przechodzę do pomieszczenia niedoszłego pisarza, oprócz totalnego bajzlu, nie ma tu żywej duszy. Pozostaje pokój dzienny. Tam również pusto. Na sofie zobaczyłem jakiś śluz, tak jakby kulfon wydalił coś z siebie albo ze swojej trąby. Leży w niej pilot od telewizora.
Zamykam drzwi na cztery spusty i biegnę do łazienki, gdyż pęcherz nie daje mi spokoju. Nagłe łupnięcie i serce chce mi wyskoczyć z klatki piersiowej. Potem kolejne. Oddycham ciężko, lecz po chwili czuję ulgę – to klapa wyjściowa na dach znajdująca się na końcu korytarza niemal tuż obok mojego mieszkania.
Hałaśliwe łupnięcie roznosi się jedno po drugim po całej klatce schodowej. Ktoś to usłyszy, kogoś to zaciekawi i coś tutaj przywabi, wprost do mojego Królestwa. Postanawiam wyjść i zatrzasnąć tę pieprzoną klapę. Staję przy drzwiach i wsłuchuję się. Żadnego hałasu czy choćby szelestu. Otwieram delikatnie zamek i patrzę jednym okiem przez na wpół uchylone drzwi. Rozchylam je szerzej i zapuszczam żurawia. Na korytarzu zalega gęsta i lepka czerń, odzywa się we mnie klaustrofobiczne uczucie zamknięcia i czyjejś obecności, może to bestia z cienia czyha na mnie, a może to jedynie moja schorowana wyobraźnia.
Stoję przed moim apartamentem i przyzwyczajam oczy. Gdy dostrzegam zarys ścian, nie wiedzieć czemu, przylegam do jednej z nich i kieruję się w stronę klapy, która co jakiś czas stuka o framugę i tworzy upiorny pogłos na klatce. Krok po kroczku. Jestem przy schodach. Rozwierająca się na oścież klapa rozświetla raz po raz mrok i daje złudne poczucie bezpieczeństwa. Wiatr świszczy przejmująco. Dobiegają mnie jeszcze inne odgłosy. Jakby na zewnątrz pracowały szaleńczo potężne maszyny.
Im bliżej wyjścia na dach, tym szumy i dudnienie stają się zdecydowanie głośniejsze. Będąc u siebie niczego nie słyszałem, a przynajmniej bardzo mało, ponieważ wszystkie szyby w moim mieszkaniu są dźwiękoszczelne. Osiedle na odludziu, z dala od miejskiego tumultu oraz apartament na dziesiątym piętrze również robią swoje.
Przywieram do pokrywy. Powtarzałem sobie wcześniej, że gdy tylko przy niej będę, to od razu ją zamknę i ucieknę do domu. Teraz jednak perspektywa spojrzenia jest na tyle kusząca, że nie mogę się powstrzymać. Demoniczne, tubalne dźwięki przyciągają. Wbrew rozsądkowi wyglądam przez otwór.
Wyglądam ledwie na moment. To, co jednak zobaczyłem, przeraża mnie na wskroś. Nowa rzeczywistość przytłacza swoją plugawością i groteskowością. Wzrok od razu przykuwa gargantuicznej wielkości macka, wrzynająca się głęboko w ziemię. Oddalona o kilkadziesiąt kilometrów ode mnie, tam gdzie rozpościerają się lasy i pola uprawne, puchnie i zwęża się co jakiś czas, ssie i dygocze przy tym spazmatycznie. Dociera do mnie przeciągłe mlaskanie. Nie widzę i nie chcę nawet się domyślać, gdzie ona się kończy. Szczegóły skrywają chmury.
Chmury to druga rzecz, na którą zwracam uwagę. Całe niebo błyska nieprzerwanie w kolorze krwistej czerwieni, to wieczna, krwisto-czerwona burza. Brakuje tylko wyładowań i grzmotów. W oddali, bardziej w stronę miasta, którego kawał płonie już do cna, zauważam niewyobrażalnej konstrukcji maszyny. Tłoczą coś i nie mam pojęcia ku czemu służą. Obce formy życia budują coś w pocie czoła, wytwarzają jakieś pola elektromagnetyczne czy raczej rodzaj osłony, tak jakby chcieli tutaj się zadomowić. Poniżej odnajduję wielokrotnie więcej znanych mi już sokowirówek. U podstawy ugania się mrowie bezwzględnych istot, nieustannie wrzucających ciała pozbawione głów.
Nad moją głową przelatują monstrualne organiczno-mechaniczne ważki. Fruwają dookoła, kontrolują nie tylko przestrzeń powietrzną, lecz także za pomocą kosmicznych sensorów i dziwnej barwy laserów przeczesują nawet najmniejszy spłachetek ziemi. To nie inwazja, to eksterminacja sprowadzona do tej właśnie chwili i tego właśnie miasta. Rozegrało się to w okamgnieniu. Być może przespałem początek ataku, może się zaczął nim zbudziłem się niespokojny. A może wyczuwałem jakąś nieuchronnie zmierzającą ku ludzkości zagładę.
Wiem, że nie mam cienia szans na przeżycie, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Każde wyjście na zewnątrz, to jak droga więźnia na szafot, nieubłagane ścięcie łba. Gdy uzmysławiam sobie, że nadejdzie taka pora, kiedy będę musiał wyjść po pożywienie i gdy wibracje strachu, paniki oraz bezsilności wygrywają w moich wnętrznościach marsz żałobny, dzieła zniszczenia mej duszy dokonuje monstrum przechadzające się tuż nade mną. W tym momencie moje jestestwo zostaje bezboleśnie zmiażdżone, zgniecione niczym jakiś paproch.
Słyszę złowieszczy i ogłuszający ryk, jedno tąpnięcie za drugim, wszystko trzęsie się tu w posadach, a nad budynkiem przechadza się coś zdecydowanie przekraczające moje zdolności percepcyjne. Obserwuję kopyta, naliczyłem je cztery, zakończone szponami większymi niż dziesięciopiętrowy gmach, na którym się znajduję. Powyżej z każdego odnóża wyrasta haczykowate-coś, oblepione szczątkami ludzkich ciał, gruzami z zabudowań i częściami z autobusów albo samochodów. Widzę dolną część tułowia tego czegoś wielkości kilkunastu boisk piłkarskich. Reszta cielska sunie wysoko w chmurach.
Zamykam klapę i osuwam się na posadzkę. Jedyne czego teraz pragnę, to się napić. Chlapnąć sobie porządnie wysokoprocentowego trunku, który zamroczy mnie na parę godzin i pozwoli odetchnąć. Wtedy rozlega się mój szloch. Przecież wszystko co zbędne, w tym z pewnością alkohol, wyrzuciłem do zsypu.
Wracam zdruzgotany. Szukam po omacku żywności, którą zachowałem i zmuszam się do jedzenia. Stoję na przegranej pozycji, bo wiem, że to kwestia czasu, gdy opuszczę apartament. Myślę, że lepiej byłoby, gdyby te bestie zaskoczyły mnie podczas snu. Jedno cięcie takiego wynaturzonego kraba załatwiłoby sprawę raz dwa. Idę do pokoju dziennego i go nie dostrzegam. Ale on na mnie czeka.
Cwaniaczek zamknął za sobą drzwi albo czyhał tutaj na mnie. Musiał mnie wtedy wypatrzeć, kiedy skrywałem się w cieniu. Nie wiedzę jego kumpli, więc przyszedł sam. Istota w skafandrze. Pragnie przypodobać się swoim przełożonym? A może chce naprawić swój błąd? Albo po prostu mało mu zabijania. Stoi w każdym razie pomiędzy sofą a telewizorem. Celuje w moją banię bronią nieznanego pochodzenia. Nie wiem, czy uśmierca natychmiast, czy służy tylko torturom. Nie ma to w tej chwili znaczenia.
Zdjęty paraliżem, stoję i nie mam pojęcia, co począć. Bełkoczę coś do niego bez ładu i składu o pokoju, miłosierdziu oraz człowieczeństwie. Liliput przyjął niewzruszoną pozę, jego twarz nie zdradza niczego, pusty wzrok świdruje mnie od stóp do głów. Niczym posąg odlany z obojętności, czegoś niewytłumaczalnego i obcego przypatruje się badanemu eksponatowi. Obserwuje, analizuje, nie poruszy się jednak ani o krok. Ja tymczasem maleńki kroczek za maleńkim kroczkiem bezwiednie się do niego zbliżam. Sofę mam w zasięgu ręki.
Stopniowo wzbiera we mnie złość, że ten skurwielek wlazł nieproszony do mego Królestwa i panoszy się w nim, jakby był tu kimś ważnym. Wyłączam myślenie i zawierzam instynktowi. Nie zdaję sobie sprawy z tego, co robię. Płynnym i szybkim ruchem łapię pilot od telewizora - paradoksalnie dzięki pozostawionemu przez kulfona śluzowi łatwiej o chwyt - i uruchamiam odbiornik. Ludzik w skafandrze już ma strzelać, kiedy dźwięki i piski tuż zza pleców rozpraszają jego uwagę. Wykorzystuję moment zawahania mego rywala i rzucam się na niego.
Rozgrywa się szamotanina, która z szamotaniną ma niewiele wspólnego, bójka, która na bójkę wcale nie wygląda. Raczej na dziwaczne, nieskoordynowane pląsy, wywijańce i stęknięcia. Trzymając bestię w łapach, zdumiewa mnie, że jest tak lekka, giętka i śliska. Może to ten skafander, bo ciężko mi kurdupla uchwycić w jednym miejscu, złapać jednym silnym uściskiem rąk. To wygląda prędzej na macanie, a ja czuję tylko samą skórę, w dodatku po stokroć bardziej elastyczną od naszej. Żadnych kości, o mięśniach nie wspominając.
Najpierw koncentruję się na tym, żeby wytrącić mu pistolet z ręki albo z czegoś, co rękę przypomina. Gdy jestem coraz bliższy tego celu, on zaczyna coś wrzeszczeć w swoim języku - gardłowe buczenie przerywane nieprzyjemnymi dla uszu jęknięciami, nic więcej. Wzywa chyba posiłki, bo o litość z pewnością nie prosi. Wyrzucam jego broń jak najdalej od nas i skupiam się na zakatrupieniu drania.
W pobliżu nie ma żadnej rzeczy, która mogłaby posłużyć za przyszłe narzędzie zbrodni. Postanawiam roztrzaskać głupi kask stworka o róg stolika. Udaje mi się go przytrzymać porządnie i dosłownie rzucam jego łbem w ten ostry kant. Chełm rozlatuje się momentalnie i równie błyskawicznie jego skóra wysycha, a gęba zapada się w sobie. Potem łepetyna eksploduje z sykiem i brudzi mnie lepką mazią. Obraz z filmu Tima Burtona dopełnia się.
Opieram się wykończony o sofę. Już po mnie, to pewne. Umarlak zdążył wezwać posiłki. Zaraz wparują tutaj kulfon ze stonogą i pozamiatane. Moje rozmyślania urywa przeciągły pisk w telewizorze ustępujący nagle miejsca jakiejś transmisji.
Widzę gościa w mundurze, pewnie jakiegoś wysokiego rangą wojskowego. Kreśli coś na mapie miasta, mojego miasta. Zaznacza dzielnice, w tym moją dzielnicę, i mówi, że o umówionej godzinie wskazane rejony zostaną zbombardowane. Na koniec gratuluje przejścia pierwszego etapu i zaprasza na drugi, trudniejszy poziom. Nie pojmuję o czym jegomość ględzi, uważam, że tak jak pozostali, którzy przetrwali, postradał po prostu zmysły.
Uświadamiam sobie, że nie posiadam zbyt wiele czasu. Nie dociera do mnie praktycznie nic, otaczającą rzeczywistość i wydarzenia z ostatnich godzin odbieram jak przez mgłę, wciąż powtarzam, że to niemożliwe, że chyba umarłem i tak właśnie wygląda samo piekło. Idę powoli do łazienki, obmywam twarz z resztek ufoludka, następnie przebieram się i pakuję wszystko, co może się przydać. Zajmuje mi to nie dłużej niż dwa kwadranse.
Teraz dopiero uzmysławiam sobie, że będę musiał opuścić Królestwo, moje Królestwo! I to mnie zabolało najbardziej. Tuż przed wyjściem krzyczę, ile mam tylko sił w płucach – ci cholerni kosmici! Otwieram drzwi i widzę jasność.
**************************
...aberracja organoleptyczna na poziomie 6 koma 2... wskaźniki z biomonitora w normie... Piotrze, słyszysz mnie?...
Budzę się. Leżę na łóżku w jakimś nieznanym mi pomieszczeniu. Nie widzę go w całości. Nieznośnie jaskrawe, rażące światło rozlewa się po całym pokoju. Nie potrafię dostrzec, co znajduje się na drugim końcu łoża. Mój zmysł wzroku odmawia mi posłuszeństwa. Podobnie jak pozostałe. Nie umiem ocenić wielkości pomieszczenia. Ręce mam odrętwiałe, przypięte do przedziwnej aparatury. Rurki i przewody wychodzą z moich ust, nozdrzy, uszu oraz potylicy i ciągną się gdzieś w dal.
Docierają do mnie jakieś słowa, ale nie rejestruję każdego z nich. Coś słyszę, coś mi umyka. Po mojej prawej stronie krzątają się istoty, niby-kosmici, mają białe stroje, rozmywają się w oceanie bieli panującym w tym pokoju. Po dłużej chwili stwierdzam, że rozmawiają w moim języku. Dolatują do mnie strzępy zdań. Ktoś w innym, czarnym stroju wchodzi. Koncentruję się na rozmowie.
- Jest jeszcze w tamtym świecie, nie doszedł w pełni do siebie. Nie, nie możesz mu zadać paru pytań...
- A skąd mam wiedzieć, czy pojmuje to, kim jest i czego dokonał... Słuchaj, on nawet nie domyśla się, gdzie obecnie przebywa...
- Jeśli nie wie, czy eksperyment się powiódł i czy można zacząć dystrybucję, a chce mieć pewność, to musi poczekać jeszcze trochę... Ile? To chyba kwestia kilku dni...
Wkracza kolejna istota, także w ciemnym garniturze, chociaż to chyba ona, zdaje się, że ma odmienne kształty, bardziej kobiece.
- Wprowadziliśmy go w stan głębokiej hipnozy, podłączyliśmy sprzęt... Tak, w głowie ma elektrody, które dochodzą do samego mózgu... Wszystkie zmysły otrzymują fałszywe impulsy, lecz to umysł jest najistotniejszy...
- Nie, to nic trudnego. Mózg znajduje się wtedy w takim stanie, tyle różnych bodźców wpływa na niego równocześnie, że jest skołowany i podatny na sugestię, łatwo mu narzucić wizję wirtualnego świata...
- Jak to dokładnie działa? Hmmm... powiedzmy, że tworzymy ramy takiego świata, a precyzyjniej podstawowe ramy czasoprzestrzenne, to wygląda na makietę pozbawioną szczegółów, którą uzupełnia sobie jego umysł...
- To proste, wszystko obywa się za pomocą tych oto przyrządów. Nie tylko narzucamy mu wirtualny świat, ale pobudzamy także jego mózg do wyobraźni, budzimy dawne lęki, podsycamy strach, po to, by wypełniły tamtą rzeczywistość, która bez tego rodzaju działań wyglądałby na pustą. Co więcej, to tylko i wyłącznie wyobraźnia gracza decyduje o tym, jaka dokładnie ta rzeczywistość będzie. My jedynie tworzymy, tak jak już wspominałem, ogólny projekt świata, czasu i akcji...
- Tak, to daje wielkie możliwości, każdy świat będzie w zdecydowanej większości wykreowany przez uczestnika gry i u każdej osoby kompletnie inny...
- Mamy kilkanaście modeli głównych bohaterów, każdy posiada określone mniej więcej cechy charakteru i zarys przeszłości, lakoniczne informacje na temat swojej dalszej lub bliżej przeszłości. To gracz nieświadomie wybiera sobie postać, może to być osoba, jaką w głębi duszy chciałby być, może to być ktoś odpowiadający jego cechom charakterologicznym. Piotr dla przykładu... Słucham? Tak, to jeden z twórców gry. Wracając, znam Piotra i wiem, że jest on introwertykiem, dlatego mogę przypuszczać, że jego bohater będzie kimś cichym, spokojnym, niestroniącym od samotności... Ogólne założenie jest takie, aby gracz podświadomie wybrał postać, którą polubi i z którą bez problemów się utożsami. To kluczowe zagadnienie, bo dzięki temu nie domyśli się, że to, co widzi, jest ułudą...
- A to niezmiernie proste, wystarczy odciąć te ośrodki mózgu, które odpowiadają za świadomość i wspomnienia. Źle się wyraziłem, do wspomnień staramy się blokować dostęp, ale całkowicie ich nie odłączamy... Nie, ponieważ niektóre są użyteczne przy kreacji świata, są one jednak rozmyte, pokryte lekką mgiełką tajemnicy, więc gracz nie wyciągnie raczej żadnego konkretnego wspomnienia, które mogłoby mu zaszkodzić... Sądzę, że brzmi to jak science-fiction, lecz ta aparatura potrafi naprawdę zdziałać cuda...
- Tak, wciąż upieram się przy twierdzeniu, że ludzie w tej chwili nie będą mogli pograć sobie w domu, ponieważ niezbędne są specjalistyczne przyrządy i stała kontrola. Nie mamy jeszcze pojęcia, czy to zupełnie bezpiecznie. Można ewentualnie stworzyć specjalne salony gry...
Nie znam się oczywiście na marketingu, tak jak nie znam dalszych planów związanych z samą grą, a to, jak się zdaje, będzie waszym zadaniem...
- Możemy tylko przypuszczać, co się dzieje w pierwszych minutach, kiedy gracz przystąpi do gry. Prawdopodobnie czuje lekki ból głowy, być może odczuwa coś w rodzaju niepokoju, dezorientacji. Apartament, w którym przebywa, wydaje mu się obcy. Takich problemów niestety nie ominiemy. Z pomocą mogą tutaj przyjść specjalne substancje wprowadzane bezpośrednio do krwi. Gdy widzimy na aparaturze, że gracz staje się coraz bardziej zagubiony i nie poradzi sobie, my mu dajemy niewielkie dawki wspomagaczy. W tamtym świecie to niczym dar z nieba, trochę taka „deus ex machina"... Na koniec muszę jeszcze raz podkreślić, że kontrola ich stanu jest konieczna, tak by wybudzenie odbywało się w możliwie najdogodniejszych warunkach...
Dwie istoty w jasnych strojach i dwie w ciemnych podchodzą do mnie bliżej.
- Poznajcie Piotra, geniusza, pomysłodawcę gry „Okiem Ziemianina" i pierwszą osobę, która przetestowała ją osobiście.
Dostrzegam, że niby-kosmici zaczynają szczerzyć żeby, które wyglądają mi na ludzkie, choć nie mam takiej pewności. Myślę sobie, że jedyne czego pragnę w tej chwili, to obudzić się z tego koszmaru i powrócić do mieszkania. Oddałbym wszystko, aby wrócić do mojego Królestwa.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Katarzyna Poczewska - Dienaves
Pospiesznie wyruszyli z domu, zabierając ze sobą tylko latarnie. Młodzieniec szedł za ojcem, spoglądając na jego nerwowe ruchy. Mężczyzna odwracał się w stronę syna, spoglądał na niego smętnie, po czym mrucząc coś niewyraźnie pod nosem zwiększał dystans pomiędzy nimi. Ku zdziwieniu młodego prowadził ich prosto do pobliskiego lasu. Czym bardziej się w niego zagłębiali, tym świat dookoła zdawał się mroczniejszy. Nawet promienie księżyca, który świecił jasno na niebie, zdawały się nie docierać do tego miejsca.
Latarnia, którą trzymał młodzieniec zaczęła mrugać, promień stawał się wyraźny, wysoki by po chwili niemal całkowicie zniknąć. Zdziwiony przyjrzał się zbiornikowi z naftą, był w połowie pełny.
- Ojcze, gdzie zmierzamy? – zapytał po dłuższej chwili, kiedy oddalili się znacznie od miasta.
Nie było odpowiedzi.
Podniósł wyżej latarnie, próbując przegnać otaczającą ich ciemność. Rozglądał się nerwowo dookoła, a jego wzrok wychwytywał najmniejszy nawet ruch. Kilkakrotnie zdawało mu się, że coś przemknęło pomiędzy drzewami, uciekając od żółtego światła. Przyspieszył kroku, niemal zrównując się z ojcem.
Kilka minut później weszli na niewielką polanę. Mężczyzna ogarnął teren wzrokiem, po czym ruszył przed siebie, w stronę ciemnego kształtu pośrodku przesieki. Światło jego latarni odsłoniło z ciemności postać starszego mężczyzny siedzącego na ściętym pniu drzewa. Młodzieniec zdążył zauważyć niewielkie zawahanie w krokach ojca, po czym mężczyzna ruszył szybciej w stronę nieznajomego.
- Panie Zefer – powiedział jego ojciec. – Wedle umowy przyprowadziłem mojego pierworodnego.
Latarnia ponownie zamigotała, a światło niemalże zniknęło z zamoczonego naftą knota.
- Bardzo dobrze Filipie – odezwała się postać. Jego głos był niski i silny, niepasujący do starszego mężczyzny. – Twoje życzenie zostanie spełnione.
Młodzieniec spojrzał na starca, którego oczy zalśniły krwistą czerwienią. Latarnia zgasła.
***
Słoneczne, wiosenne popołudnie. Irena stanęła przed wiekowym domem, którego lata świetności przeminęły dekady temu. Otworzyła furtkę na zawiasach trzymającą się na słowo honoru i weszła na niewielką, kamienną dróżkę prowadzącą pomiędzy zapuszczonymi rabatami, niegdyś porośniętymi dywanami kwiatów. Postawiła na ziemi dużą walizkę i transporter z kotem, po czym przyjrzała się swojej spuściźnie.
Dom w stylu klasycystycznym, oceniła. Odnawiany po wielokrotnych pożarach. Od części frontowej portyk zachował się w stanie zadawalającym, czego nie można było powiedzieć o samych ścianach, elewacja przeżyła czasy drugiej wolny światowej i teraz obnażała znajdujące się pod nią lico cegieł. Irena odhaczyła, zaraz po furtce, kolejną rzecz do remontu i obawiała się, że będzie tego znacznie więcej, co w rezultacie znacznie przytnie jej i tak już skromny budżet. Okna solidne, drewniane. Bez pośpiechu będzie można je później wymienić na wszechobecne plastiki, kwestia dachu również pozostaje do dalszych wydatków. Zabrała swoje rzeczy i podeszła do drzwi wejściowych, wyciągnęła z kieszeni pęk kluczy, wybierając z nich ten największy i najcięższy. Zamek w dębowych drzwiach szczęknął i kobieta naparła bokiem na wrota, otwierając je na oścież. Do jej nozdrzy dotarł zapach pleśni i wilgoci, pomieszany z wonią antycznych mebli, na podłodze zaś zalegała gruba warstwa kurzu. Wszystko było w nienaruszonym stanie, jak za czasów, kiedy mieszkała tutaj babcia Agata.
- Potrzebny będzie gruntowny remont, ale jakoś damy radę – powiedziała w stronę kota. Za kratek w transporterze spojrzały na nią zielone oczy, po czym po korytarzu rozeszło się pełne zdegustowania miauknięcie. – Och nie marudź! Tutaj przynajmniej masz gdzie buszować, nie to, co w starym mieszkaniu.
Postawiła transporter na ziemi i otworzyła drzwiczki. Ruda kulka powoli wyszła z wnętrza, rozglądając się dookoła. Stąpając po kurzu delikatnie, jakby chodząc po śniegu, kocur przeszedł kawałek, po czym odwrócił się w stronę właścicielki i rzucił jej spojrzenie, które prawdopodobnie miało wyrażać jego pogardę do tego miejsca.
Irena nie zwracała już na niego uwagi, weszła do salonu. Rzuciła okiem na przykryte prześcieradłami antyki, podeszła do okna i mocując się z nim przez moment, otworzyła na oścież, wpuszczając do środka świeże powietrze. Przesiąknięte wilgocią firanki zafalowały na wietrze. Zadowolona kobieta wróciła na korytarz. Kot nastroszył puszysty ogon i prychnął w stronę salonu. Irena wyłapała kątem oka cień po przeciwległej stronie pokoju, kiedy się jednak odwróciła, na ścianie tańczyły jedynie promienie słońca. Zdezorientowana, wzruszyła ramionami, uznając to za przewidzenie.
***
Ściany w salonie świeciły pustką, nie było na nich ani jednego obrazu, chociaż ciemne ślady na białej farbie wskazywały, że takowe musiały kiedyś tam wisieć. Irena wspięła się po zakurzonych schodach na poddasze, miała zamiar sprawdzić, czy jej babcia nie schowała jakiś na strychu. Stanęła na niewielkim korytarzyku, mając po lewej i po prawej stronie parę drzwi. Podeszła do tych pierwszych, bliżej schodów, jednak po naciśnięciu klamki poczuła opór, zdziwiona spojrzała na zamek, w którym brakowało klucza. Stwierdziła, że później go poszuka pomiędzy pękiem różnych kluczy i kluczyków, które miała na dole. Drugie drzwi nie były zamknięte. Mieszczący się za nimi strych skrywał za sobą całą historię domu. Irena znalazła tam ułożone pod ścianą portrety rodzinne. Zalegała na nich gruba warstwa kurzu, jednak po ich oczyszczeniu, ku zdziwieniu kobiety, okazały się być w bardzo dobrym stanie. Zapakowała wybrane z nich w pudło i zniosła na dół do salonu, miała zamiar zapełnić nimi puste ściany, aby przypominały o długiej historii tego domu, o dobrych i złych chwilach spędzonych wśród jego ścian.
Czyściła któryś z kolei portret, kiedy wychwyciła ruch obok siebie, niewielki cień przemknął z korytarza do salonu. Odwróciła się w tamtą stronę, jednak nic nie zobaczyła. Stwierdzając, że tak jak poprzednio się jej przewidziało, podniosła portret swojego pradziadka i powiesiła go na ścianie. W tym samym momencie na stolik obok niej wskoczył rudy kocur, Irena aż podskoczyła niemal przewracając miskę z wodą.
- Kira! Ty paskudo, nie strasz mnie! – zawołała, jej serce zatrzymało się w okolicach krtani.
Kocur wyciągnął się prezentując swoje puszyste futro. Spojrzał na właścicielkę swoimi zielonymi oczyma, po czym naprężył się, zeskoczył ze stołu i pobiegł w przeciwną stronę. Kobieta wyciągnęła z pudła kolejny portret, z niego również spoglądała na nią ponura twarz, żadna z przedstawionych osób się nie uśmiechała, na ich twarzach gościła przesadna powaga.
Schyliła się do miski z wodą, opłukując zakurzoną ścierkę, kiedy poczuła za sobą czyjąś obecność. Włosy zjeżyły się na jej głowie, przełknęła ślinę i powoli odwróciła głowę do tyłu. Jej wzrok wychwycił ciemną sylwetkę stojącą za nią, na karku zaś poczuła jej zimny oddech. Zamarła z przerażenia.
Po dłuższej chwili, która wydawała jej się wiecznością dziwna obecność ustąpiła, a w domu rozległ się dzwonek do drzwi. Irena upuściła ścierkę z powrotem do wody i niemal biegiem udała się w stronę drzwi.
- Matko, jako paskudna pogoda! – przywitała ją ciotka Elżbieta. – Cały dzień tylko leje. Pomóż mi skarbie.
Podała jej torebkę i parasol, po czym zniknęła jej z oczu, wracając z pudłem w rękach. Położyła je na schodach w korytarzu i uściskała swoją siostrzenicę.
- Jak dobrze ciebie widzieć skarbie – powiedziała radośnie, po czym spojrzała na Irenę. – Jesteś blada jak ściana, coś się stało?
- Nie, nic ciociu. – powiedziała Irena, nie miała zamiaru mówić kobiecie o dziwnych rzeczach, które działy się w tym domu. Szczególnie, iż Elżbieta była najbardziej sceptycznie nastawioną osobą z całej rodziny do tego rodzaju zjawisk i jedyne, co by usłyszała w odpowiedzi, to coś w stylu: „Na wszystko jest racjonalne wyjaśnienie".
- Twoja matka nadal nie rozumie, dlaczego chciałaś przeprowadzić się do tej rudery, przecież mogłaś zamieszkać z nami – powiedziała ciotka, wchodząc w głąb korytarza i rozglądając się dookoła – Twój ojciec chciał ją kiedyś sprzedać, ale babka kategorycznie odmówiła, do końca swego życia mieszkała tutaj.
Przejechała palcem po okurzonej balustradzie i zmarszczyła nos ze wstrętem wycierając rękę w powieszony na poręczy ręcznik.
- Owszem potrzebuje remontu, ale to nasz rodzinny zabytek – odparła jej Irena. Spojrzała na stojące na schodach pudło. – Co w nim jest?
- Stwierdziłam, że skoro jesteś aż tak zafascynowana rodzinną historią, to się ci to przyda – stwierdziła zadowolona z siebie. – Znalazłam to podczas porządków, należało chyba do naszej prababki.
Irena podniosła karton i zaniosła do salonu, stawiając na wiekowym stole. Ciotka zdjęła płaszcz i dołączyła do niej. Sprawdziła sofę zanim na niej usiadła, po czym przyjrzała się nieskończonej pracy bratanicy. Kobieta w tym czasie zniknęła w kuchni, sąsiadującej z salonem.
- Pamiętasz Konrada Nowaka, brata Emilii? – zapytała ciotka.
- Tą czarną owce w rodzinie? Jej ojciec chciał go wydziedziczyć, prawda?- odparła, wstawiając wodę na herbatę.
- Dokładnie – potwierdziła kobieta, rozmasowując sobie stopy. – Parę dni temu jego ojciec nazywał go jeszcze zakałą rodziny, a na łożu śmierci zapisał mu cały majątek.
- Ojciec Emilii nie żyje?- zapytała zdziwiona Irena, siadając naprzeciwko ciotki.
- Zmarł dwa dni temu. Nikt niedowierzał jego ostatnim słowom, a Emilia postanowiła wytoczyć bratu sprawę sądową o sfałszowanie testamentu.
Czajnik zaczął po chwili wściekle gwizdać, Irena wstała i zalała dwa kubki mocnej, czarnej herbaty. Ojciec jej przyjaciółki wyglądał raczej na realistę twardo stąpającego po ziemi, aż wierzyć się nie chciało, że oddał majątek, na który pracował całe życie osobie, która roztrwoni go w kilka miesięcy.
Irena położyła kubek przed ciotką, dokładając jeszcze talerz z ciastkami i otworzyła pudło, sięgając do jego wnętrza. Stare albumy ze zdjęciami, medale wojskowe pradziadka, plik listów związanych niebieską wstążką i kilka rulonów z portretami przodków. Kobieta rozwinęła każdy z osobna, wpatrując się w ponure twarze jej rodziny. Jeden z nich poturlał się po stole i upadł na podłogę, podniosła go i rozwinęła. Z zakurzonego obrazu spoglądała na nią zarumieniona twarz młodego mężczyzny o bujnych brązowych włosach, falami opadających na jego ramiona. Z wyraziście miodowych oczu biła duma i pewność siebie.
- Kto to jest? – zapytała swoją ciotkę, pokazując jej portret
- Jak się nie mylę, to jeden z naszych przodków Sebastian Scultetus – zastanawiała się kobieta, przyglądając twarzy młodzieńca. – Jego historia jest znana w naszej rodzinie.
- Mianowicie? – zapytała zaciekawiona.
- Jeśli wierzyć temu, co mówiła mi kiedyś babka, to jego ojciec Filip Scultetus popadł w jakieś wielkie długi i miał stracić cały swój majątek. Sebastian udał się z ojcem na rozmowę z wierzycielem, jednak nigdy nie wrócił do domu. Kilka lat później zmarł również Filip. Z listów jego matki Urszuli wynikało, że własny rodzic w zamian za dług miał poświęcić życie swego syna. Jak było naprawdę, tego nikt nie wie. Jedno jest jednak pewne, z powodu braku męskich spadkobierców ich córka Krystyna wyszła za jakiegoś bogacza, który w spadku otrzymał cały majątek, oprócz tego domu.
- On tutaj mieszkał? – zapytała podekscytowana.
- Chyba tak – powiedziała beznamiętnie ciotka.
***
Po kilku nieprzerwanych deszczowych dniach, w końcu wyszło słońce. Kobieta odsłoniła kotary, otworzyła okno, wpuszczając do pokoju świeże powietrze. Radosny śpiew ptaków rozniósł się po pomieszczeniu. Ruda kulka podniosła łepek z posłania i nastroszyła uszy, następnie wyciągnęła się na łóżku, by chwilę później siedzieć już na parapecie i wypatrując przyszłej ofiary. Irena wciągnęła na siebie robocze ubrania z myślą, że najwyższy czas wziąć się za zaniedbany ogród. Na początku miała zamiar wypielić rabaty dookoła domu. Zabrała z szopy za domem potrzebne jej narzędzia i zabrała się do roboty w zachodniej części ogrodu, całkowicie nieświadoma, iż stała się obiektem obserwacji.
***
Mężczyzna stał przy oknie na poddaszu, skupiając wzrok na pracującej w ogródku kobiecie. Jej długie włosy w odcieniu ciemnej czekolady lekko połyskiwały w promieniach wiosennego słońca. Była młoda, na oko dwudziesto paroletnia. Zawzięcie wyrywała porastające rabaty chwasty, co jakiś czas mrucząc pod nosem przekleństwa. Mocowała się właśnie z dużym mleczem, kiedy w połowie przełamany korzeń wyskoczył z ziemi, a kobieta wylądowała na swoich czterech literach. Na twarzy mężczyzny pojawił się nieznaczny uśmiech, który zniknął równie szybko, jak się pojawił.
Promienie słoneczne umknęły przed pochłaniającą je ciemnością. Mężczyzna odwrócił się w stronę pokoju, spoglądając na zakapturzoną postać stojącą przy drzwiach. Zarys istoty rozmywał się lekko w czarnej mgle, która ją otaczała. Pod kapturem nie było nic, kompletna pustka
- Jestem tutaj dopiero od paru dni – powiedział mężczyzna ponownie odwracając się w stronę okna.
- Wiemy – odparła postać, jej głos odbił się echem, jakby jego właściciel stał daleko. – Obserwujemy ciebie.
- Ach, nie wątpię – powiedział znudzony. – W czym problem?
- Zefer przypomina o postanowieniach kontraktu – odparła postać.
- Od dwustu lat raczej nic się w jego zapisach nie zmieniło – stwierdził mężczyzna.
Postać nie skomentowała tej wypowiedzi.
- Twój nowy klient – powiedział zakapturzony. Machnął prawą ręką i skórzana księga leżąca na łóżku uniosła się w powietrzu nad mężczyzną. Po chwili otworzyła się i przekartowała na ostatnią zapisaną stronę.
- Ewa Zielińska... - przeczytał mężczyzna. – Kto to?
- A czy to ważne?
- Nie, niezbyt...
- Dzisiaj o dziewiątej ... - powiedział, po czym po prostu zniknął razem z dziwną mgłą.
Wiosna ponownie zawitała do pokoju. Mężczyzna spojrzał na kobietę, po czym westchnął głośno. Szykowała się kolejna przepracowana noc.
***
Irena wróciła z miasta trzymając w dłoni siatkę z zakupami i nowe wydanie lokalnej gazety. Przemierzając miejskie ulice, stwierdziła, że nie zaszkodziłoby zdobyć aktualne informacje, o tym, co się ostatnio działo. Wchodząc do kuchni, odłożyła na bok letnią kurtkę, po czym wypakowała na stół zawartość torby. Większość z tego stanowiły środki czystości i jedzenie dla kota, zaś niewielka część była dla niej, w tym siatka ze sklepu diecezjalnego. Spojrzała na karmę, łososia, tabliczki czekolady i butelkę wina, po czym powiedziała do siebie:
- Nie ma to jak posiłek silnej, niezależnej kobiety... - westchnęła.
Kot wskoczył na stół i zamiauczał przeciągle domagając się swojej porcji jedzenia. Kobieta otworzyła gazetę i zaczęła ją przeglądać kątem oka jednocześnie nakładając kocurowi karmę na miskę. Położyła ją na podłodze i wróciła do lektury.
Rekordowa wygrana w lotto (...) Jeden z mieszkańców naszego miasta skreślił szczęśliwą szóstkę, wygrywając 50 milionów złotych.
- Takiemu to dobrze – powiedziała kobieta w stronę kota. – Przydałyby mi się takie pieniądze na remont tego domu.
Przekartkowała dalej.
Tragedia podczas prac drogowych (...) 48 letni mężczyzna zginął pod walcem drogowym. Do tragedii doszło podczas kładzenia nowego asfaltu na ulicy Mickiewicza. Według świadków zdarzenia, mężczyzna pojawił się znikąd zaraz przed pojazdem. Kierowca maszyny nie zdążył zauważyć ofiary, policja przypuszcza samobójstwo. Zenon Z. zostawił swoją żonę i dwójkę dzieci.
Irena przejrzała pobieżnie resztę stron, na każdej była informacja o czyjejś niewyjaśnionej śmierci lub zniknięciu, wszystkie sprzed ostatniego tygodnia.
Postawiła czajnik na gazie i wtedy to zobaczyła, niski cień stojący przy wejściu do korytarza. Zdążyła mrugnąć i ciemny kształt zniknął, po chwili usłyszała kroki na schodach i radosny śmiech dziecka. Zamarła. Odkąd zamieszkała w tym starym domu, już kilka razy przydarzyło się jej coś podobnego. Przemykające cienie, dziwne rozmowy, których źródeł nie mogła zlokalizować. Z początku uznała, że ma przewidzenia, jednak z każdym kolejnym dniem, zdawała sobie sprawę, że nie jest jedynym lokatorem tego domu.
Kiedy doszła do siebie, złapała za siatkę z logo sklepu diecezjalnego i udała się w stronę głównego wejścia. Nigdy nie była zbyt religijna, jednak aktualna sytuacja w domu zaczynała ją przerastać. Zamiast od razu łapać za słuchawkę od telefonu i błagalnym głosem wzywać pomocy u lokalnego księdza, wolała dostępnymi jej środkami sama rozwiązać problem. Wyciągnęła z komody młotek i gwoździe, po czym wypakowała z siatki jeden z zakupionych krzyży. Stanęła na krześle i wbiła gwóźdź nad wejściem do domu, po czym zawiesiła na nim wizerunek ukrzyżowanego Jezusa. Czynność niby banalna, jednak Irena od razu poczuła ulgę, może podbudowała się tym na duchu lub też symbol ten miał w rzeczywistości jakieś niezwykłe właściwości obronne, wszystko miał pokazać czas.
W ten sam sposób zabezpieczyła najważniejsze pomieszczenia w domu, aż w końcu przyszedł czas na ganek przed budynkiem. Wyciągnęła z szopy niewielką drabinę i pomaszerowała z nią w stronę portyku. Wzięła w dłonie największy z krzyży i szybkimi uderzeniami przybiła gwóźdź, na którym powiesiła symbol chrześcijański.
- Szczęść Boże! – usłyszała za sobą.
Zdziwiona odwróciła się do tyłu, zauważając pulchną sąsiadkę z zakupami w ręku. Nie za bardzo wiedząc, co miałaby jej odpowiedzieć powiedziała niepewnie:
- Dzień dobry.
- Piękną mamy dzisiaj pogodę na prace domowe, prawda? – zapytała radośnie kobieta.
- Rzeczywiście pogoda dzisiaj sprzyja – potwierdziła Irena, zastanawiając się, co sąsiadka może od niej chcieć.
- Ech, miło mieć w sąsiedztwie młode małżeństwo – powiedziała po chwili kobieta. – Chociaż pani męża rzadko widać.
- Męża? – zapytała zdezorientowana Irena.
- Ano, wcześniej udało mi się go przyuważyć w oknie, kiedy pieliła pani rabaty – wskazała na poddasze. – Milusi, chociaż muszę przyznać dziwny ma styl ubioru, ale dzisiejsze pokolenie już takie jest, prawda? Muszę już lecieć, bo obiad mi się przypali. Niech pani pozdrowi ode mnie męża! – powiedziała, po czym oddaliła się w pośpiechu.
Irena spojrzała na wejście do domu, westchnęła głośno, po czym uderzyła ostatni raz w główkę od gwoździa, jakoby przypieczętowując koniec swojej pracy. Chwiejnym krokiem zeszła z drabiny i odłożyła ją na bok, po czym niepewnie weszła do środka. Dom wydawał się spokojny, rozejrzała się dokładnie dookoła, jednak nigdzie nie zauważyła niczego niepokojącego. Wzięła z komody pęk ciężkich kluczy, z niepokojem stając przed schodami.
- Kira! – zawołała.
Z kuchni wyszedł kocur, usiadł w progu i spojrzał pytającym wzrokiem na swoją właścicielkę.
- Chodź sprawdzimy poddasze – powiedziała w jego stronę, wolała mieć za towarzysza jakąś żywą duszę, kiedy będzie penetrować nieznaną część domu.
Kocur spojrzał najpierw na nią, później w górę na szczyt schodów, po czym wydał z siebie odgłos przypominający prychnięcie i zawrócił swój kuper w stronę kuchni.
- Wracaj tutaj tchórzu! – krzyknęła, po czym zdała sobie sprawę, że to właśnie ona na niego wychodzi, a jej zwierzak był chyba jedyną racjonalnie myślącą istotą w tym domu.
***
Jak przypuszczała, żaden z kluczy nie pasował do zamka. Próbowała naprzeć na drzwi ciałem, jednak po kilku minutach nabawiła się tylko bólu w ramieniu, a wejście nadal pozostawało zamknięte. Długo szukała w sobie odwagi, aż w końcu stwierdziła, że nie może odpuścić, miała dziwne przeczucie, że cokolwiek działo się w jej domu, źródło tego wszystkiego znajduje się za tą drewnianą ścianą. Po kilku minutach wróciła na górę z łomem w ręku. Włożyła końcówkę pomiędzy framugę a drzwi i całą siłą naparła, powtórzyła czynność kilkakrotnie, aż zamek puścił.
Wchodząc do środka spodziewała się zagraconego pokoju, zakurzonego, jak wszystkie pomieszczenia w domu, jednakże to, co znalazła znacznie różniło się od jej wyobrażeń. Pomieszczenie było praktycznie puste, oprócz niewielkiego łóżka i krzesła stojącego przy oknie, nie było w nim nic. Na dodatek w całym pokoju nie znalazła ani grama kurzu, a w powietrzu nie wyczuwała wszechobecnej stęchlizny.
- Co do cholery... - powiedziała cicho do siebie.
W tej samej chwili zauważyła leżącą na łóżku księgę, nie myśląc za długo, podeszła do posłania. Przyjrzała się jej. Oprawiona w ciemną skórę, na okładce zaś widniał czerwony kamień, który emanował lekkim światłem. Wyciągnęła w jej stronę dłoń, szybko ją jednak cofnęła. Rozejrzą się po pomieszczeniu, upewniając się, że nikogo w nim nie ma, po czym pochwyciła ją, oglądając z każdej strony. Kiedy tylko książka znalazła się w jej rękach, na ścianach zaczęły pojawiać się i znikać cienie, do jej uszu natomiast dochodziły głosy.
- To jego własność...
- Dienaves...
- Dawca życzeń...
- Zostaw! Nie dotykaj!
- Wróci...
- Niezadowolony...
Przestraszona, przycisnęła księga do piersi i uciekła z poddasza, zbiegła po schodach na dół, zatrzymując się w salonie. Przystanęła i odwróciła się w stronę korytarza, zerkając raz na ciemność kryjącą się w przedpokoju, raz na wiszący przy wejściu krzyż. W momencie, kiedy korytarz i salon rozświetliły promienie słońca, a dziwne uczucie czyjejś obecności zniknęło, Irena uspokoiła się. Usiadła na kanapie i spojrzała na swoją zdobycz.
Zaciekawiona rozwiązała rzemyk i zajrzała do środka. Każda strona zaopatrzona była w portret wykonany tuszem, wypełniona danymi osobowymi, przy których znajdowała się krótka notka. Irena przekartowała do ostatnich wpisów i zamarła. Jej wzrok przemykał po ostatnich notatkach.
Konrad Nowak – spadek rodzinny, 11 lat.
- Co to ma być? – zapytała na głos, rozpoznając twarz brata Emilii.
Michał Kozłowski – wygrana w loterii, 10 lat.
Ewa Zielińska – zemsta na mężu, 17lat
Irena przypomniała sobie nagle artykuły z lokalnej gazety. Niewyjaśnione śmierci, wygrane na loterii, sprawa jej przyjaciółki z dzieciństwa, wszystkie te historie pokrywały się z zamieszczonymi w księdze wpisami. Jak wielki musiałby to być zbieg okoliczności? Kiedy się nad tym zastanawiała, poczuła w dłoni lekkie pulsowanie, cykliczne, co pewien okres czasu. Zamknęła księgę. Przejechała palcem po czerwonym kamieniu... tabum!, usłyszała wyraźnie. Zdziwiona podniosła książkę do ucha. Po chwili do jej uszu doszło charakterystyczne bicie, bicie czyjegoś serca, bicie, które dochodziło do niej z wnętrza kamienia. Zerwała się z kanapy, upuszczając księgę na podłogę. Ta księga żyła.
***
Na poddaszu pojawił się cień, jego zarys stawał się coraz wyraźniejszy, po czym nabrał ostrości i barw, zmieniając się w mężczyznę. W jednej chwili zauważył brak księgi, którą zostawił na posłaniu oraz wychwycił wzrokiem otwarte drzwi. Przez jego miodowe oczy przebił się czerwony poblask, a brwi niebezpiecznie się do siebie zbliżyły. Promienie słońca zostały wypchnięte na zewnątrz i w pomieszczeniu ponownie zagościł mrok. Cienie na ścianach zatańczyły niespokojnie.
- To ona...
- Zabrała...
- Ostrzegaliśmy... Nie słuchała...
- Cisza! – powiedział stanowczo mężczyzna. – Mam dosyć waszego zrzędzenia.
Po chwili poczuł piekący ból w okolicy piersi, złapał się za bok. W jednej chwili był w pomieszczeniu, w następnej jego postać rozmyła się i zniknęła.
***
Zerkający do salonu kot, wygiął nagle grzbiet, głośno prychając. Irena spojrzała zaniepokojona w jego stronę, po czym zauważyła stojącą przed sobą postać. Zamarła, po raz kolejny tego dnia. Mężczyzna nie wyglądał na ducha, a przynajmniej nie spełniał odpowiednich kryteriów, aby go tak nazwać. Nie unosił się nad ziemią, jego ciało nie było przezroczyste, a wzrokiem nie błądził po pomieszczeniu, tylko skupiony był na leżącej na ziemi księdze. Jego ubiór zdradzał jednak, że nie należy do tej epoki. Pożółkła koszula niemal zlewała się kolorystycznie z jasnobrązową kamizelką, zaś szerokie spodnie podtrzymywały na jego biodrach szelki, guzikami przypięte do odzieży.
- Kim jesteś i co robisz w moim domu? – zapytała lekko się jąkając.
Mężczyzna nie odpowiedział. Irena próbowała zapanować nad strachem, jednak za każdym razem, kiedy spoglądała w jego miodowe oczy, traciła pewność siebie. Było w nich coś mrocznego. Kiedy podniósł na nią wzrok, instynktownie zrobiła dwa kroki w tył. Po chwili doszło do niej, że zna tą twarz, że już ją widziała. Spojrzała na znajdujący się na ścianie portret młodego mężczyzny, po czym na nieznajomego. Wychwyciła uderzające podobieństwo z jedną różnicą, portret przedstawiał rumianego młodzieńca a mężczyzna przed nią miał skórę w odcieniu szarości.
- Sebastian... - powiedziała niepewnie, gdy w jej głowie wirowały gwałtowne myśli i pytania.
- Masz niedobre nawyki Ireno – powiedział po chwili.
Gdzieś głęboko w niej zapaliła się iskra odwagi, ta niebezpieczna odrobina szaleństwa, która kazała jej pochwycić znajdującą się pod jej stopami księgę. Tak też zrobiła, zdając sobie po chwili sprawę ze swojego błędu. Miodowe oczy mężczyzny zmieniły kolor na jasno wiśniowy, a zbliżone brwi i ściągnięte usta, jednoznacznie wskazywały, że był wściekły.
- Więc to ty jesteś odpowiedzialny za to wszystko? – zapytała, podnosząc księgę. – Przez ciebie brat Emilii zdobył rodzinną fortunę, a teraz ona sama musi walczyć z nim w sądzie, o to, co jej się prawnie należy? Te wszystkie zgony, to też twoja sprawka? – to było bardziej oskarżenie niż pytanie.
Buzująca w niej adrenalina napędzała potok oskarżeń, które wydobywały się z jej ust. Oczy Sebastiana wróciły po chwili do normalności, a on sam spojrzał na nią ze względnym spokojem.
- Emilia, aniołek rodziny a na sumieniu ma więcej niż setka diabelskich pomiotów – odparł lekceważąco. – Jedyne, czego się dopuściłem, to dałem doświadczonemu przez los mężczyźnie szansę do odegrania się na siostrze, a ofiarom przemocy, zaoferowałem zemstę.
- Znam Konrada, to zadufany w sobie egoista, który nie zasłużył na to, czym go obdarowałeś.
- Każdy ma prawo do szczęścia – powiedział. – Każdy czegoś pragnie i nie nam decydować, czy jest to dobre czy złe.
Jej przodek nie był już tym pełnym energii do życia młodzieńcem, spoglądającym na nią ze starego portretu. Wyglądał na znudzonego życiem, dla którego ludzki żywot nie ma wartości.
- Nie pomyślałeś czasem, że twoje „dobre" uczynki uruchomią tylko łańcuch niekończących się nieszczęść? – zapytała. – Tak po prostu się z tym zgadzasz?
- „Życiem kieruje szczęście, nie mądrość". Nie mi osądzać ludzką głupotę i wszechobecny egoizm – odparł.
- „Jest cechą głupoty dostrzegać błędy innych, a zapominać o swoich." – odparła mu.
- „Nie ma nic bardziej nieznośnego, niż głupiec, któremu się powodzi". Możemy tak przez całą noc cytować Cycerona. – powiedziała znudzony – A teraz oddaj mi księgę Ireno. – Wyciągnął dłoń w jej stronę.
Kobieta chciała mu ją podać, gdy nagle cofnęła rękę.
- Oddam ci ją, jeśli odwrócisz to, co zrobiłeś tym ludziom.
- Czasu nie da się cofnąć – odpowiedział jej – Zapłata została pobrana.
- Ty naprawdę nie masz w sobie żadnych uczuć, żadnego poczucia winy? – zapytała niedowierzając.
Odwrócił się od niej i podszedł do okrągłego, dębowego stolika, pamiątki po pradziadkach.
- Jestem istotą egzystującą gdzieś pomiędzy człowiekiem a zjawą – powiedział po chwili, delikatnie muskając palcami płatki róż stojące w wazonie. – Żyję, ponieważ odbieram ludziom lata ich życia, w sensie mego bytu nie ma czegoś takiego, jak uczucia.
- Co wydarzyło się tej nocy, kiedy wraz z ojcem udaliście się do wierzyciela? – zapytała nagle Irena. – Jakim cudem stałeś się tym, czym teraz jesteś?
Nie odpowiedział od razu. Przez dłuższą chwilę muskał w dłoniach płatki kwiatu. Kiedy wrócił pamięcią do tamtego felernej nocy, na jego twarzy pojawił się grymas wściekłości.
- Mój ojciec spotkał na swojej drodze niewłaściwą istotę i tyle – stwierdził zgniatając w dłoniach pąk kwiatu. – Jego umiłowanie w hazardzie doprowadziło naszą rodzinę do ruiny. Widziałem wszystko, co działo się po moim odejściu. Ojciec zmarł dwa lata później a matka załamała się i straciła dawny zapał i radość z życia – płatki w jego dłoniach zwiędły i rozsypały się na podłogę. Spojrzał po chwili na wiszące na ścianie portrety. – Ty i Agata jesteście tak samo uparte w kwestii tych portretów.
- Znałeś moją babkę? – zapytała zaskoczona.
- Tak, obserwowałem każdego mieszkańca tej kamienicy. Twoja babka za to była jedyną, która próbowała wmówić mi swoje rację, jak i ty teraz to robisz. Nie sprzedała tego domu, chociaż tyle razy ją o to proszono.
