Rezultaty wyszukiwania dla: Rządy X
Królowa Tearlingu
Lubię historie o księżniczkach. Ale nie tych ufryzowanych, co to martwią się tylko o swoje pantofelki i falbanki. Lubię księżniczki, które nie boją się ubrudzić, a ich rządy nie opierają się na żyrandolowej kadencji, a na prawdziwej znajomości rzeczy i spraw dotyczących kraju, który przecież jest w życiu każdej królowej najważniejszy. Moją ulubienicą z tego tytułu jest Raisa ana Mariana, główna bohaterka sagi Siedmiu Królestw autorstwa Cindy Williams Chimy. Ideał to co prawda niedościgniony, ale zawsze można przecież poszukać czegoś, co próbowałoby ten ideał doścignąć.
Królowa Tearlingu autorstwa Eriki Johansen otwierająca powieściową trylogię może być taką właśnie próbą, choć rzecz jasna, droga przed nią jeszcze długa.
19-letnia Kelsea wychowała się w ukryciu, pod opieką dwójki zaufanych dworzan jej matki, z dala od blichtru dworu, pokus jakie niesie za sobą władza i niebezpieczeństw, jakie generuje bycie jedyną następczynią tronu. Takie wychowanie i dorastanie ma zasadniczo wiele plusów, ale są też i minusy. Wychowana wśród książek Kelsea, tak naprawdę niewiele wie o świecie poza małym domem, w którym dorosła. Jej opiekunowie byli surowi, bo starali się przygotować ją do trudnej roli królowej, uczulić na pewne kwestie i niczego nie sugerować, jakby mieli nadzieję, że takie właśnie postępowanie sprawi, że dziewczyna będzie inną władczynią niż jej matka i może przyniesie swojej Ojczyźnie wielką odmianę. Czy tak będzie? To się okaże.
Początek powieści to moment, w którym Kelsea szykuje się do opuszczenia bezpiecznej kryjówki i miejsca, które przez tyle lat było dla niej domem. Po śmierci matki Kelsea ma wrócić do ojczystego Tearlingu i objąć tron. Sytuacja jest o tyle poważna, że już na samym początku nie wiadomo, czy księżniczka w ogóle dotrze tam żywa. Obecnie władzę w kraju sprawuje wuj dziewczyny regent, w którego interesie jest oczywiście, by Kelseę skutecznie uśmiercić. Jedyną jej ochroną jest grupa gwardzistów, służących matce dziewczyny. Są to zaprawieni w boju żołnierze pod wodzą twardego i butnego Lazarusa, znanego także jako Buława. Droga do stolicy Tearlingu będzie najeżona niebezpieczeństwami ze strony ogromnych kruków oraz organizacji płatnych najemników zwanej jako Caden.
Im bliżej domu, tym więcej Kelsea będzie dowiadywać się na temat nie tylko własnej matki i jej sposobu rządzenia, ale i na temat własnego kraju, o którym, pomimo wielu przeczytanych książek, w sumie wie bardzo mało. Prawda nie będzie przyjemna. Tearling od wielu lat znajduje się pod jarzmem swojego sąsiada Mortmesne, rządzonego przez wiecznie młodą czarownicę zwaną Szkarłatną Królową. Wyniszczony i ubożejący kraj płaci co miesiąc wysoki trybut w postaci losowo wybieranych obywateli, którzy w klatkach pojadą do Mortmesne, by tam niewolniczo pracować w kopalniach, zakładach, itp.
Widok klatek wypełnionych otępiałymi ludźmi wstrząsa Kelseą na tyle mocno, że dziewczyna w nagłym odruchu powstrzymuje zsyłkę i zakazuje kolejnych. Jest to pierwszy krok na długiej drodze do tego, by dźwignąć swój kraj z dna, zyskać uznanie zwykłych obywateli oraz wrogość, tych, którym do tej pory układało się całkiem nieźle. To także przyczynek do wojny i zachęta dla Szkarłatnej Królowej do interwencji zbrojnej na Tearling.
Czy Kelsea dożyje do koronacji i powstrzyma kolejne zsyłki? Czy jej kraj sprosta groźbie wojny i jaką rolę odegrają w tym wszystkim dwa rodowe kamienie, które księżniczka nosi na szyi? Kim tak naprawdę jest Szkarłatna Królowa? Na te i inne pytania spróbuje odpowiedzieć część pierwsza, choć póki co informacje są skąpe i raczej dowiemy się bardzo mało.
Akcja powieści toczy się powoli, co może zniechęcać czytelników nawykłych do nagłych zwrotów akcji. Mnie jednak od samego początku historia księżniczki wciągnęła. Po części dlatego, że próbowała sprostać sytuacji, choć nie było jej łatwo, po drugie dlatego, że spodobał mi się klimat opowieści, która, podejrzewam, jeszcze wiele może czytelnikowi ofiarować. Do gustu przypadli mi także bohaterowie: uparta księżniczka, kochająca książki, zamknięty w sobie, wierny Buława oraz tajemniczy, sprzyjający zamiarom młodej księżniczki, przywódca bandytów, Duch.
Nie można nie zwrócić uwagi na świat przedstawiony, którym wyglądem i scenerią przypomina nasze średniowiecze, ale nastąpiło ono tuż po upadku cywilizacji i procesie zwanym Przeprawą. Z dawnego świata pozostało bardzo niewiele, a na jego gruzach gniazda umościli sobie nowi tyrani i wyzyskiwacze. Czy w świecie, w którym nadal panuje wyzysk i bieda, a ludzie żyją w beznadziei i analfabetyzmie, jest miejsce dla księżniczki, która ma zupełnie inny punkt widzenia? Mam nadzieję, że tak!
Królowa Tearlingu przypadła mi do gustu i bardzo chętnie zapoznam się z kolejnymi tomami o młodej władczyni.
Polecam czytelnikom lubiącym historie o dzielnych księżniczkach, osadzone w średniowiecznych, magicznych realiach.
Jan „Szulc" Kostro - Die Steinfestung
1...2...3...4...5... koniec...
(Eins, zwei, drei, vier, fűnf, ende...)
Wszyscy czekamy tutaj na światło...
(Wir warten hier auf das Licht)
Może oświetlić, może nas oślepić.
(Es kann euch beleuchten, es kann euch blenden)
Każdy myśli, że wyjdzie na powierzchnię jeszcze dziś...
(Jeder denkt, dass noch heute auf dem Oberflache hervorgehen...)
Zegar pokazuje dwunastą godzinę...
(Die Uhr zeigt die zwölf Uhr...)
Śmierć czai się wszędzie
(Der Tod ist űberall)
Melodia jej oddechu gra nam w uszach...
(Die Melodie ihres Atems spielt in unseren Ohren...)
Idzie powoli i zbiera żniwa swoich decyzji...
(Er geht langsam und pflöckt die Ernte ihrer Entscheidungen...)
Głos odbija się od kamiennych ścian...
(Die Stimme wirkt ihr aus die steinige Wanden aus...)
Słyszę i jego...
(Ich höre und er...)
Moje, małe serce bije szybciej...
(Mein, kleines Herz schlagt schneller...)
Boję się jej bladej twarzy...
( Ich fűrchte sein, weiβes Gesicht...)
Bo kiedy spojrzy mi w oczy...
(Wenn er in meine Augen schaut...)
Pochłonie moją duszę...
(Er saugt meine Seele aus...)
Przez dziurę w kracie widzę słońce...
(Ich sehe die Sonne durch das Loch in dem Gitter...)
Wpada niczym anielski cud...
(Sie stűrzt wie ein himmlisches Wunder... )
W mym sercu topnieje lód...
(In meinem Herz schmelzt das Eis...)
To światło jest tak gorące...
(Dieses Licht ist so heiβ...)
Skały płoną...
(Die Felsen brennen...)
Pękają głowy...
(Die Köpfe knicken...)
Oni boją się, że więcej nie zobaczą nieba...
(Sie fűrchten, dass sie nie wieder den Himmel erblicken...)
Każdy dzień czyni coraz słabszym...
(Jeder Tag macht uns immer wieder schwächer...)
Nikt już nie ma sił, aby dłużej ryć...
(Niemand hat kein Kräfte mehr, um langer zu wűhlen...)
Jest mi zimo i czuję na karku oddech śmierci...
