kwiecień 30, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: Ron Lim

poniedziałek, 22 wrzesień 2014 08:13

Retrowizja odc. 3 - "Gabinet doktora Caligari" (1920)

Witam Was w kolejnym odcinku „Retrowizji", w której zajmujemy się już nieco zakurzonymi filmami fantasy, science-fiction oraz horrorami. Dzisiaj zajmiemy się szerzej tym ostatnim gatunkiem. Cofniemy się do początków kina grozy aż do roku 1920, w którym twórcy nie wiedzieli jeszcze jak połączyć głos aktora z obrazem, ale już umieli sprawić, by widzom przechodziły ciarki po plecach. I nawet nie potrzeba było do tego potworów, zjaw czy dużej ilości krwi i okrucieństwa. Wystarczył odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu.

Dział: Retrowizja
niedziela, 21 wrzesień 2014 16:46

Projekt: Monster

Filmy z potworami, a szczególnie z tymi naprawdę dużymi dostarczają gawiedzi sporo radochy. Specjaliści od efektów mają za każdym razem ręce pełne roboty, by po raz kolejny stworzyć niesamowite monstrum i by jego przygody (czytaj: czyniona masakra) przynajmniej od strony wizualnej (przecież nie o poetykę tu chodzi) wypadły dobrze. Wszystkie te King Kongi, Godzille czy insze zmutowane stwory starają się zniszczyć jak najwięcej i jak najefektowniej. Ma być mocno, głośno i z przytupem, trup ścielić gęsto i wszyscy mają czuć się zagrożeni. Słyszałem nieco pozytywnych opinii na temat „Projekt: Monster" co wydało mi się nieco dziwne zważywszy na tematykę, więc postanowiłem przetestować ten film na najlepszej dla mnie grupie reprezentatywnej - czyli na sobie samym.

I oto natknąłem się na dość banalne, żeby nie powiedzieć bardzo banalne zawiązanie akcji. Z okazji wyjazdu Roba do Japonii jego znajomi urządzają pożegnalną bibkę. Przyjaciel żegnanego o imieniu Jason zostaje poproszony by nakręcić całą imprezę, a niejako przy okazji nagrać osobiste pożegnania od przyjaciół. W pewnym momencie przygasają światła i wszyscy odczuwają wstrząsy. Podany w telewizji komunikat zachęca imprezowiczów by wyjść na dach, skąd będzie lepiej widać zniszczenia. Z góry dostrzegają wybuch, wszystkich ogarnia panika. Goście wybiegają w ciemnościach na ulicę.

Już w kilku filmach i to nie tylko tych związanych z zasadami Dogmy wykorzystano możliwość prezentowania fabuły kręcąc z ręki. Chyba najsłynniejszym był „Blair Witch Project", który poprzedziła fenomenalna kampania medialna, bo sam film był już średni. Taki nowy stary pomysł, który urealnia to co widzimy na ekranie. Widz przebywa w samym centrum wydarzeń i dzięki temu łatwiej wczuwa się w losy filmowych bohaterów. Najlepiej sprawdza się to tam, gdzie odbiorca powinien poczuć na własnej skórze zagrożenie - czyli w filmach wojennych i oczywiście horrorach. Lecz taki sposób filmowania ma też swoje minusy - nie można pokazać pewnych spraw z szerszej perspektywy, oraz nadużywanie wstrząsania kamerą prowadzi do znudzenia, a czasem nawet do nudności (argentyński „Bandyta" jest tu świetnym przykładem). W „Projekt: Monster" właśnie to kręcenie z ręki sprzyja w budowaniu nastroju i klimatu grozy. Świetnie wypada początek, gdy z obserwowania sielsko-przyjacielskiego imprezowania przechodzimy do lekkiego dreszczu zagrożenia i kontaktu z nieznanym by powoli, acz nieubłaganie przejść do przepełnionych strachem momentów.

Aż chce się krzyknąć „chwalmy pana" po seansie by pochwalić twórców za powrót do starego, dobrego nie epatowania widokiem monstrum. Powoli, po kawałku pojawi się cały potworzak. Niby to prosty manewr przy budowaniu napięcia, a ostatnio strasznie zaniedbany. Samo monstrum to nieco szalona wizja i trudno określić jego pochodzenie. Nie jest to tak genialny jak Alien, ale też nie jest to nędza jak gumowe stwory z filmów klasy „Z". O ileż lepiej prezentuje się taki cyfrowy wybryk chorej wyobraźni, pokazywany gdzieś w oddali czy mroku, gdzie trudniej dostrzec tandectwo komputerowego wytworu.