- Dlaczego tak bardzo nie lubisz tych portretów? Przypominają ci o przeszłości, której się wstydzisz? – za wszelką cenę chciała znaleźć powód jego postępowania.
W jednej chwili znalazł się przed nią, odbierając swoją własność.
- To portrety duszy – powiedział takim tonem, jakby tłumaczył coś małemu dziecku. – Ich lokatorzy są strasznie irytujący.
Przypomniała sobie nagle rozmowy, które słyszała w domu.
- Potrafisz rozmawiać z duchami? - zapytała podekscytowana.
- Tak podobna do babki - powiedział spoglądając prosto w jej nieskazitelnie zielone oczy. – Przychodziła do mnie codziennie wypytując o moje życie – mówił dalej przechodząc wzdłuż portretów. – Proponowałem jej zmienienie nieszczęśliwego żywota, jednak zawsze odpowiadała „Każdy jest panem swojego losu".
W pokoju nagle zrobiło się jakby mroczniej, chociaż na dworze była przepiękna wiosenna pogoda. Irena odwróciła wzrok w stronę okien i aż odskoczyła ze strachu. Przy oknach stała jakaś postać a raczej jej ciemny zarys, była zakapturzona a spod kaptura spoglądała na nią pustka, nicość, jakby nikogo tam nie było, chociaż wyraźnie czuła jak ktoś na nią spogląda. Sebastian również spojrzał w jej stronę, nie wyglądał jednak na przestraszonego, raczej na znudzonego.
- Muszę iść – powiedział nagle.
- Ale gdzie? – zapytała.
- Mam swoje obowiązki – otworzył księgę, przyjrzał się jej zawartości, po czym ją zamknął.
Zarówno on, jak i zakapturzona postać zniknęły, rozpływając się w ciemnej mgle. W pokoju ponownie zrobiło się jaśniej.
***
Dochodziła dwudziesta ciepłej majowej nocy i kawalerkę na trzecim piętrze zakryła już ciemność. Ukryta w jej ramionach, przy oknie stała Daria, przyglądając się blokowi naprzeciwko. Po chwili w jednym z mieszkań zapaliło się światło. Dziewczyna drgnęła. Wesołe głosy dochodziły do niej przez uchylone lekko okno. W salonie, w zasięgu jej wzroku pojawił się nagle wysoki blondyn, zdjął lekką kurtkę i niedbale rzucił na sofę. Daria zbliżyła się do okna a jej piwne oczy zalśniły z podekscytowania. Za nim do pomieszczenia weszła brunetka, jej okrągłych kształtów i smukłej talii pozazdrościłaby niejedna kobieta. Rzuciła się mężczyźnie na szyję, całując namiętnie w usta. Daria zrobiła krok do tyłu, wzdychając głośno, spuściła wzrok i usiadła na oparciu fotela.
- „Dopiero późną nocą, przy szczelnie zasłoniętych oknach gryziemy z bólu ręce, umieramy z miłości". – usłyszała męski głos z głębi pokoju.
Odwróciła się, zauważając ciemny zarys sylwetki, siedzącego na sofie mężczyzny. Jak na zaistniałą sytuację, zareagowała spokojem. To jego głos działał na nią dziwnie kojąco, jak morfina dla umierającego człowieka.
- Jeśli jesteś złodziejem, to niestety muszę cię zmartwić, nie mam żadnych pieniędzy – powiedziała beznamiętnie Daria.
Wstała, ponownie skupiwszy wzrok w stronę mieszkania naprzeciwko. Para przeniosła się do sypialni obok, oddając się namiętności. Daria złapała ciężkie, ciemne zasłony i jednym, szybkim ruchem odgrodziła radosną chwilę uniesienia od swojej ponurej rzeczywistości.
- Co teraz ze mną zrobisz? – zapytała po chwili – Pobijesz, zgwałcisz, a później wyniesiesz, co cenniejsze?
- Chciałem raczej zaproponować ci kontrakt – powiedział spokojnie, wstając.
Był wysoki i szczupły, a sposób, w jaki światło latarni przebijało się przez szpary pomiędzy zasłonami i padało na jego ciało sprawiał, że nieznajomy zdawał się dosięgać głową sufitu. W jego niezwykłej urodzie było coś tajemniczego, minęła chwila zanim odwróciła wzrok od jego bujnej czupryny.
- Kontrakt? – zapytała, po czym nerwowo się zaśmiała.
- Czego najbardziej pragniesz Dario? – zapytał, podchodząc bliżej.
- Skąd znasz moje... - rozsądek mówił jej, żeby nie ufała nieznajomemu, jednak jego głos był zbyt urzekający.
- Co sprawi, że będziesz szczęśliwa? – zbliżał się do niej, wabiąc ją swym głosem.
- Adam ... - wyszeptała po chwili.
- Chcesz, żeby był twój? – pytał, zrównując się z nią, jego miodowe oczy świeciły lekko w ciemności. – Chcesz być na miejscu tej powabnej brunetki?
- Chcę! – powiedziała niemal krzycząc.
- Chcesz spędzić z nim resztę swego życia? Zamieszkać w domku z ogródkiem, wychowywać jego dzieci?
W jej głowie pojawiła się nagle bajeczna wizja niewielkiej chałupki nad jeziorem, gdzie w ogórku przy pięknej wierzbie płaczącej bawiła się gromadka roześmianych dzieci. Ona wraz z mężem siedzieli na werandzie i przyglądali się swoim pociechom, przytuleni do siebie. Obraz był tak realistyczny, że Daria poczuła po chwili powiew lekkiej bryzy znad wody, promienie słońca na jej jasnej skórze i usłyszała radosny śmiech dzieci, biegających po trawie.
- Chcę! – krzyknęła oczarowana tą wizją.
- Wystarczy poprosić Dario, a spełnię twoje życzenie – odpowiedział.
- Spełnisz? To niemożliwe żebym była z Adamem, on nie zwraca na mnie nawet uwagi – powiedziała tracąc entuzjazm.
- Dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych. Wystarczy sobie zażyczyć.
- Tak od razu, bez niczego? – zapytała podejrzliwie. – A gdzie haczyk?
- Piętnaście lat – odparł.
- Lat? – zapytała nie rozumiejąc, co ma na myśli.
- Piętnaście lat, za całe życie z Adamem, tyle będzie ciebie kosztował ten kontrakt.
- Pietnaście lat to kupa czasu – odparła oburzona. – Kim ty w ogóle jesteś? Diabelskim pomiotem?
- Mów mi Dienaves – odparł, po czym uśmiechnął się do niej i mówił dalej. – Czym jest kilkanaście lat za ofertę życia z ukochaną osobą? – zapytał, spoglądając na nią swoimi nieziemskimi oczyma.
- Nawet jeśli będę z nim, to pietnaście lat ...
- To skrócenie twojej męki po jego śmierci. Mężczyźni żyją krócej niż kobiety, chcesz przez piętnaście lat czekać, aż w końcu przyjdzie po ciebie kostucha i zabierze z tego świata, a w międzyczasie opłakiwałabyś ukochanego, codziennie składając kwiaty na jego grobie? – tym razem pokazał jej ponurą wizje żałoby, po czym złapał jej dłoń, zbliżając do swoich ust. – Zastanów się Dario, piętnaście krótkich lat i do końca życia Adam będzie twój, a ty już dzisiaj zamienisz się miejscami z tą brunetką.
- Nie jestem tego pewna... Nie, to jest złe. Sama spróbuję go w sobie rozkochać – powiedziała pewna siebie.
- Jak chcesz – powiedział po chwili, puszczając jej dłoń i odwracając się w stronę ciemnego pokoju. – Powinnaś jednak przy następnej okazji złożyć mu gratulacje, dzisiaj wieczorem twój ukochany oświadczył się tej brunetce.
Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, po prostu rozpłynął się w ciemności.
- Oświadczył? Nie, to niemożliwe – powiedziała ze łzami w oczach. – Nie, nie, nie, tak nie miało być!
- Chcesz to zmienić? – zapytał nagle, pojawiając się za nią. Odsłonił zasłony, wskazując w stronę mieszkania naprzeciwko – Chcesz zająć jej miejsce? – dopytywał wskazując tym razem w stronę sypialni.
- Tak, chcę – powiedziała ze łzami w oczach.
- Zgadzasz się na kontrakt?
- Zgadzam! – odparła z zawziętością, odwracając się w jego kierunku. Otarła łzy z oczu i stanęła prosto – Oddam ci 15 lat mojego życia, jeśli tylko sprawisz, że Adam będzie mój.
Wyciągnął w jej stronę dłoń, którą bez namysłu pochwyciła. Zacisnął długie, blade dłonie na jej ciepłej skórze, w ciemności jego oczy zmieniły kolor na krwistoczerwony. Daria poczuła po chwili mrowienie w okolicy nadgarstka, wszystko jednak minęło równie szybko, jak się pojawiło.
- Kontrakt zawarty – odparł, po czym znikł.
Chwilę później z salonu naprzeciwko doszły do niej odgłosy kłótni i seksowna brunetka z płaczem opuściła mieszkanie.
***
Kilka godzin po zniknięciu mężczyzny, Irena nie opuściła salonu. Wpatrywała się w portret, zastanawiając się, czego tak właściwie była właśnie świadkiem. Nigdy nie była sceptycznie nastawiona do spraw nadprzyrodzonych, jednak, co innego o tym dyskutować i posiadać jakieś zdanie na ten temat, a co innego przeżyć coś takiego na własnej skórze. Sebastian Scultetus, jej daleki przodek, osoba, która od 200 lat powinna nie żyć, a jednak pojawiła się w jej domu. Czym się stał? Dlaczego wrócił do tego domu? Kim była zamaskowana postać? Do jej głowy napływało coraz więcej pytań, na które nie znała odpowiedzi.
Nim się zorientowała, słońce zaszło za horyzont, a pokój zakryła ciemność. Krążące wokół salonu cienie umknęły na poddasze, żałośnie zawodząc. Znajdujące się przed domem zwierzęta, małe gryzonie, roślinne szkodniki oraz rudy kocur opuściły w pośpiechu teren popędzane przez wrodzony instynkt samozachowawczy. Chwilę później przed budynkiem zaczęła gromadzić się gęsta mgła. Krzyż wiszący nad wejściem upadł na ziemię, po czym pochwycony niewidzialną ręką, wylądował w pobliskich krzakach.
Irena pochłonięta rozmyśleniami, wstała z kanapy i ruszyła w stronę wyjścia. Nabrała nagle niepohamowanej ochoty zaczerpnięcia świeżego powietrza, przejścia się i przemyślenia wszystkiego na zewnątrz. Wodzona tą myślą, wyszła przed dom, udając się w stronę pobliskiego parku. Jej wzrok był nieobecny a ruchy mechaniczne. Omijała przechodzących obok ludzi, w ogóle nie zwracając na nich uwagi, oni natomiast wskazywali na nią palcami. Wyszła bowiem z domu, bez nakrycia, ubrana w spodnie od dresu i wyciągniętą bluzkę z krótkim rękawkiem.
Kilka minut później stąpała już po utwardzanej ścieżce pomiędzy drzewami. Zatrzymała się dopiero, kiedy znalazła się na niewielkim placu z kamienną fontanną po środku. Ocknęła się, podchwytując szczątki rozmowy. Zdezorientowana rozejrzała się dookoła. Na fontannie przed nią siedział chłopiec, na oko dziesięcioletni. Prowadził konwersację ze stojącym przed nim mężczyzną, przy czym to ten drugi głównie mówił, zaś chłopiec, co jakiś czas wtrącał się do monologu. Zaciekawiona, co taki malec o też porze robi w parku, podeszła bliżej. Mężczyzna obok niego nie wyglądał na jego opiekuna. Irena ruszyła do przodu z zamiarem zwrócenia chłopcu uwagi i dopiero w połowie drogi zdała sobie sprawę, że mężczyzna lekko się mu kłania, nie spoglądając na jego oblicze. Nim zdążyła się nad tym dłużej zastanowić, chłopak pochwycił jej wzrok. Jego oczy były krwistoczerwone, miejsce źrenic zajmowały szparki. Irena zdusiła w gardle krzyk. Odwróciła się z zamiarem ucieczki, stając naprzeciwko mężczyzny, który ułamek sekundy temu, znajdował się przy dziecku.
- Czekałem na ciebie Ireno – powiedział chłopiec. Jego głos był zbyt dojrzały, jak na ciało, z którego się wydobywał. – Podejdź bliżej, nie dawaj Victorowi pretekstu, żeby cię do tego zmusił.
Kobieta spojrzała na mężczyznę, jego twarz pokryta była bliznami, zaś oczy były w całości czarne, pozbawione białka. Przełknęła ślinę i chwiejnym krokiem ruszyła w stronę chłopca. Wyglądał na zadowolonego, chociaż uśmiech na jego twarzy skazywał na pogardę. Kiedy na niego spoglądała wydawał się wyższy niż w rzeczywistości był, a aura, która go otaczała, sprawiała, że na jej ciele pojawiła się gęsia skórka. Umysł mówił, jej to tylko dziecko, zaś instynkt wołał UCIEKAJ !!! Ona sama nie mogła się ruszyć, nigdy w życiu nie była tak przerażona. Chłopak się do niej uśmiechał a ona miała wrażenie, jakby stała pod ścianą, czekając na egzekucję.
- Ciekawą osobę wybrał sobie Sebastian za obiekt zainteresowań – powiedział po chwili chłopak. – Chociaż będąc szczerym, jest mi to całkowicie nie na rękę. Widzisz bowiem Ireno, osobiście preferuję, żeby ludzie nie wiedzieli o naszym istnieniu. Społeczeństwo ludzi nauki jest dla nas bardziej atrakcyjne, niż irytujące osoby broniące się modlitwami i świętymi obrazkami. Jak myślisz, których łatwiej złapać w nasze sieci?
Irena nie odpowiedziała, szczerze bała się odezwać.
- Sebastian i jemu podobni mają proste zadanie, zawarcie kontraktu, zebranie zapłaty i wymazanie z pamięci ich spotkania, nic więcej nic mniej. – skierował wzrok w stronę, z której przyszła. – Ty jednak, Sebastianie zapomniałeś o trzeciej zasadzie.
Irena spojrzała w bok. Na placu pojawił się jej przodek, spoglądał na nią i chłopca nie wykazując żadnych emocji albo też się z nimi skrzętnie ukrywał.
- Zefer – powiedział po chwili, nieznacznie się kłaniając.
- Widzisz Ireno, Sebastian jest moim najzdolniejszym pracownikiem, jednakże ostatnimi czasy wykazuje zbyt duży, jak na mój gust indywidualizm. Zawsze zaś indywidualizm był u ludzi zarzewiem buntu, a ja nie mam zamiaru do takowego dopuścić – spojrzał na mężczyznę, a w jego wzroku nie było ani grama sympatii, tylko zimna tyrania. – Ty zaś kobieto mi w tym pomożesz.
Niby jak? zapytała w myślach, w tym samym momencie, kiedy poczuła jego lodowate dłonie, które pochwyciły jej nadgarstek. Sebastian poruszył się nerwowo, jednak przystanął w momencie, kiedy pojawiła się przed nim zakapturzona postać. Irena natomiast poczuła na skórze ciepło, które narastało, po chwili krzyknęła z bólu, kiedy w okolicach nadgarstka pojawił się wypalony dziwny znak. Chłopiec puścił jej dłoń, po czym uśmiechnął się do niej, to był najbardziej diabelski uśmiech, jaki w życiu widziała.
- Będę dziś wspaniałomyślny – powiedział Zefer. – Dam ci wybór kochana, albo zostaniesz jednym z moich żeńskich Dienaves albo poprosisz swojego krewnego o spełnienie życzenia, w tym wypadku pozbycie się znamienia. Powiedzmy, że wycenimy to życzenie na... - poczuła jakby przeszywał ją wzrokiem na wylot. - ... 20 lat.
Spojrzał na Sebastiana, a jego oczy zalśniły czerwienią. Mężczyzna nie wytrzymał i zawołał w jego stronę.
- Ty sukinsynie! Diabelski pomiocie!
- Mów mi tak jeszcze – Zefer przymknął oczy z przyjemnością. – Dziewczyna decyduje, a ty się dostosujesz. Macie czas do wschodu słońca. – spojrzał ponownie na Irenę. – Radzę długo się nie zastanawiać kochana, nim wzejdzie słońce, piętno na nadgarstku doprowadzi do twojej śmierci, a wtedy na zawsze będziesz moja.
***
Mężczyzna odstawił ją do domu. Usiadła na fotelu, wpatrując się, jak Sebastian chodzi w tą i z powrotem po salonie. Na twarzy miał grymas wciekłości. Co jakiś czas przygryzał paznokcie, jak małe dziecko zastanawiając się nad jakaś błahą zagwozdką. Znamię, które otrzymała, piekło ją niemiłosiernie, próbowała jednak nie myśleć o tym bólu, zastanawiając się nad wyborem, do którego zmusił ją Zefer. W głowie kłębiło się mnóstwo pytań, a próbując rozważać każde z nich, doprowadziła do tego, że koniec końców, wróciła do początku, czyli nie wiedziała, co zrobić.
- Co według ciebie powinnam wybrać? – zapytała po chwili.
Mężczyzna zatrzymał się nagle, spoglądając na nią z niedowierzaniem.
- Nie widzisz, że on się mną bawi? – zapytał Sebastian, jakby to było tak oczywiste, jak fakt, że słońce wschodzi na wschodzie a zachodzi na zachodzie.
- Wystarczy, że wybiorę... - zaczęła.
- W tym rzecz Ireno, że to ślepa uliczka. Zostając Dienaves zaprzedajesz swoją duszę Zeferowi. On bardzo dobrze wie, że nigdy na to nie pozwolę, nie pozwolę, żeby członek mojej rodziny stał się taki, jak ja, nie pozwolę, żebyś ty się taka stała! Zostając Dienaves – Dawcą Życzeń, nie jesteś ani człowiekiem, ani demonem, tylko czymś pomiędzy. Nie należysz do żadnego świata, nikt ciebie nie akceptuje, stajesz się narzędziem w ręku takich jak Zefer.
- W takim razie zostaje mi życzenie – powiedziała pewna siebie. – Zapłacę 20 lat i zapomnę o naszym spotkaniu, tak?
- Nigdy nie wchodź w układy z demonem – powiedział posępnie. – Druga opcja to podstęp, Ireno.
Wyciągnął dłoń do przodu, jak na wezwanie pojawiła się na niej księga. Przekartowała się na aktualnego klienta, po czym Sebastian odwrócił je wnętrze w stronę kobiety. Oprócz jej portretu, były zapisane jej cechy wyglądu, typ życzenia do zrealizowania oraz na samym dole...
- Lata życia... - przeczytała i zamarła.
- Nie masz do zaoferowania tylu lat Ireno. Zefer i Dievanes przenikają swoich klientów, znają ich przyszłość i ilość lat, które im została. Oferty za życzenia są dostosowane do danej osoby. W twoim wypadku Ireno, zapłata za to życzenie, oznacza jednocześnie twoją śmierć. – powiedział poważnie. – Zefer jest demonem, słodkie słówka to tylko przykrywka dla jego prawdziwej natury. Zrobił to z premedytacją, to miała być dla mnie nauczka.
Kobieta zbladła. Kiedy doszedł do niej sens jego słów, stwierdziła, że nigdy tak bardzo nie żałowała powrotu do tego miasta, jak teraz. Myśląc, że to przeznaczenie ją tutaj sprowadziło, nie przypuszczała, że rzeczywiście ukrywała się pod nim kostucha. Zastanawiała się, czy to właśnie ten moment, kiedy człowiek widzi urywki scen ze swojego życia. Ona nie widziała nic. Zamiast radosnych, kolorowych wizji Irena miała przed oczyma czerwone ślepia z czarnymi szparkami i ten pełen pogardy uśmiech, którym demon wydał na nią wyrok. Wiedziała, że ma tylko jedno wyjście, nawet jeśli wybrałaby inaczej, Sebastian nie pozwoliłby jej na to. Zanim jednak zdecydowała się podzielić się z nim swoją decyzją, chciała znać odpowiedź na jedno pytanie.
- Powiedź mi Sebastianie, jak umrę? – zapytała po chwili.
Mężczyzna odwrócił się w jej stronę, na jego twarzy zawitała powaga.
- Rak kości... - powiedział krótko.
- Rozumiem – odpowiedziała, próbując zachować zimną krew. – Czyli mogę wybrać śmierć z twojej ręki, albo męczarnie na szpitalnym oddziale.
Mężczyzna nie odpowiedział.
- Mogę dodać własne życzenie do kontraktu?
- Mianowicie? – zapytał.
Kiedy myślała o swojej śmierci, od razu przed oczyma pojawiła się jej rodzina, która opłakiwała jej odejście. Jednocześnie również nie chciała, żeby do takiej sceny doszło. Jej ojciec zawsze powtarzał, że rodzice nie powinni chować swoich dzieci. Dlatego też jedyne wyjście, jakie jej przychodziło do głowy to...
- Możesz wymazać moje istnienie z tego świata?
- Wymazać? Jesteś tego pewna? – zapytał, Irena pierwszy raz widziała na jego twarzy wyraźne zdziwienie.
- Jeśli moja rodzina nie będzie o mnie pamiętać, nie będą opłakiwać mojej straty.
- Teoretycznie jest to możliwe... - powiedział, przygryzając paznokieć od kciuka.
- W takim razie, to moje życzenie. Wystarczy mi, że ty o mnie nie zapomnisz. – powiedziała wymuszając uśmiech.
Sebastian przez dłuższą chwilę stał w ciszy, po czym wyciągnął w jej kierunku dłoń.
- Nigdy o tobie nie zapomnę Ireno – powiedział tym zawsze poważnych tonem.
- Mógłbyś się chociaż uśmiechnąć – odparła, po czym pochwyciła jego dłoń.
***
Wschodzące słońce oświeciło opuszczony dom, na którego progu siedział samotny rudy kocur.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Michalina Łuczak - Mistrz i uczennica
— Spróbuj jeszcze raz. Powoli.
Mistrz patrzył na uczennicę spod przymrużonych oczu, opierając dłonie o metalową po-dobiznę pandy, która wieńczyła starą, drewnianą laskę. Na bladej twarzy rysowało się zmęcze-nie, choć nie wyglądał na zniecierpliwionego. Czekał, aż jego podopieczna poprawnie wykona zlecone przez niego ćwiczenie: spali słomianą kukłę przy użyciu ognistej kuli. Starała się ze wszystkich sił, jednak od godziny udało jej się wykrzesać jedynie niewielki płomyk, który nadawał się do podpalania świeczek.
Wzięła głęboki wdech i przystąpiła do kolejnej próby. Zastosowała się do wskazówek mentora: po pierwsze – oczyścić umysł ze wszystkich myśli, po drugie – skupić całą moc w śródręczu, po trzecie – uformować z niej konkretny kształt, po czwarte – zranić lub w najgor-szym przypadku zabić cel. Przy uwalnianiu energii zamknęła oczy, bojąc się tego co nastąpi. Wymowny brak komentarza ze strony mistrza utwierdził ją w przekonaniu, że i tym razem coś poszło nie tak.
— Nie potrafię.
— Nie starasz się – odparł chłodno mistrz.
Dziewczyna nachmurzyła się, zaciskając dłonie w pięści. Czerwone iskierki mimowolnie uwolnionej mocy zaczęły sączyć się spomiędzy jej palców. Mistrz uśmiechnął się nieznacznie.
— Gdybyś stosowała się do moich wskazówek...
— A co robię, według mistrza? – spytała przez zaciśnięte zęby, hamując wybuch irytacji. Była bardzo niecierpliwa.
— Obijasz się zamiast ćwiczyć, a nie tego od ciebie oczekiwałem.
— Staram się jak mogę! – krzyknęła zdenerwowana.
— Zdecydowanie za mało, wnioskując po twoich licznych – tak, licznych – aczkolwiek nieudanych próbach.
Dławiona przez dwa miesiące złość w końcu znalazła swoje ujście. Zielone oczy młodej adeptki roziskrzyły się groźnie, a złote obwódki zrobiły się jeszcze bardziej wyraźne. Miała serdecznie dość kilkugodzinnych spotkań z aroganckim, często złośliwym nauczycielem. Nie-jednokrotnie doprowadzał ją do szału, jednak ze względu na prośbę matki tłumiła go w sobie jak najlepiej umiała. Konieczność zapewnienia chorowitej rodzicielce godnego bytu stała się priorytetem.
— Za mało? – warknęła. – Za mało?!
Krzyknęła i jakby odruchowo zamachnęła się prawą, silniejszą ręką. Nie wiedziała w jaki sposób ani dlaczego słomiana kukła stanęła w płomieniach. Zdumiona spojrzała na mentora, który niedyskretnie poprawiał okulary, żeby zamaskować cichy chichot. Jego reakcja jeszcze bardziej podziałała na nerwy dziewczyny. Sprowokował ją do uwolnienia kolejnej ognistej kuli, ukształtowanej równie instynktownie co pierwsza. I choć celowała w mentora — chybiła. Odsunął się w ostatniej chwili, pozwalając krzesłu spalić się doszczętnie. Wyszczerzył zęby do uśmiechu.
— Uwielbiam osoby, które bardzo emocjonalnie podchodzą do wszystkich kierowanych w ich stronę uwag. Nawet nie wiesz, jak łatwo sprowokować takich do działania. I, co ciekawe, zazwyczaj dobrze wykonują swoją robotę, choć często nie mają pojęcia, w jaki sposób tego dokonały.
— To znaczy, że... — zaczęła niepewnie. Gniew poszedł w chwilową niepamięć.
— Możesz sobie odhaczyć opanowanie ognistej kuli – dokończył spokojnie mistrz, gła-dząc opuszkami metalową pandę. Spojrzał na stary zegar, stojący w rogu przyciemnionej kom-naty. Zbliżała się godzina obiadu. – Na dzisiaj wystarczy, młoda damo. I tak poświęciliśmy zbyt wiele czasu na to jedno ćwiczenie, które jest podstawowym manewrem magicznym. Boję się, co będzie później, gdy przejdziemy do bardziej skomplikowanych rzeczy. Tymczasem – masz ochotę na ciepły posiłek?
Dziewczyna potaknęła ochoczo głową. Dopiero teraz poczuła doskwierający ból brzucha spowodowany brakami jedzeniowymi. Jedną z nielicznych zalet spędzania większości czasu z mentorem były bardzo smaczne posiłki. Pani Emilia – kobieta w średnim wieku, odpowiedzialna za kwestie kulinarne na dworze mistrza – przyrządzała przepyszną potrawkę z królika oraz wyjątkową zupę jarzynową. Dziewczyna z utęsknieniem wyczekiwała na jedno z tych dań.
Mistrz zaprowadził ją do podłużnej jadalni, pogrążonej w półmroku jak większość po-mieszczeń. Adeptka nie do końca rozumiała tę tendencję i przyzwyczajenie do przebywania w przyciemnionymi ścianami. Początkowo strasznie ją to męczyło, teraz podchodziła do tego z względną obojętnością, a niekiedy znajdowała nawet pewne korzyści. Często, tuż przed lek-cjami, bawiła się w gaszenie i zapalanie świec, tworząc różne kompozycje poprzez zmianę ko-loru płomienia. Sprzątaczki patrzyły na to z dezaprobatą, jednak ochmistrzyni nie krytykowała tego pomysłu tak jak reszta służby. Sam mentor nie zwracał na to w ogóle uwagi; miał ważniejsze sprawy na głowie niż wystrój wnętrz. Niewielkie uwolnienie mocy było dla niego co najmniej normalne, przez co nie zdarzyło mu się pochwalić uczennicy za tę prostą sztuczkę.
— Chciałbym cię o coś prosić – powiedział, kiedy zasiadł u szczytu dębowego stołu, a adeptka zajęła miejsce po prawej.
— Tak, mistrzu? – uniosła brwi, zastanawiając się nad tym, co może chcieć od niej men-tor.
— Muszę wyjechać pojutrze na kilka dni – oświadczył spokojnie, nalewając sobie i roz-mówczyni zupę rakową. – To dość pilna sprawa, która nie może czekać. Byłbym ci bardzo wdzięczny, jeśli w tym czasie odwiedzisz moją znajomą i pomożesz jej przy pracy.
— Co ma mistrz na myśli? – w jej głosie rozbrzmiała ciekawość. Była szczerze zaintere-sowana szczegółami.
— Jest miejską znachorką, prowadzi niewielką lecznicę nieopodal ratusza. Mogłabyś się nauczyć od niej ciekawych rzeczy podczas mojej nieobecności. Poza tym zielarstwo ma wiele wspólnego z magią, również tą, w której cię szkolę.
— Jak długo miałaby trwać praktyka?
— Aż wrócę z powrotem do miasta – odparł, wędrując wzrokiem z jednego półmiska na drugi. – Te udka wyglądają smakowicie, nałożysz mi kilka?
— Tak, oczywiście... — trochę zdezorientowana tak nagłą zmianą tematu wychyliła się, żeby sięgnąć po talerz. Zastygła, słysząc cykanie mentora.
— Siłą woli – sprostował, patrząc na nią z uwagą. Piwne oczy śledziły każdy jej ruch.
Dziewczyna usiadła prosto na krześle, przylegając plecami do wysokiego, całkiem wy-godnego oparcia. Oczyściła umysł, skupiając całą swoją uwagę na półmisku. Dzięki cienkiej fali energii uniosła nieznacznie trzy udka i przeniosła je nad talerz mentora. Opadły miękko, kiedy rozluźniła mięśnie. Momentami centrowanie myśli na jednym przedmiocie wymagało od niej sporego wysiłku. Ostatecznie była dopiero początkującą adeptką.
— Dziękuję – mistrz uśmiechnął się niezauważalnie, zabierając się za podane mięso. – Mam nadzieję, że jeszcze trochę i stanie się to twoim nawykiem, na który nie będziesz zwracać w ogóle uwagi.
— Coś na zasadzie oddychania?
— Otóż to – przytaknął. Zamilkł na chwilę, utkwiwszy bezwiedny wzrok gdzieś przed sobą. – Sesylia jest dość wymagającą osobą, jednak znam twoje nawyki i zachowania na tyle dobrze, by móc śmiało stwierdzić, że nie powinnaś mieć problemów ze spełnianiem jej oczeki-wań – spojrzał na powrót na uczennicę. Jego nieprzenikniony wyraz twarzy nie zdradzał żad-nych emocji. – Chyba nie muszę ci mówić, jak bardzo zależy mi na godnej reprezentacji?
— Oczywiście, że nie, mistrzu! – odpowiedziała natychmiast, wypinając dumnie pierś. Cieszyła się na samą myśl o tak poważnej misji i możliwości zdobycia nowej wiedzy z dotąd niepoznanej dziedziny nauki. W jej oczach iskrzyły się radosne ogniki. – Obiecuję, że nie zawio-dę!
Mentor potaknął głową na te słowa. Skończyli jeść obiad w ciszy – każde z nich poświę-ciło się innym myślom.
Adeptka wróciła do domu niedługo po posiłku. Do końca dnia zastanawiała się wyłącz-nie nad tym, jak będą wyglądać praktyki u pani Sesylii. I jak bardzo zatęskni za swoim mi-strzem – o ile w ogóle dojdzie do takiej sytuacji.
Kolejny dzień dłużył jej się niemiłosiernie. Od samego rana nie mogła usiedzieć w jed-nym miejscu, przez co trochę na siłę szukała jakichś zajęć do południa. Przynajmniej z pięć razy zaproponowała matce pomoc, chociaż ta zapewniała, że niczego jej nie trzeba. Odwiedziła paru sąsiadów, jednak nikt nie szukał dodatkowych rąk do pracy. Zajrzała do pobliskich sklepów, ale i tam nie znalazła nikogo, kto by jej potrzebował. Z utęsknieniem wyczekiwała słońca w zenicie. Kiedy zegar wybił dwunastą, porwała torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami, zarzuciła ją sobie przez głowę na ramię i czym prędzej pobiegła w stronę rezydencji mentora. Kilka razy musiała się zatrzymać, żeby przecisnąć się przez powiększający się tłum w ciasnych uliczkach oraz na mostach. Przyzwyczaiła się do nieumyślnych kuksańców wymierzonych przez przechodniów i nieodłącznych krzyków, dobiegających z placów targowych. Co rusz jakiś kupiec proponował jej wspaniałej jakości wyrób, który zachwalał na sto różnych sposobów; większość z nich zaledwie zahaczała lub całkowicie mijała się z prawdą. Przemierzenie drogi zajmowało jej kwadrans, jednak korki uliczne wydłużały ten czas o kolejne dziesięć minut. Mentor przymrużał oko na ewentualne spóźnienia, ponieważ znał miasto lepiej, niż większość mieszkańców. Wychował się tu, dorastał, uczył i pracował. Dziewczyna spytała go kiedyś, czy zdarzyło mu się opuścić mury na dłużej – w odpowiedzi otrzymała tylko tajemniczy uśmiech. Nurtowało ją to przez kilka dni, jednak widząc, że nie wyciągnie z mistrza niczego więcej, odpuściła sobie.
Mentor czekał na nią w ogrodzie. Siedział na drewnianej ławce pod łukowatym dachem niebieskiej altanki. Ręce opierał na lasce, przytupując nogą znany wyłącznie sobie rytm. Z ka-mienną twarzą obserwował rozciągający się u podnóża wzniesienia widok – różnobarwne pola kwiatów tworzyły przyjemną dla oka tęczę. Ponad nimi rozciągały się masywne góry. Ich szczyty — otulone śniegiem, który nie stopniał mimo doskwierających upałów — chowały się za puszystymi obłokami. Mężczyzna wyglądał na niewzruszonego tym pięknym widokiem; widział go codziennie od wielu lat. Jakkolwiek znudzony lubił tu przychodzić, żeby pomyśleć lub oczyścić umysł. Co dziwne, rzadko używał magii w tym miejscu. Traktował ogród jak coś świętego, nienaruszalnego. Tego samego oczekiwał od swojej podopiecznej.
— Dzień dobry... mistrzu – wydyszała, zatrzymując się przy altance. Biegła co sił w no-gach by zdążyć na czas, jednak mentor jak zwykle nie przejął się jej spóźnieniem. – Długo... — urwała na chwilę, próbując złapać oddech – długo mistrz czeka?
— Właściwie to nie. Czymże jest kwadrans wobec wieczności? – pytanie wypowiedział teatralnym głosem. Chwilę potem zmarszczył czoło. Ani razu nie zaszczycił uczennicy wzro-kiem; zapatrzył się w przepiękną dal.
— Co dzisiaj robimy, mistrzu? – spytała, siadając obok mentora. Zerknęła na niego wy-czekująco.
— Właściwie, w ramach kary, powinienem oddelegować cię do domu – mruknął cicho. Jego twarz pozostawała beznamiętna jak zwykle.
— Kary? Jakiej kary? – była szczerze zaskoczona tym stwierdzeniem. Myślami cofnęła się kilka godzin wstecz, jednak nie udało jej się znaleźć żadnego wspomnienia, w którym po-pełniłaby jakiś karygodny czyn. – Nie rozumiem, co takiego zrobiłam?
Mistrz rzucił na nią okiem, jakby pretensjonalnie. Milczał przez chwilę, aż w końcu wes-tchnął i wytłumaczył swoje słowa:
— Chodzi o to, czego nie zrobiłaś. Prosiłem, byś poćwiczyła przenoszenie przedmiotów z jednego miejsca w drugie. Gdybyś uczyniła to, co ci zleciłem, byłabyś co najmniej niewyspana lub nieskupiona. Zaś z tego co widzę – pokręcił głową na znak dezaprobaty – tryskasz energią jak po podwójnej porcji obiadu. Nie masz problemów z podzielnością uwagi, a i nie wyglądasz na zmęczoną. Nie wierzę, że po wczorajszym zaprezentowaniu swoich umiejętności dodatkowe ćwiczenia przyszłyby ci z zaskakującą łatwością.
Skończył, a w jego głosie dało się słyszeć nutę rozgoryczenia i... smutku. Zawód, który mu sprawiła, był szczery. Adeptka poczuła silne wyrzuty sumienia. Wstała i ze zwieszoną gło-wą skierowała kroki w stronę dziedzińca.
— Które z moich słów potraktowałaś jako synonim wyrazu „wyjdź"?
Zatrzymała się w pół kroku. Następne trzy godziny spędziła na ćwiczeniu tego, czego nie zrobiła w domu. Milczenie mistrza było dla niej jak nóż w plecy, który wbijany przez prze-szywające spojrzenie, tworzył głębokie bruzdy na psychice oraz sumieniu adeptki. Jakkolwiek bolesne przypominały jej, żeby nie popełniać dwa razy tego samego błędu. Zwłaszcza w obec-ności maga.
— Ile razy mówiłam, żebyś nie mieszała tego w wysokiej temperaturze?
Trwał trzeci dzień zmagań młodej adeptki z rygorem pani Sesylii. Ta starsza kobieta, prawdopodobnie rówieśniczka mentora dziewczyny, była chodzącym demonem, który nie znał litości nawet w skrajnych sytuacjach. Nie dopuszczała do siebie żadnych sprzeciwów, a każdą wymówkę kwitowała słowami: „co cię boli to amputuj", „dni księżycowe to nie choroba, możesz normalnie pracować", „jeśli tak cię przemęczam wracaj do domu – droga wolna". Po kilkudziesięciu godzinach spędzonych ze znachorką adeptka wycofała wszystkie złe słowa, skierowane niegdyś w stronę mistrza. Co stwierdziła z przerażeniem – przy pani Sesylii był niczym baranek. W wolnych chwilach – sporadycznie pozwalano jej odetchnąć na trzy minuty – modliła się o szybki powrót nauczyciela. Tęskniła za nim jak nigdy wcześniej.
— Zadałam ci pytanie.
Dziewczyna oderwała wzrok od miedzianego kotła, zatrzymując go na pociągłej twarzy pani Sesylii. Liczne zmarszczki przypominały pofałdowaną tkaninę, co w tym wypadku nie było przyjemnym widokiem. Puste spojrzenie białych oczu kobiety znowu wywołało u dziewczyny ciarki na plecach. Sesylia utraciła możliwość widzenia jeszcze za młodu, kiedy wraz z innymi studentami magii przeprowadzała dość niebezpieczny eksperyment. W przeciwieństwie do pozostałych udało jej się ujść z życiem, jednak bez wzroku. Niemniej jednak wada nie przeszkodziła jej w rozwoju i już po kilku latach stała się sławną i cenioną znachorką. Dziewczyna przeklinała Sesylię za jej metody nauczania, jednak umiejętności oraz doświadczenie wzbudzały szczery respekt. Jakkolwiek okrutna — znała się na rzeczy.
— Powtarzała pani co najmniej pięć razy, tak, wiem, znowu źle.
— Wyjaśnij mi sens takiego bezmyślnego działania – mimo wielu upomnień — bo zdaje się, że nie bardzo rozumiem.
— Zamyśliłam się.
— Ach, zatem o to chodzi. Najwyraźniej niezbyt jasno wyraziłam się przy pierwszym naszym spotkaniu. Powtórzę, byś tym razem dobrze przetworzyła informacje – nie toleruję głupoty oraz jej pochodnych. Takie rzeczy możesz ćwiczyć sobie z mistrzem, jednak póki prze-bywasz ze mną, oczekuję od ciebie pełnego skupienia i rozmysłu nad tym, co robisz.
— Przepraszam.
— Puste słowa zachowaj dla siebie. Powiem tylko tyle – nie chcesz poczuć na własnej skórze, jak to jest ucierpieć przez własną głupotę. Wylej tę karykaturę porządnej mikstury i zacznij od nowa. Wrócę za jakiś czas, żeby sprawdzić efekt.
— Wychodzi pani?
— Tak. Mam zamiar wypożyczyć ci książkę, która pomoże ci w dorosłym życiu.
— Jaką? – dziewczyna zmarszczyła czoło.
— Dedukcja oraz bezgłośne wyciąganie oczywistych wniosków.
Sesylia odwróciła się i opuściła izbę na piętrze, pozostawiając po sobie kwiatowy zapach własnoręcznie stworzonych perfum. Dziewczyna odetchnęła z ulgą, kiedy pozostała sama. W lecznicy byli jeszcze inni pomocnicy, jednak ich obowiązki skupiały się wokół chorych, ulokowanych na parterze. Prócz Sesylii tylko młoda adeptka mogła poruszać się swobodnie po całym budynku, zarówno dolnej, jak i górnej części.
Spojrzała do kotła. Czerwona, klejąca się maź zaczęła niebezpiecznie bulgotać. Dziew-czyna zapomniała o zmniejszeniu płomienia, przez co mikstura nadawała się wyłącznie do usunięcia. Pociągnęła nosem, patrząc na katastroficzny efekt dwugodzinnej pracy. Wyraźnie niezadowolona machnęła ręką, mamrocząc coś pod nosem, a podejrzana substancja w kotle momentalnie zniknęła, pozostawiając nieskazitelnie puste dno. Zerknęła kątem oka na otwartą księgę, w której był przepis na miksturę uzdrawiającą – wiedziała, że to podstawa znachorstwa i że musi to opanować, jeśli nie przez wymóg Sesylii, to chociaż dla własnego dobra.
Wzięła głęboki wdech. Skupiła wewnętrzną energię w śródręczach. Unosząc dłonie nad kocioł, pozwoliła, by strumienie wody napełniły naczynie prawie po sam brzeg. Mogła to zrobić za pomocą zaklęcia, którego nauczyła ją Sesylia, jednak mentor prosił ją przed wyjazdem, by stroniła od tej metody i w miarę możliwości stosowała magię tlącą się w duszy.
Zanim zaczęła naukę, przeczytała dużo książek na temat dualistycznej naturze magii. Początkowo używano wyłącznie energii wewnętrznej (takiej, która wypływała bezpośrednio z magii w duszy), jednak wraz z rozwojem cywilizacji opatentowano prostsze i szybsze zastoso-wanie magicznej siły. Zauważono, że pewne gesty oraz słowa wykonane i wypowiedziane w tym samym czasie dają konkretny efekt w postaci materii. Późniejsze obserwacje wykazały, że w podobny sposób można wpływać na istniejące już przedmioty. Idea zaklęć rozpowszechniła się w zastraszającym tempie, co w konsekwencji doprowadziło do zapomnienia wcześniejszej, ogólnej metody używania energii wewnętrznej. W całym królestwie zostało zaledwie kilku magów, którzy praktykowali magię w taki sposób. Parę lat temu powstała specjalna lista, która miała na celu zidentyfikować oraz ustalić miejsce przebywania tychże staroświeckich czarowników. O ile sam pomysł mógł uchodzić za dobry, o tyle jego wykonanie było praktycznie niemożliwe. Wspomniani magowie albo często podróżowali, albo nie mieli stałego miejsca zamieszkania, albo po prostu ignorowali tak idiotyczne spisy, które dążyły do szufladkowania społeczności magicznej. Do jej mistrza wieść w ogóle nie dotarła, a przynajmniej udawał, że o niczym nie słyszał. Nawet uwierzyłaby w to zapewnienie, gdyby nie kpiący uśmiech, który mówił więcej, niż chciałoby się wiedzieć.
Swego czasu zapytała się mentora, dlaczego tak bardzo stroni od zaklęć. Ich rozmowa, a raczej to, co powiedział, wywarła na niej ogromne wrażenie. Długo jeszcze nad tym myślała.
— Wiesz, dlaczego powstały formułki, powszechniej znane jako zaklęcia? – spytał w od-powiedzi na jej pytanie.
— Nie mam pojęcia, mistrzu – odparła szczerze.
— Ludzie stali się leniwi, najprostsze czynności wymagały od nich dużego skupienia, przez co szybko tracili cierpliwość i chęć na cokolwiek. Zaklęcia rozpoczęły nowy rozdział w historii magii. Dały możliwość robienia wielu rzeczy jednocześnie, bez konieczności wysilania się. Wypo-wiadasz słowa, machasz dziwnie ręką, tracisz trochę mocy i bach! Naczynia pozmywane, stół nakryty, obiad podgrzany.
— To, co mistrz mówi, świadczy tylko o tym, że zaklęcia są naprawdę pożytecznym i eko-nomicznym rozwiązaniem.
— Doprawdy? Wokół jakiej materii skupiają się te prześmieszne formułki?
— Wokół materii nieożywionej.
— Wyobraź sobie taką sytuację. Całe życie uczyłaś się zaklęć, które mogą przydać ci się na co dzień. Wraz z rodziną mieszkasz na skraju miasta, tuż przy głównym trakcie. Nic nie mąci wa-szego szczęścia. Pewnej nocy grupa banitów napada na wasze domostwo, niszcząc cały dobytek. Trójka z nich zmierza w twoją stronę, by dokonać haniebnego czynu. Twój mąż zmaga się z pozo-stałymi w innym pomieszczeniu, dzieci chowają się za tobą, w rogu ściany. Co robisz?
— Używam magii, by...
— Jakiej magii, młoda damo? Znasz wyłącznie zaklęcia, które mogą wpłynąć na materię nieożywioną. Nie wiesz, jak wytworzyć kulę ognia. Nie masz pojęcia, jak odruchowo uformować barierę ochronną, która ochroniłaby ciebie oraz twoje dzieci przed atakiem bandytów. Jedyne, co mogłabyś zrobić w tej sytuacji to wypowiedzieć zaklęcie zamiatania podłogi, kierując je na zbi-rów. Pamiętaj jednak, że miotła jest dość słabą bronią, a talerzami nic nie wskórasz na dłużą me-tę. Przed dywanem również da się uchronić. Czy teraz rozumiesz, dlaczego tak bardzo potępiam to „wielkie odkrycie", jakim są zaklęcia? Czy rozumiesz, dlaczego uczę cię – jak to większość ma-gów określa – „staroświeckiej" metody stosowania magii?
— Chyba tak... Czy ludzie nadal tworzą zaklęcia?
— Tym bardziej ambitnym uda się czasami coś opracować, jednak zajmuje to dużo czasu. Zaklęcia są strasznie ograniczone, przede wszystkim dlatego, że – jak słusznie zauważyłaś — skupiają się wokół materii nieożywionej. Gdyby ludzie nie byli tak leniwi, świat byłby niezmiennie piękny. Energia wypływająca z magii jest jedyną słuszną, nieskrępowaną żadnymi barierami me-todą na wykorzystanie swojej mocy. W ten sposób możesz kontrolować zarówno materię nieoży-wioną, jak i istoty żywe.
— Kontrolować...?
— Faktycznie, to trochę przesadzone słowo. Wpływać – tak, wpływać brzmi lepiej. Z cza-sem zauważysz, że jest to równie proste, co wypowiadanie zaklęć.
Od tamtej pory w ogóle nie wypowiadała formułek i tylko od czasu do czasu pozwalała sobie na pewne odstępstwa. Chciała być posłuszna naukom mistrza, tym bardziej, że już raz go zawiodła. Dzięki tej rozmowie zrozumiała, jak bardzo zależy mu na poprawnym wyszkoleniu, które dojdzie do skutku tylko i wyłącznie poprzez zaangażowanie obu osób. Obiecała, że będzie go godnie reprezentować u Sesylii, niezależnie do tego, jaki rygor wprowadzi. Robiła wszystko, by dotrzymać słowa.
Nawet nie patrząc na kocioł, wysłała w jego stronę niewielką cząstkę energii, którą wcześniej uformowała w płomień. Tym razem zastanowiła się trzy razy nad jego wielkością. Kiedy była przekonana, że wszystko jest w porządku, zaczęła postępować zgodnie z przepisem odnotowanym w księdze. Kolejne etapy warzenia nie wykazywały żadnych odstępstw od in-strukcji – zdziwiła się, że całość przebiega jak najbardziej pomyślnie. Za pomocą siły woli wrzucała, a potem mieszkała składniki w kotle. Konsystencja nabierała powoli przyjemną dla oka barwę.
Po godzinie pozwoliła sobie zgasić ogień. Ogarnięta niepewnością przyjrzała się zawar-tości kotła. Delikatnie błyszczący, czerwony płyn spełniał oczekiwania, jakie zanotowano w księdze. W pełni zadowolona z siebie adeptka odruchowo sięgnęła po chochlę i fiolkę, jednak odłożyła je, kiedy przypomniała jej się prośba mentora o liczne ćwiczenia siły woli. Skupiła się na flakoniku, przenosząc go nad kocioł. Wytężając całą swoją moc, opuściła go nieznacznie, żeby płyn mógł dostać się do środka naczynka. Skoncentrowana, nie zwracała uwagi na kro-pelki zimnego potu spływającego jej wzdłuż policzków. Z powrotem uniosła fiolkę, teraz wy-pełnioną miksturą uzdrawiająco. Skierowała ją ku sobie i...
... Upuściła, widząc wchodzącą Sesylię. Zaczęło się w niej gotować, kiedy usłyszała pełen politowania głos kobiety:
— A ty znowu bawisz się tą twoją lewitacją? Żałosne. Mówiłam Nimodowi, żeby nie upierał się tak przy swoim. Jak zwykle wie lepiej.
— Owszem, wie – przyznała gwałtownie adeptka. – I zapewniam panią, że nie bez po-wodu potępia zaklęcia. Nie daje się ograniczyć, jak cała reszta.
— Och, doprawdy? – Sesylia uśmiechnęła się złowrogo. – Oszczędź mi monologu, jaki to twój mistrz nie jest wspaniały – pokręciła głową, a jej twarz wykrzywił grymas. — Znam go znacznie dłużej od ciebie, dziecko, i uwierz mi, serdecznie tego żałuję. A jeśli nie chcesz stracić dobrego zdania o Nimodzie, to szczerze ci radzę – wracaj do domu. W tej lecznicy nie ma miej-sca na niepotrzebną iluzję oraz fałsz. Żadne zaklęcie ani energia wewnętrzna nie są wstanie zmienić tego, co kiedyś zaszło.
— A co takiego zaszło?
Sesylia zamilkła, patrząc bezwiednie na zapełniony książkami regał przy ścianie. W końcu machnęła zbywająco ręką, kręcąc nieznacznie głową.
— Nieważne. Lepiej, żeby ta zbrodnia nie wyszła z powrotem na światło dzienne. Po-wiem ci tyle, dziecko. Nimod nie jest tak święty, za jakiego go uważasz. Miej oczy dookoła gło-wy i nie daj się zwieść jego staroświeckim gadkom.
— Nie rozumiem. O czym pani mówi, pani Sesylio? – adeptka była wstrząśnięta słowami znachorki. Jaka zbrodnia? Co się kiedyś wydarzyło? Po co te przestrogi?
— Może nie masz ręki do zielarstwa, jednak w przyszłości będzie z ciebie dobry mag. Lepiej zmień nauczyciela, nim będzie za późno, drogie dziecko. Tymczasem – wracaj do domu.
Dziewczyna zwiesiła głowę. Coś jej mówiło, że kolejne lekcje z mentorem nie będą już takie same. Tajemnica, którą skrywała Sesylia, a która dotyczyła Nimoda dała jej powód do zmartwień. Musiała się dowiedzieć, o co chodzi. Jeśli nie od znachorki to od mistrza.
— Ach, jeszcze jedno. Zachowaj sobie tę księgę. Może nie masz ręki do zielarstwa, ale i tak pokładam w tobie nadzieje. Każda źle uwarzona mikstura lecznicza jest dobrą trucizną. Pamiętaj o tym.
— Dziękuję... Dziękuję, pani Sesylio! – nie mogła uwierzyć własnym uszom. Sesylia wie-rzy w nią! Ten szatan w kobiecej skórze pokłada w niej nadzieje! Przed wyjściem chciała spytać o coś jeszcze. – Pani Sesylio? Mam pytanie.
— Tak? – kobieta nie odwróciła się do niej, dotykając brzegi starych ksiąg, jakby w po-szukiwaniu tej jednej, konkretnej.
— Czy w razie kł... problemów mogę zwrócić się do pani o pomoc?
— Całkowicie zapomniałam! – krzyknęła nagle.
— O czym? – spytała zdezorientowana adeptka.
— Miałam przynieść ci książkę o bezgłośnym wyciąganiu oczywistych wniosków.
Kiedy dziewczyna opuściła lecznicę, Sesylia w końcu znalazła księgę, której szukała. Doskonale znała jej kształt i zapach. Wiedziała również, gdzie szukać konkretnej rzeczy. Ze środka woluminu wyciągnęła zniszczony przez upływ czasu kawałek pergaminu. Ktoś narysował na nim pięć młodych postaci, jakby studentów. Wszyscy wyglądali na szczęśliwych – obejmując się, uśmiechali się szeroko. Pod spodem skreślono teraz już ledwo widoczny napis: „Dla najlepszych przyjaciół – Henry".