(Mir ist es kalt und ich fűhle auf dem Nacken der Atem des Tods...)
Ale gdy znów zobaczę słońce, lżej umierać...
(Aber wenn ich die Sonne wieder erblicke, wird es mir leichter sterben...)
--
Kiedy ze złoża matki ziemi, trudno jest wyjąć fioletowy kryształ, wtedy co najmniej kilkunastu musi uderzać i ciągnąć, aby cokolwiek uszczerbać. W ten czas każdy karzeł, pracownik, czy nawet drullski nierób, czy orkowy osiłek, musi walić kilofem. Głęboko pod ziemią, gdzie powietrza mało i o śmierć nietrudno. Bo gdyby tylko jedna belka, która strop trzyma w jedności i zespoleniu, pękła, czy w jakiś sposób osłabła, sprawiłaby, że całe zaplecze ludzkie, czy innej rasy trzeba byłoby zapisać jako stratę.
Pan żydowski, o pejsach długich, koło ucha wiszących, miałby problem wielki i pieniężną utratę... Ale dba zbytnio o swoją złotą jamę, dogląda wszystkiego, karłów jako najważniejszych uznaje, innych nawet nie chce jako równych sobie widzieć, ani nawet o nich słyszeć. Ludzi z pogardą, elfy z politowaniem i niechęcią, a orków jako bezmózgów, traktuje. Ale pomimo swojej pogardy, czy wręcz ogromnej niechęci, każdego, kto spragniony pracy sprowadza do siebie. Miasto i twierdzę poszerza z każdym dniem. Miejsce do życia innym wyznacza i sam się z każdą godziną coraz bardziej wzbogaca. Złote wrota przed siedzibą swoją postawił, zaprojektował, pieniądze i wkład własny w architekturę hybrydyczną swej warowni, włożył. Miasto Karłów wznosi się pomiędzy górami, za wielkimi złotymi wrotami. Za mostem, który odgradza je od reszty świata, kamiennym, żelaznym nad przepaścią zawieszonym, którą sami wykopali.
Odcięci od wszystkich, ale też od reszty świata zależni. Chociaż wiadomo by było, że Goldmann cały kruszec dla siebie zatrzymał, gromadził złota, klejnotów, czy innych żelaza odmian, ale teren tam surowy. Same góry i bezdroża. Nic nie urośnie poza trawą i gdzieniegdzie grzybem ściennym, czy nic nie wartymi według nich ziołami. Wymienia cześć urobku dla obroku dla siebie innych sobie podobnych. Robotnicy dostają resztki, albo co gorsze.
Karzeł, wredny człek o wzroście parszywym... Myśli, że panem jest, gdyż pracować od czasu krótkiego nie musi i ze złotem w kieszeniach jak król jaki co najmniej się obnosi. Mieszka w apartamencie w antycznym stylu, z kamienia wybudowanym w skale wydrążonym najczęściej, siedzi przed kominkiem i wąs zakręca. Bo nawet tym małym „panom" się ogolić nie chce, gdyż twierdzą, że tak im bardziej szlachetnie do wyglądu, chraść na twarzy pasuje. Co jeden, to z brodą dłuższą i ubrany lepiej. Nawet w koszule z złotymi guzikami, czy nawet z haftem srebrną nicią zrobionym. Śmierdziele, lubieżnicy... Tylko do kobiet potrafią się zalecać i ściągają podobnych siebie ze świata całego. Może nie ma ich i dużo, ale i tak twierdza cała ich brodatą osobą usłana.
--
Wyszedł z kopalni górnik wymizerowany, o twarzy zapadłej i torsie wysuszonym. Suchy cały. Oczy podkrążone, ręce żylaste, wyciągnięte, do kolan wiszą. Barki jakieś krzywe, głowa pochylona, cień człowieczy. Jakby śmierć nad nim wisiała, wyglądał i ręce ku jego marnego ciała, wyciągała. W oczach krew i całkowita rozpacz...
Szedł powolnym krokiem, ku szynkowi, Alojzego, by wypłatę swoją przepić. Zasiadł przy barze, chwycił piwa kufel, wlał sobie do gardła i padła jego twarz na blat. Upity, niedożywiony... Praktycznie nieżywy... Pół-martwy... Człowiek zniszczony przez karłów rządy, chciwych pokurczów, nierobów zastępy.
A i wcale nie lepiej dzielnica robotnicza by wyglądała. Domy drewniane, szopy i baraki wszelkie, budowane na prędce. Wokół dzieci głodne, kobiety brzemienne i wraki ludzi snujące się po ulicy w godzinę popołudniową, lub noc wczesną. Idzie kierownik kopalniany, szef, inżynier, i magister. Znany w mieście całym i powszechnie szanowany. Idefons Konstanty Ostrowiecki. Szczupły, ale krzepki. W płaszczu zwykle i cylindrze. Polak prawdziwy z krwi i kości. Znany ze swej wyniosłości, zamiłowania do awantur i wypicia nieco szklanek z łagodzącym bóle specyfikiem. Okulary na nosie i wąsy pod nim zapuszczone, długie, grube, i wiszące. Stary człowiek już, nie w młodości okresie. Spod cylindra siwe włosy wystają, długie i strzyżone tylko od święta, co najwyżej.
Spaceruje dumnym krokiem. Ogląda umysłu swoje dzieło. Najnowocześniejszą w dziejach kopalnie na świecie. Najlepiej prosperująca, kruszców bogatych całe wagony, wydobywająca. Aby karły dumne w sobie, mogły zapchać spodnie... Rubinami, złotem, srebrem i rudmentalem – najcenniejszym z nich przecie. Cenionym w całym rzemieślniczym i hutniczym świecie.
Co dziwne człowiek, zwykły do tego został zarządcą pomocniczym. Zwykle karzeł nie ufa nikomu innemu, poza sobą. Ale też nie wolno pod żadnym pozorem, uogólniać wąsaczy, gdyż każdy, mógłby się innym, dumnie nazywać. Ale w większości – małe, krnąbrne istoty, mające o sobie wysokie mniemanie i chęć zysku za wszelką cenę. Ale do perfekcji ową sztukę, Aaron Goldman opanował. Inaczej zwany der Zwergenprinz. Król krasnalów, w tłumaczeniu wolnym. Pan żydowski, wąsacz największy z tej zbieraniny. Szaty czarne przywdziewa, kapelusz okrągły na głowę zakłada, pejsy mu wiszą i wystają spod głowy nakrycia. Diabeł i demon interesu. Doskonały handlarz i zarządca. Złote wrota przed zamkiem wybudować kazał. Za własne pieniądze, nie wspólne. Nie z funduszu karłowatego, jeno z żadnej kieszeni. Z interesów z górnictwa pochodzących. Niekoniecznie czystych i pachnących. Często z lewych interesów. Lichwy, zapożyczeń i przekrętów.
Wystarczy przejść z dzielnicy pracowniczej, aby ujrzeć hybrydę myśli budowlanej, antycznej. Tu kolumna, tam łuk... Przepiękne zdobienia i wyryte w skale mieszkania oraz rezydencje. Dookoła służba, sprzątacze, uniżeni ludzie... Rasa niewolników i sług uniżonych. Wobec bogatych starców i młodych , wybrzuszonych karłów, są nikim. Wszystko do przesady perfekcyjne, wysprzątane i jednak... brzydkie... Przerysowane, zbyt mające, łapać za serce w zamyśle architekta.
--
Zwergenprinz w najwyższym z domów przebywał. Siedział na swoim niby tronie i miał wzrok wbity w kupkę złotych monet. Ciągle ją macał, przewracał i liczył. Musiał być pewien, że wszystko się zgadza i nie ma tam żadnych błędów. Każdą złotą monetę piętnaście razy ogląda. Każdy srebrny grosz, pięćdziesiąt razy obejrzany i przeliczony. Szklą się pięknie stosy kosztowności w skarbcu. Pilnowane przez dwóch najbardziej zaufanych... Po zęby uzbrojonych, opancerzonych... do bójki i mordowania gotowych. Ich spojrzenie zabija. A gdy ktoś chociaż spojrzy na wrota skarbca, to może się od razu żegnać z życiem swoim marnym.