Całość stylizowana na odnalezioną taśmę, skatalogowaną przez USA-ńśkie siły zbrojne i przez nie utajnioną. Cały film tak wygląda - wiemy tylko tyle ile nasi zwykli bohaterowie mogą się dowiedzieć, zobaczyć, poczuć i wywnioskować. Brak tu zbędnego bredzenia o promieniach X, nieudanym eksperymencie genetycznym na roślinach czy przybyszu z Pupa Planet chcącym zdobyć Świętego Czopka dla swego Pana i Władcy Psującego się Zwieracza. Postacie wyjawiają na głos pewne teorie, lecz nic i nikt temu nie zaprzecza, ani nie potwierdza - widz sam ma sobie wymyślić tą część historii. I bardzo dobrze, każdy z prezentowanych kawałeczków może sobie złożyć taką mitologię jaka mu się żywnie podoba.

Kilka scen robi bardzo dobre wrażenie (pewnie w kinie jeszcze lepiej, bo w domu niewiele da się wyciągnąć nawet na dobrym zestawie kina domowego) scena pierwszego ataku przywodzi na myśl zdjęcia jakie można było zobaczyć we wszystkich telewizjach świata po ataku na WTC, te tony unoszącego się pyłu, panikujący ludzie. Do tych niezłych kawałków filmu trzeba jeszcze dodać wędrówkę metrem oraz ostrzał potwora. Takie momenty, w których czuć klimat grozy miło się ogląda. Twarze głównych bohaterów są cudnie nijakie – czyli takie zwykłe i normalne co również sprzyja uwierzeniu w realność zagrożenia, a to przy straszeniu bardzo ważna sprawa.

Jednak cały film szybko się ulatnia, wystarczy ledwie kilkanaście minut po seansie i coraz mniej się z fabuły pamięta poza spektakularną rozwałką. Zdecydowanie film do kina, gdzie nagłośnienie i rozmiar ekranu zrobią swoje przy wprowadzaniu w centrum wydarzeń. W domowych pieleszach to już nie to samo i żaden zestaw kina domowego nie zrobi różnicy.

Dział: Filmy
poniedziałek, 18 sierpień 2014 10:05

Pory Roku (Seasons)

„Najpotężniejsi czarnoksiężnicy królestwa zebrali się w sercu lasu Argos, aby wziąć udział w legendarnym turnieju dwunastu pór roku".

Gra „Season" umożliwia nam wcielenie się w magów, którzy korzystając z przeróżnych magicznych przedmiotów, dążą do zdobycia zaszczytnego tytułu Arcymaga. Czas jednak płynie nieubłaganie, pory roku się zmieniają, zaś do osiągnięcia wymarzonego celu mamy tylko trzy lata.

„Seasons" zostały wydane przez wydawnictwo Libellud oraz zaprojektowane przez Régisa Bonnessée'a (wcześniej jego gra „Himalaya" była nominowana do The Spiel des Jahres 2003). W polskie wydanie występuje pod tytułem „Pory roku" i możemy w tę grę zagrać dzięki wydawnictwu Rebel.

Przybliżając Wam grę, tradycyjnie zacznę od wrażeń wizualnych, a są one fantastyczne w dosłownym znaczeniu tego słowa. „Pory roku" zostały przepięknie wydane. Wzrok przyciąga bajecznie kolorowa okładka oraz jeszcze bogatsza graficznie zawartość. Z plansz czy kart bije baśniowy klimat trochę kojarzący się z „Alicją w krainie czarów". Z drugiej strony mamy dobrą technicznie jakość wydania: solidne tekturowe pudełko, trwała wypraska, drewniane elementy czy duże kości. W sumie w opakowaniu znajdziemy: okrągłą planszę obrazującą pory roku oraz okres trzech lat, tor punktacji (kryształów) graczy, cztery plansze graczy o nietypowym i bardzo ciekawym kształcie, drewniane znaczniki czarnoksiężników czy pór roku, 64 żetony energii, 20 dużych kości pór roku oraz w sumie 50 kart mocy podzielonych na trzy różne tryby gry (praktykujący i zaawansowany – 30, mistrzowski – 50).

Polskie wydanie jednak nie obyło się bez wpadek. W grze jest kilka błędów w tłumaczeniu z języka francuskiego, czy niekompletnie przetłumaczonych kart. Dołączona errata jednak te błędy naprawia.

Do gry dołączona jest także bogato ilustrowana 16-stronnicowa instrukcja. Przejrzyście przedstawia zasady, które opatrzone są wieloma przykładami. Dodatkowo znajdziemy w niej listę wszystkich kart z objaśnieniami oraz skrócony przebieg gry ze ściągą. Po pierwszym przebrnięciu przez instrukcję, rozgrywka może wydawać się dosyć skomplikowana, jednak jest to tylko mylne wrażenie.