Sesylia zacisnęła pięści, pochylając się nad obrazkiem. Kręcone włosy, białe niczym śnieg, opadły na wątłe ramiona, pojedynczymi kosmykami wchłaniając spływające łzy. Kobieta zaczęła cicho szlochać w zaciszu swojej lecznicy.
— Pani Sesylio? – dobiegł ją głos zza drzwi, a zaraz po tym delikatnie pukanie. – Pani Sesylio! Potrzebujemy pomocy. Pacjent wybudził się ze śpiączki i dostał dziwnych drgawek.
— Już... Już idę... — odpowiedziała załamanym głosem, ocierając twarz o rękaw sukni. Zanim wyszła, jeszcze raz „spojrzała" na obrazek.
Ktoś narysował na nim pięć młodych postaci, jakby studentów. Wszyscy wyglądali na szczęśliwych – obejmując się, uśmiechali się szeroko. Każdy adept był podpisany swoim imie-niem; od lewej: Zaja, Bret, Kytia, Sesylia, Nimod. Pod spodem skreślono teraz już ledwo wi-doczny napis: „Dla najlepszych przyjaciół – Henry".
Fotografia została zrobiona tuż przed nieszczęsnym eksperymentem.
Nikt, prócz Sesylii nie przeżył.
Nikt.
Przybrała maskę niewzruszonej, obojętnej znachorki i z zaciśniętymi zębami zeszła na dół.
Dziewczyna wślizgnęła się do środka, starannie – nie wydając przy tym żadnego dźwię-ku – zamykając drzwi. Jej wzrok szybko przyzwyczaił się do panującej w komnacie ciemności, jednak nie wyobrażała sobie szukać czegokolwiek po omacku. Uformowała przed sobą jasną kulę światła, która pomogła jej rozeznać się na dotąd niepoznanym terenie.
Znajdowała się w bibliotece, gdzieś na tyłach rezydencji mistrza. Doszła do wniosku, że jeśli miałaby coś znaleźć w związku z tą dziwną tajemnicą, to znajdzie to albo w bibliotece, albo w sypialni mentora. Wolała zacząć od tego pierwszego, biorąc pod uwagę fakt, że zawsze chciała odwiedzić tutejszą skarbnicę wiedzy. Nimod nigdy jej tego nie zaproponował, toteż sama musiała się w końcu zaprosić. Poza tym, jak można być tak samolubnym? Tyle książek ukrytych w ciemnych, zimnych ścianach rezydencji. Toć to prawie wandalizm!
Nikt nie wiedział o jej obecności. Pod osłoną nocy przemknęła się do ogrodu, a stamtąd przez taras weszła do środka głównego budynku. Wrażenie, że ktoś ją obserwuje towarzyszyło jej podczas całej eskapady i nie dawało spokoju nawet w bibliotece. Słyszała o magicznych czujkach, jednak wątpiła, by ktokolwiek wysłał za nią takiego szpiega. Chociaż...? Może mistrz chciał się upewnić, że dobrze wypełnia swoje obowiązku u Sesylii? Albo sama znachorka po-stanowiła mieć na oku młodą adeptkę, którą wyrzuciła z lecznicy? Nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć.
Na bibliotekę składały się kilkunastometrowe, wysokie prawie pod samo sklepienie regały, tworzące sześciokąt na samym środku komnaty. Wszystkie wypełniono po brzegi książkami, które różniły się od siebie pod wieloma względami. Każdy regał poświęcony był innej dziedzinie. Dziewczynie trudno było określić choć jedną z nich. Stanęła przy najbliższej półce, oświetlając kulą tytuły książek. Większość z nich albo była nieczytelna, albo napisana w dziwnym, nieznanym języku — dotychczas nie spotkała się z takimi literami. Pożerana przez ciekawość zajrzała do jednego z tych tajemniczych woluminów. Kiedy dotknęła poniszczoną, brązową okładkę z wyrytymi znakami, poczuła mrowienie w palcach. Nim zdążyła zareagować, wypływający z książki prąd przeszył całe jej ciało. Krzyknęła, szybko odrzucając od siebie tomiszcze. Nie dość, że nie wiedziała o co w tym wszystkim chodzi, to jeszcze jakieś dziwne księgi karały ją za to, że włamała się w nocy do rezydencji mentora. Poza tym — na co komu elektryzująca lektura?!
Nagle dobiegł ją odgłos czyichś kroków tuż za drzwiami i jakieś stłumione szepty. Czym prędzej zgasiła kulę światła, cofając się pod ścianę, gdzie było szczególnie ciemno. Modliła się w duchu, by nikt nie zauważył jej obecności, a leżącą na posadzce książkę potraktowali jako dziwny zbieg okoliczności, ewentualnie nagłe pojawienie się Białej Damy czy innych nocnych mar.
— Słyszałem czyjś głos! — powiedział jakiś mężczyzna, który akurat wszedł do biblio-teki. Trzymał w ręku świecę, z której skapywał wosk. Za nim czaiła się jakaś inna postać, prawdopodobnie kobieta. Odpowiedziała mu coś, jednak była na tyle daleko, że adeptka nie dała rady dosłyszeć. — Nie, nie wydawało mi się, jestem pewien!
— Och, dajże spokój. Jest noc, a pan Nimod wyjechał kilka dni temu. — tajemniczą po-stacią okazała się jedna z pokojówek. — Kto wpadłby na pomysł, żeby akurat dzisiaj i to o ta-kiej porze włamywać się do biblioteki?
— Może złodziej? — zasugerował bardzo bystrze mężczyzna. Adeptka rozpoznała w nim lokaja. Serce jej zamarło, kiedy zaczął zbliżać się w jej stronę ze świecą. Liczyła na to, że jego towarzyszka odwiedzie go od pomysłu dalszego przeszukiwania komnaty.
— Złodziej książek? Dobre sobie! — pokojówka pociągnęła mężczyznę za kołnierz. Ten jęknął, prawie wywracając się do tyłu. — Chodźże, nie ma czasu na pierdoły! Mieliśmy dokoń-czyć partię w karty.
— Już idę, idę... — mruknął niezadowolony, obrzucając podejrzliwym spojrzeniem naj-ciemniejsze kąty. — Przysięgam, że coś słyszałem!... — powiedział coś jeszcze, jednak w tym samym momencie zamknął za sobą drzwi i jego słowa zostały przytłumione.
Zdjęta trwogą adeptka odetchnęła z ulgą. Dla pewności odczekała kwadrans — dopiero później czmychnęła niepostrzeżenie z rezydencji. Postanowiła, że wróci tam jutro w porze obiadowej. Pani Emilia z pewnością nie będzie miała nic przeciwko takiej wizycie, a tym bar-dziej nie powinna robić problemów z wpuszczeniem jej do biblioteki. Sypialnię mentora pozo-stawiła sobie na później.
Nimod siedział na szczycie jednego z regałów, ocierając twarz z krwi, kiedy usłyszał otwierające się drzwi. Jego wyczulone zmysły nie dawały się oszukać nawet skrytobójcom. Sędziwy wiek w żaden sposób nie pogorszył jego kondycji, zarówno fizycznej, psychicznej i magiczno—duchowej. Mimo pewnych problemów z nogą czuł się naprawdę młodo. Za powód obierał pewną przypadłość, o której wiedział tylko on sam. I Sesylia, niestety. Głupi zbieg oko-liczności doprowadził do daleko idących komplikacji... O ile tak można nazwać śmierć przyja-ciół.
— A ta panna co tu robi? — mruknął do siebie, wręcz niesłyszalnie. Szybko zaczerpnął trochę energii, by okryć się przezroczystą peleryną niewidzialności. Miał teraz dobry pogląd na to, co zamierzała zrobić jego uczennica.
Spod nieprzeniknionej maski obojętnego mistrza zaczęły wypływać niechciane emocje. Nimod wyraźnie się zdenerwował, kiedy adeptka rozpoczęła poszukiwania igły w stogu siana. Zaczęła od regału oznaczonego na samym szczycie rzymską "V". Zacisnął pięści. Nie mógł po-zwolić na to, by któraś z ksiąg wpadła w jej niepowołane ręce.
Dziewczyna wyciągnęła poniszczony wolumin, jednak w tym samym czasie stary mistrz posłał w jej kierunku delikatny impuls elektryczny, który miał ją tylko nastraszyć. Nie spodziewał się, że krzyknie. Cóż — kolejny nieprzewidziany wypadek przy pracy.
Poczekał, aż lokaj z pokojówką wyjdą, a adeptka wymknie się z rezydencji. Zdjął z siebie niewidzialną powłokę, która teraz stała się co najmniej zbędna.
— A więc zachciało ci się grzebać w moich rzeczach, tak? — mamrotał do siebie, powracając do wycierania twarzy. Biała chustka stała się już prawie cała czerwona od wchłoniętej krwi. — Świetnie, młoda damo. Świetnie.
Dziewczyna obudziła się cała spocona. Spojrzała w stronę okna – na dworze było jesz-cze ciemno, choć delikatne barwy fioletu pojawiające się tu i ówdzie na niebie zwiastowały niedaleki świt. Oddychała głęboko. Koszmar, z którego udało jej się rozbudzić, na długo utkwił jej w pamięci.
W sennej wizji widziała Nimoda, który z zimną krwią poświęca niewinnych ludzi w jakimś mrocznym rytuale. Ulatujące dusze działały korzystnie na jego magię oraz ciało – stawał się sil-niejszy i bardziej odporny, zaś pochłonięta energia odejmowała mu kilkanaście lat, dzięki czemu wyglądał na znacznie młodszego. Stojąc po środku wyrysowanego okręgu runicznego, który był charakterystyczny dla czarnych magów, śmiał się głośno, a jego głos – niczym piekielny rechot – roznosił się po całej wieży, przeszywając na wskroś nielicznych, którzy zachowali swoje życia.
Dwóch ubranych na czarno mężczyzn wprowadziło wyrywającą się kobietę. Dziewczyna patrzyła na to wszystko z perspektywy trzeciej osoby — szybko rozpoznała w udręczonej postaci Sesylię. Rozglądała się dookoła i chociaż nie mogła nic zobaczyć, nasłuchiwała z wytężoną uwa-gą, próbując sobie wyobrazić obecną sytuację. Śmiech Nimoda, zapach siarki i zgnilizny oraz wzburzona magia pozwoliły jej na bezbłędne rozpoznanie; wiedziała, że nie ma szans na przeży-cie.
— Sesylio... Droga Sesylio... — zaczął Nimod, jednak kobieta nie pozwoliła mu dokończyć. Napluła mu prosto na twarz.
— Zamknij się, pomiocie demonów. Plugawy mieszaniec!
— Po tylu latach cały czas żywisz do mnie urazę – mistrz adeptki pokręcił głową z dez-aprobatą. Machnął ręką na trzymających Sesylię mężczyzn. – Puśćcie ją. I przyprowadźcie mój skarb.
Dziewczyna zaczęła zastanawiać się, co mentor miał na myśli, mówiąc „mój skarb", jednak szybko otrzymała odpowiedź. Ci sami panowie przyprowadzili do wieży jeszcze jedną kobietę – ją samą, tylko trochę starszą. Beznamiętne spojrzenie oraz puste oczy mogły wskazywać na jakieś opętanie – czyżby Nimod posunął się do tak haniebnego czynu?
— Spełniłem twoją prośbę, Sesylio, ale nie wykorzystałaś swojej szansy – ciągnął, podcho-dząc do uczennicy. Dziewczyna z przerażeniem patrzyła na samą siebie. – Teraz jest takim sa-mym... Jak to określiłaś? Ach, tak – plugawym mieszańcem. Jest takim samym plugawym mieszań-cem co ja.
— Jak... JAK ŚMIAŁEŚ?! – Sesylia wydała z siebie potworny krzyk. Poczucie niewybaczalnej winy oraz wyrzuty sumienia zaczęły zżerać ją od środka. Upadła na kolana, dysząc ze wściekłości. – Przyrzekam ci, Nimodzie, że zapłacisz za swoje wszystkie grzechy. Zabije cię twoja własna broń... — wycedziła przez zaciśnięte zęby.
— Może. A może nie? – Nimod spojrzał na Sesylię z politowaniem. – Nie liczę na huczny pogrzeb, ani nawet wieniec pożegnalny.
Pokręcił smętnie głową, kładąc ręce na ramionach uczennicy. Wyszeptał jej coś do ucha, na co zareagowała pojedynczym skinieniem. Wzięła posłusznie nóż, który leżał na ziemi przy ostatniej ofierze i podeszła z nim do Sesylii.
— Co on z tobą zrobił, dziecko? – kobieta była bliska rozpaczy. Czując obecność adeptki, zaczęła płakać. – Dlaczego mnie nie posłuchałaś?!
Nie odpowiedziała na pytanie znachorki. Złapała ją białe, poniszczone włosy, odchylając głowę do tyłu. Jednym, pewnym ruchem podcięła jej gardło.
Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętała ze snu była duma malująca się na twarzy mentora. Duma z dobrze wykonanej roboty, na której wypełnienie czekał od dawna. Coś na zasadzie egzaminu końcowego.
Zaliczyła test – stała się taka jak jej mentor.
Wygrzebała się z łóżka i nie dbając o żadne nakrycie na spocone ciało, podeszła do okna. Otworzyła je na oścież, by odetchnąć nieco świeżym powietrzem.
Stała się taka jak jej mentor... Czyli czarnym magiem.
Pokręciła głową. Nie, to z pewnością było tylko głupie, bezpodstawne wyobrażenie wy-kreowane przez wulkan skrajnych emocji. Przecież ktoś taki jak Nimod nie mógł pałać się naj-plugawszą ze wszystkich rodzajów magii. To tak jakby powiedzieć, że pani Sesylia była po go-dzinach demonem straszącym małe dzieci. Chociaż nawet mogło uchodzić za bardziej prawdo-podobne.
Czuła, że natłok myśli zaczyna ją zupełnie przerastać. Co gorsza, nie miała nikogo w po-bliżu, komu mogłaby zwierzyć się z tych dziwnych przemyśleń oraz historii. Matka była zbyt chora, żeby zrozumieć powagę sytuacji, zaś ojciec przebywał gdzieś daleko na wojnie.
Odetchnęła głęboko.
— To tylko zły sen... — wyszeptała, próbując uspokoić zszargane nerwy. — Tylko zły sen...
Zamknęła okno i przy zapalonej kuli światła położyła się z powrotem spać. Tym razem wyśniła błogą pustkę.
Coś natarczywego, szamotającego jej ramię, zmusiło ją do otwarcia oczu. Stał nad nią ja-kiś rudy chłopiec, którego rozpromieniona twarzyczka usypana była piegami. Zielone oczy patrzyły na nią bystro, czekając, aż da znak życia.
— Co się stało? — spytała niepewnie, siadając na łóżku. Chłopczyk odsunął się, dając dziewczynie trochę przestrzeni osobistej.
— Nazywam się Tedor, ale wszyscy mówią mi Teddy. Jakiś starszy pan z pandą kazał ci to przekazać — młokos wręczył adeptce zalakowaną kopertę. Dziewczyna poczuła ciarki na całym ciele.
— Jak dawno go widziałeś? — dopytywała, przerażona samą myślą, że mentor powrócił do miasta.
— Bo ja wiem... Może kwadrans temu. Lepiej szybko mu odpowiedz — wyglądał, jakby ktoś nadepnął mu na odcisk!
Chłopiec ukłonił się i w pośpiechu opuścił dom młodej adeptki. Dziewczyna wyskoczyła z łóżka, próbując drżącymi rękoma otworzyć kopertę. Udało jej się dopiero przy trzecim podejściu.
W środku znajdował się kawałek pergaminu, na którym drobnymi literami skreślono kilka zdań:
Młoda damo,
wróciłem i oczekuję Cię jeszcze przed obiadem. Terminowanie u Sesylii możesz uznać za zakończone — mam nadzieję, że wiele się nauczyłaś.
PS. Pani Emilia przygotowała dzisiaj potrawkę z królika — Twoją ulubioną.
Twój mentor.
— Świetnie... Ciekawe czy już wie, że Sesylia wyrzuciła mnie z lecznicy? – mruknęła, gniotąc pergamin w pięści. Nieświadomie spaliła go na popiół, jednak jej uwaga skupiona była na czymś innym i w ogóle tego nie zauważyła.
Ubrała się, przekąsiła coś na szybko i nie odwlekając nieuchronnego wyszła z domu, po drodze zabierając ze sobą torbę z notatkami i księgą od pani Sesylii. O ile zazwyczaj gnała co sił w nogach, o tyle dzisiaj w ogóle się nie spieszyła. Wtopiła się w tłum przechodniów, ponownie ogarnięta przeczuciem, że ktoś ją obserwuje. Myśl, że próbuje odkryć jakąś wielką tajemnicę powoli wpływała na jej psychikę, wywołując niemal skrajnie paranoiczne emocje i złudzenia.
Kiedy przebrnęła przez zatłoczony most, ktoś wbiegł na nią z impetem i przewrócił. Nim zdążyła jakoś zareagować, nieznajomy zabrał jej torbę i puścił biegiem przed siebie. Dziewczyna pozbierała się i prędko ruszyła w pościg za złodziejem, ale ten okazał się zbyt szybki — zniknął z pola widzenia. Zrezygnowana adeptka bez słowa pogodziła się ze stratą i chcąc nie chcąc wróciła na główną ulicę.
— Co tam masz, Zedrick?
Złodziej, upewniwszy się, że adeptka zrezygnowała z pogoni, spokojnie zmienił trasę i wpadł do gildyjnej rudery, która mieściła się w jednej z karczm. Nie zajmował wysokiego sta-nowiska w hierarchii, jednak jak nikt inny potrafił szybko uciekać. Z taką zdolnością łatwo przychodziła mu grabież na zamyślonych przechodniach.
— Jeszcze nie zaglądałem, Hebe — odpowiedział na pytanie kolegi po fachu. Przysiadł się do niego oraz pozostałych trzech mężczyzn. Cała czwórka sączyła leniwie ciemne piwo. — Torba jest dość ciężka, ale nie słyszałem, żeby coś w niej pobrzękiwało.
— Jeśli to znowu jakieś śmieci Neya może się wkurzyć — zauważył siedzący obok Zed-ricka kompan. Był z nich wszystkich najstarszy, co samo w sobie dawało dobry powód do nie ignorowania jego uwag.
— Och, daj spokój, Vetusie — Zedrick miał zupełnie inną klasyfikację priorytetów niż dowódczyni gildii oraz większość złodziei. — Może to nie było złoto, ale!...
— Pokażesz, co tam masz, czy nie? — Hebe wyglądał na zniecierpliwionego.
— Już, już.
Zedrick wysypał zawartość torby na stół, przy którym siedzieli. Jakieś przybory do pi-sania, pojedyncze arkusze pergaminu oraz duża, stara księga nie zbudziły wielkiego entuzja-zmu wśród złodziei. Cała czwórka spojrzała z politowaniem na kolegę.
— Czyli jednak śmieci... Brawo, Zedrick. Okradłeś uczonego! — Crud, siedzący między Vetusem a Hebe, zaczął głośno rechotać.
— Bardzo zabawne, bardzo! — złodziej wyraźnie się obruszył. Wrzucił wszystko z po-wrotem do torby i zarzucił na ramię. — Neya oceni, czy to śmieci, czy nie. Później będzie wam łyso!
— To żeś dowalił, stary... — mruknął Vetus, zerkając kątem oka na czwartego towarzy-sza. Łysy Ilo zmarszczył czoło. Powoli docierało do niego znaczenie słów Zedricka.
Zedrick zostawił kolegów w głównej izbie karczmy i udał się na górę. Pierwsze piętro zajmowali zwykli członkowie gildii, druga kondygnacja należała do mistrzów fachu, zaś poddasze oddano pod wyłączny użytek dowódczyni, powszechnie znanej jako Trawiastooka. Wejścia do jej "królestwa" strzegli prywatni ochroniarze, dwójka osiłków, którzy wbrew wszelkim stereotypom grzeszyli bystrością.
Złodziej zatrzymał się na drugim piętrze, ogarnięty niepewnością co do słuszności po-mysłu. Wiedział, że Neya interesowała się magią, jednak nie był przekonany, czy warto zawra-cać jej głowę jakimiś notatkami i księgą. Ostatnio, kiedy przyszedł pochwalić się zdobytym łupem zbeształa go na oczach całej gildii i kazała wyrzucić wszystkie fanty, bo okazały się co najmniej bezwartościowe.
— Co jest, Zedrick?
Mężczyzna odwrócił się, słysząc za sobą znajomy głos.
— O, cześć, Viki.
Młoda złodziejka, znana z wyłudzania informacji, wyszła akurat z pokoju swojego mi-strza fachu. Musiała odwalić kolejną dobrą robotę, bo przy pasku od spodni zawiesiła dużą sakiewkę wypełnioną monetami. Spojrzała pytająco na Zedricka, który wyraźnie borykał się z jakimś problemem.
— Wszystko w porządku? — spytała. W oczekiwaniu na odpowiedź przeczesała palcami rude, sięgające ud włosy. Mówi się, że rude nie ma duszy, jednak wielu panom nie przeszkadzało to w komplementowaniu dziewczyny. — Wyglądasz, jakby ci Neya dokopała – zaśmiała się, krzyżując ręce na piersiach. Niewiele pań z gildii dorównywało jej rozmiarem tej części ciała.
— Co?... A, nie. Dopiero do niej idę.
— Cóż... W takim razie powodzenia! — z normalnej tonacji przeszła w konspiracyjny szept. — Radzę ci uważać. Mistrz Nigro mówił, że ma dziś podły humor.
Mrugnęła do niego znacząco i wyminęła, żeby zejść na dół.
— Dzięki, zapamiętam — odparł cicho Zedrick, zwieszając głowę. Teraz nie był już ni-czego pewien.
— A, Zedrick? — Viki zatrzymała się na schodach, nie odwracając do kolegi. — Lepiej się pospiesz. Chyba zaraz gdzieś wychodzi.
— Mhm, postaram się.
Pokój na poddaszu był jedynym pomieszczeniem w całej karczmie, gdzie nie dobiegał dźwięk z zewnątrz, zaś ktoś, kto stał pod drzwiami nie był w stanie usłyszeć rozmowy toczącej się w środku. Neya zadbała o to osobiście, eliminując ryzyko podsłuchu. Postarała się również o specyficzny klimat panujący wewnątrz pokoju. Dwa kandelabry ustawione po bokach solid-nego biurka oświetlały centralną część izby, co w efekcie skupiało uwagę wchodzącego wy-łącznie na Neyi. Kryjący się w cieniu ochroniarze pozostawali niezauważeni, dzięki czemu mieli znaczną przewagę, gdyby ktoś zamierzał zamachnąć się na życie Trawiastookiej.
Krępi panowie pilnujący drzwi wpuścili Zedricka do środka. Za każdym razem, kiedy przekraczał próg pokoju na poddaszu przechodziły go ciarki. Już na wejściu uderzał go inten-sywny zapach drogich kadzideł, który wbrew pozorom nie wróżył nic dobrego.
Za biurkiem, które było zawalone różnymi papierami, a na które padało światło kande-labrów, w obszytym puchatą skórką jakiegoś zwierzęcia fotelu siedziała Neya. Pochylała się nad jakąś mapą, rozłożoną w połowie na blacie. Zaznaczała coś na niej, mamrocząc do siebie pod nosem. Zignorowała pojawienie się Zedricka, pochłonięta pracą umysłową.
Złodziej doskonale wiedział, że musi czekać i milczeć, dopóki Trawiastooka nie da mu wyraźnego znaku lub sama nie podejmie rozmowy. Raz zdarzyło mu się przysnąć na stojąco w oczekiwaniu na jakąś akcję ze strony dowódczyni. Był wtedy po bardzo męczącej misji i gdyby nie dobry humor Neyi, z pewnością wyleciałby z karczmy z pominięciem drzwi.
— Mmmmm, powinno być dobrze — wymamrotała, uśmiechając się kątem ust. — Mo-rie!
Z cienia, jak na komendę, wyłonił się jeden z ochroniarzy. Chudy, aczkolwiek umięśnio-ny, przypominał trochę skrytobójcę. Stanął po prawicy Trawiastookiej, poruszając się całkowicie bezszelestnie. Większość złodziei mogła pochwalić się tą przydatną zdolnością.
— Zaniesiesz to na drugie piętro, do Nigro. Przekaż mu, że do jutra chcę mieć informacje — powiedziała to takim tonem, który nie znosił sprzeciwu. Złożyła mapę i wręczyła ją Moriemu. — Pamiętaj, do jutra.
Mężczyzna skinął posłusznie głową i czym prędzej opuścił poddasze. Kiedy mijał Zed-ricka uśmiechnął się do niego zadziornie. Taki niemy gest był często odbierany jako "masz przejebane".
— Podejdź, Zedricku.
Neya skupiła się w końcu na złodzieju, który czekał już prawie pół godziny na audiencję. Zbliżył się nieznacznie do biurka, pamiętając o zachowaniu odpowiedniego, wyliczonego dystansu.
Rozmowa z Neyą przebiegała zawsze tak samo, według pewnych ustalonych zasad. Każdy, kto przychodził do pokoju na poddaszu, musiał wytrzymać przeszywający wzrok do-wódczyni, której oczy były co najmniej nietypowe, jednak nie ze względu na kolor tęczówek. Coś drapieżnego, jakby głęboko skrywana dzika natura, kłębiło się w jej spojrzeniu. Nie zdarzyło się, żeby taki wzrok zwiastował coś dobrego.
Podczas rozmowy nie należało przerywać dowódczyni, kiedy już coś mówiła. Zazwyczaj ograniczała się słuchania, jednak były kwestie, w których konieczny był jej komentarz. Inna istotna sprawa dotyczyła zabierania głosu przez osoby, które starały się o audiencję. Każdy nieoczekiwany odzew kończył się wyrzuceniem z pokoju. Na początku większość lekceważyła przestrogi starszych złodziei, teraz wszyscy dbali o nienaruszanie zasad zarówno tych panują-cych w gildii, jak i tych obowiązujących podczas rozmowy.
— Co nowego? Masz coś dla mnie? — spytała, przekrzywiając ciekawsko głowę.
— Jakąś godzinę temu zdobyłem kolejny łup. Nie wiem jednak, czy jest czegoś warty, dlatego chciałem się upewnić... — wydukał cicho, podając Trawiastookiej torbę adeptki. Kobieta przejrzała jej zawartość, nie wykazując żadnego zainteresowania. Zedrick tracił już nadzieje, kiedy Neya ni stąd ni zowąd położyła księgę na biurku i zaczęła ją wertować. W zielonych oczach rozbłysnęło zaciekawienie.
— Wszystkie te rzeczy skupiają się wokół znachorstwa, zwłaszcza notatki, jednak ta księga... Nie powiem, nietypowe znalezisko — mruczała, uśmiechając się nieznacznie. Jej niski głos stał się dziwnie przyjemny dla ucha, jakby nuta pogardy zniknęła bezpowrotnie. Zedrick zrozumiał, że naprawdę dobrze trafił. Podły humor poszedł w zapomnienie, robiąc miejsce desperackiej radości. — Ile za nią chcesz? Sto? Dwieście sztuk złota?
Złodziej wytrzeszczył oczy, niepewny tego, co usłyszał. Tyle pieniędzy za jakąś książkę?! To jak wygrać życie.
— Ja... Sam nie wiem. Nie znam się na tym, ale chyba sto sztuk złota wystarczy... — spróbował szczęścia, chociaż coś mu mówiło, że powinien oddać ją za darmo.
— W porządku. Po pieniądze zgłoś się do swojego mistrza. — orzekła, nie odrywając wzroku od książki. Była nią naprawdę zainteresowana. — Komu ukradłeś tę torbę?
— Jakiejś dziewczynie. Szła zamyślona przed siebie. Zaczęła mnie gonić, kiedy porwa-łem zdobycz, ale szybko jej uciekłem i nawet się zdziwiłem, że zrezygnowała z pościgu.
— Pamiętasz, jak wyglądała? — Neya spojrzała na Zedricka uważnie. Złodziej starał się utrzymać kontakt wzrokowy.
— Nie przyjrzałem się. Ciężko mi powiedzieć, czy była zwykłą uczoną, czy magiem.
— Hmm... Zauważyłeś w jej zachowaniu coś szczególnego, że ją napadłeś?
— Właściwie to tak. Była czymś naprawdę zmartwiona i wyglądała, jakby szła na skaza-nie, jakby odebrano jej wszystkie chęci do życia.
— Gdzie ją spotkałeś?
— Na głównej ulicy, tuż za mostem. Szła po lewej stronie, więc zakładam, że zaraz chciała odbić do bogatej dzielnicy.
— Rozumiem... — Neya pokiwała zadowolona głową. — Chyba nawet wiem, gdzie ją znaleźć. Dziękuję ci, Zedricku. Tym razem naprawdę dobrze się spisałeś. Przekaż Rothowi, że ma ci wypłacić dodatkowe pięćdziesiąt sztuk złota. Zignoruj wszelkie bunty, a najlepiej poproś Moriego o potowarzyszenie. Wtedy nie powinno być problemu.
— Dziękuję, Neyo! — Zedrick ukłonił się nisko, nie wierząc we własne szczęście. Opuścił poddasze w wyśmienitym nastroju.
Adeptka dotarła do rezydencji na krótko przed zenitem. Lokaj powitał ją ciepło, pytając o samopoczucie i wyrażając głęboką tęsknotę za jej osobą. Dziewczyna starała się uśmiechać, jednak monosylabiczne odpowiedzi zdradziły informacje o jej nienajlepszym humorze. Męż-czyzna nie zadawał więcej pytań i tylko zaprowadził dziewczynę do gabinetu mistrza. Ten cze-kał na nią już od jakiegoś czasu, umilając sobie czas lekturą. Siedział w jednym z foteli obok rozpalonego kominka.
— Miło cię widzieć po tylu dniach rozłąki — rzekł, wskazując jej miejsce naprzeciwko. Uczennica usiadła posłusznie, kładąc splecione dłonie na podołku. — Co słychać w wielkim świecie?
— Niewiele się działo, mistrzu. Właściwie to wszystko pozostało bez większych zmian — odpowiedziała cicho, nie patrząc mu w oczy.
— A jednak coś się stało, sądząc po twoim nastroju. — uniósł brew, przyglądając się dziewczynie z pełną uwagą. — Czy powodem jest Sesylia?
— Nie, nie, nic z tych rzeczy, mistrzu... Po prostu... A zresztą — nieważne.
— Powiedz, może wspólnie znajdziemy rozwiązanie twojego problemu.
— Okradli mnie w drodze do rezydencji. Wprawdzie miałam przy sobie tylko notatki i książkę od pani Sesylii, ale... Zależało mi na nich.
— Rozumiem. Faktycznie, nieprzyjemna sprawa. Postaram się zasięgnąć języka tu i ów-dzie — pokiwał głową na znak współczucia, jednak twarz nadal pozostawała niewzruszona. — Póki co, obawiam się, że nie damy rady dzisiaj poćwiczyć.
— Dlaczego, mistrzu? — dziewczyna podniosła głowę, zerkając na mentora z pewnym oporem.
— Używanie energii wewnętrznej nie idzie w parze z podłym humorem. Jednak, co się odwlecze to nie uciecze — jutro też jest dzień! — uśmiechnął się zdawkowo. — Mimo to był-bym rad, gdybyś została na obiedzie i opowiedziała co nieco o terminowaniu w lecznicy. Jestem ciekaw twoich wrażeń i nowych umiejętności.
Adeptka mruknęła coś pod nosem, co miało oznaczać zgodę. Wnet przyszedł jej do gło-wy pewien pomysł.
— Mistrzu? — po raz pierwszy w tym dniu spojrzała mu prosto w oczy. Nie ujrzała sza-leństwa, które iskrzyło się w jego spojrzeniu z nocnej wizji. Odetchnęła z ulgą.
— Tak, młoda damo?
— Czy będę mogła korzystać z biblioteki przed lub po skończonych zajęciach? — spyta-ła, w napięciu wyczekując odpowiedzi.
— Oczywiście...
— Och, dziękuję, mistrzu! — pozytywne rozpatrzenie wniosku porwało ją na równe no-gi.
— ... jednak pod moim nadzorem. W moim zbiorze znajdują się książki, które są nieod-powiednie dla takich panien, jak ty, młoda damo.
— Czy ma mistrz na myśli książki, które pisze pana sąsiad, a które stały się ostatnio bardzo popularne?
— Te pełne przesadnej namiętności lektury, w których nie brak banalnych wyobrażeń dawania rozkoszy oraz precyzyjnych opisów pewnych części ciał, zwłaszcza kobiecych? Nie, nie o takich książkach myślę, chociaż nie zaprzeczę, że kilka z nich znajduje się w bibliotece.
— Czy mistrz?... — szybko ugryzła się w język.
— Nie czytam takich rzeczy, jeśli o to chciałaś spytać. Nasz kochany sąsiad dał mi kilka egzemplarzy w nadziei, że kiedyś przełamię się ze swoimi staroświeckimi zwyczajami. Chcia-łem je spalić, jednak personel — zwłaszcza pokojówki — zaklinały mnie, bym tego nie robił. Znalazły swoje miejsce na półce, którą naznaczyłem specjalną magią.
— To znaczy?
— Tylko osoby, które nie posiadają magii w swojej duszy mogą po nie sięgnąć. Ty zaś, młoda damo, nie będziesz nawet w stanie ich dotknąć, ponieważ rozpłyną się w powietrzu.
— Mistrzu?
— Tak?
— Czy książki mogą porażać prądem?
— Nie spotkałem się z takim przypadkiem... — uniósł wysoko brwi. W głębi duszy do-skonale wiedział, do czego dąży jego uczennica. — Ale to naprawdę ciekawe. Chociaż szczerze wątpię, by była taka możliwość. Nie chcę nawet pytać, skąd taki pomysł.
— A, tak tylko myślałam... Chciałam zrobić żart koledze.
— Mhmmm.
Opuściła rezydencję późnym wieczorem. Przy obiedzie konwersacja z mistrzem rozwi-nęła się na dobre, a humor wrócił mniej więcej do normy, dzięki czemu lekcja jednak się odby-ła. Nauczyła się wytwarzać małe przedmioty użytkowe, które w połączeniu z magią żywiołów tworzyły naprawdę piękne kompozycje. O ile nie spłonęły.
Zapomniała o wszystkich wątpliwościach i nawet tajemnica Sesylii nie mąciła jej w gło-wie, kiedy przebywała w domu mistrza. Czas jakby stanął, a problemy kilku ostatnich dni stra-ciły znaczenie.
Mimo to, schodząc ze wzgórza w bogatej dzielnicy, znowu napadły ją szalone myśli. Po-stanowiła, że uporządkuje je w liście do bliskiej osoby, która przebywała w sąsiednim króle-stwie z przyczyn niezależnych. Jeśli ktoś miał jej pomóc w ogarnięciu tego wszystkiego to był to właśnie Diego. Znali się wielu lat i nie było sytuacji, w której nie mogła na niego liczyć.
Zatrzymała się przy moście, który przypomniał jej o kradzieży. Przeklinała się w my-ślach, że nie posłała wtedy żadnej czujki za złodziejem. Największą stratą była księga, choć miała cichą nadzieję, że mistrzowi w jakiś cudowny sposób uda się ją odzyskać. Może nie bę-dzie znachorką, to fakt, ale ten i inny przepis na miksturę na pewno się przyda. Poza tym, Sesy-lia wpadłaby w furię, gdyby dowiedziała się o stracie.
Sesylia...
"Zamknij się, pomiocie demonów. Plugawy mieszaniec!"
Plugawy mieszaniec? To określenie często padało podczas koszmarnej wizji. Czy miało ono jakieś znaczenie, czy był to tylko wymysł wyobraźni?
"Spełniłem twoją prośbę, Sesylio, ale nie wykorzystałaś swojej szansy. Teraz jest takim sa-mym plugawym mieszańcem co ja."
Czyżby prośbą było pozwolenie na terminowanie w lecznicy? I o co chodzi z tym mie-szańcem? Czy tak określa się czarnych magów? A może coś znacznie gorszego?...
— Miau.
Wróciła myślami do rzeczywistości. Cały czas stała przy moście, bezwiednie wpatrzona w dal. Spojrzała pod nogi. Czarny kot kręcił się wokół niej jak sęp nieopodal padliny. Uśmiech-nęła się. Nigdy nie miała zwierzątka, a koty darzyła szczególną miłością. Przykucnęła, wyciągając rękę w stronę czworonoga. Nawet nie obwąchał jej dłoni — po prostu wspiął się po ramieniu i usiadł na głowie.
— Ejże! — krzyknęła. Kot zaczęł ocierać zimnym nosem o policzek adeptki. Ciche mru-czenie podziałało uspokajająco na jej zszargane nerwy; chcąc nie chcąc uległa. — Och, w po-rządku. Chcesz iść ze mną do domu? Przyda mi się towarzysz podróży! — zdjęła futrzaka z głowy i objęła mocno. Znowu wydał z siebie przyjemny pomruk. — Tylko nie wiem, jak cię na-zwać.
— Miau!
— A może...
Spojrzała za okno. Okrągły księżyc chował się za chmurami, dając sposobność czarnym charakterom na wyjście z ich kryjówek. Podobno podczas pełni dochodziło do największej ilości zbrodni. Zastanawiała się, ile w tej plotce było prawdy, a ile mało wiarygodnych oszacowań i domysłów. Mimo że nie dawała wiary takim przypuszczeniom, wolała nie kusić losu. W najgorszym wypadku trafiłaby na maga uzależnionego od opium. Pokręciła głową. W zupełnie najgorszym przypadku trafiłaby na swojego mistrza.
Podeszła do stolika, który służył jej jako biurko. Przez kilka miesięcy uzbierał się na nim stosik notatek oraz kilka książek, co w porównaniu do szkolnych lat z powodzeniem uszłoby za porządek. Usiadła na krześle, chcąc odruchowo sięgnąć po świecę. W jej umyśle rozbrzmiał karcący głos mentora:
— Pamiętaj, że każde ćwiczenie przybliża cię do perfekcji — powiedział podczas ostat-niej lekcji.
Uśmiechnęła się, biorąc głęboki wdech. Oczyszczanie umysłu szło jej coraz lepiej, choć miewała problemy przy comiesięcznych wahaniach nastroju. Zaczerpnęła trochę energii we-wnętrznej i za pomocą imaginacji utworzyła z niej świecę. Wbrew pozorom nie wyszło jej tak źle. Twór nie był tak duży, jak go sobie wyobrażała, jednak wystarczył, by móc napisać przy nim list. Z resztek magii, która ostała się w śródręczu, wyczarowała niewielką kulę ognia, by podpalić nią knot. Zadowolona z efektu, zaczęła przelewać swoje myśli na pergamin.
Drogi Diego,
wybacz mi, że nie dawałam znaku życia od kilku miesięcy. Wbrew pozorom mam tu wiele do roboty, a lekcje z mistrzem zajmują większość mojego czasu. Nawet nie wiesz, ile zdążyłam się nauczyć odkąd wyjechałeś z Tyrei. Mam nadzieję, że Ty również nie próżnowałeś! Obiecałeś mi, że przy naszym następnym spotkaniu będziesz władał mieczem jak kompani z Zakonu Ostrzy! Wiem, że jako czeladnik kowala ciężko jest się wybić, ale wierzę w Ciebie!
Mówiąc szczerze, nie tylko tęsknota zmusiła mnie do napisania tego listu. Wydarzenia ostatnich dni spędzają mi sen z powiek, a przez mętlik w głowie nie mogę skupić się podczas zajęć z mistrzem. Jesteś jedyną osobą, która mogłaby mi pomóc w utworzeniu planu działania lub cho-ciaż zrozumieniu całej sytuacji. Liczę na Ciebie, Diego.
Wszystko zaczęło się parę dni temu, kiedy mistrz oświadczył mi, że musi wyjechać. Nie po-dał konkretnej przyczyny, jednak zapewniał mnie, że to bardzo pilna sprawa. Zapobiegając przedwcześnie nudzie zaproponował mi terminowanie u znajomej Sesylii na czas jego nieobecno-ści. Pani Sesylia, ślepa rówieśniczka mentora, prowadzi lecznicę toteż od razu przyjęłam ofertę, żądna znachorskiej wiedzy. Mistrz prosił mnie, żebym go godnie reprezentowała, a ja wzięłam to sobie do serca, zwłaszcza po tym, jak go zawiodłam przez swoje lenistwo.
Sesylia była naprawdę bardzo wymagająca wobec mnie i gdyby nie dane słowo oraz oso-bista ambicja opuściłabym lecznicę już drugiego dnia. Spięłam się w sobie, myśląc, że najgorsze mam już za sobą. Teraz wiem, że byłam w naprawdę wielkim błędzie. Od tego momentu zaczyna się historia, która nie daje mi spokoju.
Mentor kazał mi ćwiczyć stosowanie energii wewnętrznej, prosząc jednocześnie o jak naj-rzadsze używanie zaklęć. Sesylia, która preferowała ten powszechniejszy sposób stosowania ma-gii, wyśmiała metody nauczania mistrza Nimoda. Wdałam się w nią w dość burzliwą dyskusję, podczas której wspomniała coś o zbrodni, jaką popełnił niegdyś mój nauczyciel. Jej słowa wska-zywały na to, że nie wybaczyła mu tego, co zrobił i do dziś żywi urazę. Dopytywałam ją o szczegó-ły, jednak nie chciała niczego powiedzieć. Przestrzegała mnie przed Nimodem, sugerując, bym zmieniła mentora póki nie jest za późno. Kazała mi opuścić lecznicę, jednak zanim wyszłam, dała mi w prezencie księgę znachorską. Pech chciał, że dzień później ktoś mi ją ukradł.
Jeszcze tego samego dnia włamałam się do biblioteki w rezydencji mistrza, mając nadzieję znaleźć jakieś wskazówki związane z tą wielką tajemnicą. Dotąd nie pozwalał mi tam wchodzić, więc musiałam przeprowadzić całą eskapadę tuż po zmroku. Niestety, nie znalazłam niczego, co mogłoby mi pomóc. Książki były posegregowane według nieznanych mi kategorii, dlatego nie miałam pojęcia, od czego zacząć.
Prawie bym zapomniała! Na jednej z półek natrafiłam na jakieś dziwne księgi. Były na-prawdę stare, a język, w którym zostały napisane, nie przypominały mi żadnego z tych, które funkcjonują w obrębie Trzech Królestw. Mogę się mylić, ale to prawdopodobnie co najmniej rzad-ko używana lub całkiem zapomniana mowa. Co gorsza, gdy dotknęłam losowo wybraną księgę poraził mnie prąd. Nie mam pojęcia, jak to w ogóle możliwe, ale mistrz powiedział mi później, że nie spotkał się z takim przypadkiem, żeby ktoś nałożył zaklęcie na książkę lub naznaczył ją magią rażącą.
Może uznasz mnie za nienormalną, ale podejrzewam, że nie byłam wtedy sama. Od jakie-goś czasu nie mogę odpędzić się od wrażenia, że ktoś śledzi każdy mój krok. Z początku myślałam, że to mistrz, jednak teraz sama już nie wiem.
Szybko ulotniłam się z biblioteki, cały czas myśląc o przestrodze Sesylii. Nocą miałam na-prawdę przerażający koszmar, który powinien cię zainteresować. W największym skrócie — znajdowałam się w jakiejś wieży, gdzie regularnie przeprowadzano rytuał czarnej magii. Nad odpowiednim przebiegiem całego zdarzenia czuwał mistrz Nimod — co chwilę zabijał kogoś na środku wyrysowanego kręgu, pochłaniając jego energię. W pewnym momencie słudzy przypro-wadzili Sesylię, która zdawała się rozumieć swoją sytuację. Mimo to zaczęła wyzywać mentora od plugawych mieszańców i demonów. Wytknęła mu zbrodnię z przeszłości, jednak wziąć nie powie-działa, czego dotyczyła. Nimod wyglądał na niewzruszonego; śmiał się głośno z beznadziejnego położenia starej znajomej.
Najgorsze stało się później... Polecił swoim sługom przyprowadzenie mnie do wieży. Pa-trzyłam na swoją starszą wersję z przerażeniem — mentor musiał przejąć władanie nad moim umysłem, bo wszystkie polecenia wykonywałam bez żadnego oporu, prawie jak zaczarowana marionetka, zdana na tego, kto pociąga za sznurki. Nimod kazał mi zabić Sesylię. Powiedział jej, że teraz jestem jak on, że stałam się plugawym mieszańcem. Wciąż nie rozumiem, co to oznacza, jednak znachorka była wyraźnie przerażona. Spytała mnie, dlaczego jej nie posłuchałam. Właśnie wtedy podcięłam jej gardło. Na twarzy mistrza pojawiła się duma. To ostatnia rzecz, którą pamiętam.
Wiem, że to wszystko brzmi niedorzecznie, ale chcę poznać prawdę za wszelką cenę. Intu-icja podpowiada mi, że jeśli się nie pospieszę to wizja ze snu przestanie być tylko wytworem wy-obraźni. Mistrz wrócił nazajutrz i zachowywał się zupełnie normalnie. Zezwolił na to, bym pod jego nadzorem mogła odwiedzić bibliotekę.
Diego... Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo mi Cię brakuje. Oddałabym wszystko, żebyś mógł przyjechać do miasta i pomóc mi odkryć sekret zbrodni mistrza Nimoda. Robię się prze-wrażliwiona, a w takiej sytuacji powinnam być naprawdę twarda.
Czekam na Twoją odpowiedź. Mam nadzieję, że zobaczymy się niebawem.
Kocham Cię.
PS. Lepiej, żebyś dowiedział się o naszym wspólnym dziecku. Jest małe, czarne, ma cztery łapy i ogon, a nazywa się Paskuda. Bardzo lubi ryby i mleko, choć podejrzewam, że po prostu nie wybrzydza tym, co poda się na tacy.
Przed zapieczętowaniem przeczytała list dwa razy, dla pewności, że niczego nie pomi-nęła. Zastanawiała się, jak długo zajmie posłańcowi dostarczenie go z Tyrei do Antarii. Pięć dni to zdecydowanie za mało... Tydzień? Półtora? Pewnie tak.
— Miau!
— Co jest, Paskudo?
Dziewczyna wzięła najedzonego kota na kolana. Szybko zwinął się w kłębek, wydając z siebie cichy pomruk. Martwił się tylko o znalezienie wygodnego miejsca do spania.
Adeptka jeszcze nie wiedziała, jak bardzo się myli.
— Aby na pewno dobrze się czujesz, młoda damo?
— Oczywiście! Czemu mistrz pyta?
— Przyszłaś punktualnie na czas.
Następnego dnia wstała z zaskakująco dobrym humorem. Świadomość, że uporządko-wała w głowie pewne sprawy pozwoliła jej na głęboki oddech ulgi. Zerwała się na równego nogi wczesnego ranka, by móc spokojnie zrobić zakupy na targu i odwiedzić Dom Posłańców. Paskuda przez całą drogę nie odstępował jej ani na krok, co było naprawdę nietypowe dla ko-cich nawyków. Jego obecność dodawała dziewczynie otuchy i pozwalała zapomnieć na chwilę o pewnych zmartwieniach. Tym bardziej zdziwiła się, gdy tuż przed rezydencją mistrza Paskuda gdzieś zniknął. Nie dramatyzowała z tego powodu, żywiąc nadzieję, że jej nowy towarzysz szybko się znajdzie. Poza tym, nie miała pewności, co mentor sądzi na temat zwierząt, a zwłaszcza tak nieprzewidywalnych istot jak koty. Zapamiętała, że musi go kiedyś o to spytać.
— Próbowałem dowiedzieć się, kto może być w posiadaniu twojej księgi. Nie bez powodu podejrzenia kierowano na Gildię Złodziei, jednak jeśli to ich sprawka, wątpię, że dasz radę odzyskać swoją własność. — Nimod podszedł do komody, gdzie trzymał zapas pustych arkuszy pergaminów. Wyjął jeden z nich i za pomocą magii naskrobał kilka słów. — Mimo to postaram się zrobić coś jeszcze w tej sprawie. Przy okazji odnowię stare znajomości...
— Nie trzeba, mistrzu. To i tak wystarczająca pomoc, naprawdę dziękuję.
— Och, dajże spokój. Tu nie chodzi o ciebie czy książkę. Sam fakt, że ktoś ukradł cokol-wiek MOJEJ uczennicy jest nie do przyjęcia. Ucierpiałaby na tym moja duma, a do tego nie mogę dopuścić! — zaśmiał się cicho. — W porządku, dość tego dobrego. Dzisiaj musimy wziąć się porządnie do roboty, żeby nadrobić stracony czas.
— Co będziemy dziś robić? — spytała, patrząc na niego z zaciekawieniem.
— Pójdziemy na spacer — odparł beznamiętnie, wsuwając zapisany pergamin do kie-szeni szaty. — Ile czasu zajmie zależy od tego, jakie będziesz robić postępy.
Opuścili lewe skrzydło rezydencji, kierując się powoli do głównego holu. Tuż przy drzwiach ubiegła ich pokojówka — ta sama, która podczas pamiętnej nocy kłóciła się z loka-jem. W rękach trzymała czarnego kota.
— Paskuda! — młoda adeptka szybko porwała futrzaka w swoje ramiona. — Nie wolno ci tak nagle znikać, słyszysz?
— Kręcił się przy rezydencji, a potem zaczął drapać w drzwi. Nie widziałam go tutaj wcześniej, więc domyśliłam się, że należy do panienki — służąca uśmiechnęła się szeroko, za-zdroszcząc adeptce tak ślicznego towarzysza.
Dziewczyna spojrzała kątem oka na mistrza i zamurowało ją. Na jego twarzy malowała się podejrzliwość wymieszana z irytacją. Wyglądał, jakby kojarzył trzymanego przez uczennicę kota. Jak gdyby znał go od wielu lat.
— Mistrzu, wszystko w porządku? — uniosła zdawkowo brwi, obserwując z uwagą jego zachowanie.
— Wolałbym, żebyś nie przyprowadzała tu tego futrzaka. Nie chcę go widzieć ani we-wnątrz ani na zewnątrz rezydencji. Czy to jasne? — powiedział przez zaciśnięte zęby. W jego oczach rozbłysła niespotykana dotąd złość.
— Ale mistrzu... — dziewczyna nie rozumiała reakcji swojego mentora. Nie miała poję-cia, dlaczego tak bardzo gardzi Paskudą.
— Nie będę powtarzać. Wyjdź pierwsza i wypuść go gdzieś. Zaraz do ciebie dołączę.
— Mistrzu...
— Pospiesz się, czas ucieka, a życia coraz mniej.
Dziewczyna zwiesiła głowę. Chcąc nie chcąc musiała wypełnić polecenie; tuż za murami rezydencji postawiła Paskudę na ziemi.
— Nie wiem, o co mu chodzi. Mam nadzieję, że trafisz do domu.
— Miau! — usłyszała w odpowiedzi. Czarny kot szybko zniknął między nogami prze-chodniów. Chwilę później do uczennicy dołączył jej mistrz. Na powrót przybrał beznamiętną maskę. Bez słowa ruszyli w stronę głównej ulicy.
Paskuda dość szybko pokonał trasę dzielącą go od starej karczmy. Przeskoczył przez płot na podwórko, gubiąc zachwycone nim dzieci, które nie chciały dać mu spokoju. Kiedy upewnił się, że nie ma nikogo w pobliżu, stanął powoli na tylnych łapach. Zaczął nabierać ludz-kich kształtów, aż w końcu całkowicie przybrał postać człowieka. Kobiety.
Nie tracąc czasu zapukała trzykrotnie do tylnych drzwi karczmy. Otworzył je wysoki mężczyzna, który na widok znajomej twarzy uśmiechnął się kątem ust. Szybko spoważniał, gdy zobaczył niebezpieczny błysk w trawiastych oczach.
— Powiedz Moriemu, że dzisiaj wieczorem będzie mi potrzebny — mruknęła Neya, prawie w ogóle nie poruszając ustami.
— To coś poważnego?
— Sprawy przybrały niewłaściwy obrót. Jest gorzej niż myślałam. Muszę wyciągnąć ko-goś z wielkiego gówna.
Przez całą drogę mistrz Nimod nie odezwał się ani słowem, mimo licznych prócz nawią-zania konwersacji ze strony uczennicy. Zrezygnowana dotrzymywała mu kroku, nabierając kolejnych podejrzeń. Przypuszczenie, że zareagował tak na Paskudę z powodu alergii wydawa-ło jej się co najmniej banalne i mało prawdopodobne. Uczulenie rzadko wzbudzało agresję, a zachowanie mistrza było naprawdę nietypowe. Doszła do wniosku, że zastanowi się nad tym po powrocie do domu.