Niski, stary Żyd, jak nie siedzi przy liczeniu złota, to idzie na obchód po swojej, „pięknej" warowni. Widzi swoich podopiecznych, tą czystość na ulicach... Brak chaosu i brudu. Serce mu rośnie w piersi małej, a duma o mało co, nie rozerwie mu głowy. Die Steinfestung... Jedyne miejsce gdzie karły są szanowane. Nikt od nich nie wymaga, aby się dostosowały i były zawsze ofiarami. Tutaj są panami. Każdy drugiego sławi i wrogości nie żywi. Kruszec dostają tylko, za to, że tu mieszkają... A ich coraz więcej się zjeżdża. Mnożą się... Kobiety idą na to. Zwykłe, materialne... kobiety. Puste niczym w środku owoc niflusa, na pieniądze łase, gotowe by nogi rozłożyć nawet przed najbardziej obleśnym z nich wszystkich. Czy nawet z nogami pokrzywionymi czy brodą wiecznie ubrudzoną tłuszczem, smalcem czy krowim masłem. Mają służbę na każde palca skinienie, zawołanie. Wysprzątają, ugotują, upiorą... Nic robić nie muszą. Tylko siedzieć i w tłuszcze obrastać niczym wieprze w rolniczej zagrodzie, którym sadło nawet do oczu wchodzi, a dupska na krześle czy ławie szerokiej, zmieścić się nie mogą.
Wiara? Może i jest, bo kościół wybudowany, stoi na placu złotym. Kapłan jakiś i też jest. Ściągnięty z inkwizycyjnych landów...
Śmierć? Też nawiedza. Piękne katakumby pod świątynią przygotowane. Grobów może nie wiele, ale czekające na swoich przyszłych gości wiecznych, którzy złożą w nich swe kości.
Grabarz? Chwilowo bezrobotny... Zwykły sługa. Zapłatę jednak dostaje, bo gdyż żaden z jegomości, łopaty w ręce by nie chwycił.
Opieka medyczna? Najlepsza na świecie... Bo stać pana Żydowskiego na najlepszych lekarzy... Biegłych w sztukach alchemicznych i na chorobach się znających.
--
Twierdza ta jest jak kamień przez wiatr niewzruszony...
(Diese Festung ist wie ein Stein der durch der Wind unerschűtterlich sein.)
Czarne fundamenty z kamieni górskich wyglądają tak dostojnie.
(Die schwarze Grundlagen aus den Bergsteine schauen so vernehm heraus.)
Jestem pięknem murów tego zamczyska wręcz wzruszony...
( Ich bin gerűhrt mit der Schönheit des Mauerwerks dieses Schlosses...)
Nikt tutaj nie myśli o wojnie...
(Niemand denkt hier űber der Krieg...)
Daleko od centrum wydarzeń...
(Weit von dem Ereigniszentrum... )
Nikt nie otrzymuje obrażeń...
(Niemand bekommt den Schaden)
Każdy z nich pławi się w złocie i zbędnym tłuszczu...
(Jeder schwelgt in dem Gold und einem abkömmlichem Fett... )
Ciągle myśląc o sprawach niestotnych...
(Sie denken immerfort űber irrelevante Sachen...)
A w nocy, tarają się na dębowym łożu...
(Sie wälzen sich aufs eichene Bett in der Nacht...)
Las spopielony wycięty...
(Der Verbrannte Wald ist geschnitten...)
Pnie wciąż wsytają spod ziemi...
(Die Stumpfen stehen immer aus dem Boden hervor...)
I z głębi piekła zawodzą gobliny...
(Und aus der Innere der Hölle singen die Goblins... )
A małe ich serca płoną w ogniu wiecznym...
(Ihre kleine Herzen brennen in der Ewigfeuer...)
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Irmina Flis - Przyszłość
Na wyludnionych ulicach nocnego miasta słychać kroki.
Jest północ, więc to bardzo zły znak. Nikt nie śpi, ale w żadnym oknie nie pali się światło. Ciemność oznacza bezpieczne schronienie i przeżycie kolejnej nocy. Każdy o tym marzy. Ale nie wszyscy doczekają świtu. Wieje lekki wiatr, który zwiastuje coś złego. Uważny obserwator całej sceny słyszy nawet złowrogi szept, przez niego niesiony. Jest biało – czarno, nie tylko z powodu pory. Kroki rozlegają się zbyt głośno, oddech jest zbyt szybki, myśli zbyt pogmatwane. Oczy nie mogą wypatrzeć dalej umieszczonych przedmiotów, nos wyczuwa tak dobrze znany zapach ciemności. Coś się wydarzy.
Rok 3854 to już odległa historia. Ludzie, którzy wtedy się urodzili, albo zostali stworzeni, teraz są już dorośli i pozornie niezależni.
Butna ludzkość w końcu zmądrzała, a raczej zrozumiała. Dokonano przewrotu na skalę ogólnoświatową. Rządy dotychczasowych supermocarstw upadły i nie pozostał po nich żaden ślad świadczący o ich dawnej potędze.
Nie pomogła amerykańska broń i nowoczesne techniki walki.
Rosyjskie wojska, wywołujące tak dużo chaosu, zostały pokonane.
Jednak nie doszło do anarchii, a ludzie nie popadli w chaos. Przeciwnie wręcz. Nowy władca - Kantingam - już cztery miliony lat utrzymuje doskonały ład i porządek, a ludzie pod wodzą jego żelaznej (dosłownie i w przenośni) ręki, żyją w pokoju. Nowy rząd dobrze poradził sobie z kryzysem gospodarczym, poprawił ogólną sytuację ludzi na całym świecie. Tylko sobie znanymi metodami zakończył też główne konflikty , jakie toczyły się na naszej planecie: te w krajach arabskich, te na Ukrainie. Głodujący ludzie dostali chleb i wodę, a nawet więcej: zaczęli odżywiać się tak jak każdy inny mieszkaniec. Nie było problemu z czystą, bieżącą wodą, a zanieczyszczenie rzek zmalało jak nigdy dotąd. Wskaźnik przestępczości też uległ zmianie i to w tą dobrą stronę: ludzie przestali napadać jedni na drugich. Nie słyszano o mordowaniu w biały dzień, a kradzieże, włamania, okaleczania były czymś niesłychanym. Życie stało się istną sielanką, która bardzo szybko została uznana za coś zupełnie normalnego.
Kim więc jest Kantingam, ten, który tak radykalnie zmienił oblicze świata i ludzkości?
Ci, którzy go widzieli nie są zgodni. Każdy z nich miał na ten temat inną teorię, tak więc ile ludzi tyle opinii. Jednak dwie najbardziej prawdopodobne, karzą nam wierzyć w jego niezwykłość.
Tak więc jedni opisują go jako młodego mężczyznę. Uśmiechniętego, podobnego może trochę do woskowej figury. Według nich jest po prostu charyzmatycznym przywódcą, który zna dobrze potrzeby swoich poddanych i wie jak nimi rządzić. Uważają, że nie można oskarżać go o złe czyny, bo jest na wskroś dobry, mądry i sprawiedliwy. Wydaje się niemal doskonały, czysty jak łza.
Ta wersja jest bardzo przyjemne dla ucha i daje podstawy by wierzyć, że wszystko jest w porządku
i nie ma powodów do zmartwień. Istnieje, jak się można było tego spodziewać, wielu jej zwolenników.
Inni mają na ten temat zupełnie inny pogląd, który nie jest już tak optymistyczny. Twierdzą, że to doskonale zaprojektowany robot, który myśli i zachowuje się tak jak ludzie, oraz wygląda tak jak my. Mówią jednak, że jak każda maszyna nie ma zdolności odczuwania uczuć, a przynajmniej nie takich jakie znamy. Nikt nie lubi głośno wypowiadać tej opinii o najwyższym władcy. Ale nie to przecież co nam się podoba, zazwyczaj jest prawdą. Nie to co jest przyjemne, ładne, słodkie tworzy nasze prawdziwe życie ze wszystkimi jego trudami. Dlatego coś karze mi wierzyć właśnie w taki scenariusz.
Która wersja jest jednak prawdziwa? Po cichu szepcze się, że obie mają w sobie coś z prawdy, zawierają ziarnko realizmu. Być może nowy władca ukazuje się takim, jakim w danej chwili chce być, w zależności od danej sytuacji. Niekiedy przywdziewa maskę równego nam młodzieńca, by uśpić naszą czujność i uspokoić wewnętrzne głosy. Taka postać jest przewidziana dla tych, którzy mają w sercu zasiane jakieś wątpliwości. Cel jest jeden: wykorzenić je i zastąpić uwielbieniem.