Jak wcześniej wspominałem, „Pory roku" mają trzy warianty różniące się ilością użytych kart oraz stopniem zaawansowania. W pierwszym poziomie Czarodzieja Praktykanta grę zaczynamy z gotowym zestawem dziewięciu kart ( mamy wybór spośród czterech takich zestawów), zaś w rozgrywce korzystamy z pierwszych 30 kart. Drugi poziom Magiczny również korzysta z trzydziestu kart, lecz dobór dziewięciu kart odbywa się na zasadzie draftu. W trzecim poziomie Arcymaga w rozgrywce udział bierze 50 kart i również na zasadzie draftu tworzymy dziewięciokartową talię startową.

Mając już w ręce talię startową, czas na bardzo istotny moment w całej grze – fazę planowania. Jest ona o tyle ważna, gdyż musimy już na początku magicznego turnieju oszacować, które karty będą nam potrzebne w kolejnych latach. W ten sposób tworzymy trzy grupy (tzw. Biblioteki) po trzy karty. Z pierwszego zestawu będziemy korzystać w pierwszym roku, z drugiego – w drugim itd. W planowaniu warto zwrócić uwagę, na karty, których działanie może nam być przydatne pod koniec całego turnieju. Powinny znaleźć się wtedy w trzeciej Bibliotece. Wiele kart wzajemnie na siebie oddziałuje, więc również powinny znaleźć się w jednej grupie. Pierwszym kluczem do wygranej jest znalezienie odpowiedniej kombinacji.

Karty dostępne w grze związane są z energią czterech żywiołów: ogniem, wodą, ziemią i powietrzem. Ich zagranie wiąże się z poświęceniem odpowiedniej ilości i rodzaju energii. To iloma kartami możemy zagrać wiąże się natomiast z posiadaną mocą przywołania.

Czas rozpocząć wielki turniej Magów. Zaczynamy od aktualnie panującej pory roku i wykorzystujemy kości odpowiedniego do pory koloru. Ich ilość użyta w grze jest o 1 większa od liczy graczy. Każdy mag wybiera jedną kość i wykonuje związaną z nią czynność, zaś kość, która została na stole wskazuje nam o ile miesięcy przesuniemy się w kalendarzu turnieju. Kości umożliwiają nam wykonanie jednej z następujących akcji: dobranie kart, zdobycie nowych żetonów energii żywiołów, zwiększenie poziomu mocy przywoływania, przemianę energii lub zebranie kryształów. Zdobyte kryształy przekładają się na zwiększenie prestiżu danego maga, który oznaczamy na torze punktacji. Dodatkowo istnieje możliwość wykorzystania jednorazowych bonusów ułatwiających grę, które niestety na koniec wiążą się z ujemnymi punktami prestiżu (zgodnie z zasadą coś za coś).

Po upływie trzech lat w kalendarzu turnieju przychodzi czas na podliczenie prestiżu każdego gracza. Oprócz liczby kryształów zdobytych przez każdego maga i wykorzystanych bonusów, na prestiż mają wpływ karty, które pozostały w grze (wpływają dodatnio) oraz karty pozostałe na ręce (wpływają ujemnie).

Niezależnie od ilości graczy, rzeczywisty czas rozgrywki zamyka się w granicach 1 – 1,5 godziny. Związany jest on głównie z kością, która określa czas o jaki się przesuniemy w danej rundzie.

Tak jak wcześniej wspomniałem, w grze liczy się umiejętność odpowiedniego posługiwania się kartami, tworzenia „kombosów". W tym momencie pojawia się jeden z problemów. Gracz bardziej doświadczony ma bardzo dużą przewagę od początkującego. Związane jest to z lepszą znajomością kart i wiedzą, na temat ich wykorzystania i wzajemnego oddziaływania. Jedynym czynnikiem burzącym ten kontrast jest losowość. Niejednokrotnie potrafi ona zaprzepaścić całą taktykę podczas nieszczęśliwego dobrania nowej karty lub szybkiej zmiany pory roku.

Różnorodność i ilość kart, podobnie jak losowość, wpływa także na dużą regrywalność „Pór roku". Dzięki temu każda rozgrywka jest inna i pozwala cieszyć się draftem i taktycznym budowaniem Biblioteki.

Kolejnym wg mnie minusem gry jest brak kart, których działanie ograniczone jest tylko do danej pory. Znacznie urozmaiciłoby to rozgrywkę. Jedyna nadzieja w możliwych dodatkach, na które widać gra jest otwarta.