— Jesteśmy na miejscu — mruknął Nimod, zatrzymując się nieopodal dużego placu tar-gowego. Tłumy ludzi tłoczyły się przy różnorakich kramach — niektórzy przekrzykiwali się z kupcami, inni po prostu oglądali towar, zaś pozostali nieliczni próbowali skorzystać z nieuwagi sprzedawców i podkraść coś niezauważenie. — Przyjrzyj się im. Co widzisz?
— Zwykłych mieszkańców, którzy jak co dzień próbują wytargować niższą cenę — od-parła bez zastanowienia. Zaskoczyło ją tak oczywiste pytanie.
— Błąd. Powtórzę jeszcze raz: co widzisz?
— Rynek.
— Kogo widzisz?
— Ludzi.
— Czy umiesz na podstawie zachowań rozpoznać ich nastroje?
— Z większą lub mniejszą dokładnością.
Mistrz skinął głową, po czym wskazał na jeden z kramów. Młody chłopiec w poniszczo-nych ubraniach rozmawiał o czymś z grubym kupcem, sprzedającym piękne, ale drogie tkani-ny. Młokos musiał żebrać od wielu godzin, bo jego postawa świadczyła o dużym zmęczeniu. Smutek i przygnębienie malowały się wychudzonej twarzy, dając dowód biedy, której musiał doświadczać.
— Skup się na tej dwójce. Użyj magii, żeby wytężyć słuch — polecił uczennicy Nimod.
Zrobiła to, o co prosił, z zaskoczeniem odkrywając, jak łatwo można kogoś podsłuchi-wać za pomocą energii wewnętrznej. Nie spuszczając wzroku z kramu, wsłuchała się w wymianę zdań.
— Błagam pana... Moja młodsza siostra nie ma czego jeść od kilku dni... — chłopiec płaszczył się przed kupcem, a ten mimo wszystko nie ulegał.
— Myślisz, że nabiorę się na takie ckliwe gadki? Myślisz, że nie spotkałem dotąd takich, co zarabiają na cudzych pieniądzach?
— Miejże litość! Mogę odpracować, jeśli pan chce! — chłopak nie dawał za wygraną.
— A niech cię szlag! Bierz tę cholerną monetę i nie pokazuj mi się więcej na oczy! — ku-piec rzucił żebrzącemu sztukę złota, patrząc na niego z odrazą.
— Dziękuję, naprawdę, dziękuję! — chłopak ukłonił się i pobiegł w swoją stronę. W tym samym momencie mistrz Nimod dotknął ramienia uczennicy, wskazując drogę, którą pognał obiekt podsłuchu. Szybkim krokiem ruszyli za nim.
— Zauważyłaś coś dziwnego w zachowaniu tego młokosa? — spytał, kiedy przedostali się na drugą stronę placu.
— Nie, wyglądał na zwykłego, biednego chłopca.
— Doprawdy? Jego zleceniodawcy z pewnością będą z niego dumni — twarz mentora wykrzywił grymas. — Naiwność od zawsze była — i jest — słabością kobiet. Tędy.
Skręcili w jedną z bocznych uliczek, która okazała się ślepym zaułkiem. Nimod pokręcił głową, zerkając kątem oka po dachach. Zgubili cel.
— Wiesz już na czym polega wyostrzanie słuchu. Zrób to samo, skupiając magię w oczach. Niech twoją jedyną myślą będzie wizerunek tamtego młodocianego przestępcy. Dzięki temu powinniśmy bez problemu wrócić na jego trop.
I tym razem wypełniła słowa mentora. W jednym momencie straciła możliwość rozróż-niania barw — świat nabrał odcieni szarości. Pierwszą myślą było to, że zrobiła coś nie tak, jednak błyszczące na biało ślady stóp wyprowadziły ją z błędnych przekonań. Ruszyła za nimi, szybko odnajdując poprawną drogę. Zatrzymała się dopiero przy podwórku, otoczonym drew-nianym płotem, gdzie doszedł ją głos rzekomego zbrodniarza przed mutacją. Mistrz dotrzy-mywał jej kroku, a kiedy przystanęła, znowu położył jej rękę na ramieniu. Jego głos rozbrzmiał w umyśle adeptki:
— Spróbuj wysłać magiczną sondę. To tak, jakbyś trzymała w dłoni pył i chciała go zdmuchnąć. W ten sposób będziesz mogła zobaczyć aurę każdej osoby w pobliżu.
Wyczarowała przed sobą niewielką cząstkę energii, nadając jej kształt niewidzialnego proszku. Dzięki delikatnemu podmuchowi magii objęła otaczające ich miejsca w zasięgu dwóch metrów. Dziewczyna w końcu pojęła słowa mistrza — ludzie zaczęli świecić się w różnych kolorach. Jej aura podchodziła pod granatową barwę, zaś nad płotem dostrzegła dwa różne odcienie — jaskrawożółty oraz ciemnobrązowy. Spojrzała na mistrza i momentalnie skamieniała.
Nimod nie miał żadnej aury.
Zmrużył oczy, domyślając się, czego brak właśnie stwierdziła. Westchnął ciężko, konty-nuując swój wywód na temat aur.
— Żółty kolor oznacza kłamstwo lub zdradę. Jak widzisz, ten chłopiec miał tylko odwrócić uwagę kupca bzdurnymi bajeczkami, dając sposobność do kradzieży swojemu koledze. Jestem pewien, że w ogóle tego nie zauważyłaś. Wspomniany złodziejaszek ma ciemnobrązową aurę — kolor złodziei, przestępców, wykluczonych spod prawa ludzi. Twoja barwa — granatowa — oznacza skupienie. Większość magów ma na co dzień błękitną aurę, lecz często zmienia swój od-cień w zależności od tego, czy korzystają właśnie z energii magicznej, czy nie. Zwykli mieszkańcy posiadają białą, neutralną barwę, jednak kiedy są pod wpływem silnych emocji lub oszukują, ko-lor może ulec zmianie.
Bez słowa chwycił uczennicę za rękę i wyprowadził z powrotem na plac. Kiedy znaleźli się w bardziej ustronnym miejscu, z dala od uszu ciekawskich, wyrwała mu się i z poirytowa-niem w głosie spytała wprost:
— Dlaczego nie dostrzegłam u mistrza żadnej aury?
Wywrócił teatralnie oczami, wzdychając z dezaprobatą.
— Z tego samego powodu, dla którego nazywasz mnie mistrzem — powiedział chłodno. Obserwując uczennicę z widocznym zażenowaniem, dodał: — Wystarczy wiedzy na dzisiaj. Jak zwykle chciałbym, żebyś poćwiczyła nowe zdolności przy każdej możliwej okazji. — Odwrócił się, rzucając na odchodnym jakieś krótkie pożegnanie.
Adeptka zacisnęła pięści, odprowadzając mentora wzrokiem. Nie miała już żadnych wątpliwości — dalsza nauka u Nimoda może być fatalna w skutkach. Spojrzała na niebo; słońce było jeszcze w zenicie. Sesylia rzadko gdzieś wychodzi o tej porze, pomyślała. Bez wahania puściła się biegiem w stronę lecznicy.
— Sesylio?
Pokonanie drogi od placu targowego do lecznicy zajęło jej mniej więcej kwadrans. Zwy-kli pomocnicy znachorki mieli pełne ręce roboty, przez co nawet nie zauważyli, kiedy adeptka wślizgnęła się do środka i pomknęła schodami na górę. Dziewczyna, mimo wielkich nadziei, nie znalazła nigdzie Sesylii. Rozejrzała się dookoła. Nie, to niekulturalne grzebać komuś w rze-czach. Poza tym, nie miałaby dobrego wytłumaczenia, gdyby kobieta wróciła nagle do lecznicy.
Chciała już wyjść, jednak w tym samym momencie coś zwróciło jej uwagę — leżący na biurku, złożony w pół stary pergamin. Zaciekawiona wzięła go do rąk i rozprostowała. Co naj-mniej pięć minut przyglądała się narysowanym postaciom, szczególnie dwóm z nich — Sesylii i Nimodowi.
A więc są rówieśnikami... Tak jak podejrzewałam. Pomyśleć, że mistrz wyglądał kiedyś tak młodo...
— Co ty tu robisz, dziecko? — usłyszała za sobą niski głos Sesylii. Wydawała się nie być zaskoczona obecnością adeptki. Tak jakby spodziewała się, że przyjdzie.
— Chciałam porozmawiać o moim mistrzu — powiedziała wprost, pamiętając, że kłam-stwa nie są mile widziane w lecznicy. — Kiedy zrobiono ten rysunek? — spytała, patrząc wprost na znachorkę. Kobieta uśmiechnęła się smutno.
— Kończyliśmy właśnie naukę w Szkole Magii. Byliśmy naprawdę zgraną grupą, wszy-scy dopełniali się nawzajem... Do czasu niefortunnego eksperymentu. — Dziewczyna jeszcze nigdy nie widziała takiego przygnębienia na twarzy Sesylii.
— Co się stało? Czy to wtedy straciła pani wzrok?
— Straciłam nie tylko wzrok, moje dziecko. Straciłam również przyjaciół. Wszystkich.
— Jak do tego doszło?
Sesylia spojrzała niewidzącym wzrokiem na pergamin, który trzymała adeptka. Walczy-ła ze sobą, mając wyraźny opór przed opowiedzeniem tej historii, jednak w końcu uległa i za-częła opowieść:
— Nie chciałam ci tego mówić, bo wiem, jakie masz zdanie o swoim mistrzu. Jestem pewna, że moje słowa nie dały ci spokoju, jednak to było jedyne słuszne rozwiązanie. Teraz... Teraz już wiem, że dawno powinnam podzielić się z tobą tą smutną historią. Tylko mi nie prze-rywaj.
Czwórka świeżo upieczonych studentów – Zaja, Sesylia, Nimod oraz Henry – wylegiwała się w cieniu potężnego dębu nad brzegiem Kryształowego Jeziora. Letnie upały coraz bardziej dawały się we znaki, przez co każde chłodne miejsce okazywało się wybawieniem dla umęczonych gorącem magów. Dziewczęta, ignorując drzemiących towarzyszy, podjęły żywą dyskusję na temat typowo znachorski. Czas upływał im w leniwej atmosferze i nim się obejrzeli, słońce zaczęło zniżać się ku horyzontowi.
Z sielskiego nastroju wyrwali ich Kytia oraz Bret, którzy rozmawiając o czymś głośno, roz-siedli się obok reszty. Sesylia urwała w połowie zdania, zwracając się do nowo przybyłych:
— Gdzie byliście? – spytała, marszcząc brwi. – Martwiliśmy się!
— Mój wujek przyjechał do miasta, chciałam się z nim przywitać – odpowiedziała Kytia, uśmiechając się szeroko. Miała pięć lat, kiedy jej rodzice zginęli w Drugiej Bitwie pod Flumeną. Od tamtej pory pieczę nad wychowaniem dziewczyny sprawowała siostra matki – nauczycielka sztuk pięknych i jej mąż – górnik. Szybko zaczęli traktować ją jak własną córkę. Kiedy Kytia rozpoczęła naukę w Szkole Magii musieli naprawdę ciężko pracować, żeby pozwolić sobie na odwiedziny.
— A Bret całkowicie przypadkiem poszedł z tobą?... – Zaja spojrzała na nich wymownie, chichocząc pod nosem. Jako pierwsza zauważyła, że Kytia i Bret mają się ku sobie.
— Och, daj spokój! – chłopak oblał się rumieńcem, wykrzywiając usta do grymasu. – Spo-tkaliśmy się przy targu, więc zaproponowałem Kytii, że jej potowarzyszę!
— Cicho, to teraz mało istotne! – dziewczyna uniosła rękę, dając znak Bretowi, by zamilkł na chwilę. – Mam dla was niesamowite wieści. Sesylio, obudź tych dwóch – skinięciem głowy wskazała na Nimoda oraz Henry'ego.
Sesylia dźgnęła obu śpiących w bok. Wyrwani z przyjemnej drzemki zaczęli głośno maru-dzić, przecierając oczy. Kytia zignorowała ich, przechodząc do sedna sprawy.
— Wujek jakieś pół roku temu podjął się pracy w kopalniach przy Mglistej Górze. Tak, tej Mglistej Górze – pradawnej siedzibie magów! Znaleziono tam bardzo rzadkie złoża, przez co nie brakowało chętnych do wydobywania. Wszystko przebiegało naprawdę spokojnie aż do zeszłego tygodnia. Nagłe trzęsienie ziemi otworzyło sieć tuneli w kopalni. Górnicy podejrzewają, że pro-wadzą do świątyń wzniesionych stulecia temu przez ówczesnych mistrzów magii. Jestem pewna, że do dzisiaj nikt nie miał okazji ich zwiedzić, a tym bardziej splądrować.
— Chcesz przez to powiedzieć, że... — Henry zmrużył oczy, podchodząc trochę sceptycznie do tego pomysłu.
— Wyruszamy jutro z samego rana! Nie mamy czasu do stracenia, tym bardziej, że Ma-giczna Trójca nic jeszcze nie wie. Taka szansa nadarza się tylko raz w życiu! – fiołkowe oczy Kytii rozbłysły na samą myśl o wyprawie.
— A co na to górnicy? – spytała Sesylia, która również nie wyglądała na przekonaną. – Tak po prostu pozwolą nam wejść do tuneli?
— Oczywiście, że nie – wtrącił Bret, wywracając teatralnie oczami. – Na razie wstrzymali dalsze wydobywanie, więc mamy możliwość dostania się do kopalni niezauważeni. Pomyśl o skar-bach, które na nas czekają!
— Jestem za – odezwał się Nimod, przerywając przepełnione niepewnością milczenie to-warzyszy. – Kytia ma rację, to jedyna taka okazja!
— Nie wiesz, co może nas zaskoczyć – mruknął Henry.
— Tchórzysz? – Bret często prowokował kolegę do kłótni, co wbrew pozorom nie dopro-wadziło do uszczerbków na ich przyjaźni. – Sześcioro magów na pewno da sobie radę z ewentu-alnym przeciwnikiem. Poza tym, w razie niebezpieczeństwa, możemy szybko się stamtąd wynieść.
— Jeden dzień to za mało, żeby się przygotować – zauważyła Sesylia, patrząc bezwiednie na zachodzące słońce. – Przydałyby się co najmniej trzy dni.
— Nie mamy tyle czasu – jęknęła Kytia, załamując ręce. – Górnicy niedługo powiadomią Trójcę, a wtedy wszystko przepadnie. Błagam cię, Sesylio. Z Zają dacie radę ogarnąć wszystko w dzień, góra dwa.
— Otóż to, siostro! – Zaja zdawała się podzielać zdanie młodszej o kilka miesięcy przyja-ciółki.
— Jak dostaniemy się do Mglistej Góry? – dopytywał nadal nieprzekonany Henry.
— Nic prostszego, użyjemy kręgu teleportacji. – Bret był wyraźnie zaskoczony tak banal-nym pytaniem.
— Do tego potrzeba naprawdę dużej ilości energii wewnętrznej. Jedna osoba nie da sobie rady – odparł sucho Henry. Wiedział, że jest na straconej pozycji.
— Zaja i Sesylia skompletują ekwipunek, a ja z Nimodem ogarniemy krąg.
— Co ze mną i Kytią?
— To chyba oczywiste! Musicie się porządnie wyspać. Potrzeba nam magów, którzy będą w pełni sił podczas całej eskapady.
— Gdzie się spotykamy? – zapytała Zaja, kiedy zaczęli zbierać się znad Kryształowego Je-ziora. – Tutaj?
— Tak – odpowiedziała krótko Kytia, szybko dodając: — Jutro przed zachodem słońca. Nimod i Bret będą na nas czekać.
— Mam tylko nadzieję – powiedział Henry na odchodnym – że nie będziemy tego żałować.
— Wszystko gotowe?
— Tak.
Spotkali się nazajutrz w umówionym miejscu, na wpół podenerwowani, na wpół podekscy-towani. Zaja i Sesylia poświęciły wiele godzin, żeby skompletować zestaw mikstur wzmacniają-cych oraz uzdrawiających, zadbały również o inne specyfiki, które mogłyby pomóc w ewentual-nym leczeniu w razie sytuacji kryzysowych. Kytia zadała sobie trud, żeby dowiedzieć się co nieco o miejscu ekspedycji, zaś Henry – tuż przed długim snem – oddał się głębokiej medytacji, która wzmocniła jego energię wewnętrzną. Tak jak było postanowione, Bret wraz z Nimodem stworzyli krąg teleportacji tuż przy brzegu Kryształowego Jeziora. Nie musieli się martwić wykryciem – miejsce było na tyle oddalone od centrum, że rzadko kto zapuszczał się w te rejony. Poza tym, na krótko po użyciu magiczny twór wygasał.
— Najważniejsze, o czym należy pamiętać – zaczęła Zaja, w której w takich momentach odzywała się natura silnego przywódcy – idziemy w szóstkę i wracamy w takim samym składzie. Cokolwiek by się nie działo... pomagamy sobie nawzajem. – Wyciągnęła rękę przed siebie, wędru-jąc wzrokiem po twarzach przyjaciół. – Za ekspedycję życia!
— Za ekspedycję życia! – krzyknęli chórem, a każde z nich położyło dłoń na ręce Zai. Pewni siebie stanęli wewnątrz kręgu, który błyszczał na fioletowo.
— Gotowi? – spytał Bret, a widząc potwierdzenie ze strony kompanów, skinął głową na Nimoda. – Możemy zaczynać.
Obaj zamknęli oczy, pozwalając na uwolnienie się magii skupionej w kręgu. Dziwne uczu-cie, zapierające dech w piersiach, ogarnęło całą szóstkę. Uczucie teleportacji było porównywalne do energicznego kręcenia się wokół własnej osi. Większość miała zawroty głowy, a tylko niektórzy odruch wymiotny. Jakkolwiek nieprzyjemny, był to najszybszy sposób przemieszczania się między daleko usytuowanymi od siebie miejscami. Bardziej wprawieni magowie nie odczuwali żadnych przykrych dolegliwości.
Kiedy pojawili się przed wejściem do kopalni był już środek nocy. Osoby korzystające z kręgu teleportacji musiały liczyć się z czasem, który w tym wypadku pędził dwa razy szybciej. Do świtu, a co za tym idzie do przyjścia górników, pozostało im mniej więcej pięć godzin. Mieli na-dzieję uwinąć się jak najszybciej, biorąc pod uwagę fakt, że nie mogą pozwolić sobie na ewentual-ną wpadkę.
Bez słowa ruszyli do przodu, zawczasu tworząc w powietrzu kilka kul światła. Przed wej-ściem do kopalni spojrzeli po sobie. Na twarzach wszystkich malowało się skupienie – byli gotowi do rozpoczęcia ekspedycji w głąb tuneli.
Szli gęsiego ciasnym korytarzem, co potęgowało wrażenie, że zanim dojdą do jego końca będą zmuszeni wracać z powrotem. Korowodem kierowała Zaja, za nią podążał Henry, którego nie odstępowała Sesylia. Kytia oraz Bret trzymali się nieco z tyłu, zaś na samym końcu człapał zafascynowany Nimod. Świadomi tego, czym kończy się rozmowa w niepewnych kopalniach, nie wydawali z siebie żadnych dźwięków. Wszyscy oczyścili umysły, gdyby nagle coś wyskoczyło zza rogu, spod ziemi lub ze ściany.
— Widzę coś... — wyszeptała Zaja, kierując światło przed siebie. Jasny blask padł na wiel-kie, żelazne wrota. – To chyba jakieś drzwi.
Podeszli bliżej, przyglądając się uważnie wyrytym na wrotach symbolom oraz napisom. Żadne z nich nie rozpoznało w tym powszechnie stosowanych języków, co znacznie utrudniło po-prawne odczytanie starożytnej mowy. Bret dotknął zimnego metalu, mając nadzieję, że w ten sposób uda mu się otworzyć przejście.
— Co robimy? – spytał bardzo cicho, patrząc po towarzyszach. Wyglądali na bezradnych.
— Może naprzemy na skrzydła silnym wiatrem? – zaproponowała Kytia, stając obok Bre-ta. Sesylia zauważyła kątem oka, jak dziewczyna chwyta przyjaciela za rękę i mocno ściska.
— To mogłoby uszkodzić ściany tunelu – Nimod pokręcił głową, wodząc wzrokiem po wro-tach. Od dawna interesował się zapomnianymi, magicznymi świątyniami. W wolnym czasie czytał co nieco o odkrytych już miejscach. – Prawdopodobnie zwykła magia nie będzie w stanie ruszyć, a raczej aktywować tych drzwi. Potrzebny jest inny sposób.
— Jaki? Jakieś tajne zaklęcie? – Henry uśmiechnął się pobłażliwie. – Coś w stylu „Sezamie, otwórz się!"?
— To nie jest zabawne, Henry – Sesylia uszczypnęła chłopaka w ramię. – Jeśli nie pomyśli-my, równie dobrze możemy zacząć wracać.
— Odsuńcie się! – wtrąciła nagle Zaja, stając w pozycji bojowej.
— Co ty robisz? – Bret, podobnie jak reszta, wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
— Z buta wjeżdżam! – wymamrotała przez zęby, biorąc długi rozbieg. Z impetem kopnęła starożytne, nieużywane od setek lat wrota.
Ku zdziwieniu wszystkich – otworzyły się i nawet nie zaskrzypiały.
— Idziemy – rozkazała Zaja, jakby nigdy nic.
Korytarz znacznie się rozszerzył, dając im trochę więcej swobody. Solidne, choć niejedno-kształtne ściany były pokryte prawie wyłącznie pajęczynami; gdzieniegdzie na brudnej posadzce walały się całe szkielety lub tylko ich pojedyncze części. Co jakiś czas pojawiały się symbole po-dobne do tych, które zauważyli na wrotach. Nie byli otoczeni ziemią, więc mogli spokojnie roz-mawiać, bez obawy przed zasypaniem.
Co rusz skręcali lub schodzili po pękniętych schodach, by znowu iść prosto. Grobowa cisza, otaczająca ich niczym prastary kurz, mroziła krew w żyłach, dając poczucie piętrzącej się trwogi.
Kytia trzymała kurczowo rękę Breta, który rozglądał się dookoła, utrwalając w głowie jak najwięcej szczegółów. Nie należał do grona najprzystojniejszych, jednak swoje braki w wyglądzie aż nadto nadrabiał ponadprzeciętną inteligencją, bystrością i doskonałą pamięcią. Niejednokrot-nie wyratował grupę z poważnych opałów krótką, aczkolwiek bardzo ciętą ripostą oraz trzeźwo-ścią umysłu. Niektórzy mówili, że nadawałby się na władcę, jednak on wyraźnie stronił od tego pomysłu; nie mieszał się w politykę, a do wszystkiego, co było związane z luksusem, podchodził z wyraźną pogardą. Wynikało to z odizolowywania się od bogatej rodziny, do której wolał się nie przyznawać. Przez wiele lat skrywał informacje o swoich rodzicach oraz majątku, jaki posiada. Przyjaciół zdobył własną osobowością, nie zaś górą pieniędzy.
— Hej, czy my tędy nie przechodziliśmy? – rzucił, zauważając jakiś charakterystyczny punkt, który mijali całkiem niedawno.
— To niemożliwe, przecież cały czas idziemy prosto! – Zaja wyglądała na podenerwowa-ną. Przystanęła, żeby móc się naradzić z innymi.
— Prawdopodobnie to błędna trasa – stwierdziła obojętnie Sesylia, rozglądając się dooko-ła. – Przejście do dalszych części świątyni muszą być gdzieś ukryte.
— Czyli mówisz, że zrobiliśmy kółko? – Henry zaśmiał się bez wesołości. – Ci prastarzy magowie mieli naprawdę duże poczucie humoru.
— Wydaje mi się, że to raczej zabezpieczenie przed nieproszonymi gośćmi – wtrącił Nimod, krzyżując ręce na piersi. Był zdegustowany sytuacją, w której się znaleźli. – Znalezienie dalszej drogi może nam zająć wieczność.
— Mogę się mylić, ale chyba widziałam jakieś wgłębienie w jednej z ścian – powiedziała Kytia, mrużąc oczy.
— To chyba nasz jedyny trop... — Zaja wzruszyła bezradnie ramionami. – Pamiętasz, gdzie to było?
— Tak, to całkiem niedaleko – Kytia skinęła głową.
— Prowadź. Idziemy tuż za tobą.
Kytia pociągnęła za sobą Breta, przechodząc na sam przód korowodu. Reszta ruszyła żwawo, żeby zrównać się z nimi krokiem. Zaja, korzystając z okazji, przyłączyła się do Nimoda, który wciąż obstawiał tyły.
— Jak uważasz, ile kondygnacji ma ta świątynia?
— Sądząc po samym tym kolistym korytarzu, co najmniej trzy. To dość znany trik, który niejednokrotnie się sprawdził. Magowie tworzyli kilka przejść, przy czym tylko jedno prowadziło na piętro, w którym znajdowała się główna sala lub też pomieszczenia. Reszta sprowadzała po-dróżników na trzecią lub czwartą, a niekiedy nawet piątą kondygnację, gdzie aż roiło się od róż-norodnych pułapek, często magicznych.
— Czy w tym prawidłowym przejściu również występowały jakieś haczyki?
— Zazwyczaj jeden, może dwa, tak na wszelki wypadek. Znalezienie odpowiednich „drzwi" wymagało nie lada wysiłku i zdolności. – Nimod spojrzał smutno przed siebie. – Wgłębienie, o któ-rym wspomniała Kytia, jest prawdopodobnie zgubną drogą, choć mam nadzieję, że się mylę.
Zaja zasępiła się, myśląc nad czymś intensywnie. W końcu spytała:
— Nimodzie, czy jest możliwość przedostania się z niższych kondygnacji na tę właściwą?
— Zapewne tak, o ile przeżyjesz wszystkie zastawione pułapki.
— To tutaj! – krzyknęła Kytia. Zaja i Nimod szybko dołączyli do reszty.
Nisza, którą zauważyła dziewczyna, faktycznie rzucała się w oczy. Z powodzeniem mogła uchodzić za ukryte przejście, co tym bardziej zmartwiło dwójkę pilnującą tyłów korowodu. Podej-rzewali, że znalezienie drogi powinno być znacznie cięższe, jednak nie zdążyli podzielić się swoimi obawami z przyjaciółmi. Kytia dotknęła wgłębienie w ścianie, która nagle drgnęła.
— Co do...
— PODGŁOGA!
— UWAŻAAAAAJ—
— CIEEEEE...
Wylatując przez zapadnię, wylądowali z impetem na twardej ziemi. Znowu znaleźli się w tunelu, choć już nie takim, jak na samym początku kopalni. Glebowe ściany były równie szerokie, co w prastarym, kolistym korytarzu. Bret wylądował na plecach Kytii i tylko dzięki wyćwiczone-mu refleksowi udało mu się w ostatniej chwili przetoczyć na bok wraz z dziewczyną, robiąc tym samym miejsce Sesylii, Henry'emu, Nimodowi i Zai. Wszyscy sobie coś obili, jednak nikt bardziej nie ucierpiał – stosowanie medykamentów nie było konieczne.
— Światło... — wyszeptała Zaja, wspierając się na ramieniu Nimoda.
— Już – mruknął chłopak, wyczarowując przed sobą jasną kulę. Henry i Kytia zrobili do-kładnie to samo, dzięki czemu mogli się swobodnie rozejrzeć: za nimi wznosiła się ściana ziemi, co znacznie ułatwiało wybór dalszej drogi.
— Wszyscy cali? – Kytia spojrzała po przyjaciołach. Potaknęli głowami.
— Nie jestem pewien, która to kondygnacja, ale najlepiej będzie, jeśli przygotujemy się na najgorsze. – Nimod skinięciem głowy wskazał na prostą drogę przed nimi. — Niech jedno z nas wytęży wzrok, inne węch, a jeszcze inne słuch. Bardzo możliwe, że zaraz natrafimy na jakąś pu-łapkę.
— Trzymajmy się blisko – dodała Sesylia, biorąc Henry'ego pod ramię. Chłopak nie prote-stował, a nawet uśmiechnął się lekko. Od dawna darzył dziewczynę głębokim uczuciem, jednak nie był świadomy, że jego miłość została odwzajemniona. Miał pewne podejrzenia, choć za każ-dym razem brakowało mu odwagi, by wprost zapytać o to Sesylię. Kiedyś opowiedział rodzicom o swojej przyjaciółce, jednak gdy wspomniał o jej znachorskich planach na przyszłość, strasznie się zawiedli. Uważali, że to zawód bez większych perspektyw, przeznaczony dla słabych, nieumiejęt-nych magów, zaś Henry'emu wróżyli świetlaną karierę jako spec od magii bojowej, który wykła-dałby w Szkole Magii lub naradzałby się z generałami w armii króla. Chłopak, wbrew oczekiwa-niom rodziców, chciał poświęcić się sztuce. Miał ogromny talent do rysowania, a jeszcze większy do rzeźbienia. Chyba właśnie tę wrażliwość na piękno pokochała w nim Sesylia.
Ruszyli przed siebie, idąc praktycznie ramię w ramię w ciasnej grupie. Zaja, która wróciła do roli prowadzącej, wyostrzyła zmysł wzroku, by w razie czego jako pierwsza zareagować. Idąca za nią Sesylia położyła magiczny nacisk na węch, Bret zaś na słuch. Reszta skupiała się na utrzy-maniu światła. Taki podział wydawał się najlepszą taktyką, którą mogli zastosować w niezna-nym, podziemnym miejscu.
— Czuję jakiś dziwny zapach... — ostrzegła pół godziny później Sesylia, zatrzymując się w pół kroku. Rozglądając się dookoła, poruszała delikatnie nozdrzami. Wszyscy czekali, aż doprecy-zuje swoje obawy. W następnej chwili, nie spodziewając się niczego złego, wytrzeszczyła oczy. – To gaz ziemny! Ulatnia się, ale nie mam pojęcia skąd.
— Henry, uda ci się utworzyć jakąś tarczę? – zapytała Zaja, wyraźnie zmartwiona słowa-mi Sesylii. – Coś, co oddzieliłoby nas od tego gazu?
— Wedle życzenia, pani! – chłopak uśmiechnął się zawadiacko, wyciągając ręce przed sobą. Nie mogli tego zobaczyć, jednak od razu poczuli – gaz ustąpił czystemu powietrzu. – Zawsze lubiłem bawić się bańkami.
— Czy to normalne, że w takim miejscu jak to zaskakuje nas gaz ziemny? – spytała Kytia, drżąc lekko na całym ciele. Zaczęła tracić entuzjazm, z którym podchodziła do tej całej wyprawy.
— Prawdopodobnie to jedna z pułapek, choć nadal ciężko mi powiedzieć, na której kondy-gnacji się znajdujemy – Nimod wzruszył ramionami; był tak obojętny, jakby mówił o pogodzie.
— Sądzę, że mimo wszystko dobrze trafiliśmy. Patrzcie! – Bret wskazał palcem na rysujące się przed nimi łukowate przejście, a zaraz za nim potężne schody. Chcieli rzucić się do przodu, jednak w porę przypomnieli sobie o Henrym, który przez podtrzymywanie bańki powietrznej nie mógł biegać. Ograniczyli się do nieznacznego przyspieszenia kroku.
Dziesięć minut zajęło im dojście do celu. Schody doprowadziły ich pod kolejne, tajemnicze wrota, tym razem lekko uchylone. Mimo że opuścili podziemny tunel gaz ziemny nadal krążył w powietrzu, choć nic nie wskazywało na to, że Henry'emu kończył się zapas energii magicznej. Pewnym krokiem weszli do środka. Przestrzeń, która składała się na Salę Główną w zapomnianej świątyni, była niewyobrażalnie wielka. Bez problemu zmieściłoby się tutaj około pięć tysięcy osób.
Na samym środku znajdował się długi, masywny ołtarz, ustawiony na niewielkim podeście. Tuż za nim rysowała się wysoka, łukowata ściana, pokryta licznymi symbolami oraz napisami; niektóre z nich przypominały te, które znaleźli na pierwszych wrotach. Przed ołtarzem, zachowu-jąc dość sporą odległość, stało kilka złączonych ze sobą stołów, przy których poustawiano krzesła – było ich w sumie pięćdziesiąt. Wszystko utrzymywało się w naprawdę dobrym stanie, tak jakby magia, wyczuwalna w powietrzu, dbała o nienaganny wystrój Sali Głównej przez setki lat. Poje-dyncze kamienne otwory w ścianach prowadziły do pomieszczeń gospodarczych oraz mniejszych lub większych sypialni. Tam również panował nieposzlakowany porządek.
— Wypadałoby się rozdzielić, co wy na to? – Zaja spojrzała po towarzyszach.
— Jakaś obca magia nie dopuszcza do tej komnaty gazu ziemnego – wtrącił Henry, opusz-czając ręce. Nie wyglądał na zmęczonego. – Możemy swobodnie oddychać.
— W porządku, dziękujemy ci za pomoc, Henry! – Kytia uśmiechnęła się szeroko. – To może dwoje z nas poszuka wyjścia, dwoje zbada pomieszczenia poboczne, a pozostała dwójka zostanie tutaj i poszpera przy ołtarzu?
— Słusznie – Zaja potaknęła głową. Wzięła Nimoda pod pachę i pociągnęła w stronę cen-tralnej części Sali Głównej. – My zajmiemy się tą ostatnią kwestią!
— Chodź, Sesylio – Henry mrugnął do przyjaciółki. – Poszukamy wyjścia.
— Cóż, Bret, znowu jesteśmy na siebie skazani! – Kytia odwróciła się do chłopaka, zaciera-jąc ręce. – Zobaczmy, jak spali ówcześni magowie!
W jednej chwili rozeszli się w swoje strony. Jakkolwiek interesujące rzeczy można było znaleźć w całej komnacie, te najbardziej ciekawe znajdowały się w samym jej centrum. Nimod zaczął kręcić się wokół ołtarza, podczas gdy Zaja oddaliła się, by zbadać dokładniej zapierającą dech w piersiach łukowatą ścianę. Odwrócona plecami do przyjaciela, nie zauważyła jego poczy-nań, a jedno z nich było warte uwagi – zaczął drżeć na całym ciele, jakby przeszył go prąd, ni stąd ni zowąd wytrzeszczył oczy i chciał krzyczeć, jednak coś odebrało mu mowę. Trwało to może trzy minuty. Kiedy dziwne objawy ustały, wrzucił jakieś trzy stare książki do torby, z trudem łapiąc oddech. Cokolwiek mu się stało, wolał to przemilczeć.
— Nimodzie, możesz podejść? – Zaja nie mogła oderwać się od tajemniczych symboli.
— Mmm? – mruknął chłopak, podchodząc do dziewczyny. – Co jest?
— Spójrz tutaj – skinieniem głowy wskazała na szereg wyrytych obrazków przed sobą. – To wszystko składa się na jakąś historię, jednak nie umiem jej do końca zrozumieć. Na przykład tutaj! Mogę się mylić, ale magowie, którzy tutaj przebywali, odprawiali jakieś dziwne rytuały. Te kręgi... Pierwszy raz widzę coś takiego. O, a tutaj jest smok. Nie przypominam sobie, żeby w historii starożytnych magów pojawiała się jakaś wzmianka o tych przerażających bestiach.
— Smoki prawdopodobnie już wtedy zaliczały się do zagrożonego wyginięciem gatunku – Nimod podrapał się po głowie. – Możliwe, że pokazywały się w okolicach Mglistej Góry znacznie częściej, niż zanotowali historycy. Magowie z pewnością zauważyliby ich nagłe pojawienie, a kto wie, do czego wtedy dochodziło. – Spojrzał uważnie na ilustracje. Jedna z nich przedstawiała przemianę człowieka w smoka. Lustrował ją wzrokiem przez dłuższą chwilę, czując dziwne swę-dzenie w okolicach łopatek. Zaja najwyraźniej przeoczyła tę scenę, bo w żaden sposób jej nie sko-mentowała. Wędrując wzrokiem po ścianie, spojrzała kątem oka na Nimoda. Wnet odskoczyła, prawie jak poparzona.
— Na bogów, co ci się stało?! – krzyknęła, zasłaniając usta rękoma.
— O co ci chodzi? – Nimod zmarszczył brwi.
— Twoje oczy... Są czerwone. I mają strasznie wąskie źrenice, jak u kota.
— Co?!... – chłopak odruchowo potrząsnął głową, jakby chciał pozbyć się podejrzanych skutków jakiejś tajemniczej mocy.
— Zgaduję, że to przez magię, która się tu kłębi. Znalazłeś coś ciekawego przy ołtarzu? – Zaja patrzyła niepewnie na przyjaciela. Jego widok napawał ją swego rodzaju obrzydzeniem... A może strachem?
— Nie – skłamał Nimod. – Co najwyżej jakąś stertę pergaminów, zapisanych w tej staro-żytnej mowie.
— Weź je, a ja poszukam reszty – zarządziła dziewczyna, wyraźnie zbita z tropu. – Nie po-doba mi się to miejsce.
Zaja zostawiła Nimoda przy ołtarzu, kierując swe kroki w stronę pomieszczeń pobocznych. Miała nadzieję na szybkie znalezienie Kytii i Breta. Dalsza ekspedycja nie była najlepszym pomy-słem. Żeby ułatwić sobie poszukiwania, zaczęła wykrzykiwać głośno imiona przyjaciół. Dopiero po jakimś czasie uzyskała odpowiedź w podobnym tonie.
W tym samym czasie Nimod pakował do torby wszystkie zapiski, jakie znalazł na stole ofiarnym. Jakaś dziwna, nieznana energia zaczęła ogrzewać go od wewnątrz, co było naprawdę przyjemne. Korzystając z chwilowej samotności, zerknął do jednej z książek, którą wcześniej schował. Przewertował energicznie kartki w poszukiwaniu jakiegoś wyjaśnienia tak nienormal-nego stanu. Znalazł.
I w końcu zrozumiał wszystkie sceny, wyżłobione na łukowatej ścianie.
— Nimodzie! – Zai w końcu udało się znaleźć dwójkę przyjaciół. Wszyscy troje zmierzali właśnie w jego stronę. Chłopak wrzucił szybko książkę z powrotem do torby, czego na szczęście nikt nie zauważył. – Zbieramy się stąd, natychmiast. Widzieliście Sesylię i Henry'ego? – Zaja zwró-ciła się do Kytii i Breta.
— Tak, kręcili się przy tamtej ścianie – Bret wskazał na lewą część Sali Głównej. – Chyba coś tam znaleźli.
— Idziemy.
Pobiegli czym prędzej w tamtym kierunku, nawołując pozostałą dwójkę towarzyszy. Nie musieli długo szukać – Sesylia i Henry na tyle zbadali ścianę, że udało im się otworzyć przejście, prowadzące prawdopodobnie na zewnątrz kopalni.
— I jak? Macie coś? – spytała Sesylia, patrząc niecierpliwie po czwórce przyjaciół. Spo-dziewała się co najmniej góry złota albo chociaż zapomnianej wiedzy.
— Nimod znalazł jakieś stare papiery, przyjrzymy się im potem.
— Chłopie, co się stało z twoimi oczami? – Henry prawie zaniemówił na widok chłopaka, który wciąż miał czerwone oczy.
— Nie wiem – przyznał smutno. – To prawdopodobnie działanie magii, zaszczepionej w ścianach tej sali. Widzę bez zarzutów, więc nie marnujmy czasu!
Prześlizgnęli się przez przejście, zbiegając po schodach na dół. Niestety, gaz ziemny znowu utrudnił im przemarsz. Zatrzymali się w prastarym korytarzu, zerkając wyczekująco na Hen-ry'ego. Chłopak już unosił ręce, jednak w tej samej chwili Nimod wtrącił się słowami:
— Wystarczająco energii straciłeś. Pomożesz Bretowi stworzyć krąg teleportacji, kiedy się stąd wyniesiemy. Teraz ja stworzę bańkę.
Wszyscy potaknęli głowami, trochę zdziwieni taką nagłą zamianą ról.
Nimod wzniósł ramiona ku górze i ku przerażeniu wszystkich wytworzył płomienny pier-ścień. Jedna iskra wystarczyła do sprowokowania wybuchu, a co dopiero taka ilość ognia. Na krótko przed tym Sesylia ujrzała szaleńczy błysk w czerwonych oczach przyjaciela. Zdążyła wy-czarować tarczę, zanim eksplozja pożarła wszystko dookoła. Słyszała krzyki swoich towarzyszy – lament Kytii i Zai oraz przekleństwa Breta i Henry'ego.
A potem nastała już tylko ciemność.
— Obudziłam się w domu jednego z górników. Byłam praktycznie cała połamana, ale żyłam... — Sesylia spuściła głowę, zbierając myśli. Tak traumatyczne wspomnienie zawsze doprowadzało ją do łez. Pojedyncze krople zaczęły skapywać na blat biurka. – Nie widziałam niczego, poza ciemnością. Kobieta, która się mną zaopiekowała, a która była siostrą wspomnianego robotnika, nie chciała mnie okłamywać, bo zawód medyka jej tego zabraniał. Doznałaś poparzenia rogówki, a obrażenie jest na tyle głębokie, że nie będziesz widzieć już do końca życia — powiedziała wtedy. Na początku ciężko było mi się z tym pogodzić, jednak czas, który spędziłam na kuracji, pomógł mi się oswoić z myślą, że jestem ślepa.
— Pani Sesylio, ja...
— Kazałam ci nie przerywać – warknęła ostro, kontynuując opowieść. – Górnik powie-dział mi, że znaleźli mnie dwa dni temu pięćdziesiąt metrów przed kopalnią. Nie mam pojęcia, jak się tam dostałam, jednak wszystkie podejrzenia skłaniały się ku sile wybuchu. Niestety, nie natrafili na nikogo z mojej grupy, choć prosiłam ich co najmniej pięć razy o dokładniejsze po-szukiwania. Oto cała historia. Wszystko dla jakichś papierów...
— Co się potem stało? To znaczy... Jak to możliwe, że mistrz Nimod przeżył?
— Odnalazł mnie trzy lata później. Nawet sobie nie wyobrażasz, jaka ogarnęła mnie wściekłość na jego widok. Chciałam go zabić gołymi rękoma za to, co zrobił naszym przyjacio-łom. Za to, że zabił ich z zimną krwią. Jego głupie tłumaczenia w ogóle do mnie nie docierały, a udawana skrucha tylko bardziej działała na nerwy.
— Co mówił?
— Wmawiał mi, że to przez tę magię, która krążyła w Sali Głównej, dopuścił się do ta-kiego czynu. Opętała mnie... Nie wiedziałem, co robię! Sam nie wiem, czemu przeżyłem, to musia-ła być jakaś tarcza ochronna ¬– zarzekał się na bogów. Minęły lata, a ja wciąż nie potrafię wyba-czyć mu tej zbrodni, nieważne, czy nieumyślnej, czy w afekcie. Świadomość, że straciłam ludzi, których kochałam, że straciłam Henry'ego... — Sesylia zacisnęła dłonie w pięści, dysząc ciężko. – Mam nadzieję, że ta opowieść da ci możliwość spojrzenia na twojego mistrza z zupełnie innej perspektywy.
Adeptka zamilkła, próbując przetworzyć wszystkie informacje. Historia, którą opowie-działa jej znachorka, całkowicie nią wstrząsnęła. Nie spodziewała się takiego aktu okrucień-stwa ze strony mentora. Nie wierzyła też, że niekontrolowana przez nikogo magia mogła do-prowadzić go do takiego stanu. Coś leżało na rzeczy, a ona chciała się dowiedzieć całej prawdy.
— Co się stało z zapiskami, które zabrał mistrz Nimod?
— Cały czas je ma. Nigdy nie miałam odwagi, żeby w ogóle na nie spojrzeć. – Sesylia westchnęła głęboko, prostując się. Zwróciła niewidzące oczy na dziewczynę. – Idź już. Dowie-działaś się wystarczająco wiele, by mieć powód do zmiany mentora. A w razie gdybyś nie po-słuchała mojej rady — nie przychodź do mnie potem z płaczem.
— Dziękuję, pani Sesylio – dziewczyna odłożyła rysunek Henry'ego, który cały czas ści-skała w ręce i ukłoniła się kobiecie, by następnie szybko opuścić lecznicę. Wracała do domu w blasku zachodzącego słońca, pełna nadziei na odkrycie całej tajemnicy.
Od natłoku myśli zakręciło jej się w głowie. Zatrzymała się na moście, opierając o ka-mienną balustradę. Wciągała głęboko świeże powietrze. Już dobrze... Już.
Nie, wcale nie było dobrze. Ktoś zaszedł adeptkę od tyłu, korzystając z chwili nieuwagi. Wielkie łapsko, które przysłoniło jej usta, odebrało możliwość wydania jakiekolwiek dźwięku. Cios w bok szyi zmiótł ją z nóg. Utraciła przytomność, a chciała tylko zaczerpnąć trochę tlenu.
— Przyniesiesz mi coś do jedzenia? Umieram z głodu.
Z pulsującym bólem głowy oraz szyi w końcu wróciła do świata żywych. Otworzyła po-woli oczy, zdezorientowana wobec swojego położenia, stanu i ryzyka śmierci. Jako pierwszą ujrzała kobietę, siedzącą przy niej na niskim krześle. Przeglądała jakąś księgę, która zdawała się być dziwnie znajoma. Adeptka zlustrowała obcą od stóp do głów, choć szczególną uwagę zwróciła na oczy. Je też już gdzieś widziała!
— Świat pomiędzy snem a jawą musi być naprawdę ciekawy, skoro postanowiłaś do nas wrócić dopiero po pięciu godzinach – wymruczała, uśmiechając się prawie niezauważalnie.
— Gdzie... Gdzie jestem? – spytała dziewczyna, masując się po głowie.
— W miejscu, które zwykłam nazywać domem – odparła obojętnie, mrużąc dziko błysz-czące oczy. – Przynajmniej tutaj jesteś bezpieczna. Póki co.
— Bezpieczna? Grozi mi jakieś niebezpieczeństwo?!
— Zbyt wielkie, żebyś mogła teraz wrócić do swojego gniazdka. Zostaniesz u nas na jakiś czas, później się zobaczy.
— Kim ty w ogóle jesteś? – adeptka była jeszcze bardziej zdezorientowana niż po prze-budzeniu.
— Nazywam się Neya, choć ludzie obracający się w moim środowisku mówią na mnie Trawiastooka. Ty zaś, jeśli dobrze zapamiętałam, zwracałaś się do mnie per Paskuda.
— Co?!... O czym ty...
— Należę do gatunku zmiennokształtnych. Mogę przybrać postać dowolnego zwierzę-cia, które kiedykolwiek widziałam na własne oczy. – Na twarzy Neyi pojawiła się duma. – Poruszanie się po mieście jako kot jest najbardziej optymalne.
— Jesteś magiem, tak?
— Tak, aczkolwiek moje umiejętności magiczne są dość ograniczone. Nadrabiam to swoją zdolnością gatunkową – Neya zaśmiała się cicho. – Jeszcze jakieś pytania?
— Dzisiaj – dziewczyna przypomniała sobie o sytuacji w rezydencji mistrza. – dlaczego mentor tak agresywnie zareagował na twój widok? Znacie się?
Trawiastooka potaknęła niechętnie głową. Wymowny wyraz twarzy wskazywał na to, że nie lubiła opowiadać o relacjach łączących ją z Nimodem. Od konieczności wyjawienia swo-jej historii uratował ją Morie, który wszedł do pokoju z dwoma porcjami jeszcze gorącego ste-ku. Z zawadiackim uśmiechem podsunął jeden talerz adeptce, a drugi podał Neyi, po czym bez słowa usiadł koło swojej towarzyszki.
— Jedz. Musisz odzyskać siły.
Ktoś zapukał do drzwi w charakterystyczny, znany wśród złodziei sposób. Neya, która siedziała w fotelu z opartymi o biurko nogami, otworzyła oczy. Jej wzrok szybko oswoił się z ciemnością otulającą pokój na poddaszu. Zanim pozwoliła gościowi wejść, westchnęła ciężko.
— Wejdź, Morie – mruknęła od niechcenia.
Złodziej—skrytobójca wślizgnął się do środka, nie wydając przy tym żadnego dźwięku. Ubrany na czarno, z łatwością wtapiał się w otoczenie, jednak teraz nie było to konieczne. Uśmiechnął się kątem ust, rad, że może porozmawiać z kobietą w cztery oczy. Nie obowiązywała go większość zasad panujących w gildii, toteż bez skrępowania zaczął mówić jako pierwszy:
— Zasnęła. Dodałem jej trochę proszku nasennego do obiadu, tak na wszelki wypadek.
— Świetnie... — odparła beznamiętnie Neya, przedłużając ostatnie samogłoski. Wyglą-dała na co najmniej znudzoną, choć to właśnie dzięki niej Morie zrozumiał, jak mylne mogą okazać się pozory. Krótkie, niekiedy monosylabiczne odpowiedzi przywódczyni gildii wynikały z dużego zmęczenia, które starała się zamaskować obojętnym wyrazem twarzy.
— Posłałem kilka czujek pod rezydencję. Nikt nie opuści jej niezauważony. – W głosie Moriego dało się słyszeć dumę z dobrze obmyślonej taktyki; nawet flegmatyzm Trawiastookiej nie był w stanie go zrazić.
— Lepiej, żeby nie dowiedziała się, co to za miejsce i czym się naprawdę zajmujemy – rzekła Neya, patrząc na Moriego spod przymrużonych oczu. Widział, jak co chwilę zaciska i rozluźnia szczękę.
— Co mam jej wmawiać? – mężczyzna uniósł pytająco brew.
— Bo ja wiem... — wzruszyła ramionami. – Gildia Najemników brzmi lepiej, niż Gildia Złodziei – uśmiechnęła się prawie niezauważalnie.
— Należałem kiedyś do jednej – przyznał Morie, wykrzywiając usta.
— A teraz jesteś tutaj. Czy to naprawdę ma jakieś znaczenie?
— Nie, tak tylko wspominam.
— Przynajmniej będziesz bardziej przekonywujący.
Zamilkli, co dało Moriemu czas do wyciągnięciu kilku wniosków. Zamierzał już wyjść, jednak w tym samym momencie wpadło mu do głowy jedno pytanie.
— Neyo?
— Mmmm?
— Wciąż go nienawidzisz?
Kobieta po raz kolejny westchnęła ciężko, zbierając niepoukładane myśli. Zmęczenie nie działało na jej korzyść.
— Kiedyś powiedział mi, że magia jest tym, czego nie wiesz. Po pewnym czasie doszłam do wniosku, że im więcej wiesz, tym gorzej śpisz. Dla mnie było już za późno, wszak nie chcia-łam do końca życia walczyć z koszmarami.
— To było dawno temu.
— Hmmm... Zrobiłam coś, co chyba każdy uczyniłby na moim miejscu. Dobranoc, Morie.
— Dobranoc, Neyo.
— Morie?
— Tak?
— Zajrzyj do jej domu przed snem. Mam złe przeczucie.
Kiedy Morie opuścił pokój na poddaszu, Neya wstała powoli, przeciągając się leniwie. Podeszła do okna, otwierając je na oścież — światło księżyca padło wprost na znużoną twarz kobiety.
Nie była głupia. Dobrze wiedziała, że dziewczyna skorzysta z pierwszej lepszej okazji do ucieczki.
— Morie... Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Znowu dałeś się nabrać.
Uśmiechnęła się pod nosem.
Opuściła pokój na poddaszu jako kruk. Pod osłoną nocy skierowała się do rezydencji dawnego mistrza.
Złodziej zszedł na dół, bez słowa wymijając krzątających się po budynku kolegów. Jeden z nich coś do niego powiedział, drugi klepnął w ramię, jeszcze inny zaczął zadawać setkę pytań – wszystkich troje zignorował z niewzruszoną miną. Znał Neyę od dzieciństwa i wiedział, że jeśli coś złego szepcze jej instynktowi, to nie jest to tylko podświadoma ostrożność.
Wypadł z karczmy, biorąc głęboki oddech. Był przygotowany na najgorsze. W końcu... Nie takie rzeczy już w życiu zrobił. Przeszedł podwórko, przeskoczył niski murek i skręcił w wąską uliczkę, by w mgnieniu oka znaleźć się na głównej ulicy.
Rozejrzał się. Do domu adeptki miał mniej więcej dziesięć minut – pięć, jeśli przyspie-szyłby kroku. Zastanawiał się chwilę, aż w końcu pokręcił głową, śmiejąc się na głos.
— Neyo... Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Znowu nie dałem się nabrać.
Uśmiechnął się pod nosem.