Pewne jest jednak to, że jego metody są ponadludzkie, a on sam przewyższa zwykłych śmiertelników pod każdym względem. Mimo usilnych starań nie można ukryć silnej mocy i prawdziwych pobudek pod żadną maską, pod żadnym uśmiechem. Uważny obserwator dopatrzy się fałszu i dowie się, że nie jest człowiekiem i umie rzeczy, których my nawet nie potrafimy nazwać.
Dlatego nie mieliśmy w starciu z nim żadnych szans. Dlatego właśnie z siedmiu miliardów ludzi, pozostała nas tylko jedna trzecia, albo nawet jeszcze mniej. Szeregi „normalnych" zostały mocno przetrzebione.
Tak, człowieku z przeszłości. Prawdopodobnie ty też zginąłeś. Poniosłeś śmierć w jednym z początkowych starć albo sam je sobie odebrałeś, kiedy zrozumiałeś co się dzieje. Jeśli nie, to jesteś Wybrańcem i oglądasz Nowy Wspaniały Ład Trwający Na Wiek Ustanowiony Przez Najwyższego.
Wierz mi, zazdroszczę Ci nieświadomego leżenia w grobie.
Nowy Ład ,jak w skrócie nazywa się to co zaprowadzono na Ziemi, zlikwidował tereny przy kołach podbiegunowych. Uznano je za nieprzydatne, nieprzyjazne i niepraktyczne. Były też niekorzystne, jeśli chodzi o warunki życia i niekompatybilne z zamierzeniem Kantingama oraz jego lewitujących w powietrzu pomagierów. Nie można tam przecież z powodzeniem zagospodarowywać terenów: wybudować hangarów, uprawiać jadalnych roślin czy hodować przydatnych dla społeczeństwa zwierząt. Magiczne zdolności Kantingama pozwalałby oczywiście przemienić te tereny na inne, „normalne". Jednak wymagałoby to zbytu dużego zużycia energii i mocy, oraz zbyt dużego nakładu czasu. Nie było to opłacalne tym bardziej, że o wiele łatwiej było stworzyć nowy kontynent, „bardziej przemyślanie wykreowany i zaplanowany", jak powiedział podczas jednej ze swych przemów sam dyktator.
Za to część Afryki była - odwrotnie - zbyt gorąca, by tam zamieszkać i cokolwiek uprawiać. Nikogo nie interesowały tereny pustynne lub półpustynne, gdzie szalały burze piaskowe, a słońce prażyło podróżnych.
Podpisano dokumenty. Wydano rozkazy. Nie przeprowadzono żadnej narady. Głos Kantingama był wystarczający, by obrócić w proch i w pył cały kontynent. Tak różnorodny kawałek naszej planety.
Dom dla miliarda ludzi odszedł w niepamięć. Nikt nie podniósł sprzeciwu.
Tereny, które pozostały, czyli Europa, Azja, Australia, obie Ameryki skurczono.
Magia nie ma sobie równych.
A jeśli swoje zdolności wykorzystuje w niecnych celach, ktoś tak potężny jak nasz nowy monarcha, to nie ma już rzeczy niemożliwych. Każdy metr kwadratowy ziemi przecięto jakby na pół w Europie, zmniejszono o siedem ósmych w Azji, trzy czwarte w Ameryce oraz zostawiono w stanie rzeczywistym w Australii. Dom dla ludzi uległ gruntownym zmianom. Zostało dla nas bardzo mało miejsca.
Nikt tak naprawdę nie wiedział, czym kierowano się w tych poczynaniach. Czemu na tych ziemiach zaplanowano działania tak, a na kolejnych zupełnie inaczej ? Jaki plan miał dyktator?
Nie odkryto tego. Tajemnica, która wciąż jest żywa.
Wydaje się to nieprawdopodobne? Niemożliwe? Zmyślone?
Też tak sądziliśmy. Na samym początku. Ponadnaukowe wykłady, nieziemskie istoty. Wyimaginowane postacie, szalone teorie. Nikt nie chciał wierzyć.
Ale potem, z dnia na dzień przybywało pośród nas Ich. Sprawdzał się scenariusz rodem z filmów Science Fiction, które w dawnych czasach były tak popularne i rozpowszechnione.
Dobrych filmów. Ludzie zaczęli znikać na kilka dni, a potem powracali odmienieni. Dla wielu była to pozytywna zmiana, bo nawet najwięksi awanturnicy przestawali się kłócić, grozić dłużnikom i pić do upadłego. Jednak to były jedynie pozory, które mądrym ludziom nie zamydliły oczu.
Patrząc z perspektywy czasu zastanawiam się, czy niektóre z tych filmów nie były proroctwami. Przepowiedniami. Czymś ważnym. Zastanawiam się, czy ktoś nie chciał nas ostrzec, dać szansy na poprawę, zmianę, refleksję.
Może ich scenariusze wcale nie były wytworami fantazji ludzi takich samych jak my? Może impuls do ich stworzenia dawali im Obcy, którzy już wtedy wiedzieli jaka będzie przyszłość. Widzieli plany.
A może to Ci ludzie, autorzy fantastyki, dziwacznych filmów, byli już wtedy zmienieni i opisywali po prostu to, co wiedzieli na świecie. Każde pytanie rodzi następne, następne i następne ... Miliony.
Na żadne jednak nie wiem jak odpowiedzieć.
Może znasz odpowiedź? Jeśli tak nie wahaj się jej podać.
Kantingam nigdy przy swoich poddanych nie wpada w złość. Nikt nigdy nie widział go wyprowadzonego z równowagi.
Zawsze jest dobrym Ojcem, kochającym Dawcą Wszystkiego.
Chwali potulnych.
Nagradza posłusznych.
Dużo działo się przez minione lata, jednak nikt nigdy nie został przez niego oficjalnie ukarany, zganiony.
Słowem: idealny władca na idealnej planecie.
Taki obraz kreowany był przez tysiące lat. I nie był to wynik propagandy, którą przeprowadziliby zwykli ludzie. Nic nie było tworzone na siłę, nikt nie wiedział nawet, że ulega czyimś namowom. To był cały delikatny i subtelny sekret: dawne metody, tak bardzo nieprzyjemne i nieskuteczne na dłuższą metę, odeszły niepamięć. Teraz nastała nowa era, w której magiczny władca używa tylko sobie znanych metod, by zmienić nasze mózgi i delikatnie wprowadzić tam wirusa. Takiego, który będzie powoli, ale systematycznie zmieniał nasze myśli, aż sami dojdziemy do wniosku, że Kantingam to władca idealny, który rządzi dla naszego dobra i pomyślności. Co więcej, uznamy, że sami doszliśmy do takiego wniosku i że jest to wniosek bezbłędnie poprawny.
A jednak kiedy w nocy na ulicy słychać stukot kroków lub nawet inne niezwykłe hałasy, każdy zamiera.
Bo ten kto stoi na zewnątrz jest zły.
Niedawno ktoś rozpuścił plotkę, że przeciw władzy wybuchnął bunt.
Nikt nie chciał dać temu wiary, bo od tysięcy lat nie znalazł się żaden odważny, który podniósłby sprzeciw. Nikt nie chciał być prowodyrem, żeby potem nie ponieść konsekwencji, jakie były przewidziane za taki czyn. Jakich konsekwencji? Dużo się o tym mówi, ale niestety nikt dokładnie tego nie wiedział.
Po kilku tygodniach potwierdzono informację: buntownicy zaatakowali swoich pobratymców. Oznaczało to tylko jedno: to maszyny podniosły wrzawę.
Zdziwiło to wszystkich, ale przynajmniej wyjaśniło jedną sprawę: ludzie daje byli ulegli.
I tchórzliwi. Tak jak zawsze. Nic się nie zmieniło.
Nikt nie wierzył w celowość działań tych „oszołomów" jak ich nazywano, bo Kantingam sprawuje władzę absolutną, a jego poddani muszą być mu posłuszni.
Zadziałał szybko i bezbłędnie tak jak się tego spodziewano. Po kilu dniach nie było już słowa „bunt".