Czas na małe podsumowanie. „Pory roku" to jedna z ciekawszych tegorocznych gier dostępnych w Polsce. Pomijając znikome wady, doskonale nadaje się na rozgrywki w gronie przyjaciół i rodziny. Łatwość zasad czyni ją przystępną dla mniej doświadczonych. Losowość w rzutach kośćmi czy wyciąganiu kart wpływa na emocje, zaś budowanie mocnej talii i planowanie na przód, na myślenie taktyczne. Do tego bajkowa oprawa wizualna, jakość wydania i duża regrywalność, sprawi, że niejednokrotnie będziemy sięgać na półkę po ten tytuł. Wydawnictwo Libellud kolejny raz po „Dixit" nie zawiodło graczy, zaś rodzimy Rebel stanął (prawie) na wysokości zadania, aby przenieść „Seasons" na nasz grunt. Polecam oceniając grę na 8/10.

Plusy:

  • Jakość wydania
  • Proste zasady (choć na pierwszy rzut oka przytłacza mnogość informacji)
  • Duża regrywalność
  • Elementy taktyki
  • Szybki czas rozgrywki
  • Planowanie wykorzystania kart

Minusy:

  • Odczuwalny kontrast między doświadczonymi a początkującymi graczami
  • Czasami dokuczliwa losowość
  • Kilka błędów w wydaniu polskim (naprawionych erratą)
Dział: Gry bez prądu
piątek, 08 sierpień 2014 08:40

Cyberpunk

"Science fiction jest bez wątpienia najważniejszym gatunkiem we współczesnej prozie, który otworzył szereg narracji o wyjątkowej wszechstronności stylistycznej i znaczeniu tematycznym."
Larry McCaffery

Od autora:
Poniższy felieton powstał w celu przybliżenia wszystkim fanom science-fiction gatunku jakim jest Cyberpunk. Oprócz samej terminologii postanowiłem przedstawić elementy tegoż świata. Wymienione filmy i książki nie są jedynymi przykładami, ale postanowiłem wskazać najbardziej znane wszystkim tytuły.

Dział: Felietony
piątek, 08 sierpień 2014 08:32

Bycie superbohaterem - ciężki kawałek chleba

Żywioły, plagi, zabawki bez atestu, inwazje obcych, smsy z informacją o wygranym samochodzie oraz złoczyńcy - kradnący, gwałcący, zabijający i chcący zniszczyć świat nie wiedząc, dlaczego. Wszystko to bezustannie zagraża naszemu życiu. Na samą myśl o tych niebezpieczeństwach kropelki potu witają na mym czole, a ciarki spacerują po plecach. Co robić? Jak temu zapobiec? Mamy rząd, wojsko, służbę zdrowia i hycli, lecz tak silna grupa sama nie poradzi sobie z potopem nieszczęść. I dlatego Bóg stworzył superbohatera. Kim on jest dokładnie? Z definicji wynika, że superbohater, to osoba posiadająca niezwykłe zdolności, która broni świat przed przestępcami. Nie myślcie, że wystarczy założyć maskę i liczyć na łut szczęścia niczym Zielony Szerszeń. Trzeba mieć w sobie to coś. Nieważne czy jest to umiejętność władania mieczem, znajomość sztuk walki, mistrzowskie strzelanie z karabinu snajperskiego czy zdolność stawania w ogniu na zawołanie.

Dział: Felietony
poniedziałek, 04 sierpień 2014 21:36

Krzysztof T. Dąbrowski - Umieranko

12.III.2000 r.

Chcecie wiedzieć jak umarłem? Baa, umarłem to za mało powiedziane - zostałem zmasakrowany!
Naprawdę chcecie? Spoko, nie ma sprawy.
Przechodziłem właśnie przez ulicę rozmyślając o Magdzie. Ech, cudna dziewczyna, blondynka o dużych oczętach, anielskim uśmiechu i całkiem sporych jędrnych cycuszkach. No dobra, każdy zabujany tak gada, więc może przejdźmy do meritum sprawy bo widzę, że jak tak dalej pójdzie to was zanudzę.
Mniej więcej pół godziny temu umówiłem się z nią na pierwszą randkę. Byłem bardzo wystraszony, myślałem, że dosłownie zawału dostanę, ale z drugiej strony wiedziałem, że jak tego nie zrobię, to będę sobie potem do końca życia wyrzucał (nie wiedziałem tylko, że ten koniec tak szybko nastąpi). Była akurat długa przerwa - czyli coś, co tygryski lubią najbardziej. Podjąłem decyzję, lecz aby coś zdziałać musiałem się jeszcze uspokoić - nie wyobrażałem sobie tego, że mógłbym do niej podejść taki rozedrgany jak galareta i jąkać się jak jakiś ciućmok. Musiałem być opanowany, emanować spokojem i pewnością siebie. He he, łatwo zaplanować - trudniej wykonać. Zrobiłem głęboki wdech, wstrzymałem przez chwilę powietrze i bardzo powoli je wypuściłem. Zrobiłem tak jeszcze ze dwa razy nim stwierdziłem, że już jako tako nadaję się do użytku.