Pod osłoną cienia pobiegł do rezydencji Nimoda.
Młoda adeptka szybko dotarła do rezydencji swojego mistrza. Informacje, które zdobyła dały jej w końcu jasny obraz tego, co tak naprawdę ukrywał Nimod – brakowało jej tylko kilku szczegółów, które wyjaśniłyby ostatnie niedopowiedzenia. Rozmowa z Sesylią pozwoliła jej odgadnąć, co tak naprawdę znalazła tamtej pamiętnej nocy w bibliotece mentora i dlaczego nie była w stanie rozszyfrować tajemniczego języka. Cokolwiek oznaczały podejrzane napisy na książkach, musiała poznać prawdę i dowiedzieć się, z jakiego powodu Nimod dopuścił się tak haniebnego czynu na własnych przyjaciołach. Jeśli był pod działaniem starożytnej magii, z pewnością nadal go kontroluje.
Przemknęła się dziedzińcem na tyły posesji, chowając się za wysokimi krzakami oraz drzewami, które rzucały największy cień. Tym sposobem znalazła się całkiem blisko tarasu, z którego miała bezpośrednią drogę do biblioteki.
Zauważyła, że w środku – zarówno na korytarzu, jak w pojedynczych pomieszczeniach – palą się świece. Czyżby służący zapomnieli zgasić ostatnie płomienie? A może machnęli na nie ręką, wmawiając sobie, że prędzej czy później same znikną? Takie zachowanie było co najmniej dziwne. Postanowiła, że poczeka jeszcze chwilę, zanim rzuci się do przodu. Drżąc na całym ciele schowała się za krzewami azalii.
— Ciekawość nie daje ci spokoju, co?
Słysząc za sobą cichy szept, odwróciła się gwałtownie. Prawie krzyknęła, widząc groźnie błyszczące trawiaste oczy. Neya stała nad nią, całkowicie zlewając się z nocnym tłem. Wyglądała na porządnie wkurzoną, co przyprawiło dziewczynę o jeszcze większe dreszcze. Odpowiedziała jej jęknięciem:
— Skąd wiedziałaś, gdzie jestem?
— Ponieważ zrobiłabym to samo na twoim miejscu – odparła ponuro Neya. – Kiedy mówiłam o niebezpieczeństwie, jakie ci grozi, chciałam cię odwlec od pomysłu przychodzenia tu – złapała ją za rękę, ciągnąc w swoją stronę. Kiedy napotkała wyraźny opór, warknęła chłodno: — Wracamy.
— Nie! – dziewczyna wyrwała dłoń z uścisku. Spojrzała wyzywająco prosto w oczy roz-mówczyni, mając nadzieję, że chociaż raz wygra z nią wzrokową potyczkę. Przegrała. – Nigdzie nie idę. Chcę to wszystko wyjaśnić.
— Co chcesz wyjaśnić? Dlaczego jeszcze żyje, choć powinien był zginąć lata temu? – Neya parsknęła mimowolnie, marszcząc nos. – Chyba sama nie wierzysz w to, co chcesz zrobić. Nie puszczę cię na pewną śmierć.
— Dlaczego?
— Wystarczy, że ja dałam się na to nabrać – Neya była coraz bardziej zniecierpliwiona. Zaczęła przestępować z nogi na nogę.
— Nabrać na co? – dziewczyna nie ustępowała.
— Nieważne; idziemy.
— Nie! Nie ruszę się stąd, dopóki nie powiesz mi prawdy.
— Tutaj?! Do końca postradałaś zmysły? – Neya pociągnęła ją za ramię, jednak szybko musiała odskoczyć. Adeptka wyczarowała kulę ognia, którą wycelowała wprost w pierś kobie-ty.
— Chcę poznać prawdę... Czy to tak wiele? – dziewczynie łamał się głos, jednak nie opu-ściła ręki.
— Ech. Tylko nie wiń mnie za to, co zobaczysz.
Neya poczekała, aż uczennica Nimoda zrezygnuje z kuli ognia, by bez obawy przed spa-leniem położyć ręce na jej głowie. Korzystając z dawno nieużywanej energii wewnętrznej prze-słała dziewczynie wspomnienie sprzed kilku lat.
— Jak zwykle przed czasem...
— Myślałam, że już rozmawialiśmy na ten temat, mistrzu.
Młodsza o jakieś dziesięć lat Neya siedziała na parapecie, gdy Nimod pojawił się w gabine-cie. To tutaj zazwyczaj odbywały się wszystkie lekcje, które udzielał dziewczynie już kilka miesię-cy. Była bystra i szybko się uczyła – pokładał w niej duże nadzieje. Nie miał też nic przeciwko te-mu, że prowadzi Gildię Złodziei. Zdarzało mu się korzystać z ich pomocy.
Podszedł do uczennicy, patrząc znad jej ramienia na roztaczający się za szybą widok. Jego rezydencja mieściła się na wzgórzu, dzięki czemu mógł podziwiać sięgające po horyzont różno-kształtne budynki oraz mniej lub bardziej zadbane ogrody. Mężczyzna spojrzał uważnie na Neyę. Patrzyła bezwiednie w dal, pogrążona w całkowitej zadumie. Nie należała do energicznych czy gwałtownych osób, jednak rzadko widział ją nieskoncentrowaną na otaczających ją szczegółach. Może mu to umknęło? A może po prostu nigdy dotąd nie pozwoliła sobie na zamyślenie w jego obecności.
— Neyo? – spytał spokojnie, uśmiechając się lekko.
— Mmmmm? – wymruczała, nie odrywając wzroku. To, że odpowiadała nie było jedno-znaczne z wróceniem myślami do rzeczywistości.
— Muszę wyjechać. Na kilka dni.
— Szerokiej drogi – odparła obojętnie, co szczerze zaskoczyło starego mistrza. Jeszcze nigdy nie odpowiedziała mu z taką ignorancją.
— Nie cieszysz się? – spytał pół żartem, pół serio. Próbował zwrócić na siebie jej uwagę.
— A powinnam?
— Będziesz miała trochę wolnego.
— Stoję na czele gildii, mistrzu. – Spojrzała na niego beznamiętnym wzrokiem, unosząc lekko brew. – Jeśli zrobię sobie wolne... Cóż. Długo nie postoi – wzruszyła ramionami, wracając oczami do poprzedniego widoku.
— Tylko się nie przemęcz siedzeniem na parapecie – odparł równie obojętnie co jego uczennica.
— Dziękuję za troskę – potaknęła zbywająco głową, po czym westchnęła głęboko i sku-piwszy się na mentorze, rzekła: — Muszę się zbierać. Vetus kręci się pod rezydencją i udaje nie-zauważalnego. Kiedy mistrz wraca? – spytała od niechcenia.
— Za kilka dni, jak mówiłem – odpowiedział spokojnie, niezrażony tym, że musi się powta-rzać.
— Słyszałam za pierwszym razem. Kilka dni to dość nieprecyzyjne określenie, nie sądzi mistrz? – wymamrotała, schodząc z parapetu. – Ile? Dwa dni? Pięć? Osiem?
— Kilka. – Nimod nie dawał za wygraną.
— Dobrze. Postaram się być przed czasem, jak zwykle. Choć niczego nie obiecuję.
Skierowała bezszelestnie kroki w stronę wyjścia, kiedy Nimod postanowił ją zatrzymać.
— Neyo... — zaczął. Dziewczyna zatrzymała się, czekając na dalsze słowa. Nie spojrzała w jego stronę. – Uśmiechnij się. Vetus nie kręciłby się tutaj, gdyby miał złe wieści.
— Człowiek się codziennie czegoś uczy, prawda, mistrzu?
— Tak. Mówiłem ci to tydzień temu.
— Mistrz też ma jeszcze czas na naukę – powiedziała sucho i wyszła bez słowa pożegna-nia. Nimod przez chwilę zastanawiał się nad jej słowami. Jak zwykle nie zwiodło ją wymuszone chwilą pocieszenie. Zerknął za okno.
Vetus, który nie ukrywał się już za krzakami, opuścił rezydencję w towarzystwie czarnego kota.
Neya siedziała przy wysokim barze w karczemnej izbie gildyjnej speluny. Ze znudzeniem wysłuchiwała raportu Vetusa, czekając cierpliwie, aż będzie mogła mu zadać jedno, zasadnicze pytanie.
— ... i wtedy ich zaatakowaliśmy, ale nie mieli niczego cennego. Jeden z nich był chyba szlachcicem, ale nie dam głowy. Kilka gróźb i puściliśmy ich wolno.
— Nie rozpoznają was? – spytała Neya, bawiąc się pustym kielichem.
— Nie, co do tego nie mam żadnej wątpliwości – odparł pewnie Vetus. Spojrzał niepewnie na przyjaciółkę, marszcząc czoło. – Co jest, kocie?
— Morie wciąż nie dał znaku życia – odparła, wykrzywiając usta do grymasu. Chciała w ten sposób ukryć wybrzmiewającą z jej głosu troskę.
— To duży chłopak, na pewno nic mu nie jest! – Złodziej poklepał dziewczynę po plecach. Był od niej o siedem lat starszy, co dawało mu powód do traktowania Neyi jako młodszej siostry. Dziewczyna nie miała nic przeciwko – cieszyła się z obecności Vetusa, tym bardziej, że był jedną z dwóch osób na które zawsze mogła liczyć.
— Obyś miał rację... — mruknęła cicho.
Poznała Moriego na ulicy, kiedy miała siedem lat. Był jej rówieśnikiem, więc wspólnie przeżyli dzieciństwo oraz młodzieńcze bunty. Szybko policzyła, że znają się już ponad dekadę, prawie dwie. Vetus dołączył do nich kilka lat temu, kiedy uratowali go spod zawalonego budynku. Cała trójka szybko zacieśniła więzy i założyła Gildię Złodziei, choć za oficjalne przywództwo od-powiadała Neya. Ich wspólnota obchodziła niedawno piątą wiosnę.
— Idę się położyć – powiedziała w końcu po długim milczeniu. Zanim udała się na górę, spojrzała przenikliwie na przyjaciela. – Nie ma mnie dla nikogo, dobrze?
— Mnie nie musisz dwa razy powtarzać, kocie – Vetus wyszczerzył się na swój łobuzerski sposób. Był naprawdę dobrym, starszym bratem.
Dziewczyna zaszyła się w pokoju na poddaszu, który od niedawna stał się jej królestwem. Położyła się w fotelu, głowę opierając o jeden, a nogi przewieszając przez drugi podłokietnik. Mi-nęła prawie godzina, zanim udało jej się zasnąć. Vetus zadbał o to, by nikt jej nie przeszkadzał – wszystkich awanturujących się wyrzucał na zewnątrz. Neya usłyszała nawet krzyki jednego z nich.
Uśmiechnęła się pod nosem, zamykając oczy.
Kochana rodzina...
Minęły trzy dni i ani Morie, ani Nimod nie pojawili się z powrotem w mieście. Neya zrobiła się jeszcze bardziej posępna, a jej stosunek do gildyjnych złodziei znacznie się ochłodził. Nie prze-siadywała z nimi w karczemnej izbie, nie żartowała sobie z władz, nie chwaliła dobrze wykona-nych zleceń i nie komentowała ani nie wściekała się z powodu tych nieudanych. Rzadko opuszczała pokój na poddaszu, co budziło wśród złodziei różne podejrzenia. Vetus tłumaczył wszystkim, że Neya źle się czuje i nie życzy sobie żadnych odwiedzin, jednak nikt nie był skłonny uwierzyć w wyssaną z palca historyjkę o domniemanej chorobie przywódczyni – odkąd powstała gildia nie zauważono u Neyi żadnych oznak złego samopoczucia. Krążyły plotki, że otaczała się magicznym polem siłowym, które chroniło ją od wszelkich wirusów, bakterii i idiotów.
Vetus jako jedyny otrzymał oficjalne pozwolenie na wejście na poddasze. Korzystał z tego przywileju przy każdej możliwej okazji, kiedy nie był zajęty nowym zleceniem lub pilnowaniem porządku, jako zastępca Neyi. Wyprosił przemiłą kucharkę o ciepły posiłek dla przyjaciółki i szyb-ko, by nie zdążył ostygnąć, zaniósł go do najwyżej położonego pokoju. Nie bawił się w pukanie, bo doskonale wiedział, że nawet jeśli Neya się wścieknie, to i tak nie będzie miała ochoty zrobić mu większej krzywdy.
— Zobacz, co upolowałem! – powiedział wesoło na wejściu, zamykając drzwi mocnym kopniakiem, ponieważ w dłoniach trzymał tacę. – Jeszcze ciepła! Twoja ulubiona potrawka z kró-lika.
— Najlepszą potrawkę robi pani Emilia – odparła beznamiętnie Neya, siedząc na parape-cie, czego nie czyniła wyłącznie u swojego mistrza.
— Nie wybrzydzaj – zacmokał Vetus, wywracając oczami. Postawił tacę na biurku, które – o dziwo! – nie było zagracone. Najwyraźniej Trawiastooka wzięła się za porządki. – Siadaj i jedz! – zachęcił ją, uśmiechając się szeroko.
— Nie jestem głodna – mruknęła chłodno, nawet nie rzucając okiem na przyjaciele. Wy-raźnie wypatrywała czegoś za oknem. Vetus nachmurzył się.
— Znowu przesiedzisz tam cały dzień... To niezdrowe, wiesz? – zauważył oburzony, pod-chodząc do Neyi. Położył jej ręce na ramionach i zaczął delikatnie masować. – Nawet nie wiesz, jaka jesteś spięta. Szczerze żałuję, że ten twój mistrzunio wyjechał. Przynajmniej miałaś jakieś zajęcie.
— Zajęcie? Nauka kolejnych sztuczek magicznych to żadne zajęcie, bracie – spojrzała na niego przelotnie. Zauważył zaczerwienienia wokół trawiastych oczu, jakby od łez. – Poza tym, mistrz jest najmniejszym problemem.
— Wiesz w ogóle, gdzie wyjechał? – spytał zatroskany Vetus.
— Nie. A powinno mnie to obchodzić?
— Powinno – odparł natychmiast, przypominając sobie, co miał przekazać przyjaciółce. Odwróciła głowę w jego stronę, unosząc pytająco brwi. – Wróciłem wczoraj w nocy z misji, pa-miętasz?
— Pamiętam, ale nie rozumiem, co to ma do rzeczy?
— Ano sporo! – uśmiechnął się dumnie, ciesząc się, że wie więcej od przyjaciółki i może ją czymś zaskoczyć. — Nie opowiem ci niczego, dopóki nie zjesz potrawki! – dodał, wskazując ge-stem ręki w stronę biurka.
— Ech... — Neya postawiła nogi na ziemi, kręcąc z dezaprobatą głową. – Niech ci będzie – wymamrotała przez zaciśnięte zęby i poczłapała do fotela. Usiadła na nim i powoli zaczęła jeść ciepły posiłek.
— To teraz słuchaj – Vetus oparł się tyłem o parapet i patrząc na jedzącą Neyę, zaczął opowiadać: — Kiedy wracałem wczoraj z misji, przejeżdżałem obok takiej starej wieży. Prawdo-podobnie pozostałość po jakimś garnizonie, nikt już tam raczej nie stacjonuje. Zatrzymałem się na chwilę, by nakarmić konia, ale szybko musiałem usunąć się w cień, bo ktoś podjechał wozem. Jakiś mężczyzna, łudząco podobny do tego twojego nauczyciela, został przywitany przez dwóch podej-rzanych typków w kapturach. Jeden z nich odprowadził powóz na tyły wieży, gdzie z nikt nie miał prawa go zobaczyć, przejeżdżając głównym traktem, zaś drugi zaprowadził przypuszczalnie twojego mentora do środka. Nie wiem, czy cię to jakoś zainteresuje, ale lepiej, żebyś wiedziała.
— Jaką masz pewność, że to był on? – spytała Neya, marszcząc czoło. Wysłuchiwała słów przyjaciela z najwyższą uwagą.
— Jak mówiłem, był naprawdę łudząco podobny, a wbrew pozorom mam dobrą pamięć do twarzy.
— Czy wiesz, co znajdowało się w wozie?
— Nie mam pojęcia, ale kiedy znaleźli się dość blisko, to usłyszałem niemrawe jęki. Ludzkie jęki.
— Niewolnicy?
— Szczerze wątpię. W Tyrei niewolnictwo jest przecież zakazane, a poza tym – po co komu niewolnicy w opuszczonej strażnicy?
— Możliwe, że ktoś urządził sobie w niej dom – Neya parsknęła mimowolnie, sama nie wierząc w to, co mówi.
— Nie wiem... Co nie zmienia faktu, że całość wydaje się naprawdę podejrzana.
— Gdzie dokładnie jest ta wieża? – Neya odsunęła tacę, rozkładając na biurku dość szcze-gółową mapę Tyrei.
— O, tutaj – Vetus potrzebował chwili, żeby znaleźć omawiane miejsce. Strażnica była zbyt daleko, żeby dojść do niej pieszo, jednak konno droga zajęłaby może dwie godziny.
Neya skinęła powoli głową, zaznaczając ołówkiem wskazany punkt. Złożyła mapę i włoży-ła do torby przewieszonej przez oparcie fotela, po czym przysunęła z powrotem tacę, żeby dokoń-czyć pieczeń. Wprawdzie nie smakowała tak dobrze jak w rezydencji mistrza, ale była naprawdę niezła. Cały czas czuła na sobie uważny wzrok Vetusa, który zdawał się myśleć nad czymś inten-sywnie.
— Zamierzasz się tam udać? – spytał w końcu, marszcząc czoło.
— Owszem – odparła krótko, odetchnąwszy z zadowolenia. Ciepły posiłek dobrze jej zrobił, a przynajmniej polepszył nastrój i przywrócił energię. – Jeszcze dzisiaj.
— Nie wiem, czy to dobry pomysł, Neyo...
— Mój mistrz zrobił się niedyskretny... Czemu miałabym tego nie wykorzystać? – uśmiech-nęła się leniwie, co nie wróżyło nic dobrego. – Poza tym, to naprawdę niepokojące, że sprowadza jakichś ludzi do opuszczonej strażnicy. Nasuwa mi się tylko jedno rozwiązanie.
— Co masz na myśli? – Vetus szczerze pożałował, że zadał to pytanie. Odpowiedź Neyi prawie zrzuciła go z nóg.
— Nieużywana wieża, zamaskowani mężczyźni, mój mistrz z wozem wypełnionym ludź-mi... Z pewnością nie umówili się na wspólną herbatkę przy ciastkach orzechowych! – zaśmiała się bez wesołości, wstając od biurka. Krzątała się chwilę po pokoju, ubierając się oraz kompletując ekwipunek. Złodziej patrzył na to bezradnie.
— Przyprowadzić Nocarza? – spytał, przypominając o swojej obecności.
— Nie będzie potrzebny.
— Idziesz na piechotę? – Vetus wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.
— Skądże! — Przewiesiła lnianą torbę przez ramię, uśmiechając się szeroko do przyjacie-la. – To strata czasu! Polecę o własnych skrzydłach.
— Zapomniałem... — mężczyzna uderzył się w czoło. – Jak zwykle.
— Już dobrze, przyzwyczaiłam się – machnęła lekceważąco ręką, zatrzymując się przed swoim przyjacielem. Stając na palcach, ucałowała go w policzek. – Nie czekaj z kolacją. Mam na-dzieję, że szybko się uwinę.
Zamurowanym taką nagłą wylewnością Neyi Vetus nie zdążył nic odpowiedzieć. Trawia-stooka szybko wyleciała przez okno.
Bycie ptakiem miało swoje plusy, co Neya niejednokrotnie przyznawała, jednak nic nie równało się z samą umiejętnością zmiennokształtności. Wiele zalet, wypływających z tej rzadko spotykanej genetyki, stanowiły wystarczającą rekompensatę niedużych pokładów energii we-wnętrznej. Wpadła na Nimoda całkiem przypadkiem i początkowo daleka była od przyjęcia pro-pozycji nauczania, jednak perspektywa rozwinięcia talentu magicznego okazała się silniejsza od jej dumy. Podchodziła do nauczyciela z dystansem, co czyniła za każdym razem przy zawiązywa-niu nowych znajomości. Cieszyła się, że dość szybko zrozumiał po jakim lodzie stąpa. Zwracał uwagę na jej zachowania oraz nawyki, by w miarę możliwości dostosować się do nich. Początko-wo doprowadzał ją tym do szału, później zaczął bawić, jednak koniec końców udało mu się osią-gnąć zamierzony cel – zdobyć zaufanie Trawiastookiej. I choć nie doszło do głębszych zwierzeń to zaszły duże zmiany w atmosferze, jaka panowała podczas lekcji. Coraz częściej pozwalała sobie na żarty w towarzystwie mistrza, już nie tak rzadko okazywała emocje, a i dobrze się z nią roz-mawiało nawet o banalnych rzeczach. Mniej kpiła, mniej ironizowała. Stała się zupełnie inną oso-bą.
Nic jednak nie działało tylko w jedną stronę. Nimod również zrobił się bardziej otwarty i rozmowny i nawet często proponował pomoc Gildii Złodziei. Co jakiś czas oczekiwał czegoś w zamian, zazwyczaj drobna robota, która nie sprawiała podopiecznym Neyi większych problemów.
Opowieść Vetusa wywołała u niej mieszane uczucia – z jednej strony coś jej podpowiada-ło, że powinna udać się na przeszpiegi, zaś z drugiej strony głośno odradzało jakąkolwiek eska-padę ze względu na ewentualne niebezpieczeństwo i naruszanie cudzej prywatności. Z reguły ignorowała wszelkie narzucone z góry zasady, toteż ogarnięta ciekawością patrzyła to w prawo, to w lewo, wypatrując opuszczonej strażnicy. Co jakiś czas musiała wylądować, żeby upewnić się co do kierunku lotu. Ciemność niezbyt utrudniała jej widoczność, jednak Vetus nie opisał dokład-nie owego miejsca. Wieża, równie dobrze, mogła być przysłonięta gęstymi koronami drzew.
W pewnym momencie zauważyła w oddali dziwny, czerwony blask. Podleciała bliżej, żeby zbadać tajemniczą poświatę, jednak nie spodziewała się, że tym samym trafi do celu podróży.
Światło wylewało się ze szczytu kamiennej wieży, która była częścią ruin niegdysiejszego fortu strażniczego. Niewielki fragment muru, który nie uległ zniszczeniu, zasłaniał przejezdnym przejście na tyły baszty, zaś dziko rosnące krzewy od razu utwierdzały w przekonaniu, że nie ma tam nic godnego uwagi.
Neya wylądowała za murem, szybko przybierając postać czarnego kota. Zielone ślepia błyszczały intensywnie w gęstym mroku. Zminimalizowała ryzyko wykrycia chowając się w cieniu starego dębu. Rozejrzała się dookoła, dokładnie lustrując każdy szczegół otoczenia. Wóz, o któ-rym wspomniał Vetus, stał tuż przy murze, przykryty grubą płachtą. Po głębszych oględzinach Neya skupiła swoją uwagę na kamiennych schodkach, które – jak zakładała – prowadziły na sam dół wieży. Zeszła po nich, jednak drewniane drzwi niemal natychmiast zastąpiły jej drogę. Chcąc nie chcąc wróciła do ludzkiej postaci.
— Hmm... — wymruczała pod nosem, nachylając się nad zamkiem.
Skupiła część energii wewnętrznej na zmyśle wzroku, co uniemożliwiło jej widzenie w ciemności. Przyjrzała się mechanizmowi, który zabezpieczał wejście: był stary, ale ostatnio dość często używany. Otworzenie go nie sprawiło Trawiastookiej żadnego problemu; zawsze nosiła ze sobą kilka wytrychów.
Uporawszy się z drzwiami, wślizgnęła się do środka pogrążonej w półmroku izby. Parę za-palonych świec zaczęło już przygasać, rzucając słabe światło na dwa okrągłe stoliki i stojące przy nich krzesła, rozłożone w kącie prowizoryczne posłania oraz siano, którym usłana była kamienna podłoga. Wstępna rewizja wskazała na niedawną obecność ludzi w tym pomieszczeniu. Neya nie była zaskoczona. Wiedziała, że zanim obierze sobie na cel zbadanie dziwnego, czerwonego blasku na szczycie wieży, będzie musiała poszukać wspomnianych przez Vetusa ludzi dla samej pewno-ści, że nikt nie został skazany na cierpienie.
Drzwi na wprost kierowały do izby na tej samej wysokości, w przeciwieństwie do prowa-dzących na dół schodów, umieszczonych tuż za kamiennym, łukowatym przejściem po prawej stronie. Neya przypuszczała, że dojdzie nimi do lochów albo czegoś, co służyło za więzienie. Wy-ciągnęła sztylet zza pasa, a następnie w stanie pełnej gotowości zeszła na niższą kondygnację. Znalazła się w dużym pomieszczeniu, którego większą część zajmowały liczne klatki, oddzielone wąskim korytarzem. Nieznacznie uchylone drzwi po drugiej stronie lochu jako pierwsze rzuciły jej się w oczy – wydobywało się stamtąd jasne światło. Prawdopodobnie ktoś niedawno – jeśli nie przed chwilą — odwiedzał to miejsce.
Powiodła wzrokiem po klatkach— większość z nich była pusta, jednak w niektórych, może siedmiu, znajdowali się ludzie. Żywi, prawie lub całkowicie nadzy ludzie, kulący się w kątach cel. Ten widok napełnił ją obrzydzeniem i potwierdził przypuszczenia, że nie odbywa się tutaj spotka-nie czysto towarzyskie.
— Co tu się dzieje? – Neya skierowała pytanie do młodej kobiety, która została uwięziona najbliżej wejścia. Leżała przy ścianie, zwinięta w kłębek, szlochając cicho. Miała na sobie jakąś lnianą szmatę, która niegdyś była pewnie sukienką. Słysząc nowy głos, podniosła głowę i natych-miast rzuciła się do krat. Złodziejka odruchowo odskoczyła, unosząc brwi ze zdumienia. Kobieta patrzyła na nią, dysząc ciężko. W szeroko otwartych oczach kryło się szaleństwo.
— Błagam, wypuść mnie stąd... — szeptała, wyciągając rękę w stronę Neyi. – BŁAGAM!
— Cii... — Neya przyłożyła palec do ust, a później, unosząc ręce w uspokajającym geście, zaczęła mówić dalej: — Wypuszczę cię, jeśli powiesz mi, co się tu dzieje i co to za miejsce.
— Ja... Ja nie wiem... Zabrali mojego męża na górę... Ja... — potrząsnęła głową, wracając do zdesperowanego szeptu. — Błagam cię, zabierz mnie stąd.
— Kto go zabrał? – Neya nie dawała za wygraną. W międzyczasie przyjrzała się dokładnie zamkowi. Kolejny prosty mechanizm. Najwyraźniej nowi mieszkańcy nie zadbali o wzmocnienie zabezpieczeń. – I jak dawno temu?
— Jacyś ludzie w maskach... Chyba kwadrans temu, nie wiem...
— Dobrze, spokojnie – Neya widziała, że kobieta jest coraz bliższa histerii. Za pomocą wy-trycha otworzyła zamek. – Zaczekaj! – złapała ją za ramię, bo już chciała uciekać. – Uwolnię two-jego męża, jeśli pomożesz mi z resztą – wskazała głową na pozostałe klatki – i wyprowadzisz ich na zewnątrz. Schowacie się w wozie i poczekacie tam na mnie, dopóki nie wrócę.
Kobieta znowu zaczęła płakać, jednak pokiwała głową na znak zgody. Neya szybko zajęła się pozostałymi zamkami, robiąc tym samym nieznaczne zamieszanie w lochu. Musiała co naj-mniej trzy razy uciszać więźniów. Kiedy w końcu zrozumieli, że ktoś przyszedł im z pomocą, za-częli wykonywać polecenia bez większego oporu. W dziesięć minut zdołali uspokoić się i wyjść na zewnątrz. Zgodnie z prośbą Neyi ukryli się w wozie. W tym samym czasie, rozbudzona wściekło-ścią złodziejka ruszyła prędko w stronę jasnego światła, wbiegając po krętych schodach na górę. Okazało się, że to bezpośrednie przejście z lochu do komnaty na szczycie wieży, skąd sączyła się czerwona poświata, zauważona wcześniej z lotu ptaka.
— ... A co z tymi? – usłyszała, zbliżając się do celu. Momentalnie przystanęła, by podsłu-chać czyjąś rozmowę. Niektóre słowa zdołały jej umknąć.
— ... jego kolej. Ilu zostało w lochu?
— Pięciu i ..., ale nie sądzę, żeby to robiło różnicę.
— Zejdź po kolejną dwójkę.
— ..., panie.
Neya przywarła do ściany, słysząc czyjeś kroki na schodach. Szybki refleks pozwolił na błyskawiczną zmianę w pająka w tej samej chwili, w której jeden z rozmówców wyminął miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała. Nie tracąc czasu wróciła do swojej człowieczej postaci, by zbiec za nieznajomym i zdecydowanym ruchem podciąć mu gardło, kiedy ten nie był niczego świadomy. Zrobiła to z zimną krwią – była przygotowana na taką ewentualność.
Wróciła z powrotem na górę, zatrzymując się na zwieńczeniu schodów. Przed sobą miała krótki korytarz, a na jego końcu zamknięte drzwi. Wylewało się spod nich czerwone światło, choć to nie ten widok zbił Trawiastooką z nóg.
— Morie?... – wyszeptała, z przerażeniem patrząc na leżącego u progu przyjaciela. Był rozebrany od pasa w górę, a z licznych ran – jakby od bata — na klatce piersiowej i plecach są-czyła się krew. Koło młodzieńca siedział równie mocno poharatany mężczyzna, przypuszczalnie mąż znalezionej w lochu kobiety. Przez poniesione obrażenia stracił przytomność.
— Ne... Neya... — wymamrotał Morie, podnosząc niemrawo głowę. Łzy zebrały się w ciemnych oczach. – U—ucie... Uciekaj stąd.
— Zwariowałeś? – Złodziejka pomogła przyjacielowi wstać, łapiąc go w pasie i przewie-szając sobie jego rękę przez szyję. – Dasz radę iść?
— Mhm... — Morie wsparł się ręką o ścianę, żeby nie upaść. – Trzeba... Trzeba go stąd za-brać – wskazał palcem na nieprzytomnego mężczyznę.
— Zajmę się nim. Idź na dół, dogonię cię! – Neya podeszła do więźnia, dokładnie spraw-dzając jego stan. W tym samym czasie Morie zaczął schodzić powoli po schodach, cały czas pod-pierając się dłonią.
— Błagam, obudź się! – Trawiastooka to klepała mężczyznę po twarzy, to potrząsała nim w miarę delikatnie.
Ocknął się dopiero po dłuższej chwili, jednak nie był w stanie nic powiedzieć. Neya zdawa-ła sobie sprawę, że nie ma dużo czasu, toteż musiała zdać się na własne umiejętności. Z trudem postawiła więźnia na nogi. Ruszał się bezwładnie, uwieszając się dziewczyny jak worka. Ograni-czał jej tym pole manewru.
— Przyprowadziłeś kolej... — drzwi otworzyły się z hukiem. Dziewczyna zobaczyła w nich swojego mistrza... całego we krwi. Zauważyła dziwny krąg za jego plecami oraz stertę trupów. Czerwone światło ogarnęło całą komnatę. – Neya?!
Wykorzystała jego chwilowe zaskoczenie, by oślepić go wiązką białego światła. Korzysta-jąc z zyskanego czasu, odwróciła się plecami do więźnia, kładąc jego ręce na swoich barkach. W takiej pozycji przybrała postać tygrysa, co znacznie ułatwiło wydostanie stąd leżącego na grzbie-cie mężczyzny.
Zbieganie po schodach nie było takie proste, jak się wydawało, tym bardziej, że ostrożność stała się priorytetem. Neya cieszyła się w duchu, że „pasażer" pojął wagę sytuacji i nie robił do-datkowych problemów. Zacisnął ramiona wokół tygrysiego łba, zmniejszając ryzyko ześlizgnięcia się na ziemię. Okazało się to naprawdę przydatne, biorąc pod uwagę goniącego ich maga, który chyba nie był zadowolony z odwiedzin uczennicy.
Po męczącym biegu miała w końcu prostą drogę do wyjścia. Słyszała za sobą wściekłe okrzyki Nimoda i czuła, jak próbuje ją spowolnić ognistymi pociskami. Kiedy znaleźli się w lochu, wydał z siebie nieludzki ryk, który nie przypominał żadnego znanego jej zwierzęcia, a tym bardziej człowieka. Zanim rzuciła się schodami na górę, obejrzała się. Mistrz stał przy jednych z ostatnich klatek, drżąc na całym ciele. Mimo sporej odległości, która ich dzieliła, bez problemu udało jej się dostrzec czerwoną barwę oczu mentora, której nigdy dotąd u niego nie widziała.
Na zewnątrz czekali na nią więźniowie oraz... Vetus. Siedział na przedzie wozu, gotowy do natychmiastowej drogi. Widząc wybiegającego tygrysa z mężczyzną na grzbiecie, spiął konie. Neya wskoczyła do środka w tej samej chwili, gdy pojazd ruszył. Więzień odstąpił od złodziejki w momencie, gdy na powrót przybrała kobiecą postać. Spojrzał na nią z przerażeniem, tak jak po-zostali więźniowie, po czym rzekł:
— Dz... Dziękuję, nieznajoma.
— Nigdy więcej nie biorę cię na pasażera – mruknęła, odgarniając mokre od potu włosy do tyłu. Powędrowała wzrokiem po twarzach więźniów. Morie uśmiechnął się do niej słabo.
— Coś czuję, że twoja jutrzejsza lekcja z mistrzem nie odbędzie się.
Tydzień później po przerażających wydarzeniach cała trójka spotkała się w pokoju na poddaszu, by porozmawiać o tym, co zaistniało. Neya poświęciła swój wolny czas, żeby przywró-cić okaleczonego Moriego do względnej normy. Vetus, posłuszny jej zaleceniom, zadbał o bezpie-czeństwo i opiekę nad mniej lub bardziej pokrzywdzonymi więźniami z opuszczonej strażnicy. Mężczyzna, którego Trawiastooka wyniosła na własnym grzbiecie, postanowił odwdzięczyć się swojej wybawczyni, przyłączając się do Gildii Złodziei. Okazał się naprawdę przydatny, jeśli cho-dziło o wyłudzanie informacji. Jego żona nie była najszczęśliwsza z takiej pracy, ale miała przy-najmniej pewność, że jest w dobrych rękach. Pozostali pokrzywdzeni utrzymywali dobry kontakt ze złodziejami, pomagając im od czasu do czasu w drobnych sprawach.
Co się tyczyło rytuału i nauczyciela Neyi... Wolała o tym nie mówić. Morie oraz Vetus tylko raz ośmielili się poruszyć ten temat.
— Nie chcesz tego wyjaśnić? – spytał rówieśnik złodziejki, patrząc na nią kątem oka. Stała za nim, nacierając jego plecy jakąś podejrzaną maścią.
— Nie widzę powodu, żeby cokolwiek wyjaśniać. Mój mistrz bała się zakazanymi rytuała-mi, którym oddawali się czarni magowie – odparła chłodno, przerywając na chwilę. Spojrzała na niego karcąco. – Poza tym, szczerze wątpię, żeby chciał mnie widzieć.
— Dziwię się, że powstrzymał się od wyrównania rachunków – wtrącił Vetus, opierając się o ścianę. Obserwował swoich przyjaciół spod zmrużonych oczu.
— Zwróciłby na siebie zbyt dużą uwagę – stwierdziła beznamiętnie. Za maską obojętności ukrywała prawdziwe, zżerające ją od środka emocje. Była naprawdę wściekła.
— I tak uważam, że przydałaby ci się dodatkowa ochrona – zauważył Morie, patrząc wprost na Vetusa, jakby szukał u niego poparcia. – Mogę ci towarzyszyć przez cały czas, ale ktoś musi pilnować drzwi od zewnątrz. Nie, Vetusie – widząc, że starszy złodziej chce coś powiedzieć, uciszył go ręką – jedno z nas powinno siedzieć z resztą gildii na dole. Najmiemy kogoś do roli ochroniarza i tyle.
— Nimoda nic nie zatrzyma, jeśli będzie chciał mnie dorwać – Neya westchnęła ciężko, wysłuchując z dezaprobatą słów Moriego.
— Będziemy po prostu spokojniejsi, Neyo.
— To bardzo wygodnie, czyż nie? – odsunęła się od Moriego, wyraźnie poirytowana. Mło-dzieniec odwrócił się do niej, rozkładając pytająco ręce. – Wy będziecie spokojni, że nic mi nie grozi. A co ja mam powiedzieć? Gdybym zignorowała opowieść Vetusa nie rozmawialibyśmy teraz w trójkę – wycedziła, zaciskając dłonie w pięści. – Wy będziecie spokojni... Świetnie! Wiecie co? Wypierdalać! – krzyknęła, wskazując im drzwi. – Nie zgadzam się na żadną ochronę!
Morie i Vetus spojrzeli po sobie zdezorientowani, jednak bez słowa opuścili pokój na pod-dasz.
Neya zaczęła płakać. Wszystkie złe emocje w końcu znalazły ujście.
Miesiąc później dwaj krępi złodzieje dostali ważną misję na czas nieokreślony. Mieli pilno-wać Neyi jak oka w głowie, nawet jeśli zamierzała ich za to zabić. Razem z Moriem musieli znosić najgorsze humory oraz kaprysy Trawiastookiej, pocieszając się świadomością, że tylko ona utrzymuje gildię przy życiu.
Adeptka odskoczyła od Neyi, patrząc na nią z przerażeniem. Kobieta stała bez ruchu ze spuszczoną głową, oddychając ciężko. Milczała długo, regenerując siły. Przesyłanie wspomnień wymagało od niej zużycia dość sporej ilości energii wewnętrznej.
— Zadowolona? – powiedziała w końcu, zerkając na dziewczynę spode łba. Okrutny śmiech, na który się zdobyła, wywołał u adeptki dreszcze na całym ciele. Nigdy dotąd nie sły-szała czegoś podobnego. – Poznałaś prawdę. Nadal chcesz z nim porozmawiać? – Neya ni stąd ni zowąd spojrzała rozmówczyni prosto w oczy. Kipiała ze wściekłości, a żądza mordu, która przez nią przemawiała, odebrała uczennicy Nimoda głos.
— Ja... — urwała natychmiast, kuląc się pod groźnym wzrokiem Trawiastookiej. – Prze-praszam, Neyo... — dziewczyna wyciągnęła rękę przed siebie, skupiając w niej część swojej energii.
Oślepiające światło otoczyło Neyę ze wszystkich stron. Złodziejka zaczęła się miotać, co dało adeptce trochę czasu. Zapamiętała tę sztuczkę ze wspomnienia, które jeszcze chwilę temu prawie zwaliło ją z nóg. Pobiegła w stronę tarasu, nie dbając o konsekwencje nagłego wtargnięcia. Szarpnęła drzwi, wpadając do środka rezydencji. Płomienie świec zamigotały od silnego podmuchu powietrza, które dostało się na korytarz.
Nie zobaczyła nikogo w zasięgu pola widzenia, co wprawiło ją w lekkie zdziwienie. Nie marnowała jednak cennego czasu i pognała w stronę sypialni mistrza na piętrze. Po drodze, głównie w pojedynczych korytarzach, ale także na parterowym holu, dostrzegła wiele śladów krwi, choć trudno było stwierdzić, do kogo należała.
„Urso?"
Zatrzymała się u szczytu schodów. Nie była pewna, czy to jej podświadomość, czy na-prawdę ktoś ją wołał.
„Urso... Chciałbym się pożegnać."
Wytrzeszczyła oczy, chwytając się za głowę. Słyszała głos mistrza, ale... Ale jak? Czyżby czytał jej w myślach? I dlaczego brzmiał tak nienaturalnie?
„Proszę, przyjdź do biblioteki. Ja nie mam już siły."
Szybko obrała nowy cel, wracając się do punktu wyjścia. Kiedy przebiegała obok wyjścia na taras, z przestrachem zauważyła zniknięcie Neyi w ogrodzie. Albo poszła jej śladem, albo zostawiła ją na pastwę losu. Jedno było pewne – z pewnością nie tryskała radością.
Korytarz prowadzący do biblioteki obfitował w kałuże krwi. Makabryczny widok i przypuszczenia, które momentalnie uformowały się w jej umyśle, napełniły ją strachem. Pomyśleć, że cały horror zaczął się przez użycie energii wewnętrznej na oczach Sesylii... Nikt normalny nie uwierzyłby w tak banalną przyczynę.
Otworzyła drzwi, jednak to co zobaczyła w środku, zmusiło ją do ich szybkiego za-mknięcia. Oparła się o nie plecami, dysząc ciężko. Czuła, że jej serce wali jak opętane.
„Urso... Wróć proszę."
Znowu usłyszała głos mistrza, rozprzestrzeniający się po całym umyśle. Mówił łamią-cym głosem, zżerany przez wstyd i skruchę. Chyba to w ostateczności przekonało ją do wejścia. Zacisnęła zęby i naciskając klamkę, przekroczyła próg biblioteki.
Wewnątrz sześciokąta, utworzonego przez wysokie regały, klęczał Nimod. Krąg rytual-ny stracił swój intensywny, czerwony blask, choć nadal tliła się w nim magia. Adeptka zauwa-żyła ciała pokojówek, lokaja, kucharzy, ochmistrzyni... Wszystkich tych, którzy od lat wiernie służyli staremu magowi, a który teraz ociekał ich krwią. Podniósł głowę, żeby spojrzeć na swo-ją uczennicę. Płakał.
— Urso... — wyszeptał żałośnie, drżąc na całym ciele. Dziewczynie zrobiło się go żal. Chciała podejść, ale zatrzymał ją głośnym protestem: — Nie! Nie zbliżaj się! Krąg jeszcze dzia-ła... Nie chcę odbierać więcej żyć.
— Mistrzu... — wyjąkała, padając na kolana. Nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. – Dlaczego? Dlaczego ich zabiłeś?
— Ja... — przełknął łzy, które spływały po jego wychudzonej twarzy. Wyglądał fatalnie. – Nie miałem innego wyjścia. Umieram, Urso.
— Nigdy nie mówiłeś do mnie w ten sposób... — zauważyła. Krąg zaczął całkowicie przygasać. Kiedy resztki magii zupełnie z niego uleciały, uczennica podbiegła do swojego mi-strza i nie zważając na nic, przytuliła go mocno. – Mistrzu...
— Należą ci się wyjaśnienia – rzekł cicho, trochę zdziwiony taką reakcją dziewczyny. – Chociaż Neya z pewnością wiele ci już powiedziała – zaśmiał się pod nosem, zerkając w stronę drzwi. – Wejdź, zła kobieto.
Ursa zmarszczyła czoło, lekko zdezorientowana. Nim się obejrzała, Trawiastooka weszła do biblioteki. Dygotała z wściekłości, obracając nerwowo sztylet między palcami.
— Powinnam cię zabić. Za to, co zrobiłeś tamtym ludziom i Moriemu...
— Odkupię wszystkie swoje grzechy, jeśli pozwolisz mi wyjaśnić – Nimod patrzył na dawną uczennicę z lekkim uśmiechem. Właśnie taką ją zapamiętał.
— Złodzieje już wiedzą, że mnie nie ma. Pospiesz się.
— Zacznijmy od tego, że się przedstawię... — odsunął od siebie Ursę, stając na równych nogach. – Nazywam się Ibrido.
Regały przewróciły się z ogromnym hukiem na ziemię, usypując posadzkę setką starych ksiąg. Krąg rytualny oraz ciała służących zniknęły pod ciałem potwora, który ledwo zmieścił się w czterech ścianach biblioteki. Neya oraz Ursa musiały cofnąć się pod same drzwi, żeby nie zostać przygniecionymi. Obydwie straciły mowę; stały wryte z wytrzeszczonymi oczami. Młoda adeptka w końcu zrozumiała znaczenie słów Sesylii, która określała Nimoda „plugawym mieszańcem". Nie chodziło o pałanie się czarną magią. Chodziło o bycie smokiem.
— Fakt, nie jest to najlepsze miejsce na takie prezentacje – powiedział pół żartem, pół serio, starając się choć na trochę rozprostować skrzydła. Niestety, pomieszczenie nie było przystosowane do stworzeń jego rozmiaru. – Ex semine viri cum draconis... Tak określa się isto-ty mojego pokroju. Mieszańców.
— Czy do przemiany doszło w ruinach świątyni? – spytała Ursa, chowając się za Neyą. Złodziejka stała spokojnie, przyglądając się smoczej formie Nimoda z widocznym zaintereso-waniem. Podziwiała szare, trudne do zniszczenia łuski, ostre kły, solidne skrzydła oraz ma-sywny ogon. Zaczęła się zastanawiać, czy w takich okolicznościach sama potrafiłaby przybrać postać smoka.
— Owszem. Z początku nie wiedziałem, co się stało, jednak bliższa rewizja pozwoliła mi zrozumieć sens symboli zapisanych w książkach – jasnozielone ślepia śledziły każdy ruch obu uczennic. – Neyo, możesz spróbować, ale wolałbym, żebyś zrobiła to na zewnątrz.
— Umiesz czytać w myślach – to było raczej stwierdzenie niż pytanie. Głos Neyi był pe-łen wyrzutów.
— To tylko jedna z nielicznych umiejętności, którą zyskałem po przemianie... — urwał, kręcąc łbem. – Wszystko jednak ma swoją cenę. Gdybym wiedział, ile będzie mnie to koszto-wać, nigdy nie zgodziłbym się na tę eskapadę. Henry od początku miał rację... A ja odebrałem go Sesylii.
— Dlaczego zabiłeś swoich przyjaciół? – Ursa podeszła bliżej smoka, niepewnie dotyka-jąc jego łapy. Ibrido nawet nie poczuł.
— Ta magia... Starożytni magowie, którzy znani byli ze swojej dualistycznej natury, nie umieli opanować do końca smoczej natury. Wymagała od nich zbyt wiele energii, a ta – jak sa-ma wiesz – nieszybko się regeneruje. Znaleźli zasadniczo prosty sposób na odnowę mocy – zaczęli przeprowadzać rytuały na niewinnych osobach, z zimną krwią wysysając z ich dusz całą życiodajną energię. Jakkolwiek obrzydliwa metoda, pozwalała na minimalne przedłużenie żywota. Przez cały czas szukałem innej drogi na przyspieszenie regeneracji, ale nic nie było równie skuteczne. Magia z tamtej świątyni zaczęła mnie wyniszczać. Musiałem zabijać, żeby przeżyć.
— Ale teraz coś poszło nie tak, prawda? – zauważyła Neya, krzyżując ręce na piersiach. Uspokoiła się, mówiła ze zwykłą dla siebie beznamiętnością: — Potrzebowałeś coraz więcej energii, a to oznaczało większą liczbę ofiar.
— Tak, zgadza się. Musiałbym wybić całe miasto, żeby zyskać szanse na dalsze życie – odpowiedział cicho, pochylając łeb. Ursa zacząła gładzić go po łapie.
— A zabiłeś służących, ponieważ?... – Neya zmrużyła lekko oczy.
— Chciałem zdobyć trochę czasu, żeby się z wami pożegnać. Po tym, jak zobaczyłem cię pod rezydencją, nie miałem wątpliwości, że Ursa prędzej czy później pozna prawdę. Wiedzia-łem, że przez nienawiść do mnie będziesz próbowała powstrzymać ją od powrotu do rezyden-cji.
— Przez te dziesięć lat nie dałeś mi powodu do wybaczenia. Chciałeś zabić Moriego! – była uczennica Nimoda krzyknęła z wściekłością.
— Nie miałem pojęcia, że to on. Zawsze kontaktowałem się albo z tobą, albo z Vetusem. Na Moriego natknąłem się całkowicie przypadkiem, chciał mnie ograbić, jednak sprawy szybko przyjęły zupełnie inny obrót. Gdybym wiedział... — Ślepia Ibrida zrobiły się szklane. – Neyo... Gdybym wiedział...
— Zawsze wszystko wiesz! – ryknęła, gestykulując energicznie. – Zawsze!
— Nawet taki stary ignorant jak ja nie jest w stanie posiąść całej wiedzy – odpowiedział spokojnie. – Dowiedziałem się dopiero po fakcie. Nie masz pojęcia, jak było mi wstyd. Od dzie-sięciu lat słuchałem tylko o twoich poczynaniach, jednak kiedy zobaczyłem cię pod kocią po-stacią w rękach pokojówki... Ogarnął mnie szał. W jednym momencie zapomniałem, kto jest naprawdę winny. Byłem po prostu wściekły, że przerwałaś mi wtedy rytuał.
Ibrido skrzywił się nagle, czując wewnętrzne ukłucie bólu. Wydał z siebie potworny ryk, któremu towarzyszył powrót do ludzkiej postaci. Dzięki szybkiej reakcji Ursy zdołał utrzymać się na nogach.
— Mistrzu, wszystko w porządku? – spytała niepewnie.
— Tak... Nie mam już tyle energii, żeby utrzymać smoczą formę – machnął lekceważąco ręką, zatrzymując wzrok na Neyi. Westchnął ciężko, po czym powiedział niemal błagalnie: — Ufam, że mi kiedyś wybaczysz.
Trawiastooka nie zdążyła nawet zmarszczyć brwi. Niewiarygodnie silny atak magiczny odrzucił ją z impetem do tyłu. Momentalnie straciła przytomność, opadając bezwładnie wzdłuż ściany.
— Co ty robisz?! – Ursa krzyknęła głośno. Podbiegła do ogłuszonej złodziejki, jednak ta nie dawała żadnego znaku życia.
— To zła kobieta – parsknął pod nosem. — Zakłócałaby rozmowę, a mam jeszcze kilka rzeczy do wyjaśnienia – odpowiedział, starając się utrzymać równowagę. Słabł z minuty na minutę. – Spokojnie, niedługo się ocknie. Nigdy w nią nie wątpiłem... Żałuję, że nie mogłem liczyć na to samo.
— Magia ze świątyni wcale cię nie opętała, prawda? – Ursa spojrzała z powrotem na mi-strza.
— Nie nazwałbym tego opętaniem. Po prostu coś kazało mi pozbyć się świadków. Świątynia musiała pozostać zapomniana... Nie przewidziałem jednak, że Sesylii uda się przeżyć – przyznał, uśmiechając się kątem ust. – Nigdy nie darzyła mnie szczególną sympatią, a mimo to zgodziła się przyjąć cię do lecznicy. – Westchnął ciężko, śmiejąc się cicho. — Proszę, powiedz jej wszystko miesiąc po pogrzebie. Szczerze żałuję, że eskapada skończyła się w taki sposób.
— Jak to możliwe, że przeżyłeś?
— To chyba proste? Ogień nie jest w stanie zabić smoka.
— Co się stanie z tą rezydencją po twojej śmierci? – spytała, pokazując gestem głowy na otaczającą ich przestrzeń.
Nie dano mu czasu na odpowiedź. Zza zasłon, które przysłaniały okna biblioteki, wybie-gła zakapturzona postać. W jednej chwili podbiegła do ledwo utrzymującego się na nogach Ni-moda, by przebić mu serce ostrzem półtoraka. Mag wydał z siebie stłumiony jęk, po czym padł bezwładnie na ziemię. Dusza ostatniego mieszańca uleciała w nicość.
— Jak dobrze, że nie był odporny na stal.
Nieznajomy mimowolnie odsłonił twarz, kiedy wyjmował miecz z pleców martwego mistrza.
Morie w końcu wyrównał rachunki.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Łukasz Dyduch - Łgarze, kłamcy i oszuści
I
Pogoda była piękna. Letnie słońce skąpało w swych promieniach całą dolinę. Wiał subtelny wiaterek, który wprawiał liście w delikatny, uspokajający szum. Zdawałoby się, że w taki dzień nikt nie może być smutny ani zły. A jednak. Wzdłuż ruczaju jechał jeździec, którego średnio polityczne słownictwo skutecznie zagłuszało spokojny plusk rzeki i śpiew ptaków.
- O bezczelności. Co za niewdzięcznicy. Jak mogli mnie posądzić o łgarstwo? Przecież to było dla ich dobra. Kapcany i kiepy. Żyli sobie w błogiej nieświadomości, niczym się nie przejmowali. Gnuśne gbury. Po co mieli wiedzieć? Żeby się denerwować? Szelmy i szuje. To, że trochę nagiąłem prawdę i nie dopowiedziałem kilku faktów to nie znaczy, że od razu kłamałem.