Nie można go było wypatrzeć w niczyich oczach, żadne uszy nie mogły go nigdzie usłyszeć.
Maszyny biorące udział w całej akcji, też nie pamiętały żadnych związanych z tym chwil. Nieoficjalne, ale wiarygodne źródła mówiły nieśmiało (nieśmiało, bo tymi źródłami byli ludzie) o urządzeniach zastosowanych przez Kantingama.
Dokładnie nie znano ich magicznej budowy, chociaż domyślano się, że ich użycie nie jest szczególnie przyjemne, a wręcz prowadzi do traumy. Napędzane były na pewno magią, której w nowym królestwie nie brakowało. Każda maszyna w królestwie była zresztą stworzona tak, by być zasilana magią, a przy tym, zużywać jej jak najmniej. Ich twórcy byli bardzo mądrzy i uzdolnieni, trzeba przyznać.
Pewne było też to, że nieszczęśnik, na którym je zastosowano tracił pamięć. Stawał się czystą, białą kartką. Tak jakby dopiero co rozpoczął swoją egzystencję na Ziemi. Musiał uczyć się od nowa podstawowych czynności, poznawać świat i układać swoje życie. Jego znajomi nie mieli prawa powiedzieć mu, że już kiedyś to wszystko umiał i wiedział. Było to surowo zabronione.
Takich technik używano na razie tylko na robotach. Ludzie mogli być spokojni. Na razie.
Nie było to jednak wcale dziwne.
Przestaliśmy być na Ziemi gospodarzami. Popadliśmy w głęboki smutek, żaden z nas nie widział szans na zwycięstwo i wyrównaną walkę.
Mijały dni. Lata. Im więcej czasu upływało od inwazji, tym bardziej przygasał w naszych oczach zapał.
Zapał do walki. Ten wygasł na początku.
Dzisiaj wygasa już zapał do życia.
Dlatego nie stanowimy zagrożenia dla Kantingama i jego jednomyślnych poddanych. Nie widzą w nas zagrożenia, zresztą sami wiemy, że nim nie jesteśmy.
Trzeba też powiedzieć szczerze, że wiele osób przyzwyczaiło się do obecnego stanu rzeczy i mało kto uważa go, jak na samym początku za niewolę. Ci, którzy byli bogaci przed przewrotem, w większości zachowali swój majątek. Żyją dalej w domach z przeszklonymi ścianami, piją wino do obiadu i hucznie obchodzą święta rodzinne. Ich dobrobyt trwa, a nawet się powiększa: nowy rząd nie żądał przecież wsparcia, a nawet umorzył płacenie podatków. Ich podwórka stawały się więc coraz większe, w garażach stało coraz więcej i coraz bardziej nowoczesnych samochodów. Do baków wlewali coraz więcej litrów paliwa, bo jeździli coraz dalej, odwiedzając coraz bardziej liczne grono swoich dobrych znajomych. W ogóle nowym ulubionym słowem tych ludzi stało się słowo „więcej".
Kto nie byłby zadowolony ? Na to pytanie należy odpowiedzieć szczerze. Aż do bólu.
Ci natomiast, którzy wcześniej byli biedni ,teraz stali się średniozamożni. I ponownie: taki stan rzeczy bardzo im odpowiadał. Nie musieli martwić się o to co zjedzą na kolację, nie kładli się z pustymi żołądkami. Mogli pozwolić sobie na mniejsze lub większe luksusy, zaczęli dbać o siebie i swoje zdrowie.
Nikt nie zastanawiał się nad tym, że rządzi nimi istota, która nie jest człowiekiem. Nikt nie rozmyślał o tym, że ludzie, te same butne istoty, które uważały się za tak niezależne, zostali zniewoleni i nie mogą sami podejmować decyzji o czymkolwiek. To, co miał im do zaoferowania Kantingam trafiało w ich ludzkie, niedoskonałe i dość proste potrzeby. Jeśli mieli to co do tej pory, a nawet więcej byli zadowoleni i nie chcieli tego tracić.
Te wyższe motywy działania zeszły na drugi plan.
Smutna prawda jest taka, że ludzie poddali się bez stawiania oporu.
Niektórzy zostali nawet wysoko postawionymi urzędnikami. Współpracowali z robotami służącymi królowi i szczycili się swoją karierą. Zupełnie nie pojmowali, że stali się kolaborantami, a ich postępowanie, kiedyś byłoby uznane za zdradę i powód do wstydu.
Inni stali się nawet Łowcami i polowali na maszyny, które miały mankamenty, czyli rozwinęły zbyt wysoką inteligencję. Takie przypadki nie zdarzały się zbyt często, albo przynajmniej rzadko kiedy wychodziły na jaw. Sprawy te zazwyczaj załatwiano szybko i cicho, tak by nikt nie widział jak i kiedy rozprawiono się z wadliwym poddanym.
Łowcami stali się przede wszystkim Ci, którzy w normalnych czasach tkwili w więzieniach, byli pod opieką zakładów psychiatrycznych, albo przejawiali jakiekolwiek inne patologiczne skłonności.
W nowej erze nikt nie pamiętał o ich winach, doszło do amnestii. Każdy z nich rozpoczął nowe życie,
z nowym imieniem, w nowym miejscu. Jednak nie zawsze zmieniało się to, co było tutaj najważniejsze: czyli oni sami.
Kroki, które słychać na ulicy są dla większości złe.
Bo niosą za sobą nieznane.
Bo mogą spowodować, że Kantingam przestanie być dobry.
Bo zaburzą tak idealny porządek.
Wszyscy bogaci i średniozamożni chowają się, więc w swoich domach, z lękiem zasłaniają zasłony, mocniej przyciskają głowy do poduszek, by nie dobiegał do nich żaden dźwięk. Nie chcą mieć nic wspólnego z tym, co dzieje się nocą. Nie podzielają głupoty Nocnych Zmienników.
Mojej głupoty.
Bo ja jestem jednym z nich. Jestem Zmiennikiem.
Czyli kim?
Kiedyś byłem człowiekiem. Mężczyzną. Dzisiaj jestem maszyną. Jedną z kreatur Kantingama. On jest moim Ojcem. Tak powiedział przy moich narodzinach, a raczej przy moim przeobrażeniu z człowieka w automat.
Długie lata czekałem. Ukrywałem swoje zamiary i szukałem sprzymierzeńców. Teraz urośliśmy w siłę. Ja i inne roboty, które kiedyś były ludźmi.
Kochającymi żonami.
Zapracowanymi mężami.
Chcemy odzyskać to, co utraciliśmy, nasze rodziny, życie ze wszystkimi jego odcieniami, emocje,
a nawet możliwość zakończenia naszego istnienia.
Codziennie obserwujemy tych, którzy mają to wszystko. Dostrzegamy ich zachowanie. To, jak nie wykorzystują tego, że pozostali ludźmi, że mogą „być" tak jak my - kiedyś.
Widzimy także ich tchórzliwość i obojętność.
Dlatego mamy misję i jasno wyznaczony cel. Chociaż jesteśmy maszynami, walczymy w obronie ludzkości i wszystkiego co z tym związane. Chcemy pokonać Kantingama i jego popleczników. Ziemia powinna należeć do ludzi!
Kroki w ciemnościach to przypomnienie, dla tych, którzy cierpią w środku, że nie mogą spełniać swoich marzeń, które kiedyś były codziennością. Przypomnienie dla tych, którzy pragną tego co my. Jednocześnie jest to groźba, dla tych wszystkich, którzy sprzymierzyli się z naszym wrogiem przybyłym z kosmosu. Czas zdrajców kończy się bardzo szybko.
W zaufanym gronie układaliśmy już setki planów. Na początku chcieliśmy użyć siły, wkroczyć do pałacu i obalić władcę. Zbyt świeża wtedy w naszych głowach była historia: czasy królów, puczów i wystąpień, a także zamachów terrorystycznych.
Nowy, nieludzki monarcha wymagał zastosowania nowych metod.
Niestety żadna opcja nie wydawała się tak dobra, by wprowadzić ją w życie. Po tysiącach lat niewoli uchwyciliśmy się więc zupełnie innowacyjnej metody, którą zaproponował nasz odrobinę szalony, ale zupełnie nietuzinkowy konstruktor. Gdy pewnej dusznej nocy wygłosił swój pomysł, wszyscy zamarliśmy.