Stała akurat sama i pisała smsa - idealny moment żeby uderzyć. Pewnym krokiem podszedłem i z szerokim uśmiechem coś zagadałem, sam już nie pamiętam co mówiłem, bo jak już wiecie miałem stresa, a w stresie to wiadomo - adrenalinka i te sprawy. Na szczęście udało się, rozśmieszyłem ją. Ach, jak słodko się śmiała marszcząc ten malutki, lekko zadarty nosek. Moje serce topniało na ten widok jak masło na patelni.
Wiedziałem co się za chwilę wydarzy. Typowy przypadek totalnego zakochania. Jeszcze chwila i straciłbym kontrolę i zaczął się czerwienić, dostałbym ataku onieśmielenia i... poległbym na całej linii. Wbiłem z całej siły paznokieć kciuka w dłoń - tak żeby jak najbardziej zabolało - nie wiem czemu, ale w takich momentach zawsze mi to pomagało. W jakiś niewytłumaczalny sposób pomagało pozbierać się i nie stracić wewnętrznej równowagi. Spytałem swobodnym tonem luzaka:
- To jak, skoczymy gdzieś na browarka?
Odpowiedziała prawie od razu - nim to jednak nastąpiło miałem wrażenie, że minęły wieki, jakby czas był z gumy i nagle jak na złość niesamowicie się rozciągnął. Byłem tak napięty w tym swoim oczekiwaniu, że aż mi zaszumiało w głowie i wtedy ujrzałem jak rozchyla swe malinowe wargi, a do uszu mych dotarła upragniona odpowiedź:
- Hihi, nie no spoko, hihi, ale gdzie i o której?
To słodkie "hihi" uświadomiło mi, że ona również musiała być mocno onieśmielona. A zawsze myślałem, że te najładniejsze laski są takie super pewne siebie. Cóż - pozory mydlą, jak to się mówi. Jeszcze bardziej podbudował mnie fakt, że to ja ją onieśmielałem, a to musiało oznaczać, że ja również jej się podobam, bo przecież gdyby było inaczej to nie byłaby speszona, kazała by mi spadać. Uskrzydlony tą myślą rzuciłem propozycję, że można by się tak "Pod jaszczurem" spiknąć. Przytaknęła - byłem umówiony!
Uff, dzięki wam wszystkim tam na górze! Macie u mnie po browarze - pomyślałem uradowany. Na dodatek pójdziemy do "Jaszczura" - czyli po prostu idealnie gdyż ta knajpka była właściwie jedyną, gdzie nie pytali o dowód, gdzie browar był w miarę tani i można się było zaszyć w klimatycznych zaułkach - a to wszystko dla siedemnastolatka uderzającego na randkę było niezmiernie ważne. Heh, nie sądziłem tylko, że "Niebieska Ekipa" tak bardzo wzięła sobie to moje zaproszenie do serca i tak szybko wezwie mnie przed swe oblicze, bym postawił im te obiecane browary...
Wracając do sprawy - przechodziłem przez tą cholerną ulicę, uradowany jak małpa, której rzucono banana, aż tu nagle słyszę pisk. Błyskawicznie się obróciłem i ujrzałem to coś co mnie zabiło. Tak, tak, to wszystko trwało tak krótko, że dopiero po fakcie mój umierający mózg skojarzył, że te dziwne blaszane kształty to była maska rozpędzonego tira. To był ułamek sekundy - wielkie bum, rozbłysk przeraźliwej jasności, potem czerń. Miałem się spotkać z aniołem na ziemi, a tu - masz ci los - trzeba będzie aniołom w niebie po browce latać...
Moje szczątki rozrzucało po ulicy i trawniku, lecz mnie to wcale nie przeraziło - wręcz przeciwnie, wszystko zrobiło się jakoś tak dziwnie obojętne - zupełnie jakbym jakieś zioło przypalił. Nie miałem zielonego pojęcia ile to mogło trwać, czy długo, czy krótko. W każdym bądź razie w pewnym momencie, o ile w tym wymiarze były jakieś momenty, dojrzałem nikłe światełko i zaczęło mnie ono przyciągać. Mimo, że byłem tu bez ciała (a w świecie materialnym zamieniłem się w mięsne puzzle) to miałem wrażenie jakbym leciał, coraz szybciej i szybciej i...
Taadaa, trutututu, proszę państwa jak to na religii uczyli: I STAŁA SIĘ JASNOŚĆ, I GŁOS USŁYSZAŁ! I oczywiście ujrzałem jakieś świetliste istoty lecące obok mnie. Sielanka prawda? Już nie znajdowałem się w nicości - przemierzałem teraz długi jasny tunel, a na jego końcu znajdowała się oślepiająca jasność. Osobiście miałem nadzieję, że w raju jak to w raju wszystko będzie super i ujrzę tabuny ślicznych dziewczyn gnających ku mnie nago po ukwieconej łące. Hah, nic z tego moi kochani - pomyliły mi się religie (to nie te zaświaty) - jasność się nasiliła, po czym przekazała mi telepatycznie, że teraz czas abym przeanalizował swoje życie.
I jak to się mówi BACH zacząłem przeżywać swoje siedemnastoletnie życie od nowa...