Tak to biadoląc, samotny jeździec jechał w górę rzeki, by dotrzeć do źródła i wykąpać się w nim. Skazany na banicję musiał zrezygnować z miejskich wygód i pomimo wrodzonego zamiłowania do owych, musiał skorzystać z bardziej naturalnych sposobów dbania o higienę.
Jezioro było duże i krystalicznie czyste. Ukryte między komyszami i trzcinami stanowiło schronienie oraz wodopój dla wielu leśnych zwierząt. Stojąc w wodzie po kostki Oran doglądał pijącego konia i drapał go za uchem. Wierzchowiec chciwie chlipał i z zadowoleniem przebierał w miejscu kopytami. Oran, przyzwyczajony i przygotowany do wiecznej tułaczki napełnił wodą skórzany bidon i zaczął przymierzać się do roznegliżowania oraz kąpieli, gdy nagle wiatr przygnał do jego uszu pewne dźwięki. Oran stanął jak wryty. Szybko się rozejrzał. Jezioro było niewidoczne i oddalone od duktu. Teraz dopiero zauważył, jak wiele błędów popełnił. Przecież takie rozlewiska są ulubionym terenem łowieckim topielców i nimf wodnych. Nie mając lepszego pomysły, Oran wskoczył na konia. Wtedy zasięg jego wzroku znacznie się poszerzył i zobaczył, że jego prawej, za pasmem trzcin i wydmą stoją trzy inne wierzchowce. Uspokoił się. To tylko ludzie i...
- Na bogów to kobiety – zdusił krzyk radości w gardle.
Jego oczom ukazały się sylwetki kąpiących się beztrosko dwóch młódek. Oran po raz pierwszy przekonał się, że marzenia się spełniają. I choć młodzieniec wzrok miał dobry, to jednak tafla wody skutecznie skrywała kobiece powaby, czym srogo podpadła junakowi. Oran szybko podzielił kobiety na złotowłosą i kruczoczarną. Obydwie pluskały się i cieszyły swym towarzystwem. Oran wychylał się jak mógł, lecz nie mógł dostrzec żadnych szczegółów. W końcu stanął na kulbace i całkowicie absorbując uwagę cudnym widokiem, począł czekać aż kobiety wyjdą z wody i wtedy okażą mu się w całej swej okazałości. Tak zachwycił się swym pomysłem, że znów zapomniał o środkach ostrożności. I kiedy w końcu zaczął się zastanawiać, dlaczego kąpią się dwie niewiasty, a na brzegu czekały trzy wierzchowce, było już za późno.
Gdy coś zmiotło go z konia i wylądował twarzą w wodzie, natychmiast odzyskał rozum. Nie tracąc czasu odbił się od ziemi niczym sprężyna i stanął na równe nogi. Prawą ręką już sięgnął po swój jatagan, z którym nigdy się nie rozstawał. Zamierzał rzucić się na napastnika, gdy nagle jego oczom ukazała się niska, korpulentna i stara kobieta. Stała spokojnie celując w Orana dębowym kijaszkiem. Młodzieniec schował oręż, gdyż wiedział, że siłą nic nie zdziała. Kobieta, wnosząc po szatach była kapłanką.
- Czy jaśnie pani nie mogła poprosić mnie o zejście z konia, a nie od razu ciskać mi w plecy jakimś tam czarem – zaczął butnie Oran
- Zbereźnie podglądałeś dwie adeptki, nie mogłam zareagować inaczej na takiż bezczelny akt lubieżności – nie dała się sprowokować stara kapłanka – i to nie był jakiś tam czar, tylko nieszkodliwa pięść wiatru.
Oran nieznacznie się uśmiechnął:
- Pani pozwoli, że się oddalę, jeśli można.
- Nie można – zaperzyła się kobieta – czy nie wstyd ci, że podglądałeś przyszłe kapłanki, służki i oblubienice bogów. Czy nie masz mi nic do powiedzenia? Nie wyniesiesz żadnych wniosków?
- Hmmmmmm – Oran wyszczerzył zęby w szelmowskim uśmiechu – mam coś do powiedzenia. Mam też jeden wniosek. Od teraz będę głosił wszem i wobec, że najgrzeczniejsze i najpowabniejsze adeptki służą w.... – tu Oran zawiesił głos.
- No właśnie, z jakimż monastyrem mam przyjemność – spytał.
Tym razem to kapłanka się uśmiechnęła i to o wiele bardziej jadowicie i złośliwie, niż Oran.
- Z chramem Kwitnącej Wiśni.
Orana przeszył dreszcz przerażenia. Zdusił w gardle szpetne przekleństwo.
- Na tyle przyjaznych, spokojnych i przede wszystkim bezbronnych klasztorów, ja musiałem trafić akurat na Kwitnące Wiśnie. Co za chędożony pech.
- Widzę po twej minie, mości młodzieńcze, że doszły cię słuchy o mądrości, sprawiedliwości i potędze naszego chramu.
- A jakże – ukłonił się grzecznie młodzieniec – wasza sława szybsza jest od najżwawszych umyślnych i obiegła już cały kraj.
- W takim razie nie muszę cię specjalnie przekonywać, byś nie stawiał oporu i udał się ze mną – spytała zadowolona z siebie kapłanka.
Oran przypomniał sobie opowieść przyjaciela o jednej z klątw rzuconych przez kapłankę Kwitnącej Wiśni i instynktownie pomacał się po kroczu.
- Nie, nie musisz pani – odrzekł pokornie.
- Wspaniale – kobieta schowała różdżkę – w takim razie proszę za mną mości podglądaczu.
Oran klął pod nosem, biadolił i przeklinał gnuśny los.
- Co mówisz – odwróciła się kobieta?
- Sławię twą wyrozumiałość – odpowiedział bez zastanowienia Oran.
Kapłanka szła dalej, widocznie uwierzywszy słowom młodzieńca.
II
W normalnych warunkach młodzieniec byłby zachwycony tak zacnym i przy okazji powabnym towarzystwem. Świeciło słońce, ptaki śpiewały a powietrze pachniało wrzosem. Jednak teraz nie zważał na tak dogodne warunki do amorów. Trzy kobiety jechały wokół Orana. Czarnowłosa adeptka jechała z przodu, złotowłosa z tyłu, zaś stara kapłanka stąpała obok przymusowego towarzysza.
- Żbiku, ty zdrajco, dlaczego mnie nie ostrzegłeś – rzekł Oran po czym pacnął swego gniadosza w ucho.
- Daj spokój bogu ducha winnemu zwierzęciu – perorowała kobieta – nim się do ciebie zbliżyłam, rzuciłam na niego zaklęcie otępiające. Nie mógł mnie wyczuć.
- No, szelmo masz szczęście - młodzieniec poklepał Żbika po szyi. Ten, mając jeszcze w sercu wcześniejszego szturchańca, nie zareagował na pieszczotę.
- Mości rozpustniku, nie wnikam, co skłoniło cię to zbrodni, którą zhańbiłeś dwie moje podopieczne – zaczęła nagle kapłanka - nie chcę też wiedzieć, czy oczy twe ujrzały widok, który miał być przed męskim okiem zatajony po wsze czasy. Tak czy inaczej powinna cię dosięgnąć kara.
Oran rozglądał się na boki. Zaczął pocić się i denerwować. Wiedział, że nawet jeśli zdoła uciec, co zresztą nie byłoby zbyt trudną procedurą, to gniew kapłanek dosięgnie go tak czy inaczej. Przeciw tak złośliwemu rodzajowi białej magii i takim talentem czarodziejskim, jakim dysponowały wszystkie kapłanki chramu Kwitnącej Wiśni nie śmiał występować. Pozostawało mu iść jedynie na układy i liczyć na swe zdolności krasomówcze.
- W normalnych warunkach właśnie podążalibyśmy do naszego chramu, gdzie spotkałaby cię, mości lubieżniku odpowiednia pokuta. Jednakże czuję się trochę winna, gdyż niepotrzebnie pozwalałam tym dwóm adeptkom na tak mało ostrożne zachowanie, co zaowocowało wystawieniem cię, mości wszeteczniku na pokuszenie. Dlatego mam dla ciebie wspaniałomyślną propozycję.
- Słucham z najwyższą uwagą – Oran dostrzegł szansę na wykręcenie się z odpowiedzialności.
- Możesz zmazać swe przewinienie chwilową służbą chramowi – rzekła kapłanka patrząc w stronę młodego lasu brzozowego, który właśnie mijali.
- A na czym ta chwilowa – tu Oran podkreślił ostatnie słowo – służba miałaby polegać?
Kapłanka nie odpowiedziała. Odwróciła wzrok i przyglądała się mijanym brzozą. Młodzieniec, nie ważąc się na ponaglenie starej kobiety oddał się fantazją. Jego wyobraźnia podsunęła mu myśl, jakież to usługi może chwilowo oddawać samotnym, włóczących się większość czasu po lesie, widzącym mężczyzn jedynie kilka razy do roku młodym i żywiołowym adeptkom. Oblała go chwilowa błogość. Spojrzał na czarnowłosą dziewczynę jadącą z przodu. A właściwie spojrzał na jej figurę. Następnie odwrócił się i spotkał hardy wzrok zielonych, skrzących się oczu, które bardzo ładnie komponowały się ze złotymi włosami. Nie ośmielił się spojrzeć niżej i obiecując, że otaksuje złotowłosą przy innej okazji, znów spojrzał na kapłankę. Myśl o rozkosznych usługach szybko wróciła. Jednak tym razem kobieta nie pozwoliła jej bujnie zakwitnąć.
- Twe zadanie będzie proste. Będziesz towarzyszył jednej z mych adeptek w wypełnianiu jej misji.
- Niegodnym takiego zaufania – zląkł się Oran.
- Godnyś, mości zbereźniku, gdyż od tego zależy twój los. I jestem pewna, że użyjesz całej swej mocy i sprytu, by go poprawić. Bo na chwilę aktualną nawet prawo boskie pozwali mi cię ukarać. Jeśli spiszesz się, zmażesz swe winy. Jeśli zaś zawiedziesz, konsekwencje będą wysoce nieprzyjemne. Dlatego ufam ci, gdyż pomoc nam leży w twym egoistycznym interesie.
- Twa mądrość ustępuje jedynie twej urodzie, o pani – ukłonił się Oran, który nabierał coraz większej estymy to starej kapłanki.
- Widzę, że rozumiemy się we wszystkich płaszczyznach – rzekła kobieta po czym krzyknęła:
- Kina! Binka! Z koni! Czas na popas i naradę.
Dwie młode kobiety zeskoczył z koni i udał się w stronę brzóz. Jęły przygotowywać wierzchowce do odpoczynku. Ponadto zaczęły przyrządzać strawę. Przy tym nie uraczyły Orana ani jednym spojrzeniem, czy to życzliwym, czy to wrogim. Młodzieniec zaczął krzątać się i szukać gałęzi na małe ognisko. Zauważył, że lepiej znosił trudy podróży niż kobiety. Ich kości ogonowe, nieprzywykłe do kulbaki zmuszały niebogi do popasania na stojąco. Oran wyciągnął hubkę i zaczął udawać, że stara się wykrzesać ogień. W rzeczywistości jednak oglądał się za adeptkami, które właśnie zajęta się chwilową rozmową. Były równego wzrostu, jednak na tym kończyły się ich podobieństwa. Czarnowłosa miała ciemniejszą karnację, brązowe oczy i pełne usta. Złotowłosa zaś miała oczy zielone, bladą cerę usianą delikatnie piegami i wąskie usta. Skrzętnie kryjąca kobiece atuty szata chramu pozwalała Oranowi jedynie na dostrzeżenie, że atutem czarnowłosej jest jej biust, zaś złotowłosa mogła pochwalić się nienagannymi nogami i zgrabną pupą.
- Mości podglądaczu – usłyszał nagle głos nad swym uchem.
Młodzieniec tak się wystraszył, że uderzył krzesiwem w swój kciuk.
- Ała, co za... - zmitygował się szybko i miast rzucić kilka przekleństw odpowiedział:
- Słucham, pani?
- Gdy uporasz się z rozpaleniem ognia, upieczemy kilka plastrów mięsa, zaparzymy nasz wywar i zapoznam cię z mym planem. Także proszę o pośpiech w tworzeniu ogniska.
- Ale pani jest kapłanką. Przecież rozpalenie ognia to dla pani jedno machniecie różdżką. Dlaczego nie użyje pani swej mocy – spytał podejrzliwie Oran.
- Używanie magii na każde fanaberie i kaprysy doprowadziłoby świat do zagłady. Magia to nie zabawka ani służebnica. Jeżeli istnieje możliwość wykonania czegoś bez jej pomocy, nie używamy jej. Takie wyręczanie się magią nie tylko może zakłócić jej delikatną harmonię i równowagę, ale także doprowadzą do gnuśnienia i rozleniwiania się ludzi. Dlatego nie rozpalę ognia za ciebie, mości wałkoniu.
- Rozumiem – przełknął kolejną pyszną lekcję kapłanki i zaczął, tym razem naprawdę, pocierać krzesiwo.
Po zjedzeniu chleba, bobu, soczewicy i smażonego mięsa, kapłanka wzięła łyk mleka, po czym zwróciła się do młodzieńca.
- Mości głodomorze – zaczęła.
Oran westchnął i zaczął zastanawiać się iloma jeszcze epitetami uraczy go kapłanka. Ta zaś kontynuowała.
- Będę się streszczać. Jedziemy na coroczną naradę przedstawicieli okolicznych chramów. Ja muszę tam jechać, a Binka i Kina to moje towarzyszki podróży. Jednak przejeżdżając przez wieś... hmmmmm - tu kapłanka się zatrzymała – nie pamiętam jej nazwy, ale to nieistotne. Przejeżdżając przez wieś, dowiedziałam się, że od niedawna jest ona nękana przez jakoweś magiczne stworzenie. Jako, że wieś ta płaci nam pewne składki i że żyjemy z ludnością w pokojowych i partnerskich stosunkach, obiecałam pomoc. Natychmiastową pomoc, gdyż stwór ten jest podobno bardzo niebezpieczny.
Kobieta zrobiła krótką pauzę, po czym kontynuowała:
- Sama nie mogę się z tym problemem uporać, gdyż śpieszno mi w drogę. Adeptek też nie zostawię chłopom na pomoc, gdyż nie godzi się mi samej podróżować.
- Oran zerwał się na równe nogi i z przerażeniem spytał kapłankę:
- Chyba nie wymagacie ode mnie, że stawię czoła jakiejś okolicznej bestii?
- Spokojnie, mości tchórzliwcze – kobieta uspokoiła go ruchem dłoni – moja propozycja brzmi następująco. Jedna adeptka pojedzie ze mną na naradę, a druga zostanie tutaj wraz z tobą i razem macie za zadanie pomóc chłopom.
Młodzieniec usiadł nieco uspokojony i zaczął ponownie słuchać kobiety. Spojrzał jeszcze na obie adeptki. Spodziewał się min świadczących o rozgoryczeniu faktem, że jedną z nich ominie narada i będzie skazana na walkę z magicznym stworzeniem u boku jakiegoś pierwszego lepszego młodzieniaszka. Jakże się zdziwił. Na obu młodziutkich, niewieścich twarzach bezbłędnie rozpoznał ciekawość i niecierpliwość.
- Licz się z tym, że będziesz musiał bezwzględnie wykonywać rozkazy adeptki, której będziesz pomagać. Pamiętaj także, że w twym własnym interesie leży to, bo zadanie zostało wykonane, a adeptka była z ciebie zadowolona.
Młodzieniec pokiwał twierdząco głową.
- Nie muszę ci oczywiście naświetlać, co cię spotka, mości pomagierze, jeśli zadanie nie zostanie wykonane z twej winy, jeśli z premedytacją odmówisz pomocy albo jeśli jakakolwiek zła przygoda spotka moją adeptkę.
- Obejdzie się, pani.
- Dobrze. A więc wszystko jasne. Jeśli wam się uda, możesz iść wolno, twa wina zostanie zmyta. A teraz najważniejsze.
Kapłanka wstała. Wstały także adeptki.
- A więc czas w drogę. Pojedzie ze mną.....
Oran zdziwił się, że czas jego zadania nastał tak szybko. Przyjrzał się dziewczyną. Teraz, gdy patrzała na nie kapłanka, dobrze maskowały swe emocje. Jednak nie aż tak dobrze, by Oran nie rozpoznał w nich napięcie. Młodzieniec także był ciekaw decyzji starej kobiety. Trzymał kciuki i żądał satysfakcji od gnuśnego losu, który od rana tak brutalnie z niego kpi. Pragnął, by została z nim złotowłosa.
- Niech będzie tak – zaczęła kapłanka – Binka, jedziesz ze mną. Kina, ty zostajesz z mości łapserdakiem i uporacie się razem z tym miejscowym problemem.
Teraz Oran nie miał wątpliwości. Czarnowłosa spochmurniała a złotowłosa lekko się uśmiechnęła.
- To dobrze rokuje – ucieszył się w duchu Oran – widać obie chciały bliżej mnie poznać i ze mną zostać. Ha, moja aparycja po raz kolejny mi pomogła. No i zostaje ze mną ta ładniejsza. Wreszcie jakaś uśmiech losu
Pożegnanie nie trwało długo. Stara kapłanka dawała Kinie ostatnie rady i pouczenia, Binka zaś zajmowała się podziałem prowiantu. Nim Oran się obejrzał już został sam na sam z Kiną. Okulbaczyli wierzchowce i ruszyli na południe.
III
Jechali obok się, ale nie zamienili ze sobą ani słowa. Krępujące milczenie przerwał Oran:
- Kino, dokąd zmierzamy? Kapłanka nie pamiętała nazwy miasta, ale po twej minie widzę, że znasz kierunek.
- Dobrze widzisz – odpowiedziała dość życzliwie Kina – lecz nim odpowiem, przedstaw się młodzieńcze. Moje imię nie jest już tajemnicą, a ja wolałabym zwracać się to ciebie zgodnie z wolą twych rodzicieli.
- Jestem Oran – zaśmiał się junak.
- Dobrze – rzekła Kina – a teraz przybliż się nieco, Oranie.
Młodzieniec ochoczo i bez zastanowienia wykonał rozkaz.
Chllllllast.
- Ała, za co?
- Za to, że mnie podglądałeś.
- Prawie spadłem z konia.
- Ciesz się, że tak mało. Gdybym miała pewność, że coś wtedy widziałeś, na tym by się nie skończyło.
- A skąd wiesz, że nic nie widziałem – Oran zaryzykował złośliwość.
- Gdybyś coś widział, to kapłanka nie potraktowałaby cię tak ulgowo. A teraz skończmy temat. Odpowiadając na twe wcześniejsze pytanie, to jedziemy do Dębówek.
Oran przez chwilę pomyślał i skojarzył przerażające fakty.
- Dębówki? Jedziemy do Dębówek? No to mamy przes... znaczy mamy ciężki orzech do zgryzienia.
- Dlaczego tak sądzisz – zainteresowała się Kina.
- Nie słyszałaś nigdy o Dębówkach. Nie doszła do waszych uszu ich sławna legenda.
Kina lekko się zawstydziła:
- No wiesz, w chramie nie zawsze można porozmawiać z podróżnikami. Plotek za dużo o świecie też nie dochodzi. Jedynie te najważniejsze informacje...
- Rozumiem – przerwał jej Oran. To dlatego tak się ucieszyłaś na to zadanie. Czeka cię przygoda z przystojnym młodzieńcem, jego zacne towarzystwo no i kontakt ze światem.
- Chamie – zaperzyła się Kina – ucieszyłam się, to fakt. Ale tylko dlatego, że ominęła mnie narada. Ona jest okropnie nudna i do tego może ciągnąć się przez tydzień. Z dwojga złego już wolałam to zadanie. I wierz mi, to zacne towarzystwo wcale nie jest mi tak miłe, jak sobie imaginujesz.
- A to ci szantrapa – szepnął Oran i zawołał do wierzchowca nienaturalnie głośno:
- Słyszysz Żbiku? Doczekaliśmy się. Każdy nas odtrąca, każdy nami gardzi, nikt nie szanuje.
- Konik wydaje się miły – zaoponowała Kina.
- Szelma – po raz kolejny szepnął Oran.
Wszystkie nadzieje związane ze złotowłosą właśnie opuściły Orana.
- Ale wracając do tematu – kontynuowała Kina – to możesz zrobić mi tą przyjemność i opowiedzieć, jakież to słuchy krążą o owych Dębówkach.
Zachęcony Oran nabrał nieco kontenansu i zaczął żywo opowieść.
- Dębówki to w zasadzie zadu... zapadła wiocha, gdzie każdy wie wszystko o każdym. Tam nigdy nic ciekawego się nie dzieje, i nawet zbóje omijają to miejsce z daleka, gdyż napadać taką hołotę i biedotę to wstyd. Jedyna rzecz, która dostarcza im jakichkolwiek dochodów to właśnie legenda o magicznym stworzeniu, które rzekomo zamieszkuje tamtejszy dębowy las. Podobno stwór to okrutny, pożeracz niewiast, gnębiciel chłopów i utrapienie wszelakiej gadziny domowej. Poluje tylko nocą, oczy mu się w mroku świecą niczym wilkowi, futro ma grube tak, że włócznią go nie ubijesz, a róg ma niczym jednorożec na głowie, którym mord czyni.
- Można wiedzieć, z jakiego źródła masz te informacje – zmarszczyła czoło Kina.
- Mam znajomego maga, który niegdyś badał ten fenomen – pochwalił się Oran.
- Aha – skwitowała zamyślona adeptka.
- Nie mogę być pewien – zaczął Oran – ale widzę, że coś ci chodzi po głowie.
- Bo wiesz, z twojego barwnego opisu wynika, że tam grasuje cieniostwór, który istotnie jest potężnym stworzeniem magicznym, jest aktywny nocą, ma róg i lubi otoczenie magicznej aury, którą w tym wypadku dostarczają mu dęby.
- Dąb jest magicznym drzewem – zainteresował się młodzieniec.
- Oczywiście. Ale mniejsza o to. Nie pasuje mi to zachowanie. Cieniostwór jest łagodny. Nie prowokowany, sam nie zaatakuje nigdy. Nie mówiąc już o pożeraniu ludzi i bydła.
- Ale ci ludzie proszą o pomoc, czyli coś tam się musi dziać. Przecież wioska nie miałaby interesu zaprzątać głowy chramowi Kwitnącej Wiśni, gdyby faktycznie nie potrzebowała pomocy.
- Ciekawe... Zapewne masz rację..
- Może ten cały cieniostwór oszalał i przestał być tak łagodny, jak nakazuje mu jego natura.
Kina spojrzała życzliwie na Orana:
- Dobrze koncypujesz – uśmiechnęła się – oszaleć nie oszalał na pewno, gdyż magiczne zwierzęta nigdy nawet nie wpadają w popłoch, więc o postradaniu zmysłów nie może być mowy. Ale może dzieje się tam coś, co zmusza go da tak dziwnego zachowania. Jakaś potężna magiczna siła...
- Zobaczymy, co powiedzą ludzie w Dębówkach. Wtedy będzie wiadomo coś więcej.
- Racja, ruszajmy – ucieszyła się Kina.
- Widzę, że rada jesteś z zagadki.
- Z zagadki do rozwiązania – tak.
Oran zrobił najpoczciwszą minę, na jaką go było stać.
- A do towarzystwa może z czasem się przekonam – zatrzepotała rzęsami adeptka.
Oran szelmowsko się uśmiechnął.
- A jakie zwierzęta są jeszcze magiczne – umiejętnie skierował temat na coś, co interesuje Kinę, by ta pofolgowała językowi. Oran wiedział, że rozmowa to podstawa znajomości a im więcej ktoś mówi, tym więcej się o nim wie. A im więcej się o kimś wie, tym bardziej ten ktoś staje się łatwiejszą ofiarą do przyszłej manipulacji lub oszustwa.
Junak cierpliwie słuchał o gryfach, jednorożcach, pegazach, smokach i innych zwierzętach nacechowanych magią. Przyglądał się złotowłosej i coraz bardziej cieszył się jej towarzystwem. Życie banity i drobnego rozbójnika nauczyło go doceniać piękno oraz chwilowe przyjemności. Patrzał więc.
IV
- Jak śmiesz – krzyczała Kina i rzucała w Orana patykami i kamieniami.
- Przecież żartowałem, nie zrobiłbym tego. Tylko się z tobą droczę – wołał rozbawiony Oran zręcznie omijając miotane przez Kinę pociski.
- Wolałabym znosić towarzystwo bobołaka niż twoje. W życiu nie będę spała ramię w ramię obok ciebie.
- Przecież wiem. Tak tylko szarmancko proponowałem, bo noce są zimne, a ponadto wiadomo, że kobiety są bojaźliwe i lękliwe.
- Adeptki chramu Kwitnącej Wiśni nie są ani lękliwe ani bojaźliwe – odpowiedziała dziarsko Kina – a noc będzie ciepła, gdyż jest lato a ponadto rozpalimy ognisko.
- To ja pójdę poszukać czegoś na opał – rzekł Oran i zniknął w najbliższej gęstwinie.
Kina wstała i zaczęła przeszukiwać wór w poszukiwaniu prowiantu. Przy okazji głośno myślała.
- Czy mężczyźni naprawdę myślą tylko o jednym. Ehhhhh co za beznadziejna płeć.
- Chyba, że on naprawdę jedynie żartował – zastanowiła się niewiasta – tak szybko zrezygnował z tego pomysłu. Może on faktycznie nie miał złych intencji.
- Pójdę go wyczuć, póki jeszcze jest okazja – postanowiła Kina i ruszyła w stronę gęstwiny.
- Dobrze, bardzo dobrze – myślał Oran – jest cnotliwa i szanuje się. Radość z obcowania z nią oraz zdobywania będzie niebagatelna. Zapewne nie mam na co liczyć, ale w tej sytuacji nawet całus na pożegnanie będzie wielkim sukcesem.
- HAA – Oran po okrzyku bojowym przyjął waleczną postawę i oddał się marzeniom:
- HOO... zapewne będę pierwszym, któremu uda się skraść jej buziaka – rzekł podnosząc z ziemi długi badyl.
- HUU... a nuż mi się uda – dodał, wywijając kijem niczym dwuręcznym mieczem.
Nagle cienki głos sprowadził go na ziemię:
- Co ty tam robisz?
- Eeeeee – zakłopotał się Oran, mając świadomość, jak bardzo się wygłupił – widziałem tam dzika i chciałem go przepłoszyć.
- Dlaczego, przecież nic by nam nie zrobił – pytając adeptka uroczo wydęła usta.
- Tak, ale powszechnie wiadomym jest, że dzik ma to do siebie, że płoszy inną zwierzynę – odparł bez cienie zawahania Oran – na przykład zające.
- A po co ci tu zając, głuptasie – zdziwiła się Kina.
- Nooo, upoluję go na kolację.
- Po co, przecież mamy dość jedzenia. Jego śmierć byłaby bezsensowna. Poza tym rano będziemy już w Dębówkach i tam będzie sposobność do najedzenia się do syta.
- Jak zwykle masz rację.
Kina zapomniała, w jakim celu poszła za Oranem i zaczęła inny temat:
- Umiesz polować?
- Jestem łowczym – zełgał Oran.
- No tak, łowczy słyną z niskiej bystrości. Pomogę ci z tym chrustem.
- Co za szuja – sapnął Oran i wziął się za zbieranie drewna.
Po skromnej wieczerzy obaj przybliżyli się do małego ognia. Kina oparła się o ściągniętą z wierzchowca kulbakę i przykryła się płaszczem aż po brodę. Oran dojadał jeszcze jabłko, którym nie omieszkał podzielić się swym koniem. Kinę wyraźnie to obrzydziło, ale i rozbawiło.
- Jesz razem z nim? Pewnie długo już go dosiadasz.
- Kogo? Żbika? Znam tego hultaja od źrebięcia – uśmiechnął się Oran i poklepał konia po boku – jest jedynym stworzeniem, które zna mnie tak długo i jeszcze mnie nie opuścił, ani się na mnie nie obraził, ani nawet nie zwyzywał.
- Musi być bardzo cierpliwy. Ja już raz dziś dałam upust emocjom. Widać nie umywam się do niego.
- Eeee tam, aparycją prześcigasz Żbika, ale charakterkiem, to faktycznie trochę gorzej.
- Mogłeś chociaż udawać, że tak nie myślisz – prychnęła Kina.
- Nie mógłbym ot tak skłamać – oburzył się Oran – ze wszystkich cnót najwyżej cenię prawdę. Kłamstwem to ja się po prostu brzydzę – uderzył się w pierś młodzieniec.
- Dobrze wiedzieć. Wiesz, to jest akurat miłe. Masz swojego konia na własność, dbasz o niego, pielęgnujesz.
- A wy tam w chramie nie macie wierzchowców – spytał naiwnie Oran – przecież nie przyjechałaś tu na świni.
- Tak, mamy. Opiekuję się końmi w chramie, ale to nie to samo. To są wspólne konie, co jakiś czas ich nie ma, to znów wracają. Nie są przywiązane do nikogo. Twój Ryś to co innego. On na pewno nie pozwoli ujeżdżać się nikomu oprócz ciebie.
- Żbik. On nazywa się Żbik, a nie Ryś – oburzył się Oran – i to prawda, ujeżdżać mogę go tylko ja. Ma innych strasznie się boczy.
Żbik machnął grzywą na znak, że zgadza się z przedmówcą.
- Jako łowczy pewnie się z nim nie rozstajesz.
- Racja.
- Opowiesz mi o tym, jak wygląda życie łowczego?
- Dobrze, ale pod warunkiem, że ty opowiesz mi potem, jak wygląda życie adeptki.
- Ale tu nie ma o czym mówić. To nic specjalnego – spuściła oczy Kina.
- Dla ciebie, bo to twój fach. Dla mnie nie ma nic ciekawego w byciu łowczym.
- Po raz drugi dziś masz rację, Oranie – ożyła adeptka – dobrze, więc słucham cię.
Oran ucieszył się z nawiązanej rozmowy. Miał szczęście. Życie łowczego nie różniło się zanadto od życia włóczęgi, z tą różnicą, że wagabunda żył poza prawem, a łowczy składał raporty u suwerenów. I nie napadał ludzi, co banicie Oranowi się zdarzyło.
I tak para nie znających się ludzi, których los niespodziewanie skrzyżował ścieżki życia, rozmawiała ze sobą jak dobrzy znajomi. Rozmawiali długo. Zmęczenie zmogło ich dopiero późną nocą. Zasnęli, pogrążeni w swych własnych myślach.
Kina przyzwyczajona do rygorystycznego stylu życia, mimo nie dospania, wstała już o wschodzie słońca. Okulbaczyła i napoiła konie oraz zaczęła budzić Orana, który, przyzwyczajony do swobodnego wyboru godziny pobudki, stawiał zaciekły opór.
- Wstawaj śpiochu. Dębówki niedaleko. Czeka nas zadanie do wykonania. Wstawaj mówię – trąciła go nogą.
- Jeszcze chwilka – bąknął Oran – proszę.
- Nie śpij – nie przestała szturchać młodzieńca Kina. Nic to jednak nie pomogło. Mimo kuksańców Oran znów zapadł w drzemkę. Bądź takową udawał. Kina w swej przebiegłości posunęła się do fortelu.
- Ooooo, chyba w nocy coś pokąsało mnie po nogach. A właściwie udach. Jejku co to może być? Widziałeś kiedyś coś podobnego Oranie?
- Pokaż, gdzie, co – od razu stanął na równe nogi i starł z twarzy resztkę snu.
- Psińco! Ruszamy w drogę – stłumiła śmiech Kina.
- Ale... uda... - Oran jeszcze nie mógł uwierzyć, że dał się podejść w tak dziecinny sposób.
- Oczywiście, że nam się uda – uśmiechnęła się adeptka – cieszy mnie twoje pozytywne myślenie.
Młodzieńcowi już nawet odechciało zamruczeć pod nosem „szelma", „szuja" bądź „szantrapa". Po prostu wymownie westchnął.
Do Dębówek wjechali wczesnym rankiem. Wioska ta była istotnie niewielka, jednak nie tak zacofana jak nakreślał to wcześniej Oran. Powitał ich typowy dla wiejskiego krajobrazu orszak, w którego skład wchodziło stado kur i ujadający, bezpański pies. Oran nieco się ożywił:
- Kina, poczekaj, rzucę pieskowi kawałek kiełbaski.
- Po co, przecież ta bestia ujada na ciebie. Robi hałas a ponadto śmierdzi – odpowiedziała złośliwie dziewczyna.
Młodzieniec ze zdziwieniem spojrzał na adeptkę i odparł:
- Przestań, co ty taka okrutna. Zobacz jaki jest ładny. A jak śmiesznie je.
- Daj spokój. Zostaw tego pchlarza i jedźmy dalej.
- Co cię ugryzło – zaciekawił się Oran.
- Nic – warknęła Kina – po prostu nie lubię psów.
- Nie lubisz piesków – zdziwił się młodzieniec.
- Tak, nie lubię. A teraz skończ temat i powiedz mi, gdzie tu jest jakaś czysta tawerna.
- A po co ci to wiedzieć?
- Przed spotkaniem z sołtysem muszę się wykąpać – oznajmiła Kina.
- Przecież kąpałaś się wczoraj, sam widziałem – zdziwił się Oran – a poza tym to strata czasu.
Spojrzenie Kiny, którym omiotła młodzieńca przekonało go, że w tej materii już bardziej pogrążyć się nie może.
- W takim razie pójdziemy do karczmy Pod Cycem. Znam tamtejszego gospodarza i wiem, że bez problemu zorganizuje on dla ciebie jakąś balię z ciepłą wodą oraz świńskim łojem. Ja w tym czasie przekąszę co nieco.
- Trzy kwestie, mój drogi Oranie. Po pierwsze, dlaczego tak karczma ma tak urągającą dla kobiet nazwę. Po drugie, po co mi świński łój. Brzydzę się tego paskudztwa. Po trzecie, to kiedy ja będę zażywać kąpieli, ty nie będziesz śniadał, tylko stał na warcie, by nikt nie przeszkadzał mi w owej czynności.
- Co do pierwszego – zaczął odpowiadać Oran – to nie mam pojęcia, ale dla mnie cyc jest rzeczą piękną i nie widzę w nim nic uwłaczającego kobiecości. Co do drugiego to świński łój jest najlepszym środkiem czyszczącym. A co do trzeciego, to zgoda, ale pod warunkiem, że będę pełnił wartę tuż obok twej balii.
Kina odpowiedziała natychmiastowo:
- Wracając do pierwszego, jesteś świnia. Wracając do drugiego, ja myje się mydłem a świński łój zostawię świni, czyli tobie. Wracając do trzeciego, jesteś sprośna świnia.
- Cenię u kobiet szczerość – odpowiedział rubasznie Oran.
- Milcz i prowadź do tej oberży – ucięła Kina.
Stało się tak, jak rzekła Kina. Adeptka odświeżyła się, podczas gdy Oran stał przed jej drzwiami na czatach. Następnie razem zjedli śniadanie i ucięli sobie pogawędkę z oberżystą, który okazał się grzecznym i wdzięcznym rozmówcą. Zadowolenie Kiny kazało jej zapomnieć o frywolnej nazwie karczmy i dziewczyna znów wpadła w dobry humor. Po skończonym popasie Oran zaczął nieśmiało.
- Eeeeee, wiesz co, ja nie pójdę z tobą do sołtysa. Ja się nie znam na dyplomacji, wygadany także nie jestem. Wystarczy, jak porozmawiasz z nim w cztery oczy. On ci nakreśli sytuację. Ja tam niepotrzebny.
- A gdzie cię tak ciągnie – indagowała Kina.
- Nigdzie, pójdę w tym czasie do balwierza. Sama przyznasz, że przydadzą mi się jego usługi.
- Racja. No dobrzej, jak uważasz. Odprowadź mnie tylko do ratusza, bo ja tej wioski nie znam. I czekaj na mnie pod ratuszem jak już skończysz. Zrozumiałeś?
- Na całej płaszczyźnie.
Oran odstawił adeptkę pod ratusz, a sam ruszył do swojego drugiego znajomego. Balwierz, który akurat zajmował się dłubaniem w nosie ucieszył się na widok młodzieńca.
- Witaj Oran – zawołał, strzelając ulepioną kulką w stronę śpiącego na ganku kocura – siadaj, siadaj, zaraz wezmę się do roboty.
- Jak tam sprawy w wiosce – zagadał Oran poddając się jednocześnie mydleniu i goleniu –podobno macie tu jakieś problemy.
- Problemy to możesz mieć ty jak cię sołtys dorwie.
- On jeszcze ma w pamięci ten drobny incydent?
- Drobny incydent? Oran, to jest jego jedyna córka.
- W sumie racja. Nic to, na szczęście długo tu nie zabawię. Bo wyimaginuj sobie, że to ja jestem rozwiązaniem waszego problemu z tym stworzeniem, które was nawiedza ostatnimi czasy.
- Znów siedzisz w tym po uszy – zaśmiał się balwierz – nie wnikam, ale przyjmij moje wyrazy szacunku. Jesteś jedyną osobą, którą utożsamiam z problemami. Gdzie problem – tam Oran. Nawet w takiej dziurze jak Dębówki. Gratuluję.
- Dzięki. A teraz ułatw mi zadanie i szepnij, co tam chłopi mówią o tym stworzeniu.
- Nic nie mówią. Mało wiadomo na ten temat – rozgadał się balwierz, ale ani na chwilę nie zapomniał o goleniu klienta – podobno kto wyjdzie wieczorem do lasu, czy to na łowy, czy to na grzyby, czy tam na wycinkę drewna, czy to na spacer, czy to z dziewuchą się gzić, czy choćby się wysikać – to już nie wraca. Każdy podejrzewa tego stwora, co to już od wieków tu grasuje. Tylko coś magicznego może być tak zwinne i bystre, aby nie zostawić śladów, ludzi pożerać w całości i nie dać się ubić.
- Ale dlaczego akurat teraz to coś atakuje, jeśli przez całe wieki siedziało cicho?
- I właśnie o to pytaliśmy dwa dni temu kapłankę chramu Kwitnącej Wiśni. Obiecała ona...
- Daruj sobie, tą część historii znam.
- A więc nic nowego ci nie powiem. Tak czy siak, ktoś musi coś z tym zrobić, gdyż las jest naszym głównym żywicielem.
- Czegoś tu nie rozumiem – zamyśli się junak – skoro stwór napada nocą, to dlaczego nie znajdziecie go za dnia.
- Zastanów się – odparł balwierz – tu mieszkają prości ludzie. W lesie czyha potwór. Oznacza to, że do lasu nie ma wstępu. Czy to za dnia, czy w nocy. To bez różnicy, ryzyko istnieje zawsze, a życie jest miłe każdemu.
- Dzięki ci. Widzę, że nie pójdzie mi tak łatwo, jak myślałem.
- Aha, jeszcze jedno. Twoja stara hanza gdzieś tu się kręci. Lepiej dla ciebie, jeśli jeszcze będą cię pamiętać.
- Dzięki, stary przyjacielu. Jak zawsze zasłużyłeś na swoją dolę. I dzięki za ogolenie – rzekł Oran rzucając na stół skromny mieszek. Swoją drogą ostatni z jego zasobów.
- Zawsze do usług – odrzekł balwierz i schował kaletę za pazuchę.
Oran z wielkim niepokojem zajął miejsce w pobliżu ratusza. Niecierpliwie wyczekiwał Kiny, licząc na to, że nie spotka nikogo, kto mógłby donieść sołtysowi, iż pojawił się w Dębówkach. Po chwili na gmachu pojawiły się dwie postaci. Sołtys i Kina. Na szczęście mężczyzna szybko zostawił dziewczynę samą i znikł w ratuszu. Oran szybko doszedł do Kiny i wziąwszy ją pod łokieć zaczął prowadzić w bezpieczne, oczywiście dla samego Orana, miejsce. Adeptka nie omieszkała spytać skąd ten pośpiech.
- Bo wiesz – zaczął młodzieniec – jestem ciekaw, czego się dowiedziałaś, a tak na ulicy nie wypada rozprawiać o rzeczach wielkiej wagi. O suchym pysku tym bardziej.
- Więc idziemy znów Pod Kobiece Wdzięki – spytała Kina, celowo zmieniając nazwę tawerny.
- Tak, tak – odparł Oran – tam ustalimy nasz plan działania.
Siedzieli w kącie karczmy i patrzeli każdy na swój kufel. Tawerna powoli zaczęła się zapełniać stałymi bywalcami i syn oberżysty nie miał już czasu podlizywać się adeptce, która wyraźnie wpadła mu w oko. Kina ślęczała nad sokiem marchewkowym, Oran zaś popijał napój chmielowy. Młodzieniec zaczął w końcu rozmowę:
- I czego się dowiedziałaś?
- Niczego konkretnego. Tylko tyle, że ludzie zaczęli ginąć w lesie. I usłyszałam opis podejrzewanej bestii. Podobno stwór to okrutny, pożeracz niewiast, gnębiciel chłopów i utrapienie gadziny. Poluje tylko nocą, oczy mu się w mroku świecą niczym wilkowi, futro ma grube tak, że włócznią go nie ubijesz, a róg ma niczym jednorożec na głowie, którym mord czyni – wyrecytowała Kina i spojrzała podejrzliwie na junaka – gdzieś już to słyszałam. Czy to nie słowa twojego znajomego maga?
- Eeeeee, no widać mag był i tu. Gaduła z niego nieprzeciętna.
- Hmmmmm – adeptka spoglądała podejrzliwie na Orana. Ten szybko to wyczuł i zmienił temat:
- To co robimy? Masz jakiś pomysł? Jakiś plan działania?
- Mój plan działania, jak to określiłeś jest piękny w swej prostocie. Pójdziemy na noc do lasu. Jeśli bestią, którą tam spotkamy okaże się cieniostwór, to nic nam nie grozi.
- A jeśli spotkamy tam coś innego – zaniepokoił się Oran.
- Wtedy ja użyję swojego talentu magicznego a ty twego jatagana.
Młodzieniec głośno przełknął ślinę. Nie podobał mu się ten pomysł, ale nie komentował go. Zadał zgoła inne pytanie:
- Czyli planujesz spędzić tę noc w kniei?
- Nie inaczej. Wyruszymy popołudniu. Do tego czasu ja oddam się teraz przyjemnością, a po posiłku radzę ci zażyć nieco snu, gdyż noc może się okazać bezsenna.
- Wole bezsenną noc, niż ostatnią noc.
- Pesymista – podsumowała Kina.
- A cóż to za przyjemności masz na myśli, którym masz zamiar się teraz oddać – zaciekawił się Oran - porżniemy w karty? Zapalimy fajkę z tytoniem miodowym? A może każę karczmarzowi przynieść karafkę gorzałki i ...
- Grubiański barbarzyńco, czy naprawdę twój wachlarz rozrywek jest wachlarzem trywialności, chamstwa i zacofania – przerwała poruszona Kina.
- Myślałem... myślałem że... - speszył się Oran.
- Źle myślałeś – nie pozwoliła dokończyć mu Kina – ja idę do pokoju oddać się lekturze.
- Po co ci książka?
- Pomoże mi ona zrozumieć sens magii, jej istnienia i w ogóle poszerzy światopogląd i wiedzę ogólną, gdyż trzeba się rozwijać cały czas. A jak ktoś się nie rozwija to się cofa – skonstatowała adeptka.
Oran zapomniał języka w gębie. Zdarzało mu się to nie zwykle rzadko. Rzadko również czuł się jak idiota. Teraz jednak tak się poczuł i wcale go to nie cieszyło. Kina wstała i faktycznie poszła do wynajętego alkierza. Młodzieniec odprowadził jej pupę wzrokiem, a gdy znikła mu z oczy zamówił kolejny kufel.
V
Kina położyła się na skrzypiącym łożu i zaczęła kontemplować jedyną książkę, którą zdołała ze sobą przywieźć. Wzięła ją na myśl o nudnej naradzie, której uniknęła. Lektura mogła oddać jej tam nieocenione usługi.
- Biedna Binka – pomyślała Kina – pewnie cierpi teraz katusze. Musi siedzieć i słuchać tego marudzenia. Jakbym była z nią, to chociaż byśmy poplotkowały, a tak to została tam sama. Biedaczysko.
Kina jeszcze przez chwilę powspierała mentalnie swą przyjaciółkę, po czym bez reszty wtopiła się w lekturę. Czytała księgę słynnego Białego Czarodzieja, który swą mocą i talentem magicznym uczynił wiele dobrego, czym okrutnie Kinie imponował. Jego mądrość życiowa połączona z niesamowitymi umiejętnościami pozwalały adeptce wierzyć, że nie wszyscy przedstawiciele gatunku męskiego są utrapieniem dla współczesnego świata. Mimo ich ogólnej megalomanii, pychy, toporności, obłudy i najzwyklejszego kurestwa zdarzają się kryształy w masie magmy. Czytała więc dzieło wielkiego maga i pochłaniała jego mądrości, których nie powstydziłby się niejeden mędrzec i mentor ludu.
- Kto zaczyna kochać, ten powinien być gotowy na przyjęcie cierpienia - Kina przeczytała na głos tytuł i myśl przewodnią nowego działu i po raz kolejny wpadła w zachwyt. Zaczęła z ciekawością pochłaniać kolejne strony.
Oran także pochłaniał. Wchłonął właśnie piąty kufel i wstając, a właściwie próbując wstać, poczuł, że już więcej nie powinien pić. Zaczął zastanawiać się, jak będzie reakcja Kiny. Przestraszył się, iż ta w gniewie może kazać mu iść precz, co mogło przynieść różne nieprzyjemne konsekwencje. Odbijając się od framug, wyszedł z karczmy i udał się w okolice jej tyłów, gdzie zwykło się załatwiać lekkie potrzeby. Zastanawiał się, jak ukryć swój stan przed adeptką.
- Najprostsze rozwiązania są najlepsze – zabełkotał sam do siebie, strzepując z przyrodzenia ostatnie krople moczu – po prostu do popołudnia będę ją omijał. Zjem u balwierza, a kiedy ona zejdzie na posiłek, ja udam się do alkierza. Jak prześpię się i najem to mi przejdzie.
Zadowolony z swego planu, Oran chwiejnym krokiem udał się do swego znajomego balwierza.
- Achhhhh – Kina zamknęła inkunabuł, przeciągnęła się i przez chwilę jeszcze rozważała przeczytane przed momentem słowa. Następnie zaszła niżej, do karczmy. Panował tu półmrok i minęła chwilka, nim zmęczone czytaniem oczy adeptki przyzwyczaiły się do panującej ciemności. W tawernie było całkiem sporo ludzi, lecz Kina nie znalazła swego towarzysza. Spytała o niego oberżystę, lecz ten, zagoniony i zapracowany odpowiedział jej lapidarnie, iż nie wie, gdzie mógł się podziać Oran. Lekko zmartwiona Kina zajrzała jeszcze do stajni, lecz tam również nie znalazła swego pomocnika. Dziewczyna nie spanikowała i wierząc w to, iż Oran nie zdezerterował, udała się do tawerny i zamówiła skromny obiad.
- Ciekawe, gdzie ten hałaburda obrażalski się włóczy – myślała, krusząc chleb oraz powoli delektując się swojskim żurkiem.
Po pewnym czasie ujrzała go. Oran wpadł do oberży, na nikogo się nie obejrzał tylko od razu ruszył do alkierza. Kina chciała przywołać go ruchem ręki, ale nie zdążyła.
- Może rozeźlił się na mój wcześniejszy atak – strapiła się niewiasta – może faktycznie zbyt okrutnie go potraktowałam. Nie powinnam winić go, że przyzwyczaił się do takiego a nie innego stylu życia. Może powinnam być co do niego bardziej wyrozumiała. W końcu to tylko mężczyzna.
Poczciwa Kina postanowiła porozmawiać z Oranem. Po skończonym posiłku wstała i udała się do wynajętej komnaty. Poczuła lekki zawód, gdy okazało się, że młodzieniec już zasnął.
- Widać wziął sobie do serca moją radę – wzruszyła się adeptka – a jeśli on wszystkie moje słowa bierze do siebie. Nie wygląda na takiego, ale pozory mylą.
Kina usiadła na krześle i obserwowała śpiącą postać.
- Nie znam go, co nie usprawiedliwia mnie od tego, by nie być dla niego choć w najmniejszym stopniu tolerancyjną. Nie jest znów taki najgorszy.
Dziewczyna przyjrzała się facjacie i posturze Orana.
- Jak śpi i tak głupkowato się nie uśmiecha, to twarz ma całkiem przyjemną. Nawet trochę słodką. Ciekawe co mu się śni?
Kina po chwili się opamiętała.
- O czym ja myślę. Gdyby tak słyszała mnie Binka, albo co gorsza, kapłanka chramu. Nie ma co, idę też się przespać.
Dopiero teraz adeptka zorientowała się, że wynajętym przez nich alkierzu stoi tylko jedno łoże. A aktualnie jest ono zajęte przez Orana.
- No pięknie – zmarszczyła brwi kobieta.
Nie miała jednak sumienia budzić młodzieńca, więc przykryła go kocem, sama zaś ułożyła prowizoryczną leżankę z trzech znajdujących się u pokoju krzeseł. Ułożywszy na nich drugi koc oraz miękki jasiek, spoczęła zadowolona z swej zaradności a zarazem dobroci.
- W chramie mamy podobne warunki – szepnęła sama do siebie i postarała się zasnąć. Nieprzespana część nocy, wczesna pobudka oraz jeszcze trawiąca się w żołądku ciepła zupa przyczyniły się do tego, iż Kina szybko oddała się sennym marzeniom.
VI
Tym razem to Oran obudził Kinę. Nie zrobił tego za szybko, gdyż najpierw przyjrzał się każdemu calowi twarzy adeptki. Złapał się na tym, że zachwycał się każdym jej piegiem, każdą mimiczną zmarszczką, każdą rysą twarzy. Dopiero, gdy dziewczyna zakryła facjatę rękawem, Oran postanowił udać się do stajni. Okulbaczył konie oraz przygotował prowiant i broń. Przemył także twarz, by ostatecznie pozbyć się alkoholowego zmęczenia. Gdy wrócił do alkierza, zaczął delikatnie budzić dziewczynę, choć na myśl przychodziło mu sto facecji i krotochwili, którymi mógłby uraczyć bezbronną, śpiącą niewiastę.
- Dlaczego nie zrzuciłaś mnie z łóżka i nie położyłaś się na nim – zaczął od wyrzutów, gdy tylko nieboga otwarła oczy – kto to widział, żeby mężczyzna spał wygodnie, a kobieta się męczyła na krzesłach.
- Taki z ciebie mężczyzna – odpowiedziała złośliwością Kina.
- To mogłaś się chociaż położyć obok – zasugerował.
- Nawet na to nie licz – wstała Kina i ziewnęła, wplatając weń komendę – czas ruszać.
- Wszystko już gotowe, możemy ruszać choćby teraz – pochwalił się Oran.
- Świetnie – Kina nagrodziła jego starania jednym ze swych wdzięczniejszych uśmiechów – jeszcze tylko się umyję i wyruszymy.
- Ale... - Oran chciał skomentować, jednak wolał się nie narażać.
- Wiem, co chcesz powiedzieć – rzekła Kina – umyję tylko twarz i dłonie, nie będziesz musiał stać na warcie.
Młodzieniec odsapnął.
Wyruszyli wczesnym wieczorem, a że dni były bardzo długie, ciemność jeszcze nie spowiła lasu, do którego odważnie się zbliżali. Poruszali się głównym duktem, rezygnując na razie z leśnych ścieżynek, prowadzących w dzikie knieje. Zapominając o wcześniejszej utarczce Oran bez krępacji zagadywał Kinę:
- A masz jakiś plan? Co masz zamiar zrobić, jak spotkamy tego stwora? Zabić? Obezwładnić? Porwać i przetransportować do chramu?
- Przede wszystkim nie zamierzam robić niczego pochopnie i bez pomyślunku
– adeptka wyprostowała się na siodle i dumnie skierowała wzrok przed siebie - w tej chwili jedziemy na zwiad. Rozpoznać teren i sytuację. Zebrać elementarne informacje, na podstawie których będzie można podejmować dalsze decyzje. Bo jak zapewne ci wiadomo, rozum, wiedza i poznanie to najprostsze i najbezpieczniejsze drogi do...
Oran przestał słuchać i skupił uwagę na biuście Kiny. Koń stąpał a piersi falowały, kiedy zaś koń trafił podkową na nierówność, piersi wręcz podskakiwały. Młodzieniec, zachowując pozory, co jakiś czas kiwał głową i potakiwał, by dziewczyna niczego nie podejrzewała.
- Spójrz – Kina urwała tyradę i wskazała placem przed siebie – ktoś tam idzie.