Idea wydawała się nieskomplikowana, ale napawała nas nadzieją na jej powodzenie. Trzeba skonstruować maszynę do przenoszenia rzeczy w czasie i przestrzeni, a potem ostrzec ludzi np. z 2014 roku, czyli czasów dostatecznie odległych, by zapobiec katastrofie.
Pracowaliśmy nad projektem przez szereg nocy, za dnia udając przykładnych obywateli państwa Nowego Ładu. Pomysł, który zrodził się w naszym głowach wymagał dużego zaangażowania oraz różnorodnych materiałów. A ciężko było je zdobyć nie wzbudzając przy tym podejrzeń czujnych strażników Porządku. Jednak wyróżniała nas nadzwyczajna inteligencja i rzadko spotykany spryt. Czego w końcu nie robi się dla sprawy, która jest na tyle ważna, że zależy od niej życie? I to nie tylko nasze. Chcieliśmy ocalić przecież każdego pozostałego przy życiu człowieka.
Kiedy maszyna została już zbudowana, wyglądała bardzo niepozornie. Nikt nie powiedział tego głośno, ale mało kto wierzył, że to małe pudełko z licznymi pokrętłami i guzikami ma nas uratować,
a nawet odmienić losy całego świata. Ostatnie, czego było nam potrzeba to energia do uruchomienia ustrojstwa. Tutaj sprawa była dość prosta. W państwie Kantingama nie brakowało na pewno najlepszego paliwa na świecie, mianowicie magii.
Coś co zawsze uznawaliśmy za niebezpieczne i nieprzyjazne dla człowieka, nagle okazało się czymś niezbędnym. Przekonaliśmy się, że dążąc do celu każdy środek jest dobry i święty.
Kiedy nadeszła ta ostateczna chwila niedowiarkowie otworzyli usta ze zdumienia, a ja sam miałem łzy w oczach. Moment, na który czekałem przez całe swoje życie w Nowym Ładzie. Coś co zawsze było moim marzeniem i czymś zdawałoby się nieosiągalnym , teraz było w zasięgu ręki, zaczynało przybierać realne kształty. Nasz plan i wysiłki przyniosły zamierzone efekty, uratujemy ludzkość.
Tak. To właśnie moje notatki, które czytasz są świadectwem tego, co będzie działo się na Ziemi w przyszłości. Doceń je, bo ich przeniesienie i stworzenie było okupione ogromnym wysiłkiem maszyn, które kiedyś były ludźmi . Naszym wysiłkiem.
Ponieważ to ty zostałeś wybrany, by uratować ludzkość musisz działaś. Przede wszystkim dobrze zapoznaj się z wrogiem, który zaatakuje. Szukaj jego śladów w otaczającym Cię świecie, oglądaj prorocze filmy, ale tylko te dobre. Postaraj się zmienić. Najpierw siebie. Potem ludzi w twoim otoczeniu. Poszerzaj grono tych, których ostrzegasz. To od ciebie zależy to, czy Ziemia przetrwa jako wolna planeta, a ludzie będą na niej wolni i niezależni.
Kantingam nie może nad nami panować.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Podsumowanie Falkonowych wieści
Falkon zbliża się wielkimi krokami, a w programie coraz więcej atrakcji. Zapraszamy do Lublina - już za tydzień!
Premiera: "Widmopis"
Nowa powieść autora "Atlasu chmur" - David Mitchell - swoją premierę będzie miała już 31 października!
Falkonowe wieści
Falkon zbliża się wielkimi krokami. Poniżej przedstawiamy będzie działo sie w Lublinie między 7-10 listopada.
Katedra heretyczki
"Zabijcie wszystkich. Bóg rozpozna swoich."
Pamiętne słowa papieskiego legata, będące de facto rozkazem rzezi mieszkańców Beziers, miasta zamieszkałego zarówno przez katolików, jak i heretyków, zapoczątkowały krwawą krucjatę przeciwko katarom - wspólnocie religijnej, która w XIII wieku szczególnie prężnie rozwijała się na terenie południowej Francji.
Fabuła powieści "Katedra heretyczki" osadzona jest w tym właśnie burzliwym okresie średniowiecza i koncentruje się wokół dramatycznych losów kilkorga bohaterów: dumnej i obdarzonej błyskotliwą inteligencją królowej Blanki Kastylijskiej, hrabiego Szampanii, trubadura Tybalda, będącego jednocześnie zdrajcą, jak i obsesyjnym wielbicielem swej pani, hrabiego Tuluzy, Rajmunda, ekskomunikowanego za tolerowanie katarów na swych ziemiach oraz Klary, zaufanej dwórki królowej, tytułowej heretyczki.
Głównych bohaterów poznajemy w dramatycznych okolicznościach; Klara, nieślubna córka hrabiego Tuluzy, w drodze do Paryża zostaje napadnięta przez oddział krzyżowców. Ranną dziewczynę ratują członkowie wspólnoty katarów, jednak wciąż grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo. Podczas ataku krzyżowców na zamieszkałe przez heretyków miasto Marmande, zostaje cudem ocalona przez jednego z najeźdźców. Okazuje się nim hrabia Szampanii, podobnie jak Klara wychowanek i protegowany królowej Blanki, w którym dziewczyna skrycie się podkochuje.
Po powrocie na królewski dwór Klara nie potrafi zapomnieć o traumatycznych wydarzeniach, jakich była świadkiem podczas rzezi w Marmande. Szukając ukojenia często chodzi na plac budowy katedry Notre-Dame, gdzie pewnego razu spotyka młodego człowieka, który wywiera na niej wielkie wrażenie. Felicjan wprowadza Klarę do wspólnoty katarów, gdzie dziewczyna odzyskuje wewnętrzną równowagę i spokój ducha.
Tymczasem w kraju nasilają się prześladowania heretyków; Klarze coraz trudniej utrzymać swój sekret przed otoczeniem, zwłaszcza przed królową. Na dwór docierają niepokojące informacje - wracający ze zwycięskiej krucjaty król Ludwik zostaje podstępnie otruty. Następca tronu jest jeszcze dzieckiem, co próbują wykorzystać do własnych celów chciwi baronowie oraz angielski król bagatelizując osobę królowej. Blanka będzie musiała użyć całej swej inteligencji i zmysłu dyplomatycznego, by zażegnać grożące koronie niebezpieczeństwo.
Powieść Martiny Kempff wzbudziła we mnie ambiwalentne uczucia. Moja wielka radość, że wreszcie trafiłam na ciekawie zapowiadającą się książkę osadzoną w czasach, które od lat nieodmienne budzą moją fascynację, została przygaszona przez kilka mankamentów, które kazały mi spojrzeć krytycznym okiem na "Katedrę heretyczki".
Moje wątpliwości budzi głównie konstrukcja powieści. Początkowo zdawać by się mogło, że tłem fabuły jest konflikt religijny pomiędzy katolikami a katarami znajdujący ujście w fali prześladowań i krucjat, zaś główną bohaterką - Klara, odnajdująca się w heretyckiej wspólnocie. W pewnym momencie tło powieści niespodziewanie się poszerza, a wojna religijna staje się tylko jednym z aspektów polityki korony francuskiej i to właśnie jej złożoność próbuje oddać autorka. Dotychczasowa heroina chowa się w cień przed prawdziwą bohaterką powieści - królową Blanką. W posłowiu możemy wyczytać, że początkowo książka miała traktować wyłącznie o Blance Kastylijskiej (wtedy siłą rzeczy kwestia katarów byłaby zaledwie kolejnym wątkiem powieści), jednak chęć ukazania tych burzliwych czasów z różnych punktów widzenia skłoniły autorkę do wprowadzenia drugiej głównej bohaterki. Poczynione zmiany wypadły dość nieudolnie, gdyż sugerują skupienie się na tematyce heretyków i postaci Klary, podczas gdy w dalszej części autorka realizuje swoje pierwotne zamierzenie. Niekonsekwencja ta jest widoczna - fabuła sprawia wrażenie nie do końca przemyślanej i dopracowanej.