--------

Znowu 12.I.1983 r.
Narodziłem się jeszcze wszystko pamiętając. Wiedząc, że za siedemnaście lat zakocham się na zabój i ta miłość okaże się naprawdę zabójcza. Pamiętałem
oczywiście to co mnie będzie czekało po zderzeniu z tą cholerną ciężarówką i... i w tym momencie wpieniłem się maksymalnie bo... bo zdałem sobie sprawę z tego, że to wszystko będzie się POWTARZAŁO W KÓŁKO - że przecież będę tak w nieskończoność przeżywał te swoje mizerne siedemnaście lat mordując się bezsensownie w podstawówce, w gimnazjum i liceum, a gdy się zakocham to w kilka godzin później będę martwy - rozsmarowany na masce tira... i tak w koło
Macieju, w nieskończoność, jeszcze raz i jeszcze raz i jeszcze raz!
Odcinali pępowinę ale nawet tego nie poczułem. Wydałem z siebie tylko wściekły krzyk mający oznajmić światu, że nie zamierzam się pogodzić z tym co los mi przeznaczył! To miał być raj? to chyba piekło! A najgorsza w tym wszystkim była świadomość tego, że nigdy nie zostanę gwiazdą rocka i do końca swego siedemnastoletniego żywota pozostanę prawiczkiem!
NIGDY! NIGDY! NIGDY!
Nie zamierzam na to pozwolić! Teraz, skoro wszystko pamiętam, inaczej pokieruję swoim życiem. Nie dopuszczę do tego wszystkiego. A w szczególności będę pamiętał by w dniu mojej przyszłej śmierci uważnie przechodzić przez ulicę żeby ten dzień okazał się "Dniem Mojej Niedoszłej Śmierci". Ha ha, a takiego wała zastępy niebieskie, ha ha ha, nie dostaniecie mnie tak łatwo, o nie!
Yyy, łatwo? Ale o co chodzi co mnie miao dośtać? - naraz sobie uświadomiłem, że nie pamiętam czegoś co jeszcze przed chwilą pamiętałem, a co mogło być bardzo ważne bym...
No waśnie bym cio? A cio to jeśś bmm?
O Boźe ja tjaciem pamieć!
Gruu! Grr!
Gugu?

Siedemnaście lat później:
Ech, kurwa! Ludzie ale żem się wnerwił. Normalnie nasi znowu normalnie przerypali. Wszystko mnie dziś wpienia! A miało być tak pięknie. Z Łysym żeśmy zryw z budy zrobili, bo po co kisić tam dupę - zresztą zawsze uważałem, że siedzenie w budzie jest bez sensu. Zawsze! Przecież nigdy nie wiadomo czy ci żydzi z wrogiej drużyny łomotu ci nie spuszczą takiego, że kojfniesz na miejscu, albo czy cię kurwa jakiś pijak nie rozpizdrzy samochodem, albo jak się zamyślisz czy cię jakiś jebany tir nie rozmaśli po asfalcie. Zwłaszcza tego ostatniego żem się zawsze bał, ale nigdy się kumplom nie przyznawałem bo by zajebisty obciach był! No normalnie honora bym stracił! Nie wiem czemu tak mam, boję się dużych samochodów, a w szczególności tirów, normalnie od dziecka tak mam!
No, ale wracając do sprawy to żeśmy se z Łysym na wagsy ruszyli bo co prawda mecz miał być dopiero za kilka godzin ale żeśmy chcieli se trochę wcześniej popić. Bo jak se człowiek tak solidnie zapije to potem nic nie czuje jak tak go napierdalają na zadymie, a i sam jakiś taki silniejszy jest jak już przychodzi co do czego. No, żeśmy poszli do "Józka". Tam już kilku naszych piło, to my żeśmy tak się doprzysiedli.