Po chwili dodała
- Patrz, w lesie też siedzieli jacyś ludzie.
Oran przeklął w duchu swą lubieżność, przez którą nie zauważył zbliżającego się zagrożenia. Szybko do przekleństwa dorzucił kolejny epitet, gdyż wiedział, co ci ludzie tu robią. Mało tego, wiedział nawet, co to za jedni. Wiedział, co ich może spotkać i wiedział, że obcy wiedzą o nim za dużo. Znał ich. I mimo swej wszechwiedzy, Oran nie wiedział, jak wybrnąć z opresji.
Mężczyzna zbliżający się do nich od frontu był słusznych rozmiarów. Wyglądał jak władca lasu. Ogorzały, potężny, przysadzisty, czarnowłosy, czarnobrody i czarnooki. A oczy te posiadały sprytnie błyskały, dające dowód obecności myśli, które nie zawsze idą w parze z fechtunkiem, którym się owy mężczyzna trudnił. Ludzie dosłownie w sile pięciu chłopa, wylali się z lasu i otoczyli dwóch jeźdźców. Konie zachrapały ze zdenerwowania, jednak dały się uspokoić. Nawet średnio wprawny obserwator zauważyłby, że stosunek leśnych ludzi do jeźdźców jest w najlepszym wypadku neutralny. Przywódca szajki zagrzmiał, gdy tylko doszedł do pary:
- Wszystkie dobre duchy chwalą swego pana – przywitał się.
- I my także – odpowiedziała Kina.
- Nie będę owijał w bawełnę i nie będę mydlił wam oczu, wielmożnie wędrowcy. W skrócie to macie prze...
- Oran – zaryczał nagle dryblas, gdy tylko przeniósł uwagę z Kiny i jej powabów na młodzieńca – niech mnie dybuk ściśnie. Myślałem, że po tym co ci ostatnio... ekhem... powiedziałem to zadbasz o to, byśmy się nie spotkali za szybko. A tu proszę, nie mija nawet księżyc, a ty już na nas wpadasz.
- Postarałem się zbyt słabo, racja – przyznał Oran – to więcej się nie powtórzy.
- To jest jasne, że się nie powtórzy – uśmiechnął się złośliwie wielkolud i swój bystry wzrok znów skierował na Kinę.
- Udała ci się nowa towarzyszka – rzekł po chwili, a reszta konfraterni zarechotała – wcale grzeczna dziewoja. Ciekawe, co kieruję nią i jaki ma cel, który nakazuje jej zadawanie się z takim pchlim synem jak ty.
Oran zignorował inwektywę i pospieszył z odpowiedzią. Nie zauważył, jak twarz Kina nabiera czerwonego koloru.
- Jedziemy do świątyni Leśnego Runa, złożyć hołd tegorocznemu urodzajowi, dzięki któremu rodzina moja i mej przyjaciółki przetrwała ciężki okres zimy. Nijak inaczej ukazać nam swą wdzięczność bogom.
- Oran, jak cię lubię tak ci powiem – ryknął śmiechem herszt – co ty pierdzielisz?
Kina nie wytrzymała:
- Nie wiem, jakie stosunki was łączą i jaka jest wasza historia, drodzy panowie, ale to wcale nie daje wam prawa do przeklinania, kłamstw i sprośnego zachowania – mówiąc ostatnie dwa słowa adeptka groźnie błysnęła oczami. Dryblas na chwilę spuścił wzrok z jej bioder i łydek, będących na kulbace wielce atrakcyjnym widokiem. Ta zaś kontynuowała:
- Jedziemy w las, w matecznik. Ja, adeptka chramu Kwitnącej Wiśni mam za zadanie rozwiązać przypadki dziwnych ataków na pobliską ludność. Oran zaś, po części z swej dobroci zgodził mi się pomóc, a to oznacza, że obaj jesteśmy pod protekcją chramu. Jeśli i wy chcecie wkupić się w jego łaski i zaskarbić sobie naszą przyjaźń, możecie nam pomóc w wyprawie. Jeśli zaś nie macie ochoty, proszę o nie przeszkadzanie nam w zadaniu i nie zabawianie nas rozmową, gdyż nie mamy na to czasu. Wszak już się ściemnia, a mnie i Orana czeka jeszcze dużo pracy.
Wielkolud zamilkł. Jego twarz podążyła się w zamyśleniu, a oczy skakały to na Kinę, to na Orana, to na biust Kiny, to na Orana. Trwało to na tyle długo, że otaczający jeźdźców ludzie, dotychczas spokojni, poważni i cierpliwi zaczęli szemrać między sobą, trącać się łokciami i łypiąc groźnie na wierzchowce, które zapewne ulżyłyby im w noszeniu manatek, których nawiasem mówiąc mieli sporo. Niezręczną ciszę przerwał w końcu przywódca bandy:
- Nie szukam względów u chramu, ale nie szukam też z nim zwady – rzekł pokornie - stosunki neutralne w zupełności mnie satysfakcjonują i kontent będę, jeśli tak zostanie. Dlatego dłużej nie przeszkadzamy.
- Dalej kamraci – ryknął do hanzy – komu w drogę temu w czas. Maszerujemy dalej.
- A wam życzę powodzenia – zwrócił się znów do jeźdźców i ruszył w stronę miasta – niech wam bogowie życzliwi będą.
- Jako i tobie – odparła Kina.
Mijając parę drab puścił jeszcze oczko, ale nijak poznać było, czy to do Kiny, czy Orana. Po kilku minutach ludzie rozpłynęli się w taki sam sposób, jak się pojawili.
VII
- Oranie, mam do ciebie kilka pytań – zaczęła Kina, gdy już zagłębili się w lesie.
Milczący dotąd Oran domyślał się, o co spyta Kina. Wiedział też, co jej powie.
- Skąd znałeś tych zbójów?
- A skąd wiesz, że to byli zbójcy?
- Niegrzecznie jest odpowiadać pytaniem na pytanie – Kina była wyraźnie rozdrażniona – ale dobrze, odpowiem. Zachowywali się jak pospolite łotrzyki i zapewne, gdyby nie to, że należę do znacznego chramu, potraktowaliby nas jak przeciętne łotrzyki traktują przeciętnych podróżnych.
Oran nie był do końca pewien, czy Kina ma rację. Wiedział, do czego zdolna była ta hanza i wiedział, że jeśli tylko Limak, bo tak w rzeczywistości nazywał się dryblas, miałby ochotę na rabunek, hulankę czy inne wykroczenie, to nie przeszkodzi mu w tym nic. Żadna protekcja, żadna zasada etyczna, żadne prawo ani żadna prośba. Dalsze zastanawianie się nad tym było niemożliwe, gdyż Kina nie dawała o sobie zapomnieć:
- Słucham, Oranie. Nie masz mi nic do powiedzenia?
- To była banda łowczych, moich dawnych kolegów po fachu.
- Łowczych? Chyba kpisz ze mnie, a ja bardzo tego nie lubię – zdenerwowała się nie na żarty adeptka – uważasz, że je nie umiem rozróżnić łowczego od rzezimieszka? Myślisz, że jestem na tyle głupia?
- W żadnej mierze nie brak ci rozumu – odpowiedział Oran – jedynie doświadczenia. A doświadczenie powiedziałoby ci, że tak właśnie wyglądają dzisiejsi łowczy.
- Jak to – rzekła Kina i rzuciła na Orana pełne złości spojrzenie – wytłumacz mi w takim razie o doświadczony mentorze Oranie, dlaczego tak dzisiaj wyglądają łowczy?
- Zastanów się, proszę. I wyobraź sobie, że większość życia spędzasz samotnie w lesie. Przechadzasz się od kniei do kniei, tropisz zwierzynę, polujesz, śpisz na odludziu. I tak w kółko przez większą część roku. Kiedy zaś spieniężysz upolowaną zwierzynę, gotówki masz na tyle dużo, że nie udasz jej w ciągu jednego dnia, ba, nawet w ciągu miesiąca jest to trudne. Trzymasz ją zatem przy sobie i wydajesz jedynie wtedy, gdy zawitasz do miasta, a to łowczym nie zdarza się często. I wyobraź sobie, że mając przy sobie tyle pieniędzy, napada cię łupieżca, których w lasach jest teraz bardzo wielu. Sama wiesz, jak niebezpieczne stały się ostatnimi czasu wszystkie leśne dukty. Nawet w mieście nie można już być bezpieczny, ale mniejsza o to.
- Napada cię taki zbój – kontynuował Oran - i odbiera cały twój zarobek. Zostajesz bez środków do życia.
- Chyba już rozumiem – rzekła Kina – gdy wejdziesz między wrony, kracz tak jak one?
- Nie do końca. W samoobronie łowczy nie staje się oprychem. Po prostu każdy dzisiejszy łowczy naśladuje zbója. Kruk krukowi oka nie wykole. Pojmujesz?
- Sądzę, że tak – odpowiedziała Kina.
- Dlatego ta szajka nic nam nie zrobiła. To byli łowczy, a oni za swe przewinienia odpowiadają przed królem. Suwereni znają ich osobiście, dlatego muszą się pilnować i nigdy nie będą napadać ludzi tak jak prawdziwi bandyci. Ograniczą się tylko to pozorów i straszenia.
- Więc to nie mój chram ich odstraszył. Zostawili nas w spokoju, bo to są normalni rzemieślnicy, którym przyszło żyć w tak trudnych czasach – zasmuciła się Kina.
- Nie inaczej – Oran po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł ukłucie na żołądku. Znał to uczucie. To były wyrzuty sumienia. Choć oszustwo poszło idealnie, a idealne oszustwo zawsze poprawiało mu humor, tym razem poczuł się źle.
- Jeszcze jedna rzecz mąci mój spokój ducha.
- Wiem, wiem, już odpowiadam – westchnął Oran – znam ich, gdyż trudnimy się podobnym fachem a nasze relacje są pejoratywne, ponieważ jesteśmy, co tu dużo mówić, konkurentami. A masz chyba świadomość, jakie zagrywki stosuje się wobec konkurencji?
- Mam. I rozumiem już wszystko. Wybacz rozdrażnienie, ale ja wręcz nienawidzę czegoś nie pojmować.
- Nie ma problemu – rzekł łowczy i skupił się na łuskaniu słonecznika, którego kilka łusek znalazł w kieszeni.
Ciszę po chwili przerwała adeptka:
- Oranie.
- Słucham?
- Wybacz proszę mą podejrzliwość.
- W porządku, to normalne.
- Teraz wiem, dlaczego ubierasz się jak obszczymór i pospolity kieszonkowiec. Taki fach, takie warunki.
- Dzięki.
- Oranie.
- Słucham.
- Ci łowczy byli bardzo przekonujący.
- Nie da się ukryć.
- Ale ty jesteś chyba najmilszym łowczym jakiego dotąd spotkałam.
- Dzięki.
- Nie ma za co – na usta Kiny wrócił uśmiech.
Oran nie zauważył go. W lesie panowała już głęboka ciemność.
- Kino.
- Tak?
- Teraz ja zadam ci pytanie
- Zadawaj.
- Dlaczego uparłaś się wyruszyć wieczorem? I penetrować las w nocy, po ciemku?
- Zobaczysz. Obiecuję, że ci się spodoba. Musimy znaleźć tylko polankę. Choćby najmniejszą. Naprawę nie pożałujesz.
- Wierzę ci – rzekł Oran i zasmucił się. Kina też mu wierzy. A on to wykorzystuje.
Zapadło milczenie. Kina usilnie starała się coś sobie przypomnieć. Junak zaś dociekał, co mogło sprawić, że Limak tak łatwo pozwolił im odejść. To do nie go niepodobne. Kina wierzyła, że to dlatego, iż był łowczym. Ale młodzieniec wiedział, że jest inaczej. W końcu odpuścił i stwierdził, że po prostu mieli szczęście. Albo Limakowi nie chciało się rozpoczynać nowej burdy albo miał inne, ważniejsze sprawy na głowie. Tak czy inaczej, upiekło im się. Gdy Oran zakończył myśl usłyszał ożywiony głos adeptki:
- Jest. Jest miejsce. Jest polana.
Kina zeskoczyła z wierzchowca. Zaśmiała się i uniosła ręce w stronę pełnego gwiazd nieba. Okręciła się wokół własnej osi. Oranowi skojarzyła się to jednoznacznie z wilą. Piękną, kuszącą i groźną wilą, tańczącą w świetle gwiazd. Poczuł ciarki na karku, plecach i miejscu, gdzie plecy zamieniają się w inną część ciała.
- Możemy zaczynać – szepta podekscytowana Kina.
VIII
Kina już od dłuższej chwili mamrotała coś pod nosem. Nie zwracała uwagi na głupkowate spojrzenie Orana, którego i tak nie mogłaby dostrzec w ciemności nocy. U jej nóg tliła się kępka ziela, które to adeptka z najwyższą czcią wyciągnęła z tobołka i pieczołowicie ułożyła w kształcie okręgu. Tliła się i dopalała właśnie pierwsza połowa koła. Kina nie przestawała szeptać. Skupiała na tym, co robi, całą swą wolę. Oran zaś wytężał wolę, by z nudów nie zacząć dłubać w nosie. Adeptka z mamrotania wkroczyła w fazę zawodzenia a potem z nieartykułowanych dźwięków dało się wyłowić pierwsze słowa. „murasaki... no... kijutsu... ga... arawashinasai - murasaki... no... kijutsu... ga... arawashinasai"! Wraz z dopalającym się okręgiem ziela, Kina mówiła coraz szybciej i wyraźniej. Zaczęła przy tym ruszać rękami tak, że wydawało się, iż młoda czarodziejka macha do księżyca. Gdy ogień strawił już całą przygotowaną mu przez adeptkę strawę, Kina zamilkła. Nagle coś jakby pyknęło, sapnęło i zastękało z cicha. Kina mrugnęła i w lesie pojawiły się świetlne punkciki. Żarzące się na fioletowo plamki i snopki równie fioletowego światła pojawiły się niespodziewanie i widać nie zamierzały zniknąć. Kinę przepełniła duma. Nie przyznała się Oranowi, ale nie była pewna, czy uda się jej rzucić zaklęcie poprawnie. I mimo, iż była jedną ze zdolniejszych adeptek i posiadała ogromną wiedzę, nigdy nie była pewna siebie i swoich działań. Spojrzała na Orana:
- Podoba ci się? Mówiłam, że będzie ładnie.
Oran nie wiedział, na którym punkciku skupić uwagę, mimo iż nie było ich zbyt wiele.
- Czary. Najprawdziwsze czary. Nie sądziłem, że umiesz już czarować – rzekł podekscytowany młodzieniec i zauważył najjaśniejszy i największy fioletowy punkt. Żarzył się na ściółce i miał dobre dwa cale średnicy.
- Pobierałam już nauki i opanowałam podstawowe umiejętności – rzekła skromnie adeptka.
- Jesteś świetna - zachwycał się młodzieniec i ze strachem dotykał największego fioletowego punktu.
- Przestań – uśmiechnęła się Kina, najwidoczniej zadowolona z komplementu i zachwytu Orana.
- Co to za zaklęcie?
- Ten czar pozwala nam widzieć silnie magiczne przedmioty.
- Czyli tylko my to widzimy – Oran nie mógł wyjść z podziwu.
- Wszyscy, którzy wdychali palący się rdest polny wymieszany z mięsem kopacza. Czyli w tym przypadku tylko my.
- Co za mięso kopacza – zdziwił się Oran.
- Taki rodzaj bagiennego grzyba. Eksplikację etymologiczną nazwy znamy z ...
- Nie wierzę. Czyli będę widział rzeczy, które mają magiczną aurę – młodzieniec zignorował etymologię, zapewne mając ją w głębokim poważaniu.
- Tak. Głównie grzyby, niektóre rośliny no i to, co nas interesuje najbardziej.
- Czyli co – zapytał młodzieniec, wciąż macający fioletowy punkt.
- Czyli magiczne zwierzęta i ich pozostałości, na przykład obdarte futro, ślady i to, czym z taką lubością się bawisz – zaśmiała się Kina.
- A co to – zaniepokoił się Oran.
- Na mój gust jest to kał poszukiwanego przez nas cieniostwora.
- Łaaaa – ciekawski badacz odskoczył od obiektu zainteresowania.
- Teraz możemy wytropić naszą bestię – potarła dłonie adeptka i chwyciła konia za uzdę – tylko musimy poruszać się powoli i na piechotę, by nic nie przegapić.
- Racja – rzekł Oran wycierając rękę w wams – mój Żbik będzie szukał z nami.
- Nieoceniona to pomoc – rzuciła Kina.
Żbika zachrapał z zadowolenia.
Szli trzymając wierzchowce za uzdy. Kierowali się cieniutkimi jak igły, fioletowymi kreskami, które młoda czarodziejka uznała jako futro magicznego stworzenia. Co jakiś czas owo magiczne stworzenie pozostawiało inny dowód swej fizyczności. Jednak Oran, nauczony doświadczeniem, nie badał już z taką gorliwością każdego jaśniejącego punktu.
- Kino – adeptka usłyszała swe imię.
W ciemności i ciszy nocy, głos młodzieńca wydał się jej krzykiem. Lecz krzyk ten dodał jej odwagi, nieco nadwątlonej mrokiem lasu i tajemniczymi odgłosami, których z każdym krokiem przybywało.
- Słucham cię.
- Dlaczego odprawiłaś gusła akurat na polanie, a nie pod pierwszym lepszym drzewem? Przecież mogłaś już zacząć, kiedy wkroczyliśmy do kniei.
- To proste, drogi Oranie – wyszeptała czarodziejka, zadowolona, z faktu, iż po raz kolejny może zabłysnąć wiedzą – w tym lesie w większości występują dęby. A dęby, jak ci zapewne wiadomo, są drzewami nacechowanymi magicznie...
- Dlatego niektóre z nich mają delikatną fioletową aurę.
- Tak, mój ty erudyto, te starsze mają aurę. Ale odpowiadając na twe pierwsze pytanie, to dęby swą magiczną konsystencją mogłyby mi przeszkodzić w rzuceniu zaklęcia. Nawet w nieznacznym oddaleniu od nich, szanse na powodzenie raptownie wzrastały.
- Aha. Kino, wiesz co?
- Nie wiem – odparła Kina.
- Dobrze mieć przy boku tak oczytaną towarzyszkę.
Kina uśmiechnęła się, po czym stanęła jak wryta. Natychmiast zmieniła temat rozmowy:
- Stój. Chyba jesteśmy na miejscu.
- Oran stanął obok adeptki i rozejrzał się wokół.
- Skąd wiesz?
- Drzewa się tu znacznie zagęszczają, jest mnóstwo fioletowych kresek a tam – wskazała palcem jakiś odległy punkt - jest skupisko magicznych roślin. Wygląda mi to na legowisko.
- No to wiejmy stąd – skonstatował Oran.
- Przecież jest noc – uspokoiła go Kina – a cieniostwory są aktywne nocą. Teraz go tu nie spotkamy. To jedyna okazja, by zapamiętać to miejsce. Wrócimy tu jutro, za dnia. Dzisiejszy rekonesans można uznać za udany.
- Kina, przecież jest środek nocy – rzekł chłodno Oran – a ja nawet nie wiem, gdzie jest mój własny zadek. Jak ty masz zamiar tu wrócić jutro? Za dnia?
Młoda czarodziejka, nie zwracając uwagi na dość retoryczne pytanie młodzieńca podeszła do jednego z większych dębów i objęła go. Uniosła głowę do góry i wyrecytowała „kyou... to... ashita... mo... koko... ni... watashi.... ga. ... arimasu „
- No tak, bąknął Oran – mogłem się domyśleć.
Adeptka powtórzyła formułę jeszcze raz, po czym powietrze jakby drgnęło. Jakby niewidzialna fala powietrza na chwilę zalała okolicę. Kina rozluźniła uścisk i wróciła do swego gniadosza. Spojrzała na młodzieńca i rzekła:
- Wiem. Spytasz zaraz, co zrobiłam, choć zapewne większości się domyślasz. Powiem ci po drodze. Wracajmy już. Tą samą drogą, która przyszliśmy. Nic tu po nas. Na dziś wystarczy.
- Wydajesz się znużona – zatroskał się młodzieniec.
Kina faktycznie ciężko łapała oddech. Otarła czoło górną stroną dłoni i odpowiedziała:
- Rzucenie dwóch zaklęć dla mnie to jak szybki bieg dla opasłego włodarza. Jestem troszkę zmęczona. Ale to zaraz przejdzie, tak jak przechodzi zadyszka. A teraz pójdźmy, nie zwlekajmy.
- W porządku. Tędy.
Ruszyli w drogę powrotną. Kina była w pełni zadowolona z przeżytego dnia. Lubiła działać, a dzień ten dawał jej ku temu szansę. Była ukontentowana wynikiem swych czarów. Cieszyła się także tym, choć nie wiedziała dlaczego, że mogła zaimponować Oranowi. A zaimponowała i to nielicho. W drodze powrotnej towarzyszył im pośpiech, nerwowe podniecenie i, co zdarzało się coraz rzadziej – milczenie. Mimo strachu i zdenerwowania, bezbłędnie trafili na dukt. Wskoczyli na wierzchowce i bez słowa, obaj opuścili się kłusem w stronę Dębówek. Adeptka zauważyła, że młodzieniec ją obserwuje. Wiedziała, że nie jest to obserwacja, jaką poddał ją w pierwszym dniu, kiedy to skupił się głównie na jej tylnej części ciała znajdującej się między łopatkami a kolanami. Nieco się speszyła, ale szybko doszła do wniosku, że nie ma się czego wstydzić. Pokaz jej zdolności na pewno wzbudził w nim ciekawość i zmusił do refleksji. Oran zaś bezmiernie ciekawił się i oddawał refleksji. Trwało to aż do momentu, gdy na tle zachodzącego księżyca ukazała się wieża ratusza.
- Jedziemy do karczmy – spytał w końcu Oran.
- Tak – rzekła Kina – złapiemy jeszcze trochę snu i posilimy się z rana.
- Ranek, swoją drogę, już blisko – zauważył młodzieniec.
- Dlatego nie ma co tracić czasu – Kina przyspieszyła – nowy dzień przyniesie nam dużo trudu. Jeszcze wiele pracy przed nami.
Możliwe, że młoda czarodziejka nie zdawała sobie sprawy, że dużo trudu i pracy to mało powiedziane jak na to, co szykował dla nich wspomniany już przez nią nowy dzień. A szykował ich dość sporo.
IX
Oberża byłą już pusta, więc ich powrót został niezauważony. Kiedy wrócili do swego alkierza, oboje zasnęli w trybie natychmiastowym. Tym razem Oran zajął miejsce na krzesłach, Kina zaś usadowiła się na łożu.
Niewiasta obudziła się jako pierwsza. Spojrzała z ciekawością na skulonego Orana. Spał głęboko, więc postanowiła go nie budzić. Po raz drugi stwierdziła, że ludzie pogrążeni w śnie zyskują dużo uroku. Dziewczyna wstała i zeszła do gościnnej sali. Przywitała ją córka karczmarza.
- Ojciec miał wczoraj wieczorem dużo pracy z miejscowymi harcownikami, więc dziś odsypia. Wszystkie prośby proszę kierować do mnie –.odparła grzecznie zaczepiona przez Kinę młoda, mocno piegowata i prawie tak blada jak adeptka kobietka.
Kina miała prośby:
- Przyszykuj proszę balię z wodą oraz śniadanie dla dwóch osób – zarządziła, wręczając młódce monety.
Karczmarka znikła za szynkwasem a Kina ruszyła do stajni. Karmiąc i troszcząc się o konie, z którymi obchodziła się nad wyraz umiejętnie, adeptka chwaliła troskę oberżysty o swe potomstwo. Czarodziejka nieraz widziała, jak bezduszni karczmarze wykorzystują swe córki do pomocy przy pracy wieczorami i nocą. A wieczorami i nocą chłopi przeważnie są pijani. A pijani chłopi reagują dość żywo na każdą kobietę, szczególnie tą, która ich obsługuje. Nie każda kobieta jest tak odporna psychicznie, by znosić lubieżne uwagi, nieumiejętne komplementy, dwuznaczne propozycje, śmiałe oferty, by znosić bezecne spojrzenia, taksowania oraz cały wachlarz macnięć, szturchnięć i podszczypywań, często czynionych nieumyślnie, ale jeszcze częściej czynionych z okrutną premedytacją. Kina chwaliła w myśli poczciwego oberżystę, który, mimo iż nazwał karczmę dość prowokacyjnie, oszczędzał swej córce przykrości, jakie niesie ze sobą fakt bycia córką oberżysty.
Po doglądnięciu wierzchowców adeptka wróciła do karczmy. Podczas jej nieobecności pojawili się już pierwsi goście Kina osądziła po ubiorze i zachowaniu, kim są nowoprzybyli. W najjaśniejszym kącie oberży zrobił sobie przerwę w pracy miejscowy chłop. W drugim kącie, tuż obok małego okna i pod głową dzika mającą już chyba ze dwa wieki, zasiedli trzej podróżni. Najprawdopodobniej kupcy. Umilali sobie czas czekania na strawę grą w karty. Grali cicho i spokojnie. Nie chcieli się rzucać w oczy, co w ich fachu było bardzo wskazane.
Kina zaczepiła młodą kobietę, gdy ta niosła piwo samotnemu chłopu:
- Balia, zimna oraz gorąca woda już czekają na panią w pokoju kąpielowym. Mydła jest mało, ale ręczę za jego skuteczność. Chyba, że woli pani świński łój.
- Wolę resztkę mydła – szybko odpowiedziała czarodziejka.
- Śniadanie podam, gdy tylko pani skończy się odświeżać, by nie wystygło.
- Świetnie. Dziękuję ci – uśmiechnęła się przyjacielsko Kina i ruszyła na górę. Do alkierza. Obudzić Orana.
X
- Oran – szepnęła mu do uch.
- Oran – powtórzyła namiętnie.
- Oran, zbudź się. Oran, moje ciało cię potrzebuje – mruczała.
- Potrzebuję cię, Oran. Wstań. Nie każ na siebie czekać.
Młodzieniec otworzył szeroko oczy. I usta, co sprawiło, że nie wyglądał zbyt inteligentnie.
- Oran, nie mogę już wytrzymać. Wstań. Moje całe ciało czeka na ciebie.
Młodzieniec przybrał minę, jakby właśnie się dowiedział, że jakiś nieznany dotąd wuj przepisał mu w testamencie dwie kopy wsi, pół tuzina miast i godność szlachecką. Po chwili uspokoił swe rozhulane emocji i wstał. Czuł, że zaraz dostanie erekcji.
- Kina, co ty... Przecież...
- Nareszcie – na twarzy adeptki pojawił się chyba najbardziej szelmowski uśmiech, na jaki ją było stać – nareszcie wstałeś, leniuszku. Wreszcie mogę prosić cię o przysługę.
- Jaką przysługę – przełknął ślinę Oran.
- Moje ciało definitywnie domaga się kąpieli. Jednak truchleję na myśl, że gdy będę jej zażywać, ktoś wejdzie do izby. Dlatego moje ciało potrzebuje i ciebie. Wiesz już, o co mi chodzi.
Śpioch widział oczyma wyobraźni, jak wrogie wojska, zapewne łupieżców z zachodu, palą dwie kopy jego wsi, grabią pół tuzina miast a mu pozostaje tylko tytuł szlachecki, a wraz z nim prawo do głosowania, które może sobie wsadzić głęboko w dupę.
- W życiu ci tego nie wybaczę – wycharczała jego krtań, niewdrożona jeszcze do komunikowania się.
- Czyli za pięć minut zacznij wartę. W nagrodę zjemy razem śniadanie.
- Zapłacisz mi za to – zastękał Oran.
- Już zapłaciłam za strawę, jeśli o to ci chodzi. Niczym się nie przejmuj – uśmiechnęła się Kina a był to uśmiech, o jaki młodzieniec nigdy by jej nie podejrzewał. Czarodziejka najprawdopodobniej także by się o niego nie podejrzewała.
Podczas śniadania Oran boczył się na Kinę. Nie mógł darować sobie, że tak łatwo dał się wywieźć w pole, a jej, że tak okrutnie z niego zadrwiła. Adeptka, dręczona wyrzutami sumienia jako pierwsza zaczęła rozmowę:
- Podobało ci się wczoraj?
- No, jak pojawiły się te fioletowe światła to było niesamowite.
- A te legowisko? Czy nie czułeś podekscytowania, wiedząc, że stoisz obok siedziby jednego z potężniejszych magicznych stworzeń?
- Tak średnio byłem podekscytowany – burknął szczerze Oran – dominującym uczuciem był wtedy strach. I panika.
- Myślałam, że taki junak jak ty nie odczuwa strachu – Kina zaczęła grać na męskiej dumie.
- Źle myślałaś. Odczuwam strach i wcale się go nie wstydzę, gdyż już nie raz dzięki niemu uniknąłem wielu nieprzyjemności.
- Rozumiem.
- Czy wczoraj rzuciłaś jakiś czar, dzięki któremu trafimy dziś do tego legowiska – Oran kontynuował rozmowę, a w jego głosie nie pobrzmiewała już nuta naburmuszenia, co nieco zadowoliło Kinę.
- Tak – odpowiedziała – naznaczyłam tamte drzewo. Wykorzystałam jego aurę do naszych celów.
- Ale jak... - indagował Oran.
- Zobaczysz. Też powinno ci się spodobać – przerwała mu Kina.
- Coraz bardziej podobają mi się twoje niespodzianki. I coraz wyżej cenię znajomość z tobą.
- A czy moja osobowość nie jest wystarczająca, by cenić sobie znajomość ze mną? Czy potrzebujesz do tego jakiś sztuczek – oburzyła się nieco Kina.
- Tak, bo im człowiek ma więcej zdolności, tym jest bardziej wartościowy.
- Ty jednak wciąż jesteś dzieckiem – zganiło go adeptka – widzę, że skończyłeś śniadać. Zatem na koń, czuję, że jeszcze dziś rozwiążemy zagadkę.
Oran nie kontynuował wątku. Udał się za Kiną do stajni.
Wierzchowce leniwie stąpały. Kina nerwowo rozglądała się po lesie, wyraźnie czegoś wypatrując. Oran sennie kiwał się na kulbace. Było już późne południe. Słońce było w dobrej formie i z zapałem demonstrowało, na co je stać. Na szczęście dla wędrowców, w kniei było przyjemnie chłodno. Wreszcie adeptka się uspokoiła i przestała wiercić się na swym siodle. Wyraźnie jej ulżyło.
- Oran, już nie raz udowodniłeś mi jak z ciebie ignorant. Proszę, nie utwierdzaj mnie jeszcze głębiej w mym przekonaniu.
- Ale o co ci znów chodzi – spytał młodzieniec, wyraźnie wyrwany z zamyślenia.
- Spójrz – powiedziała dumnie i wskazała palcem w stronę lasu.
Ignorant spojrzał w wskazane miejsce.
Między drzewami widać było jakiś wściekle biały punkt. Punkt ten, niczym gwiazda polarna połyskiwał i przebijał się przez nawet największy gąszcz i skupisko drzew.
- Czy to drzewo, które wczoraj naznaczyłaś – domyślił się Oran.
- Tak. Teraz trafimy bezbłędnie – odpowiedziała czarodziejka.
- Znasz się na swoim fachu – zauważył młodzieniec.
- To jedno z prostszych zaklęć – odpowiedziała skromnie Kina – nie ma się czym chwalić.
Adeptka przyjrzała się uważniej twarzy Orana. Nie był jak zwykle pogodny i szukający pretekstu do rozmowy. Twarz miała skupioną. Kina postanowiła przejąć inicjatywę.
- Oranie, mój przyjacielu, odpowiesz mi na nurtujące mnie pytanie?
- Jeśli tylko będę znał odpowiedź – odparł.
- Powiedz mi, ale szczerze. Ucieszyłeś się wtedy, kiedy kapłanka oznajmiła, że to mi będziesz pomagał.
- Ucieszyłem – na twarz młodzieńca wpełzł znajomy już adeptce pyszałkowaty uśmieszek.
- A można wiedzieć, dlaczego tak się ucieszyłeś.
- Bo wolałem towarzyszyć tobie niż tej drugiej. Jak jej tam było?
- Bince.
- Właśnie.
- Ale dlaczego wolałeś towarzyszyć mi niż Bince? Czyżbyś coś przeczuł. Intuicja? Miałeś co do nas jakieś podejrzenia – indagowała niewiasta.
- Ekhem... - zaczerwienił się Oran – mam być miły czy szczery?
- Zdecydowanie szczery.
- Po prostu twoja pupa bardziej mi się spodobała. To wszystko – odparł prostacko Oran i przybrał minę, po której poznać było, że przygotowany jest do najgorszego.
Dziewczyna parsknęła śmiechem, co bardzo zdziwiło Orana. Zamiast się złościć i przeklinać cały męski ród, Kina chichotała pod nosem i klepała się dłonią w biodro.
- Wiesz co, Oran – rzekła, gdy tylko się uspokoiła.
- Słucham.
- W prostocie piękno. Potrafisz być czasem pocieszny. I chyba sam nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy.
- Dziękuję – młodzieniec ukłonił się w kulbace.
- Mam jeszcze jedno pytanie. I znów będę oczekiwała szczerej odpowiedzi – Kina spoważniała i nieco poczerwieniała.
- Postaram się jej udzielić.
- Pamiętaj, że co się stało, to się nie odstanie. Nie będę się złościć ani mścić. Po prostu chcę znać prawdę – ciągnęła kobieta.
Oran przełknął ślinę.
- Słucham.
Kina odwróciła wzrok w stronę białego punkciku, udając, że pochłania on całą jej uwagę.
- Czy widziałeś coś wtedy, nad jeziorem – rzekła sucho, bez cienie niedawnego zadowolenia i radości.
- Nie wiedziałem więcej niż widzę teraz – Oran po raz ucieszył się, że może udzielić odpowiedzi zgodnej z prawdą.
- Kiedy was zauważyłem, byłyście zanurzone od ramion w dół. Nic poza twarzą, szyją i barkami nie było dane mi widzieć. Na dalszą obserwację nie było czasu, gdyż spotkałem waszą opiekunkę.
- Dasz mi słowo, że nie kłamiesz – szepnęła z nadzieją w głosie Kina.
Oran złoży jedną z nielicznych przysiąg, które miały pokrycie z prawdą.
- Niech mnie dybuk w dupę kopnie, jeśli łżę.
- Ani cal niżej niż ramiona nie było ci dane widzieć – upewniła się.
- Jako słońce na niebie, ani cala niżej, choć żałuję.
Adeptka uśmiechnęła się. Widać ulżyło jej. Ale nie do końca.
- W takim razie co robiłeś nad jeziorem, w dodatku stojąc na kulbace?
- Wypatrywałem zwierzyny – tym razem Oran zełgał. Wbrew swojej woli. Z przyzwyczajenia – tropiłem ją od dobrych kilku godzin.
- Mam rozumieć, że rozglądając się za zwierzyną, przyuważyłeś nas i postanowiłeś nieco... - spytała Kina.
- ...nacieszyć oczy – dokończył za nią Oran.
- W porządku. Postaram się zrozumieć. W końcu jesteś tylko mężczyzną i rządzą tobą instynkty.
- Jestem człowiekiem i mam potrzeby, jak każdy – oburzył się młodzieniec.
- Każdy ma potrzeby, fakt. Ale nie każdy umie nad nimi zapanować – kontynuowała Kina.
- Jeśli chodzi o mnie, to umiem nad nim zapanować, choćby w podstawowym stopniu. Przecież nie chodzę i nie gwałcę dziewoi. Twój przypadek to był odruch, myślałem, że nikt nie widzi.
- A jakby naprawdę nikt by nie widział. Jakby nikt nie wyciągnął konsekwencji. Co byś uczynił.
- Sądzę, że... - Oran zawahał się. Kinie to wystarczyło.
- Widzisz, nie jesteś pewien, co byś zrobił. Zresztą nieważne, skończmy ten temat. Wszyscy jesteśmy konformistami. Sęk w tym, by próbować z tym walczyć. Może kiedyś się uda.
- Może – bąknął Oran i zmarkotniał.
Nastała niezręczna cisza. Kina nie pozwoliła jednak trwać jej zbyt długo:
- Oranie, mam jeszcze jedno pytanie.
- Jesteś dziś bardzo dociekliwa.
Czarodziejka zignorowała sarkazm i zaczęła:
- Skoro tropiłeś zwierzynę i natknąłeś się na nas przypadkiem, to nie miałeś złych zamiarów. Dlaczego więc nie próbowałeś wytłumaczyć się kapłance? Na pewno by cię wysłuchała.
- Kino, zrozum. Ja nie na co dzień spotykam się z magią. Nie na co dzień stara baba zmiata mnie z kulbaki jednym ruchem jeszcze starszego badyla. Ja po prostu się bałem. Byłem przerażony. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Wolałem nie mówić nic, bo tylko winny się tłumaczy.
- Chyba masz trochę racji – skinęła głową adeptka – biedactwo, byłeś przerażony?
- Nie kpij ze mnie – żachnął Oran.
- Nie kpię – uśmiechnęła się jowialnie Kina – żal mi cię, biedaczysko – rzekła i pogłaskała młodzieńca po głowie.
Biedaczysko przyjęło pieszczotę. Młodzieniec przymknął oczy i rozkoszował się chwilą. Ręce niewiasty, choć zimne, były gładkie i pachnące. Jednak te systematycznie kąpiele nie szły na marne.
Kina cofnęła rękę, zdziwiona, że zdobyła się na podobny gest. Oran natychmiast otworzył przymknięte oczy, a z jego piersi dobył się jęk zachwytu.
- Co ci się stało – spytała czarodziejka.
- Patrz – młodzieniec wskazał palcem biały snop światła – jakie to duże.
- Już jesteśmy blisko. Musimy być ostrożni.
- Racja – przytaknął Oran, którego znów naszło nieznośne uczucie, że jest obserwowany.
Tak jak w nocy, ostatni odcinek przebyli pieszo, prowadząc za sobą wierzchowce. Młodzieniec nie mógł spuścić wzroku od białego światła, które kształtem coraz bardziej przypominał drzewo.
- Świetny przewodnik – skomentował – doskonały czar.
- Faktycznie przydatny – potwierdziła Kina.
Kierowali się wciąż w stronę coraz wyraźniejszego blasku. Zaaferowani, nawet nie spostrzegli, kiedy dotarli na miejsce. Gdy wędrowcy znaleźli się niecałe czterysta łokci od celu, marzenia Orana o dotknięciu zaczarowanego, błyszczącego drzewa prysły. Dąb zgasł i stał się podobny do reszty swych braci. Młodzieniec poczuł się jak dziecko, któremu odebrano podarowane wcześniej jabłko. Wyciągnął rękę w rozpaczliwym geście i stęknął jak skazaniec męczony na miejskim pręgierzu.
- Zapomniałam ci powiedzieć, że zjawisko znika, kiedy wróci się na wyznaczone miejsce – objaśniła Kina, widząc żałosną minę młodzieńca – myślałam, że to oczywiste.
- Mmmmmm – mruknął Oran i otrząsnął się z szoku.
- Nie wiedziałam, że aż tak ci się spodoba. Jak chcesz możemy to kiedyś powtórzyć, ale uprzedzam, nigdy nie dojdziesz do centrum światła. To zaklęcie jest dobrą metaforą życia. Wiecznie poszukiwanie celu. A kiedy jesteś już blisko...
- Lepiej powiedz, co teraz, pani metaforo – przerwał jej Oran.
Czarodziejka spojrzała z irytacją na młodzieńca, ale postanowiła nie komentować jego złośliwości:
- Teraz szukamy śladów, panie odważny. Musimy przetrząsnąć tę okolicę i zaobserwować, czy nie ma tu czegoś podejrzanego.
- To znaczy czego – nie rozumiał Oran
- To znaczy czegoś, co nie pasuje do ogólnego krajobrazu lasu.
- Aha – młodzieniec dalej nie rozumiał czego ma konkretnie szukać, ale postanowił nie narażać się adeptce.
- A jeżeli znajdziemy tego cieniostwora? Przecież w nocy mówiłaś, że niedaleko zapewne jest jego legowisko.
- Jest dzień, Oranie, a w dzień cieniostwory śpią. I to twardo. Jeśli będziesz miał szczęści znaleźć śpiącego cieniostwora, po prostu go nie budź.
- To mnie pocieszyłaś.
- Nie dramatyzuj tylko szukaj czegoś podejrzanego – rzekła Kina i kucnęła, przebierając w ściółce.
Junak przywiązał konie do drzew i również rozpoczął poszukiwania. Jednak nie oddalał się od Kiny. Chciał mieć ją wciąż w zasięgu wzroku. Nie wiedząc, co ma właściwie zrobić, robił to co adeptka. Grzebał w jagodzinach, zjadł kilka ich owoców, wąchał grzyby a jednego prawdziwka nawet schował do kieszeni oraz skrobał korę z drzew. Sam potem wykazał się inwencją twórczą i do swych prac dodał rzucanie szyszkami do celu, kopanie podobnych do nabrzmiałych dyń roślin, które pękały w iście komiczny sposób, wkładanie kija w mrowisko oraz śledzenie wzrokiem baraszkujących po drzewach wiewiórek. Kiedy jedno z rudych zwierząt zeskoczyło na ziemię, młodzieniec od razu skoczył w to miejsce, by przypatrzeć się akrobatce. Kiedy do niej podszedł, wiewiórka wspięła się na sam szczyt dęba z szybkością wystrzelonego bełtu. Oran odprowadził ją wzrokiem, po czym jego oczy zarejestrowały rzecz, która Kina zapewne nazwałaby podejrzaną. Pod dębem leżała lniany wór. Oran wziął go do ręki i stwierdził, na jego dnie znajdują się resztki ziemi. Zwykłej, czarnej ziemi. Młodzieniec rozejrzał się dookoła. Po raz kolejny poczuł na sobie czyjś wzrok. Poczuł go bardzo wyraźnie. Wiedział, że nie są sami w lesie, a teraz trzymał w dłoni niezbity dowód na to, że ktoś już tu był i najprawdopodobniej wie o zamieszkującej okolice bestii. Pełen obawy wziął wór i ruszył w stronę Kiny, która stała na baczność i wpatrywała się w gęstwinę.
- Też coś znalazła – pomyślał i przyspieszył kroku.
XI
Umysł młodej czarodziejki pracował na najwyższych obrotach. Rozum krystalizował już dość wyraźny obraz rozwiązania zagadki. Wiedziała już wiele, ale nie wszystko. Wtem usłyszała jak zbliża się do niej Oran:
- Zobacz, co znalazłem – rzekł wtykając jej pod nos lniany wór.
- Już chyba wiem, co tu się dzieje – wyszeptała.
- Co – ciekawość nie pozwoliła Oranowi na stworzenie bardziej rozbudowanego pytania.
- Mamy tu rzadki w tych stronach okaz Anima Sanguis czyli Żywa Krew, która rośnie tylko na Humus Mare zwanej morską glebą – rozpoczęła Kina i wskazała na brzydką, grudkowatą, zgniłozieloną roślinę, która kształtem i wielkością przypominała dynię.
- To nie jest samosiejka. Ktoś celowo ją tu posadził i troszczy się o nią, pielęgnował, nawoził – zerknęła na wór Orana – i podlewał.
- Masz rację, ja taż znalazłem ze trzy podobne chwasty – kiwnął głową Oran.
Kina myślała. Wykorzystywała całą swą encyklopedyczną wiedzę, by w końcu dojść do sedna sprawy. Czarodziejka widząc ogromnie, pełne zdziwienia i ciekawości oczy młodzieńca zaczęła myśleć na głos:
- Anima Sanguis rosnąca w dębowym zagajnik, systematycznie i w nadmiarze spożywana przez chodzący generator magii może spowodować pewne niespotykane procesy.
- Z tego, co wiem to Żywą Krew podaje się ludziom, którzy przeszli flebotomię.
- Tak, ale sądzę, że w tym przypadku możemy mieć do czynienia z czymś w rodzaju psucia krwi. Dochodzić może do choroby, na którą cierpi większość wąpierzy. W krwi brakuje żelaza i trzeba uzupełnić niedobór krwią z zewnątrz. Najlepiej ludzką.
- Chcesz powiedzieć, że... - Oran zaczął, ale nie dokończył. Nie pozwoliło mu na to zdarzenie, które obu wprawiło w prawdziwe osłupienie.
Naprzeciw nich pojawił się dziad. Typowy dziad, jakich wielu błąka się przed świątyniami oraz miejskimi bramami. Był chudy, brudny, cuchnący, zaniedbany, nosił szarą, postrzępioną kufajkę i znoszoną siermięgę. W ręce trzymał dębowy kostur. Nie był starcem, choć lata młodości miał już zapewne za sobą. Twarz miał, nie licząc brudu i zarostu, dość przeciętną. Nie miał nawet dziur po ospie ani blizn po bójkach.
- Widzę, że panienka oczytana – rzeka bezceremonialnie.
- I mam rację – Kina podjęła dialog – rozsiewasz po żerowisku cieniostwora Anima Sanguis i perfidnie go trujesz.
- Ileż mądrych, długich słów – dziad chwycił się za głowę.
- Mów łajdaku – w głosie Kiny po raz pierwszy pobrzmiewała nutka wściekłości – kim jesteś, co tutaj robisz i jaki masz w tym cel.
- Radzę nie podnosić głosu – wykrzywił wargi dziad i wskazał kosturem malutkie skupisko drzew – niedaleko znajduję się wykrot, a w tym wykrocie śpi mój dobry znajomy. A mój dobry znajomy zjadł dziś mą roślinkę. A po niej zawsze jest nieco agresywny.
- Jak zmuszasz go do jedzenia tego świństwa – syknęła Kina.
- Nie zmuszam, sam zjada. Jest bardzo smaczna – śmiał się dziad.
- Skąd wiesz, że takie połączenie wzbudza w cieniostworze rządzę krwi?
- Odkryłem to przypadkiem. Poza tym jestem znachorem i znam się nieco na zielarstwie.
Kinę zamurowało. Znachor - podrzędny miejski czarownik odkrył tak oryginalne i niespotykane połączenie dwóch magicznych podmiotów. Niektóre chramy pracują przez całe pokolenia, by odkryć podobne tajemnice, a leśny dziad dokonał odkrycia całkiem przypadkiem. A na celu miał...
Adeptka już miała zadać dziadydze kolejne pytanie, kiedy odezwał się Oran.
- A po cholerą zmuszasz to zwierzę do atakowania ludzi?
Znachor przestał śmiać się pod nosem. Jego twarz obrazowała teraz ciekawą mieszankę gniewu, zawiści i rozgoryczenia.
- Tylko proszę, nie wciskaj mi tu bajki o tym, jak to mścisz się na okolicznych mieszkańcach za to, że się z ciebie śmieją, że dzieci rzucają w ciebie kamieniami, dziewczyny na twój widok uciekają do chałup, a chłopi straszą kosami jak tylko zbyt zbliżysz się do ich domostw.
Dziad kipiał złością. Ręce, a razem z nimi kostur drżały mu jak w febrze. Oran jednak kontynuował:
- Pewnie jeszcze dodasz, że drażni cię to, iż ludzie zwracają się do ciebie tylko w czasie choroby lub zarazy, a gdy tylko im udzielisz swej wiedzy, znów stają się dla ciebie oziębli i traktują jak niewygodnego, zdziczałego patałacha.
Znachor patrzał na junaka wzrokiem, który mówił o wielu krzywdach, jakim poddałby młodzieńca, jeśli tylko nadarzyłaby mu się okazja.
- Oran, przestań. Jesteś okrutny – pisnęła Kina
Nic to nie dało:
- I na pewno, na domiar złego, kiedy zakochałeś się w jednej z dziewek, ta odrzuciła twe zaloty, jej ojciec poszczuł cię psami. Zaś po roku, dowiedziałeś się, że twa luba żeni się z innym. Na wesele oczywiście nie zostałeś zaproszony jako jedyny mieszkaniec wsi. Czy mam rację?
- Tak – krzyknął dziad a w jego oczach pojawiło się istne szaleństwo.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale wściekłość odebrała mu mowę. Zaczął cały się trząść w spazmach złości. Walił kosturem w drzewo i tupał nogami.
- Kina, on oszalał – rzekł chłodno Oran – trzepnij go jakimś zaklęciem, bierzemy dziada do wsi i wszystko tłumaczymy. Już po sprawie.
Oran zbyt pochopnie ocenił sytuację, co zresztą zdarzało mu się nazbyt często w swoim krótkim życiu.
XII
Zdarzenia posypały się lawinowo. W ciągu kilku sekund stało się tak dużo, że przeciętny człowiek musiałby obejrzeć podobne sceny kilka razy, by pojąć ich sens i znaczenie.
Kina zaczęła tworzyć dłońmi i palcami rozmaite figury, mamrocząc przy tym zrozumiałe tylko dla niej zaklęcia. Oran zauważył, że z każdego zakamarku wychodzi banda Limaka i uzbrojona po zęby oraz z groźnymi minami, rusza na nich. Sam Limak wyrasta za szalejącym znachorek i trzaska go w skroń jelcem. Dziad traci przytomność i pada na ziemię. Oran ze świstem dobył jatagana. Pięciu zbójów otoczyło ich, uniemożliwiając ucieczkę. Kina zastygła z małą świetlaną kulą między dłońmi. Wyglądała nad wyraz groźnie. Linak wziął się za boki i krzyknął na całe gardło:
- Oran, ty stary wygo, wiedziałem, że jeżeli ty się godzisz na włóczenie po lesie to musi mieć jakiś sens. Zawsze wiedziałeś, gdzie się zaczepić. Ale teraz przeszedłeś sam siebie. Dzięki tobie to ja rozwiążę zagadkę cieniostwora i stanę się sławny. Tylko muszę się jeszcze was pozbyć.
Kina spogląda na Orana z wyrzutem, smutkiem, złością i strachem. Pojęła wszystko.
- Dzięki tobie i dzięki niemu – Limak mówiąc to kopnął dziada - będę w stanie...
Z wykrotu daj się słyszeć leniwe, ale przeszywający ryk. Limak spojrzał w kierunku, z którego dochodził hałas. Z ziemi wybił się ogromny róg. Za nim pojawił się pysk. Za pyskiem z wykrotu wydostały się przednie łapy. Łapy podciągały zwalisty tułów. Po chwili oczom ludzi ukazał się w całym swym straszliwym majestacie cieniostwór. Potwór był wielki na cztery łokcie oraz pokryty błękitnym futrem. Posturą przypominał przewróconą gruszkę. Miał potężny tors, z którego wystawał uzbrojony w róg łeb oraz łapy szerokości średniej beczułki. Tylnie kończyny miał komicznie małe, służące raczej do utrzymania równowagi. Jego ciało było mieszanką mięśni, tłuszczu i futra. Bestia cały czas spała w wykrocie, przysypana małą warstwą ziemi, ściółki i liści. Z takim kamuflażem, w głębokiej wyrwie, pomiędzy drzewami, jej obecność pozostawała niezauważona. Do teraz. Limak nie zdążył nawet przyjrzeć się bestii. Cieniostwór machnął jakby od niechcenia masywną łapą i przetrącił Limakowi każdy krąg szyjny. Bandyta upadł niczym szmaciana lalka. Nim jego głowa dotknęła ziemi, był już martwy. Leżał obok znachora a jego martwym ciałem targały ostatnie skurcze. Piątka zbójów wpadła w panikę. Dwóch z nich postanowiło wciąż pilnować Kiny i Orana, trzech zaś ruszyło na odsiecz Limakowi. Popełnili błąd. Całą piątka. Cieniostwór, rozjuszony tak licznym towarzystwem, mimo głodu nie zaczął chłeptać krwi Limaka. Doskoczył do opryszków. Dosłownie. Już w locie trzasnął jednego zbira w klatkę piersiową, łamiąc nieszczęśnikowi wszystkie żebra wraz z mostkiem. Bestia wylądowała na drugim bandycie, przewracając go i miażdżąc dwiema łapami jego ramiona. Dobił nieszczęśnika rogiem. Trzeci rzezimieszek w tym czasie rzucił się na magiczne zwierzę. Cieniostwór nie bacząc na to, iż łotr zdążył zadać mu parę ran ciętych oraz zdołał wbić mu w futro średniej wielkości puginał, odwrócił się w jego stronę i spokojnie chlasnął opryszka w facjatę swym zbrukanym już krwią rogiem. Bandyta przewrócił się i chwycił za twarz. Wił się i orał nogami ziemię, a cienostwór z rozwagą stanął na tylnich łapach, dając dowód na to, że nie są tak słabe, na jakie wyglądają i runął całą masą na klatkę piersiową nieszczęśnika. Chrupnęło nieprzyjemnie. Siła ataku była tak wielka, że z ust zbója krew trysła na dobre trzy stopy a oczy wręcz wypadły z orbit.