Można by zarzucić autorce również to, że nadmiernie rozbudowane, barwne, obfitujące w wydarzenia tło historyczno - obyczajowe przytłacza fabułę, jednak w tym przypadku dokładność i szczegółowość jest niezbędna dla jej zrozumienia. Liczne wtręty odnoszące się się do politycznych zawiłości spowalniały co prawda akcję i zakłócały narrację, jednak można się do nich przyzwyczaić i należy je docenić, gdyż tylko dzięki temu odnajdujemy się w toku fabuły i orientujemy w jej meandrach. Jak na powieść historyczną przystało, książka oparta jest na dobrze udokumentowanych faktach zgrabnie ujętych w jej ramy.
Mnogość wydarzeń historycznych, ich zawiłość i złożoność mogłaby przytłaczać, a nawet rozsadzić ramy powieści, gdyby nie narzucająca się siłą rzeczy pewna skrótowość i powierzchowność w potraktowaniu tematu - nieodzowna, jeśli chce się zamknąć fabułę na niecałych czterystu stronach, pozostać w zgodzie z prawdą historyczną i zaprezentować ją w najbardziej zrozumiały i atrakcyjny sposób. Efekt kompromisu, jaki udało się osiągnąć autorce, jest całkiem zadowalający.
Zaletą książki Kempff jest czytelne ukazanie złożoności sytuacji politycznej Francji w tym okresie - dzięki zaprezentowaniu kilku różnych punktów widzenia: heretyczki Klary, której rola wraz z rozwojem fabuły staje się coraz bardziej marginalna, a jej postać - bezbarwna i nieciekawa, oraz bohaterów grających w powieści pierwsze skrzypce: Blanki Kastylijskiej, hrabiego Tuluzy i trubadura Tybalda, choć trzeba przyznać, że i oni świecą blaskiem odbitym od osobowości królowej. Niemniej jednak są to bohaterowie wyraziści, wewnętrznie skomplikowani i niejednoznaczni moralnie; autorka z powodzeniem oddała całą złożoność ich natury, dosłownie przywróciła do życia te dawno zapomniane postaci. Szczególnie intryguje postać królowej Francji - jednej z najpotężniejszych i najbardziej wpływowych władczyń tamtej epoki, cenionej nie tylko ze względu na niezwykłą urodę, ale również przymioty ducha i charakteru. Jej inteligencja, mądrość i dalekowzroczność budziły szacunek, a jej samej zapewniły niepodzielne rządy aż do śmierci, bez udziału rady koronnej, a nawet samego króla, jej syna Ludwika. To robi wrażenie, prawda?
Kolejnym atutem, a zarazem swoistą ciekawostką są wierzenia katarów i realia codziennego życia tej wspólnoty religijnej, tak szczegółowo zaprezentowane na kartach książki. Paradoksalnie, wiedzę tę autorka czerpała głównie z protokołów inkwizycyjnych z procesów "bonnes hommes"; sami katarzy nie pozostawili po sobie żadnych pisemnych świadectw. Moim zdaniem jest to jeden z bardziej interesujących elementów powieści, w dodatku wpleciony w fabułę w wyjątkowo atrakcyjny sposób.
Reasumując, pomimo kilku niedociągnięć, "Katedra heretyczki" jest zdecydowanie lekturą godną uwagi. Nie jest to może porywająca, ale z pewnością dynamiczna, intrygująca i wielowymiarowa opowieść o dramatycznych ludzkich losach, tragicznych wyborach i odwiecznym konflikcie pomiędzy miłością a władzą w barwnej scenerii francuskiego średniowiecza.
Serdecznie polecam!
Warszawa 2048
W wielu dziełach science fiction przewija się wątek antyutopijny, w którym społeczeństwo jest inwigilowane w każdym możliwym stopniu, zaś wszelkie niepożądane ruchy jednostek są szybko tłumione. Nietrudno się domyślić, że nie wszyscy zgadzają się na taki stan rzeczy - "Warszawa 2048" to kolejna powieść w stylu "od zera do bohatera i niszczyciela systemu".
"Warszawa 2048" to wizja świata przyszłości, w którym spełniły się długofalowe prognozy - granice administracyjne zatarły się na rzecz korporacji jawnie sprawujących tu władzę. Jak nietrudno się domyślić, takie rządy nie sprawiają bynajmniej, że wszystkim żyje się lepiej i dostatniej. Taki system polityczny wręcz warunkowo pociąga za sobą powstanie komórek, które za cel stawiają sobie walkę o przywrócenie starego porządku. I to właśnie w takim świecie - ucieczki przed Czarną Policją, androidami czy sługusami korporacji - będziemy się obracać wraz z bohaterem powieści, Adamem.
Podczas lektury widać wiele elementów, które autor, niestety, zaczerpnął z innych tego typu powieści. Czarna Policja jest wręcz nieodłącznym dla tego typu tekstów jawnym, lecz zarazem tajemniczym zagrożeniem, którego istnienia nie neguje nikt. Podobnie jak i system organizacji - ciężko oczekiwać, że bohater działałby w pojedynkę (wbrew wszelkim prawom logiki), jednak im dalej w las, tym więcej widać kolejnych zapożyczeń. Chociażby w postaci wymogu ciągłego obracania wzroku, by nikt nie zdołał wbić protagoniście noża w plecy. Jeśli ktoś oczekuje powiewu świeżości w sposobie konstrukcji książki, nie znajdzie go - wszystko zmierza tutaj z punktu A do punktu B drogą, którą odnaleźć bez najmniejszego problemu można w innych tego typu dziełach kultury na przestrzeni ostatnich lat.
Opis z tyłu okładki wprost mówi nam o "nieskrępowanej akcji", która została okupiona "minimalistycznymi opisami". Nie jest to bynajmniej zaleta w przypadku recenzowanej pozycji. Minimalizm używany przez autora w warstwie językowej osiąga szczyty absurdu, bardzo często nie pozwalając cieszyć się lekturą właśnie przez suchość i jałowość kolejnych scen. Nie pomaga także dynamizm, paradoksalnie równie bezpłciowy właśnie przez wcześniej wspomniany minimalizm - wiele scen sprawia wrażenie, że zostało przez autora maksymalnie skompresowanych. Niekiedy nawet dłuższe sekwencje działań bohaterów zapisywane są w jednej linijce, co po raz kolejny nie sprzyja pozytywnym wrażeniom z lektury.
Co można natomiast powiedzieć na temat elementów futurystycznych, których w książce jest całkiem sporo? Ano... niewiele. Autor nie włożył zbyt wiele inwencji w tworzenie obrazu cywilizacji bogatszej o trzydzieści sześć lat nieustannego rozwoju technologii. W efekcie otrzymujemy wynalazki i patenty, które są niewielką tylko modyfikacją obecnych "cudów" techniki. Z drugiej strony zaś pełno w powieści broni wręcz przesadzonych, będącej formą przerostu formy nad treścią (jak np. elektryczne shurikeny).
Jeśli ktoś lubi książki, w których dynamizm jest praktycznie jedyną składową, to "Warszawa 2048" powinna go zadowolić. Jeśli jednak potencjalny czytelnik chce głębszego obrazu świata przyszłości kontrolowanego przez korporację, to wybór recenzowanej pozycji może być nietrafiony. Literacko "Warszawa 2048" stoi na poziomie - co tu dużo mówić - niskim, nie oferując praktycznie nic. Stąd ciężko polecić ją osobom obytym w gatunku, które szukają dopracowanej formy zabicia kilku godzin czasu.
Kuroshitsuji #02
Sławny Kuba Rozpruwacz - seryjny morderca grasujący w Londynie w 1888 roku, doczekał się wielu naśladowczych historii w literaturze i filmie. Przypisywane mu ataki zwykle dotyczyły prostytutek z ubogich dzielnic. Mordował je poprzez poderżnięcie gardła, a potem wycinał niektóre narządy wewnętrzne. Dlaczego jednak przedstawiłam tą historię? Otóż w tomie drugim Mrocznego Kamerdynera, młody hrabia Ciel Phantomhive, wyrusza do Anglii, by w służbie królowej, rozwiązać zagadkę Kuby Rozpruwacza.