Taka fajna jedna dupcia z kumpelą z nimi siedziała. Od razu poczułem, że ma chciawkę na mnie. He he, to był dobry dzień, ten tam na górze to trzyma ze mną sztamę! Laseczka naprawdę była napalona bo jak jej powiedziałem żeby ze mną poszła bo coś jej chcę pokazać to się jej tyko kurwa oczka zajebiście zaświeciły i se ze mną bez ceregieli poszła. Tam żeśmy wpadliśmy w ślinkę i po kilku chwilach żeśmy się seksili w tych krzakach aż miło. He he, mam kurwa siedemnaście lat a już tyle dup zaliczyłem co niejeden pseudocasanova przez całe życie!

Kurwa! Kurwa! Kurwa! No nasi tera kompletnie już zjebali sprawę... no normalnie no żeby tak, ech... No żesz...
Dawno się tak nie wpieniłem! Ale dziś damy cwelom wycisk. Nic to, że wczoraj nie spuściliśmy ich piłkarzynom łomotu i żeśmy mecza przerypali, że nas smerfy pogoniły i nie wjebaliśmy żydom. Nic to, kurwa! Dziś dostaną łomot. Dziś jest ustawka i dziś ich pogrążymy! Zajebiemy jak psy! Za honor naszej drużyny!
Z zamyślenia wyrwało mnie klepnięcie Łysego:
- Co jest stary? Kurwa nie łam się!
Taaa, jak mam trochę w czubie to bardziej, tak mocniej no wszystko przeżywam, intensywniej znaczy się.
- Ee, nie uamię szie tyykoo kuwaa bym im juszsz kuwaa pokazał kto tu kuwaaa szsządzi! Jesssze się odkujemy kuwaaa!
Wstałem i zacząłem śpiewać:
To yyyy biaoszerwoni oo myyy biaoooszerwoiii!
Troche mi kurwa nie szło, bo jak żem mówił już z deka byłem znieczulony ale zara wstali kumple i pomogli.
He he, żebym ja to jeszcze wtedy wiedział, że ja z tej jebanej ustawki żywy nie wyjdę...

Dotarliśmy żeśmy na miejsce. Byłem uzbrojony w łańcuch i noża kuchennego. Staliśmy tak se w dwu grupach i przez kilka chwil żeśmy się kurwa od żydów i pedałów wyzywali, a potem się zaczęło. Się tego no trochę jak ten wojownik z dawnych czasów poczułem. No i też o honora walczył żem! Trochę krzywo zapieprzałem, bo jednak ciut za mocno się znieczuliłem, ale uznałem, że za kilka chwil powinno mi się polepszyć. Jak pała zalana trochę ruchu jak śmietana kurwa z rana he he he!
Zapieprzaliśmy na nich jak w brejwharcie jakimś - taki zajebisty film żem kiedyś widział. Ziemia się trzęsła i taki tupot ogromny się zrobił, że w huj nic nie było słychać! Czułem jak mi to animusza dodaje, a potem tylko zobaczyłem, że jakiś drąg zbliża się do mojej gęby i tak kurwa umarłem...
Jakiś pedał zajebał mnie gałęzią w ryja! Czujecie to?
W pierwszej chwili se pomyślałem, że zara wstanę i się cwelowi odwinę, że mnie tyko tak zamroczyło ale nie, nie! Nie mogłem się ruszyć, a tylko poczułem, że ogarnia mnie coraz większa ciemność. A na dodatek jakieś deva ju - czy coś takiego - żem doznał, bo miałem wrażenie, że ja to już kurwa kiedyś, dawno temu se przeżyłem. Tak żem się trochę w pierwszym momencie zestrachał, no mówię wam! Po chwili jakaś taka błogość mnie ogarnęła i takie to mi się wszystko obojętne jakieś takie zrobiło - nawet to, że moja drużyna Azbesty Podbiałów przegrała, to też jakieś się odległe i ni ważne zrobiło.
No i tak se trwał żem nie wiem kurwa ile aż tu nagle ktoś mi po gałach jakimś światłem zaczął popierdalać. Normalnie nic żem nie widział przez chwilę, a zara potem się w jakiejś rurze dziwacznej pojawiłem.
He he, jak w jakimś kurwa kosmicznym odkurzaczu se lecę - se pomyślałem.
Już wiedziałem, że żyw z tego nie wyjdę, ale co mi tam. Jak do raju to do raju! Miałem tylko nadzieję, że tu łatwe laski będą jeszcze w piździut łatwiejsze, że nie będzie żydów i pedałów, a moje Azbesty będą w pierwszej lidze wszystkich wymiatać!
No i nagle do mnie ta jasność zaczęła do mnie coś gadać - ale nie tak kuźwa normalnie nawijać jak ja se tu do was tylko jakoś tak, no, yyy, jakby tu wam no tak... MYŚLOWO! I mi powiedziała, że teraz czas żebym se życie przeanalizował czy coś takiego.
I jak się to mówi, kurna, no tego, od nowa Polska Ludowa!