W tym samym czasie Kina i Oran skorzystali z sytuacji. Czarodziejka krzyknęła „ichigeki" i cisnęła świetlaną kulą w jednego z opryszków. Łotr krzyknął, upadł i zemdlał z bólu. W miejscu gdzie jego ciało zetknęło się z magicznym pociskiem, brązowiło się spalone mięso. Oran niemal w tym samym momencie śmignął swym jataganem po niechronionej jelcem dłoni bandyty. Zbój upuścił swój miecz, ale nie poddał się. Wyciągnął majchra i rzucił się na Orana. Cwany młodzieniec uchylił się i zdradziecko kopnął kolano napastnika, skutecznie mu je wytrącając ze stawów. Korciło go, żeby sieknąć bezbronnego, wijącego się z bólu bandytę, ale wtem usłyszał głos Kiny:
- Na koń, głupcze!
Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wraz z Kiną rozwiązał i dosiadł szalejące ze strachu wierzchowce. Czym prędzej puścili się galopem, byle dalej od cieniostwora, który właśnie zwróciła na nich swą uwagę. Konie gnały, co sił. Jeźdźcy przywarli do nich, by gałęzie nie strącili ich z kulbaki. Oran tylko raz zaryzykował spojrzeniem w tył. Bestia nie ruszyła w pościg. Zajęła się trupami rozbójników. Konie sprawnie omijały rowy i drzewa. Po kilkunastu minutach szaleńczego galopu wyjechali na dukt.
XIII
Wierzchowce uspokoiły się i przeszły do cwału. Na drodze świeciło słońce, które w kniei było niemalże niewidoczne. Dukt w porównaniu z lasem wydawał się oazą światłości i bezpieczeństwa. Oran głęboko oddychał. Kiedy złapał oddech, głośno się zaśmiał i niemalże podskoczył na siodle.
- Udało nam się, Kina! Udało się! Jesteśmy najlepsi!
Czarodziejka nie podzielała entuzjazmu młodzieńca. Jej usta przemieniły się w cieniutką kreskę, a twarz była naprzemian blada i czerwona.
- Gówno nam się udało – krzyknęła - gówno mi się udało. Zabiłam człowieka, reszta zginęła także z mojej winy. A na dodatek cały czas dałam się wodzić za nos takiemu kłamcy jak ty.
Oran natychmiast przestał się uśmiechać. Zdawało się też, że nagle stał się mniejszy.
- Zasrany łowczy – ironizowała - cały czas mnie oszukiwałeś. To była twoja banda. Rozbójnicza banda, która nas śledziła. Kto wie, może od początku byłeś z nimi w zmowie.
- Kina, przecież...
- Milcz! Nie powiedziałeś mi prawdy w tej kwestii, więc zakładam, że oszukiwałeś mnie na wszystkich płaszczyznach.
- Wysłuchaj mnie – Oran wyglądał, jakby miał się rozpłakać - ja tylko chciałem oszczędzić ci takich szczegółów z mojego życia. Bałem się, że jak powiem ci prawdę, to mnie odprawisz. Każesz iść precz.
- Idź precz! Nie chcę cię znać – grzmiała adeptka - perfidny kłamco! Wykonałeś swe zadanie, zwalniam cię z obowiązku. Spłaciłeś swój dług względem chramu. Resztę formalności załatwię już sama. Zejdź mi z oczu i nawet nie waż się za mną jechać.
- Ale ... - zachrypiał Oran.
- Jeśli zobaczę, że mnie śledzisz albo jak się będziesz za mną włóczył, potraktuję cię tak, jak twojego kompana, tam w lesie. Odejdź! Nie chcę cię więcej widzieć!
Kina ostentacyjnie odwróciła konia i ruszyła w stronę miasta. Oran nie ruszył się z miejsca. Patrzał na plecy czarodziejki. Nie odwróciła się, nawet nie zwolniła. Po kilku minutach znikła za zakrętem. Tak właśnie Oran zaprzepaścił wspaniałą znajomość. Stojąc samemu na środku duktu zastanawiał się nad swoim życiem. W głowie jeszcze szumiała mu adrenalina a na rękach krzepła krew. Siedział na kulbace i walczył z sumieniem. Cały jego światopogląd runął niczym domek z kart. Nigdy nie czuł się źle, gdy kogoś oszukiwał. Wręcz przeciwnie. Całe swe życie opierał na powiedzeniu, że „Kłamstwo ma krótkie nogi, ale za to bardzo zgrabne". Tym razem nogi, nie dość, że krótkie, były strasznie koślawe. Oran zaklął i ruszył w przeciwnym kierunku co Kina. Czuł się jak ostatni łgarz, kłamca i oszust, którym był. Czuł się jak worek gówna.
XIV
Kina zawitała w ratuszu Dębówek jeszcze tego samego dnia. Chciała wyruszyć z tego miasta czym prędzej i jak najszybciej znaleźć się w swym chramie. W karczmie kupiła jedynie skromny zapas żywności i od razu, bez chwili wypoczynku ani kąpieli, ruszyła na spotkanie z sołtysem.
- Więc padosz, że to tyn gizd z lasu? Ten niedoszły eskulap? Bamoncił łon cieniostworowi we łbie i bezto bestia nos napasztowała?
- Mniej więcej tak – Kina starała się zrozumieć kwestie sołtysa, mimo jego gwary.
- Ale tyn pieron już nie dycho?
- Jeśli chodzi o znachora to tak. Rozwścieczony cieniostwór rzucił się na niego.
- Rozumia. Więc mogemy się już czuć tu bezpiecznie – na twarzy sołtysa pojawił się uśmiech ulgi.
- Niezupełnie – Kina rozwiała jego nadzieje – jeszcze kilka zatrutych roślin rośnie w pobliżu jego żerowiska. Wątpię, czy ktoś ośmieli się zorganizować wypad w celu ich zniszczenia. Także ogłoście, by jeszcze przez co najmniej trzy tygodnie nie zbliżać się do lasu. Do tego czasu stwór powinien już zjeść wszystkie rośliny, a skoro znachor nie żyje, Żywa Krew już nie wyrośnie. Za miesiąc wszystko wróci do normy, ma pan na to słowo chramu
Kwitnącej Wiśni.
- Skoro o chramie godka – uśmiechnął się sołtys – jak mogemy mu się łodwdzienczyć?
- Nasze pobudki są altruistyczne. Wystarczy, że w czasie zbiorów jak zwykle złożycie skromne dary.
- Pewnikiem to uczynimy. A tak miendzy nami, to nie moga panience w czym pomóc? Czym dogodzić?
Kina zamyśliła się i po chwili milczenia rzekła:
- Tak, mam dwie prośby. Po pierwsze, proszę nakazać karczmarzowi zmienić nazwę oberży. Ze względu ma mnie i moje przekonania.
- Dobrze, to żadyn problem.
- Po drugie, proszę o szczerą odpowiedź. Znał pan tego znachora.
- A jakże – niemal krzyknął sołtys – dziwny to był chop. Wiecznie som, wiecznie na łodludziu. Znoł się tam ma gusłach, bezto ludzie trocha się go boli. Kiery kto był chory, tyn dziwoląg nigdy nie łodmówił pomocy. Ale teraz tyla tych wszystkich dekoktów, tyla tych eliksirów. Tryper, ospa, lepra. Nikt już na to nie choruje. I tak znachor stoł sie nie potrzebny. Ludziska trocha mu dokuczali, ale ogólnie był tu tolerowany. Aż do czasu, kiery tyn powsinoga zaczoł zolecić do mojej córy. Boroczka bez cały tydzień ze strachu nie wychodziła z chałupy. No to, jak jo go kiedyś ucapił, to powiedziłech mu, kaj moja córa mo jego zolety.
- Dziękuję, sołtysie – Kina nie mogła tego dłużej słuchać.
- Mam ostatnie pytanie, a potem proszę mnie nie zatrzymywać. Zależy mi na czasie.
- Dobrze.
- Czy ma pan psy?
- Ja. Mom dwa psy.
- Do widzenia sołtysie – pożegnała się adeptka i wstała z wygodnego krzesła, na którym usadził ją sołtys na samym początku rozmowy.
- Do widzenia – odparł sołtys – jeszcze roz dziynkuja.
Trzeciego dnia wędrówki, Kina stanęła przed bramą chramu. Dobrze pamiętała, jak tydzień temu wyjeżdżała stąd wraz z Binką i kapłanką. Jaka była radosna. Nieświadoma czekającej ją przygody. Jak była dziecinna i ufna. Teraz też się cieszyła. Autentycznie była zadowolona i dumna z siebie. Byłą zwolenniczką teorii, że „Co cię nie zabije, to cię wzmocni". Czuła się wzmocniona, czuła się silna i doświadczona. A jednocześnie czuła gorycz, iż to ktoś taki jak Oran musiał ją nauczyć siły i że to ktoś taki jak Oran musiał tak ją doświadczyć.
Adeptką odpędziła od siebie myśl o młodzieńcu i zapukała we wrota.
- Ciekawe, czy Binka wróciła już z tej nudnej narady. Muszę jej wszystko opowiedzieć. Pewnie pęknie z zazdrości.
XV
Oran obudził się w rowie. Do kaca moralnego doszedł właśnie kac czysto fizyczny. Wstał z trudem, gdyż wilgoć weszła mu w stawy. Poczłapał do najbliższej karczmy, sądząc, że to właśnie tam doprowadził się do takiego stanu. Nie pomylił się. Obok oberży czekał na niego znudzony, zaniedbany Żbik. Oran wszedł do tawerny i zamówił garniec zwykłej wody. Kiedy zorientował się, że nie ma z czego zapłacić, wyszedł. Zajął się Żbikiem. Sądząc po zachowaniu zwierzęcia, nawet ono nie było zadowolone ze stanu, w jakim znajduje się jego pan.
- Nie patrz tak ma mnie, to już ostatni raz.
- Gówno prawda.
- Zaufaj mi chociaż ty. Naprawdę teraz się poprawię,
- Chciałbym to zobaczyć.
- Zobaczysz.
Oran wjechał do Dębówek późnym wieczorem. Miał zamiar zatrzymać się na noc w znajomej karczmie. Odstawił nieco bardziej zadbanego Żbika do stajni, ale wchodząc do tawerny odruchowo spojrzał na szyld. Natychmiast wrócił po swego wierzchowca i ruszyła na zachód.
- Wiem, że nie lubisz nocnych podróży, ale jeśli tego nie zrobię, to oszaleję.
Szyld z napisem „Pod Kobiecym Wdziękiem" żegnał niedoszłego gościa.
XVI
Stara, pomarszczona kobieta w białej, schludnej szacie wszyła z monastyru i udała się do skromnego pokoiku. Udekorowany w cudaczne ryciny, śmieszne porcelanowe wazony i wschodnie ozdoby wyglądał jakby żywcem go przeniesiono z innej części świata. Siedząca na cisowym krześle kapłanka wysłuchał wchodzącej właśnie do pokoju młodej adeptki:
- Jakiś chłop prosi o audiencję.
- Poproś go, wszak teraz jest czas na to, by wysłuchać, co ma nam do powiedzenia prosty lud.
Mężczyzna wszedł do pokoju i nisko się ukłonił.
- Witam cię, mości wędrowcze. Nie spodziewałam się cię tu ujrzeć – kobieta uśmiechnęła się tetrycznie.
Oran w mig przypomniał sobie ten uśmiech. Tak samo uśmiechała się, gdy nad jeziorem cisnęła w niego zaklęciem.
- Proszę mi uwierzyć, jeszcze tydzień temu ja sam bym się tego nie spodziewał.
- Ale jesteś tu. Temu nie da się zaprzeczyć. W jakiej sprawie przychodzisz do nas? Jeśli lękasz się o swoją skórę, to możesz się czuć bezpiecznie. Spłaciłeś swój dług i nic cię z nami nie wiąże. Możesz dalej zajmować się tym, czym zajmowałeś się do tej pory.
Oran wiedział już, że nie należy się przejmować złośliwości staruszki. Niezrażony odpowiedział:
- Nie spłaciłem swego długu i wiąże mnie dużo z Kwitnącą Wiśnią. Dlatego, pomijając zbędne grzeczności, proszę o przyjęcie mnie do chramu.
Staruszka zaśmiała się równie szczerze, co złowieszczo. Jej śmiech wypełniał pokój przed dobrą minutę.
- Mości kawalarzu, czy nie wiesz, że w do chramu Kwitnącej Wiśni przyjmowane są tylko niewiasty?
- Wiem. Ale jako mężczyzna mogę być tu przydatny.
- Racja – przerwała mu kapłanka – mężczyźni mogą nam dobrodusznie udzielać swej pomocy. Wszak kobiety nie nadają się do wszelkich robót, chociażby do rąbania drewna na zimę.
Oran uśmiechnął się:
- Więc mogę zaoferować wam swą pomoc. Jako przyjaciel chramu?
Staruszka znów parsknęła śmiechem. Tym razem uspokoiła się szybciej:
- Niech i tak będzie – rzekła majestatycznie - zamieszkaj w okolicy, znajdź uczciwą pracę a wolny czas spędzaj tu. Bądź na każde nasze zawołanie. Ale pamiętaj – wtrąciła apodyktycznie – nie dostaniesz od nas żadnej zapłaty. Ewentualnie dozgonną wdzięczność.
- Rozumiem.
- Ponadto, jako, że jesteś mężczyzną, będziesz przeze mnie bacznie obserwowany.
- Oczywiście. Zgadzam się na wszystko.
- Najlepiej, jak będziesz zgadzał się ze mną – powiedziała poważnie kapłanka – ale póki co,
witam cię w nasze wspólnocie, mości pomagierze. Czuj się tu swobodnie, ale nie za bardzo.
Oran grzecznie się ukłonił.
- Od czego mam zacząć?
- Od powiedzenia mi, co skłoniło cię do podjęcia tejże decyzji,
Młodzieniec zaczerwienił się. Zwyczaj, szlifowany, pielęgnowany i ulepszany przez całe życie nakazał mu skłamać. Jednak w porę ugryzł się w język. Podrapał w tył głowy, przestąpił z nogi na nogę i zaczął:
- Ja po prostu chciałem być bliżej...
- Bliżej bogów – nie pozwoliła mu dokończyć kapłanka i po raz pierwszy na jej ustach zawitał życzliwy uśmiech.
- Bliżej bogów – powtórzyła – tak, nasz chram do idealne miejsce ku realizacji takich zamiarów.
Oran kiwnął głową. Staruszka klasnęła w dłonie.
- Zaprowadź konia do naszych stajen. Tam przekażesz go jednej z adeptek i wrócisz do mnie. Zapoznam cię z naszymi zasadami i oczekiwaniami względem ciebie.
- Jak sobie życzysz, pani.
Oran wrócił po wierzchowca i zaczął prowadzić go we wskazanym kierunku.
- Ciekawe, która adeptka lubi konie na tyle, by się nimi opiekować w stajni – pomyślał i trzepnął Żbika tręzlami.
- Tylko nie przynieś mi wstydu. Zaczynami nowe życie. Musimy dobrze wypaść.
Żbik spojrzała na niego i Oranowi przez chwilę wydawał się, że koń pokiwał z aprobatą łbem.
Młodzieniec uśmiechnął się sam do siebie i poczuł przypływ szczerego szczęścia. Takiego rodzaju szczęścia, z jakim się jeszcze nigdy nie spotkał. Teraz je poczuł i od razu się w nim zakochał. Bez pamięci.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Joanna Roś - Ze śmiercią po drodze albo Śmierć szczęśliwa
Z okazji 78 rocznicy śmierci Stefana Grabińskiego i 101 rocznicy urodzin Alberta Camusa
Dochodziła ósma rano, ktoś na balkonie pokoju hotelu Amirauté składał sztalugi. Przed jego oczami rozciągał się zamglony, ametystowy obraz metra, po lewej stronie kawiarnie Champs-Élysées, przypominające dach miasta, jego dymiące kominy. Zza horyzontu, już kilkadziesiąt minut temu miało wyłonić się coraz bardziej okrągłe jak kwaśny owoc słońce, by o godzinie 7.47 wznosić się już na dobre na niebie.
Człowiek na balkonie planował nakreślić pędzlem widmowe, pomarańczowe koło i dodać kilka kresek – odbicie w jezdni pierwszych promieni. Tymczasem zaklął tylko wstrętnie i nawet nie spojrzał w niebo. – Jak chłodno – powiedział pan wtedy obłąkanym głosem za moimi plecami.
Przebiegł mnie dreszcz – całą drogę spędzoną w pociągu odnosiłam wrażenie, że mówię do siebie zza własnych pleców. – W mglistym powietrzu wisi niewykluta zima – chyba to jeszcze pan dodał. Przyśpieszyłam kroku, złapałam mokrymi dłońmi za ramiona plecaka. – Wyszliśmy z tej samej kawiarni, nie trzeba się bać.
Usłyszałam przeszywający stukot obcasów dobiegający z rogu ulicy, a potem wolno ginący za bramą. Proszę nie zaprzeczać, musiałam dziwnie brzmieć, kiedy nagle puściłam się biegiem za panem, krzycząc: „Proszę odprowadzić mnie do metra". Malarz na balkonie posłał mi pełne nienawiści, niesamowite spojrzenie, ale za to pan był wyrozumiały i wyznał, że mnie rozumie i zupełnie się nie gniewa, ponieważ wczoraj wieczorem wyszedł na metro zupełnie sam, czego szczerze żałuje. Rzeczywiście, widziałam jak w nocy, delirycznym krokiem wchodził pan do Katedry („Wierzyński przyszedł" – poniosło się po sali), zamówił koniak – w tym czasie przepocona od gorączki próbowałam choć na chwilę zapomnieć o nieludzkim bólu głowy, towarzyszącym mi przez całą, dwudziestoośmiogodzinną drogę w pociągu. Wysiadłam na Gare du Nord, punktualnie o siódmej wieczorem, ledwie pamiętam twarz taksówkarza, który pomyślał na pewno, że jestem piekielnie pijana, ponieważ z wycieńczenia nie potrafiłam wyjaśnić mu położenia hotelu i zdaje się... Tak, zdaje się, że później zrobiło mi się upiornie zimno, musiałam wejść w przypadkowo wybrane drzwi na Polach Elizejskich. Dobrze, że się spotkaliśmy. Jestem tu po raz pierwszy, pan pewnie na stałe. Kilka dni temu dostałam paszport ważny na pół roku, proszę nie usiłować przypominać sobie czegoś na mój temat. I nie mówić, że artysta rodzi się w samotności – proszę tego więcej nie robić. Nigdy nie myślałam, żeby zostać pisarzem, jak człowiek, którego śladem tutaj przyjechałam. Dla niego wsiadłam do pociągu we Wrocławiu kilkadziesiąt godzin temu i dałam się tak nieprawdopodobnie, dziecinnie zastraszyć, prawie tracąc zmysły...
– Kto wie, co się wydarzyło w naszym życiu wcześniej? – zastanawia się pan. Podobnie zapytał pan tam, przy kawiarni, pokazując brudnym palcem malarza na balkonie: – Kto wie, kto miał na niego wpływ i co stało się zanim rozłożył swoje sztalugi? Pan chce być paryski, ale zdaje się, że niegdyś mieszkał na południu Polski, udaje Pan, że nie słyszy i mówi, że w życiu Claude Moneta fundamentalne znaczenie miały spotkania z ludźmi, w końcu ich opowieści nieraz organizowały mu świat. Wolałabym o tym już nie wspominać... – Dlaczego? – pyta pan.
***
Kontury chmur stłoczonych nad stacją były tak ostre, że kiedy opierałam plecak o drewnianą, pokrytą inicjałami, oszronioną ławkę, przyszedł mi na myśl obraz Boudina, jego wyraziste, cytrynowo-śliwkowe smugi, i jedynie ludzie zdawali mi się nieuchwytni – ich sylwetki i głosy rozsypywały się po peronie jak płatki śniegu, jak „lekki popiół ze skrzydła ćmy spalonego podczas pożaru lasu". W takie południe, w takim Wrocławiu, prędzej umiem wyobrazić sobie dokładne rozmieszczenie grzbietów fal na liliowym, przeźroczystym morzu, niż zarys oczu, nosa albo ust człowieka, i być może, że temu widzeniu z daleka sprzyjała wtedy absolutna cisza – nikt nie stukał kamiennym młotem w secesyjne ozdoby, jakie teraz zdecydowano się usunąć, nikt nie usiłował z samobójczym krzykiem wskoczyć do ruszającego pociągu, w kinie dworcowym nie siedział we wrzosowym kapeluszu żaden z dramatycznych aktorów. W oślepiającym słońcu, nadającym wszystkiemu, prócz istotom ludzkim, zdecydowane barwy, schnął masywny mur zbudowany wzdłuż krawędzi pierwszego peronu, w hali obsługi podróżnych, iskrzyły się świeżo pomalowane lady bufetów na peronach. Wyciągnęłam z kieszeni kurtki zwiniętą w kulkę, odrobinę za ciasną, wełnianą czapkę w ceglanym kolorze i kiedy nakładałam ją na zesztywniałe włosy, zwróciłam uwagę, że niebo zabierało podróżnym wszystkie odcienie. – Kto przed podróżą studiuje chmury, nieprędko wróci – szpetny, niski mężczyzna w zdumiewająco purpurowej kamizelce uderzył mnie miotłą po bucie, sam patrząc w kłęby fabrycznych dymów wijące się zza horyzontu. – Gdyby na przełomie wieków wyobraziła pani sobie, że ma zdolności aktorskie, wyruszyłaby razem z wędrowną trupą po kraju, aby po kilkunastu latach założyć własny, osiadły teatr.
– Co pan powie? – odpowiedziałam niegrzecznie, ostrożnie siadając na plecaku. – Kto zabrania patrzeć w chmury, nie prędko... – nie dokończyłam, ponieważ kilka ziaren lodowatego piachu spod miotły, niedbale uderzanej o beton, wpadło mi w oko.
– Nie trzeć –odrażająca miotła nagle wyskoczyła mężczyźnie z popękanych od mroźnej starości rąk i upadła z trzaskiem na ziemię. Zamiast się po nią schylić, podszedł do mnie, zwracając uwagę dwóch młodych kobiet w nieskazitelnie białych, lśniących płaszczach, pocierających dłonie pod zegarem.
– Nie interesuje pani, co stałoby się z nią później? – zapytał z odpychającym, udawanym smutkiem. Wciskając pod czapkę lodowaciejące kosmyki włosów mruknęłam, pod nosem, że bogu dzięki wyjeżdżam na stypendium do Paryża, a nie z trupą teatralną w świat.
– Do Paryża, a nie w świat – powtórzył złośliwie, obmierzłym głosem, wpatrując się w leżącą miotłę i wygiął usta w grymasie, który dopiero po chwili okazał się być uśmiechem żmii, jakiemu nie towarzyszył choćby najmniejszy obłok pary. – Chyba nie zażądała pani bezpośredniego kursu Wrocław-Paryż?
– A powinnam?
Nie rozumiem, dlaczego zdecydowałam się podnieść ciężki kij z wybrakowanym włosiem i wcisnąć mu go w ręce. Może miałam nadzieję zobaczyć z bliska, chociaż jedną wyrazistą twarz przed wejściem do pociągu, a może po prostu wzbudził we mnie gniew albo litość? Ostatecznie jego rysy nie okazały się zapisanymi wydarzeniami, a jedynie świadkami zdarzeń, niechcącymi nic mówić, zasłaniającymi się starością i niepamięcią, choć pewnie, gdybym przyglądała się im jeszcze dłużej, zaczęłyby podawać informacje coraz bardziej komplikujące historię, szczególnie poziome i pionowe zmarszczki na policzkach swoimi sprzecznymi relacjami zaczęłyby zaciemniać obraz.
– Słynny pisarz, na spotkanie z którym planuję się wybrać w Paryżu już za dwa dni, ledwie dwadzieścia parę lat temu przejeżdżał przez Wrocław. Na początku lipca 1936 roku, zaraz po uzyskaniu dyplomu studiów wyższych z filozofii, zwiedził Insbruck, Kufstein, Salzburg i Linz w Austrii, a w sierpniu spędził w Pradze cztery, obłąkańczo pustelnicze, dni – mężczyzna zaczął wodzić oczami po mojej twarzy, jakby malując przypadkowe, niedbałe kontury. – Z Drezna pojechał do Budziszyna – kontynuowałam obojętnie, zerkając na zegar. – A dalej już na Śląsk. Siedział przy oknie, w dwunastym wagonie i pisał w notatniku: „Wrocław – Drobny deszcz. Kościoły i kominy fabryk. Tragizm tego miasta. Śląskie równiny – bezlitosne i niewdzięczne – wydmy. – Lot ptaków w tłustym poranku nad lepką ziemią". Podoba się panu?
Oblepiające plamy spojrzeń człowieka w purpurowej kamizelce zatrzymały się gdzieś powyżej mojego czoła.
– Niewiele jak na wielkiego pisarza – powiedział i skierował wężowate kroki w stronę pustej, prześwietlanej echem poczekalni. – To lepiej, to lepiej –zaskrzeczał cicho, znikając za moimi plecami.
– Pan mnie źle zrozumiał. Owszem, wszystko zaczęło się od tych urywanych zdań, ale kiedy wysiadał, już w Wiedniu, z niedowierzaniem patrzył na zapełniony notatnik i myślał: „Właściwie, dlaczego postanowiłem jechać pociągiem przez Śląsk?. Co mnie do tego skłoniło?" – zeskoczyłam z plecaka i zatrzymałam mężczyznę z twarzą rozpływającą się w szkaradnym cieniu, nie mogąc i nie chcąc zostawić tej rozmowy niedokończonej. Nie dbając o właściwie zrozumienie słów, pośpiesznie i chaotycznie wyjaśniłam, że słynny pisarz niewiele pamiętał z ostatnich, kilkunastu nawiedzonych godzin spędzonych w pociągu, gdy z nienaturalną, niebezpieczną wręcz ostrożnością obudził go konduktor. Aby odświeżyć swoją zgaszoną pamięć, zaczął drżącymi dłońmi kartkować notatnik, jeszcze zanim pociąg zostawił go na płomiennej, paryskiej stacji. Czytał zdumiony: „Pozostawał w kąciku, gdzie rzadko mu przeszkadzano, oglądał swoje dłonie, następnie krajobrazy, i rozmyślał. Chciał jeszcze pozostać twarzą w twarz ze swoją wolnością. Te dwie noce, gdy pociąg nabierał rozpędu, wrzucenie w szalony pęd, utrzymywały jego umysł zarazem w niepewności i niepokoju. Mijał Drezno, mijał Legnicę. Oddalony od wszystkich, mając do dyspozycji mnóstwo czasu, myślał o swoim życiu i spacerował ze swą zagubioną świadomością i wolą szczęścia po przedziale. Widział dzień, otwierający się nad długą równiną Śląska, lepką od błota, pod niebem zachmurzonym i napęczniałym deszczem, który odsłania pola bez jednego drzewa".
– I bez jednego ptaka? – mężczyzna przysiadł, a właściwie osunął się na oszronioną ławkę, obok mojego plecaka.
– Źle się pan czuje? – zapytałam, kątem oka obserwując dwie dziewczyny spod zegara, sugerujące mi ruchami dłoni, że rozmawiam z amatorem kwaśnych jabłek.
– Niech pani mówi – zacharczał niewyraźnie, głęboko oddychając z otwartymi ustami, znowu nie pozostawiając przy tym pary.
– Bohater – powiodłam wzrokiem wzdłuż hali poczekalni – bohater z notatnika pisarza widział wielkie czarne ptaki o lśniących skrzydłach, które w regularnych odstępach leciały grupami kilka metrów nad ziemią, zapełniając horyzont. „Ciężkie, niczym kamienna płyta, niezdolne wzbić się wyżej, pod niebo". Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, prawda? – spojrzałam ponad dach dworca, gdzie spodziewałam się zobaczyć czyste, turkusowe tafle chmur, jednak te, nie wiadomo kiedy nabrały czerwono-sinego, zupełnie nie zimowego koloru.
– Jest pani pewna, że ten pisarz podróżował przez Śląsk?
– Tak, Wrocław ukazał się jego bohaterowi, tak samo jak jemu samemu, z pociągowego okna, przywołując na myśl las kominów fabrycznych i wież katedr. Las zbudowany z cegły i czarnych kamieni. Nie zmyślam, dokładnie tak je opisuje.
– Czyli, dokładnie użył słowa „pociąg"?
-Pisał, że mógłby mówić o niekończących się równinach Śląska, niewdzięcznych i bezlitosnych. Pisał, że przejeżdżał tamtędy o świcie. W mglistym i tłustym świetle ptaki leciały ciężko nad lepką ziemią. Już o tym wszystkim wspominałam...
Zauważyłam, że już nie chlapał spojrzeniami po mojej twarzy, ale spacerował po niej z wielką wnikliwością, jak gdyby była cenną, paryską fotografią, nowo wstawionym oknem z widokiem na stare, podreperowane domy, ulice kryjące w swoich zakamarkach małe restauracyjki, modne butiki, inne kobiety...
– To chyba niezbyt pochlebne dla stacji – stwierdziłam, przeganiając spojrzeniem te dwie, zaśmiewające się za naszymi plecami – że podróż po Śląsku jest czasem, kiedy mój pisarz, podobnie jak jego bohater, błąka się w świecie wymykających się opisowi halucynacji, półświadomy, nękany złymi przeczuciami, wyobcowany... Zadziwiające, że właśnie te chore, skręcające się w konwulsjach przemyślenia, rodzące się na tle śląskiego krajobrazu, są zapowiedzią myśli, które po latach uczynią go zdobywcą prestiżowych nagród literackich, ikoną swoich czasów, wzorem do naśladowania... Chyba nie jest ważne jak długo trwała jego podróż po Śląsku, skoro to tutaj jego umysł i pióro nawiedziły pierwsze twórcze i filozoficzne wtajemniczenia. Jak pan uważa?
– On jest Francuzem, bardzo skomplikowany przypadek... – przerwał mi nieoczekiwanie i poderwał się z ławki.
– Proszę nie żartować. Wiedziałam, że wyciągnie pan ze mnie tę historię, aby ją wyśmiać.
– Wyśmiać? – otworzył szeroko oczy i zamachnął się miotłą. – Znałem pewnego człowieka... Zanim zaczął pisać, ruszył w świat z trupą teatralną. Tyle, że w przypadku Władysława okazało się, że zdolności od biedy starczają na granie epizodów, a to nie mogło zaspokoić jego wielkich ambicji i co ważniejsze nie zapewniało żadnych stałych, pieniędzy. Niewiele mogąc, wrócił więc do domu po pełnym, jesiennym miesiącu i wyprosił u ojca, aby załatwił mu pracę robotnika kolejowego. Wygląda pani na taką, która dużo czyta – na chwilę przerwał i posłał mi kpiący uśmiech – często gorączkowo i bez zrozumienia, dlatego nie zapytam, czy w jego książce pojawiają się pociągi. Zresztą, na kilkanaście lat przed jej napisaniem, znudzony monotonną pracą przy torach, ponownie przystał do trupy. To powtarzało się niezliczoną ilość razy, aż dwadzieścia siedem lat woził swoje pomylone życie pociągiem, życie pełne przygód, upchanych po wagonach kolejowych, pełne paranoicznych namiętności pozostawianych na peronach – na torach próbował nawet popełnić samobójstwo z miłości, ale na jego drogę napatoczył się szarlatan Puszow, trochę cudotwórca, trochę kuglarz, i miał odkryć u niego wyjątkowe, fenomenalne zdolności medialne. Po tym odkryciu Władysław zrezygnował i z teatru i z kolei i udał się ze swoim magiem-arcyłgarzem w wędrówkę po Rosji, a potem po Niemczech. Nie trudno zgadnąć, że szybko się rozczarował demagogią i drobnymi oszustwami, no i cóż, wrócił na kolej. W pociągu z Norymbergi nakreślał jak mistrz czarnej magii plany swoich pierwszych utworów literackich, a już po kilku tygodniach, mając w kieszeni nie więcej, niż trzy złamane ruble, wyruszył w podróż do Warszawy, potem do Łodzi, gdzie dał się poznać jako słynny, polski pisarz. Biedował, trzeba przyznać, od listopada 1893 roku do kwietniu roku następnego miał ani razu nie jeść obiadu, tym bardziej należy się dziwić, że coś, co było zemstą, ostatecznie przyniosło poprawę jego sytuacji materialnej. Niewiele wspominano o dziwacznym wypadku kolejowym, jakiemu uległ pod Warszawą... Zresztą, po wyjściu ze szpitala, z ideą wielkiej powieści mógł już wyruszyć w podróż po Europie Zachodniej, kontynuując pracę nad swoją najważniejszą książką. „Zobaczył ją" w myślach przejeżdżając przez Śląsk... Jednak nie zawsze natchnienie kończy się wypadkiem, nie zawsze ten wypadek przynosi poprawę w życiu, zacząłem od wyjątku. Rozumie pani, co usiłuję wyrazić? – Nie, nie wiem – odparłam zaskoczona – co jeszcze mógłby pan dla mnie wymyślić, przez ile pomnożyć niesamowitość i grozę, mając takiego patrona jak Stefan Grabiński. I nie jest pewna, czy warto obnosić się ze znajomością literatury strasząc mnie przy tym? – uśmiechnęłam się niepewnie.
Wcale nie byłam przekonana, że go przejrzałam, chociaż sam Grabiński pewnie wiele by dał, żeby spotkać w podróży tego człowieka, romantycznego bohatera z Wrocławia Głównego, opuszczonego pomyleńca z zaciemniającą, burzącą zdrowy rozsądek twarzą, dziwaka, niezrozumiałego przez pogardzających nim kolejarzy, przez cały dworcowy, nieprzeparty tłum, odmiennego w swoim sposobie poruszania się z groteskową, błazeńską, większą od niego miotłą, a zarazem takiego, o jakim trudno by powiedzieć, że kieruje się potrzebami serca i duszy, bo także coś innego niż wszyscy musi mieć zamiast nich. Tylko, czy Grabiński rozpoznałby, że w człowieku w purpurowej kamizelce nie było nic z nieobliczalnego, chorobliwego zamiłowania do kolei – że został raczej wyrzucony z trupy aktorskiej wprost na przeraźliwy peron dworca, przed laty, z nadzieją, że chociaż strach nie pozwoli mu na zawsze przestać mówić do ludzi...
– Wszystkich pasażerów tak pan nastraja na drogę? – zapytałam cicho, obserwując uważnie, jak niezdarnie podnosi się z ławki, przez chwilę bez wyrazu przygląda się mnie i plecakowi, po czym robi kilka kroków w stronę krawędzi peronu.
– Grabiński na parę lat przed śmiercią wyznał mi z makabryczną radością: „Nie uwierzysz, kogo wczoraj spotkałem w naszym Wrocławiu?"– jego zmieniony, nagle żywy głos wydawał się wprawiać w ruch kamienne chmury nad dworcem. – „Ksawerego Pruszyńskiego! Co za uzdolniony człowiek. Mówił, że liczne podróże na Śląsk związane z prezesurą w Akademickim Kole Kresowym przy Uniwersytecie Jagiellońskim poddały mu pomysł na opisywanie swoich spostrzeżeń z podróży". Wena spadła na niego nieoczekiwanie, podobno miał zażartować do Grabińskiego, że z głową opartą o szybę, za którą migał obrzydliwie błotnisty Śląsk, czuł się niczym Mozart, komponujący uwerturę do Don Giovanniego w samym dniu premiery – natłok myśli nie nadążał mieścić się na papierze, a z drugiej strony jakby nawiedził go w ostatniej chwili.
Chmury nad peronem przybrały wygląd oczekiwania na trzęsienie ziemi – ich kamienna bryła rozbiła się na małe, smoliste kamyki, zasypujące słońce, a z ich konturu, dotychczas kłującego w oczy jak nóż, wypłynęły na wszystkie strony kaskady oleistych, zgaszonych promieni. Dwie dziewczyny, przysłuchujące się naszej rozmowie schowały się w głębi poczekalni i teraz nasłuchiwały jak jedną z kas, trzy, może cztery perony dalej, wypełniał paniczny śmiech przechodzący w histeryczny płacz, a w taksówce na parkingu pod dworcem ktoś nerwowo, przenikliwie wyjaśniał: „Przecież żaden anioł nic ci nie zwiastował!"
Człowiek w purpurowej kamizelce wyjąkał wtedy: – Była świetlista, mleczna noc, 13 czerwca 1950 roku. Ksawery Pruszyński zaledwie wyruszył z Hagi, gdzie był ambasadorem. Samochód nie zmierzał, ale aż rwał się do Warszawy. Ksawery spieszył się do ojczyzny, jechał na swój drugi ślub – tęsknił za Polską i za narzeczoną. Miała wyjść po niego na dworzec, niestety, już wcześniej, na drodze pod Hanowerem, niespodziewanie nadjechała po niego śmierć. W wyniku czołowego zderzenia z ciężarówką pisarz zginął na miejscu, dosłownie rozprysnął się, ulotnił w ciepłym, księżycowym dymie. Potężny, ośmiotonowy pojazd starł na szary, letni proch jego delikatne, jasne palce, odziane w rubinowe rękawiczki, palce, którymi, wydawałoby się, że jeszcze niedawno, zapisywał swój przełomowy reportaż, tocząc się koleją po równinach Śląska... – urwał na moment. – Pani mi się tak przygląda, tymczasem pisarz, bardzo często odwiedzający ten dworzec, zanotował właśnie w swoim zeszycie, że wyglądam tak, jakbym na nikogo nie czekał, jakby się mnie wciąż przy czymś zastawało. Pani pociąg nadjeżdża... Tak, musiało już minąć południe, skoro niebo bez skrupułów oddało ludziom ich szkaradną wyrazistość, zmienił się wiatr i teraz pasażerowie przepływali jak nieprzyzwoicie pijane, już obrysowane grubym węglem statki, których obluzowane maszty wrednie uderzają się wzajemnie. Poczułam mdłości. Hałas mieszał się z martwym, jarzębinowym światłem, penetrującym dworcowe hale. Założyłam plecak i sama kołysałam się jak uszkodzony, cmentarny okręt, odbijając od innych ramion i pleców, a moje oczy, pęknięte busole, z trudem wypatrzyły właściwy wagon. Do złapania odrobiny równowagi potrzebowałam właśnie tego – pustych miejsc obok siebie i oczyszczonego ze śniegu okna. Z hukiem opadłam na siedzenie, nie zdejmując plecaka. „Doczekałam się" – pomyślałam przestraszona, przecierając ręką usta. Człowiek w purpurowej kamizelce stał tak blisko przy oknie mojego przedziału, machając krótkimi rękami, że miałam wrażenie, jakby unosił się w powietrzu, wspiął się na wagon albo nienaturalnie urósł. „Do widzenia, niech już pan idzie, już na pana czas" – powtarzałam w łamiących się, rozpadających myślach. Chociaż przylgnęłam całym ciałem do siedzenia i opuściłam krwistą zasłonę okienną na twarz, czułam, że nie odchodzi i coraz przenikliwiej wpatruje się w szybę, jak w lustro.
– Proszę nie opowiadać takich historii pasażerom – zdaje mi się, że w końcu wybełkotałam coś takiego.
– Niech pani otworzy książkę, którą ten francuski pisarz zaczął pisać w pociągu – odpowiedział.
– Ten pisarz nazywa się Camus, o jego książce, o Śmierci szczęśliwej, może pan jeszcze długo nie usłyszeć... Kilkanaście, może kilkadziesiąt lat minie, zanim ukaże się w Polsce. Niech pan odejdzie od okna. – Jednak nalegam – musiał wycedzić przez zaciśnięte, jaszczurze zęby, ale w tej samej chwili pociąg, jakby napędzany obojętnym wiatrem i kamieniami, zasypującymi słońce, potoczył się nie patrzeć za okno, otworzyłam francuską książkę na przypadkowej stronie i zaczęłam czytać: „Meursault starł rękami zaparowane okno i łapczywie wyglądał przez podłużne pasma, bezszelestnie po torze. Ocknęłam się po kilku minutach. Pomyślałam o Reymoncie i Pruszyńskim – „aż śmieszne, dać się zastraszyć jak dziecko, opowieściami o cenie, jaką przychodzi nieraz płacić pisarzom za wenę, jaką daje im kolej". Mimo tego, wstyd ciągle nie zajmował miejsca strachu. Byle tylko jakie jego palce pozostawiły na szybie. Z pustej i smutnej ziemi, pod bezbarwnym niebem wznosił się ku niemu obraz niewdzięcznego świata, w którym po raz pierwszy wreszcie doszedł do siebie. Na tej ziemi, doprowadzonej do rozpaczy niewinności, podróżnik zabłąkany w pierwotnym świecie odnajdywał łączące go z nim więzy i z pięścią, przyciśniętą do piersi, twarzą spłaszczoną na szybie – był wyobrażeniem swojego dążenia ku samemu sobie i ku przekonaniu o wielkości, jaka w nim drzemie".
***
Pan się dziwi, że znam na pamięć fragmenty Śmierci szczęśliwej? Ja się dziwię, że nie próbował mi pan ani razu przerwać – a może pan lubi, kiedy piszczy panu w uszach dźwięk wykolejonego pociągu? Przepraszam, plotę od rzeczy. Naprawdę mam do ciebie mówić po imieniu? No dobrze, masz za sobą raptem jedną, nieprzespaną, żałosną noc? Wydaje mi się, że kiedy ja topiłam się w świdrującej po moim mózgu gorączce i w dreszczach, z których tak bardzo chciał narodzić się bohater opowiadania, jakie zapragnęłam napisać razem z odjazdem pociągu, kiedy mój oślepiający ból oczu, a potem pojawiająca się okresami, odbierająca przytomność senność, nadawały mu cechy furiata, a szydercze majaczenia, bolesne drgawki i wymioty pozwalały mu zebrać myśli, ty spałeś smacznie w hotelu, w wiśniowej, miękkiej pościeli, nie budzony nawet przed piszczenie nienaoliwionej, wynoszonej na balkon, sztalugi. Mniejsza z tym – dziękuję za towarzystwo. Dużo mówię? Może dlatego, że jest tak martwo, a może wysiadłam z tego pociągu jako wariatka, to dosyć trudne do rozstrzygnięcia. Powiedz lepiej, skąd tak koszmarnie długa wizyta w Katedrze, dzięki czemu mogliśmy się spotkać? Mówisz, że już wczoraj o siódmej wyszedłeś z Katedry i skierowałeś się do metra, tego samego, gdzie właśnie jesteśmy, ponieważ planowałeś spotkać się ze swoim, dawno niewidzianym przyjacielem, zabójczo słynnym pisarzem. Ale przed stacją zatrzymał cię kamienny tłum, otaczający kiosk z gazetami. – Stanąłem i ja – mówisz – i przez długą, drastyczną chwilę nie mogłem ruszyć się z miejsca. Z dziennika wrzeszczały dwa rzędy wielkich liter: „Albert Camus zabity", a pod tym „w wypadku samochodowym". Gwałtowny wstrząs odebrał myślom wszelką siłę. Stanąłem w tłumie i krok za krokiem posuwałem się z nim do kiosku, by kupić gazetę. Nikt nic nie szeptał, najważniejsze i najgorsze już wiedzieliśmy. Chodziło o szczegóły – milkniesz, a ja jeszcze słyszę: „głowa oparta o krwiste poduszki, jakby spał, złamany kręgosłup, skręcony kark, licznik biegający jak oszalały, śmierć natychmiastowa, kto patrzy w chmury, ten nieprędko wróci, nie wiadomo, co z psem, biegł skrajem szosy, rozwiał się jak dym, nie zawsze się tak kończy, ale trzeba zapłacić, rozumie pani, co usiłuję wyrazić".
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Natalia Gryszko - Pożądanie i strach nie idą w parze
To jego oczy mnie przerażały, a nie pysk pełen ostrych zębów. Łeb otoczony płomieniami patrzył z jego pleców. Nie chcę biec póki nie zobaczę twarzy.
***
To był sen, a w nim las pochłonięty przez ciszę. Szłam wśród drzew, ich korzenie ocierały się o moje nogi zostawiając na nich podchodzące krwią rysy. Obserwował mnie już wtedy. Kiedy oddechem poruszał czerwone włosy, przez ciało przebiegały dreszcze. Potężna dłoń ściskała mi żołądek. Strach, okropny i coś jeszcze. Każdy sen ma swój koniec. Chcę. Uciec? Nie, to coś innego.
***
Nigdy nie dziękowałam za to, że ktoś podarował mi mocnego, prawego sierpowego. Nigdy, aż do tego dnia. – Niki! Jezu... Przepraszam, ale musiałem cię jakoś obudzić. Co się z tobą dzieje? – Debil. Przyjaciel. Czułam się tak jakbym nie była do końca sobą. Musiałam mu powiedzieć. Pierwszej osobie, jaką zobaczyłam. – Posłuchaj. – Głos mi drżał a w oczach zbierały się łzy. Przyglądał mi się uważnie marszcząc czoło. Byłam mu wdzięczna, że mnie nie poganiał. Był zawsze, gdy go potrzebowałam i teraz też jest obok. Dziwne było to, że wiedziałam... Wiedziałam, że mi nie pomoże. Nie będzie potrafił. Dopadło mnie przekonanie. Nie powinnaś nic mówić Niki. Nikomu, bo... No właśnie. Dlaczego nie powinnam? – Mam koszmary. – I znów urwałam. Nie chciałam i chciałam jednocześnie. Usta same zaczęły się poruszać, a przez ściśnięte gardło wydobywały się słowa. Słyszałam je. Odbijały się w mojej głowie niczym echo i składały się w zdania. – Od paru tygodni męczy mnie jeden sen. Jestem w lesie. Martwym lesie. Korzenie drzew wychodzą z ziemi tulone przez gęstą mgłę. Właśnie zapada zmierzch. Czuję słodką woń, przypomina o swojej obecności. Oddechem porusza moje włosy. – Przerwałam. Mocno przygryzłam dolną wargę. Na języku zatańczyły kropelki krwi. – Widzę go tylko przez chwilę. Stoi tyłem tuż przede mną. Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna z pochyloną głową. Na plecach ma tatuaż. Łeb wilka gotowego do ataku. Otaczają go płomienie i ciągną się aż do jego ramion. – Niki. Przepraszam, ale pierdolisz głupoty. To tylko sen. A wiesz, czemu masz takie sny? Przepracowujesz się i... chlejesz bez umiaru! Weź sobie dzień wolnego, nie pij wina i wszystko będzie dobrze. – Czułam się strasznie. Ten cymbał mnie wyśmiał. Choć mógł mieć rację tylko skąd w ogóle we mnie tyle złości. Uśmiechnął się, dotknął mojego policzka i wyszedł. Gdy tylko zamknął drzwi zrzuciłam z siebie kołdrę i wstałam. Po udach spływały stróżki. W tym śnie było coś jeszcze. – O kurwa.
***
Te oczy, one hipnotyzują. Nie mogę odwrócić wzroku. Chcę podejść i go dotknąć. Pogłaskać wilka nawet, jeśli ma ugryźć. Chcę żeby podniósł głowę i pokazał swoją twarz. Czerwone stringi niezwykle szybko robią się mokre. Dłonie same wędrują do szyi i zaciskają się na niej. Paznokcie zdecydowanie wbijają się w skórę, odpada z nich czerwony lakier. To idiotyczne. Przecież ja się boję, chce uciec. Drzewa, las zaczyna znikać a on z nim. Padłam na kolana, zrezygnowana ukryłam twarz w dłoniach. Od kiedy pożądanie i strach idą w parze?
***
Osiem godzin pracy w pieprzonym supermarkecie. Jedyne, czego chcę to wracać do łóżka. Dokończyć swój sen. – Hejka Niki! Widzę, że mnie posłuchałaś. Odstawiłaś winka, co kochana? – Debil. A niech się cieszy cymbał jeden. Uśmiecham się sztucznie. – Jak zawsze miałeś rację Bartuś. I jak ja mam ci się odwdzięczyć? – Sarkazm i ironia to coś, czego on nigdy nie wykryje. Tak to już jest, jeśli się kończy edukacje na drugiej klasie gimnazjum. Uraczył mnie uśmiechem i poszedł. Szkoda? Dobrze? Co się ze mną dzieje?
***
Ciałem zawładnęły dreszcze, nigdy wcześniej tak się nie bałam. Twarz mokrą od łez cały czas ukrywałam w dłoniach. Bezsilność. Chciałam to skończyć i nie chciałam. Bałam się, ale coś nie pozwalało mi zawrócić. To nie jestem ja. Podniosłam głowę, powoli otwierałam oczy. Powieki były ciężkie. Musiałam włożyć wiele wysiłku w to żeby zobaczyć. A on czekał. – Czego chcesz skurwysynu! – Krzyknęłam. Cienka granica została przełamana. Patrzyłam w czujne oczy wilka. Nie byliśmy już w lesie tylko w jakimś pokoju. Może salon? Eleganckie meble zalewał wosk z zapalonych świec. Po ścianach przebiegały cienie. To była chwila, ułamek sekundy, gdy rzuciły się na mnie. Złapały za nogi, ręce i podniosły nad ziemie. Im bardziej się szarpałam tym bardziej bolało. Nie miałam już siły próbować wtedy mnie zostawiły... Rzuciły mną w drzwi. Już nie chciałam śnić, czułam krew spływającą z tyłu głowy cienkimi stróżkami. Chciałam uciec. To wtedy się odwrócił. Był piękny. Jego błękitne oczy wpatrywały się we mnie ze... smutkiem? Powoli wstawałam trzymając się krzesła. Jednak nogi szybko odmówiły posłuszeństwa. Zabolało, gdy uderzyłam o oparcie. Temperatura w pokoju rosła niewiarygodnie szybko. Zrobiło się gorąco, upalnie. Chciałam odciągnąć od ciała kołnierzyk bluzki, ale nie miałam jej na sobie. Siedziałam nago na tym zasranym krześle. Rozchylone nogi, twarde sutki... To nie byłam ja. Najnormalniej w świecie to nie byłam ja! Chciałam krzyknąć – zostaw mnie! – Ku mojemu zdziwieniu zamiast tego z moich ust wydostały się nie moje słowa tworząc zdanie: RŻNIJ MNIE. Wyfrunęła ze mnie. Tak po prostu. Wtedy wszystko zrozumiałam, one mnie opętały. Powiedziała coś, ale nie słyszałam. Krzyczałam, płakałam. Wstałam z krzesła złapałam za klamkę w drzwiach. Próbowałam je otworzyć. Opuściła mnie i mogłam o sobie decydować. Tylko było już za późno. On chwycił mnie za włosy i z całej siły walnął moją głową w drzwi. Z nosa trysnęła krew spływając na usta. Zauważyłam błysk ostrza. Przecinał mi skórę na pośladkach. Rzeźnik gwałciciel. Chciałam się obudzić, skończyć ten horror. Bo to tylko sen, zaraz przyjdzie Bartek zwabiony moimi krzykami i znów dostanę po ryju. Obudzę się zlana potem i to wszystko. Minuty były godzinami. Dławiłam się własną krwią a on bawił się w najlepsze. Wychodził ze mnie na chwilę, by zrobić swoim nożykiem kolejną ranę na ciele. Po czym pakował kutasa z powrotem. Ja już nie wierzyłam, że się obudzę. Chciałam umrzeć. Ugryzłam raz, drugi, trzeci. Czułam cieniutkie żyły, ból i strach. Zacisnęłam zęby i szarpnęłam.
***
Brudna szpitalna biel była pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam. Drugą rzeczą był Bartuś. Kochany niezastąpiony Bartuś. Przyjaciel, były chłopak i kochanek. Ucieszyłam się. – Kurwa Niki! Coś ty zrobiła! – Dopiero wtedy, gdy się odezwał zrozumiałam, że płakał. – Co zrobiłam? – Bałam się tej odpowiedzi, chciałam usłyszeć wszystko byle nie to, co siedziało mi w głowie. – Przegryzłaś sobie żyły! Kurwa Niki! Przegryzłaś. – Momentalnie zbladłam, otoczyła mnie ciemność.
***
One mnie nie zostawią. Przychodzą we śnie, kontrolują doprowadzają do tego samego końca. Chcą zabić, ale powoli, bardzo powoli i boleśnie. Pożądanie i strach nie chodzą w parze. To one są pożądaniem, kiedy ogarnia nas strach. Zasypiam. Ostrzegam. Boję się. Nie chcę śnić przez wieczność.