Sebastian staje się coraz bardziej złośliwy. Autorka wyraźnie pokazuje sarkazm i ironię niemal w każdym jego geście. Tym razem kamerdyner rodziny Phantomhive odkrywa swoje mroczne oblicze i prezentuje czytelnikom, co myśli o innych (zwłaszcza o pracującej z nim służbie). Natomiast Cielowi dokucza najbardziej, umyślnie utrudniając mu śledztwo – choć oczywiście robi wszystko to, co do niego należy i jest w tym jak zwykle najlepszy. Poznajemy również ciotkę młodego hrabiego, jej kamerdynera i kilku innych – niekoniecznie pozytywnych – bohaterów. Dowiadujemy się również, że demon z piekła rodem jest... prawdziwym miłośnikiem kotów! I w tym momencie manga znów odzyskuje swój nietypowy urok. Mroczny kamerdyner jest bohaterem idealnym, takim „złym chłopcem" z serii tych, których tłumnie kochają dziewczyny. Niesamowicie przystojny, nie ma rzeczy, w której nie byłby dobry, a do tego jest chłodny, sarkastyczny i pozbawiony skrupułów. I jak tu Sebastiana nie kochać?
Drugi tom komiksu również jest zabawny, ale prawdę mówiąc humor, który w nim się pojawia jest w zupełnie innym stylu niż ten na początku. Podziwiam autorkę, której aż tak udało się go zmienić. Tłumaczy to tym, że tworząc go miała naprawdę podły nastrój i nic nie układało się po jej myśli, gdy się do tego specjalnie przedtem nie przygotowała. Jednak w dalszym ciągu cała atmosfera i sytuacje zawarte w książeczce są ujmujące. Dodatkowo ta kreska Yany Toboso! Po prostu aż ma się ochotę mangę przeglądać. Ciel w sukience (oczywiście to skutek tego, że Sebastian jest wredny, a nie żadnych niepasujących do klimatu dark fantasy perwersji) – to trzeba zobaczyć!
Kuroshitsuji, czyli mroczny kamerdyner nosi tym razem podtytuł (widoczny pod obwolutą) kurodokuta, mroczny lekarz. Jednak jest to jedynie ciekawy dodatek i zabawa w przebieranki dla Sebastiana, nie spoiler tomu. Z tyłu również czeka na fanów kilka interesujących ciekawostek – jak chociażby krótka historia, która podejrzewam została wyrzucona z głównej części, żeby nie rozleniwiać akcji.
Tym razem część nie kończy się wyraźnym rozwiązaniem wszystkich spraw, zapowiadając swojego rodzaju „to be continue" w najbliższym tomie. Na szczęście niezbyt długo trzeba będzie czekać, ponieważ komiks zaplanowany jest już na luty. Oczywiście gorąco tą serię polecam! Ciężko się przy niej dobrze nie bawić.
Angelfall
Anioły, nazywane też posłańcami, to istoty, które istnieją w wielu religiach, nie tylko w chrześcijaństwie. Choć ich wyobrażenia mogą być różne, to w praktyce ich rola sprowadza się do służenia Bogu oraz pośredniczenia między Stwórcą a ludźmi. Niektóre księgi Pisma Świętego mówią też, że ich powinnością jest ochrona ludzi, panowanie nad ciałami niebieskimi, walka z demonami, czynienie cudów, a nawet kierowanie państwami i narodami. Stworzone przed człowiekiem są piękne, groźne i doskonałe. Jednak zawsze postrzega się je jako naszych Stróżów i chyba ta funkcja jest nam, ludziom, najbliższa. Liczne są świadectwa osób, które doświadczyły anielskiej obecności lub zostały przez swoich stróżów uratowane przed śmiercią.
Susan Ee w swojej książce zastanawia się, co by się stało, gdyby ci, którzy mają służyć i chronić, obrócili się przeciwko swojej roli i obowiązkom. Odpowiedź jest prosta. Na Ziemi zapanowałby chaos i ciemności, a ludzie szybko zostaliby sprowadzeni do roli sług, zabawek, albo armatniego mięsa.
Współczesna Ameryka. Trzy tygodnie temu zastępy anielskie obróciły Ziemię w perzynę. Upadły rządy, miasta są tylko dopalającymi się gruzami, a opuszczone ulice, biurowce i domy są idealnym miejscem dla panoszących się gangów, dilerów i handlarzy. Nikt nie wie, co dokładnie się stało i dlaczego anioły tak się zachowują. Ludzkość się podzieliła- albo organizuje się w ruch oporu, albo dobrowolnie oddaje się w ręce aniołów i przyjmuje rolę sług lub zabawek. Można by potępiać tę drugą grupę, gdyby nie fakt, że panuje głód, a wiadomo, że z głodu i dla dobra bliskich człowiek jest w stanie się bardzo głęboko upodlić.
Główną bohaterką powieści jest 17-letnia Penryn, której młodsza siostra zostaje porwana przez anioły. Zdeterminowana dziewczyna postanawia odnaleźć Paige i uwolnić ją. Łatwiej powiedzieć niż wykonać. Porwanie Paige zbiegło się w czasie z walką aniołów, czego świadkiem były Penryn i jej rodzina. W wyniku tej nierównej walki (pięciu na jednego) pokonany anioł został brutalnie okaleczony i obcięto mu skrzydła. Penryn ma świadomość, że sama nie da rady uwolnić siostry, dlatego pomaga Raffemu (tak ma na imię anioł), licząc, że on potem pomoże jej.
W ten sposób rozpoczyna się podróż przez zniszczone miasto oraz poszukiwanie siedziby aniołów, zwanej gniazdem. W trakcie wędrówki zwykła dziewczyna i anioł, który okaże się kimś ważniejszym w hierarchii niż na to wygląda, będą mieli okazję lepiej się poznać i zgłębić różnice między ludźmi i aniołami. Szybko okazuje się, że ludzie, choć często niedoskonali, kierują się prostymi prawdami i w większości mają sumienie, a także naprawdę umieją walczyć o to, co jest im drogie. Tymczasem anioły, niby tak piękne i nieskazitelne, poddają się najgorszym i najpodlejszym uciechom. Gardzą ludźmi za ich słabość i uległość, nie widząc, że sami są tak naprawdę dużo gorsi.
Początkowe rozdziały nie obfitują może w wiele wydarzeń, ale autorka nadrabia to komizmem słownym w rozmowach Penryn i Raffego oraz komizmem postaci matki Penryn, oscylującej pomiędzy opętaniem a chorobą psychiczną. Ta raz nieobliczalna i niebezpieczna kobieta, a za chwilę czuła i opiekuńcza matka od lat walczy z własnymi demonami, co wcale śmieszne nie jest. Tragikomiczny jest sposób, w jaki to szaleństwo się objawia i jest komentowane przez Penryn, dla której inność matki jest już tylko czymś, czemu należy przytaknąć i iść dalej.
Druga połowa książki jest znacznie żywsza i ciekawsza, choć momentami, przyznam, nie mogłam opanować uczucia obrzydzenia. Nie poznajemy wszystkich tajemnic aniołów i inwazji na Ziemię. Autorka ledwie uchyliła zasłonę w tym temacie, jednak brutalne doświadczenia w podziemiach gniazda i ich krwawy efekt, czego dobrym przykładem jest Paige, budzą naprawdę mieszane uczucia. Od odrazy do ciekawości po co to i co z tym dalej będzie. Barwny i obrazowy język powieści sugestywnie oddają głębię świata przedstawionego.
Duży plus należy się autorce za pozostawienie relacji Penryn i Raffego na poziomie głębokiego przywiązania towarzyszy podróży. Początkowo dumny i niechętny dziewczynie anioł, z czasem zaczyna doceniać jej poświęcenie wobec siostry i sam obdarza ją przyjaźnią. Czy relacja ta z czasem zmieni się w coś więcej, tego na razie nie wiadomo. Osobiście wolałabym, aby zostało tak jak jest. W końcu przecież aniołowie nie powinni się wiązać z córami człowieczymi.
Bardzo ciekawe jest również zakończenie. Jaki był cel makabrycznych eksperymentów w gnieździe? Co się stanie z Raffem zaszufladkowanym na siłę do tych złych? I jaka przyszłość czeka małą Paige tak okrutnie odmienioną? Bardzo jestem tego wszystkiego ciekawa.
Polecam powieść Susan Ee. W dobie paranormalnych romansów śmiertelniczek z istotami "z nie z tego świata" "Angelfall" jest naprawdę miłą odmianą i na długo zapada w pamięć.