------------

...i znowu 12.I.1983 r.
I się kurna urodził żem ponownie he he. A jak się przy tym wydarłem! Sam nie wiem czemu, ale tak jakoś wyszło. Zresztą każdemu by tak wyszło jak by go tak za nogi do góry podnieśli jak mnie. Akurat w tym wypadku jak już zostałem uniesiony to się kurwa uspokoiłem, a to dlatego, że podnosiła mnie pielęgniarka, fajna dupcia, blond taka. A jakie cycki miała he he he! No jak żem te cudeńka ujrzał tak z góry to mi się od razu drzeć odechciało. He he miód na duszę!
I tak żem se tera postanowił, że co jak co ale teraz to muszę mniej chlać a więcej na siłke zapierdalać. No i kurwa na jakieś karate se pójdę, ot tak żeby mieć zajebistego refleksa, żeby mnie nikt tak obciachowo nie zarypał na ustawce.
I tak se robiłem te plany i...
i kur... co to ja?
Ale dlasiego?
Moja djuzinaaa!
Gaaaguu?!?
Gu?

17 lat później:

Zawsze czułam się kobietą. Od dziecka nienawidziłam piłki nożnej i tych całych meczów. Jak widziałam tych łysych, nafaszerowanych sterydami przygłupów to aż mi się niedobrze robiło. Ja w ogóle jestem jakaś chorobliwie bojaźliwa bo samochodów też się trochę boję, a w szczególności tych dużych, ciężarowych.
Ale wracając do tematu to muszę przyznać, że kompletnie nie rozumiem co może być ciekawego w kopaniu tej głupiej piłki przez prawie dwie godziny. Przecież to jest tak absurdalnie głupie i nudne. Szkoda życia na takie coś. Ja na przykład wolę w tym samym czasie poczytać coś ciekawego. Wczoraj dla przykładu przeczytałam bardzo ciekawy artykuł pewnego naukowca, który wysnuł bardzo ciekawą teorię, że całe nasze życie jest nagrywane w mózgu i w momencie śmierci to nagranie jest przewijane do początku tylko po to abyśmy mogli przeżyć wszystko jeszcze raz, aż do chwili gdy ponownie umrzemy, a wtedy to nagranie ponownie przewija się do początku. I tak bez końca. Tłumaczył też, że to stąd bierze się odczucie, które nazywamy deja vu.
Coś jeszcze mówił o fizyce kwantowej i o tym, że przez te kwanty każde kolejne odtworzenie życia może być inne od poprzedniego. To tak jakby się brało udział w interaktywnym filmie; zarówno my jak i inni przez swe działania i wolną wolę sprawiamy, że za każdym razem nasze życie toczy się innym torem.
Może to dlatego mam takie problemy.
Jakie? - pewnie spytacie.
Jak byłam mała to bawiłam się często lalkami. Ojciec żartował wtedy:
- Uważaj ty, uważaj, bo jeszcze ci to tak zostanie.
Potem, gdy trochę podrosłam zaczęłam nosić sukienki. Ojciec się wściekał, matka tylko płakała, a chłopaki z osiedla regularnie mnie bili...
Życie jest okrutne, zawsze byłam inna, chociaż wy byście pewnie powiedzieli... INNY.
Zastanawiam się, dlaczego Bóg jest taki bezlitosny i za jakie grzechy uwięził mnie w męskim ciele?

Krzysztof T. Dąbrowski

http://ktdabrowski.pl.tl/

Dział: Opowiadania

Piotr Kulpa: Pan na Wisiołach. Krzyk mandragory

Druga część cyklu o demonicznej wiosce zamieszkałej przez starców; dalsze losy rodziny mieszczuchów, którzy odważyli się rozpocząć życie z dala od cywilizacji.

Pętla wokół Smutów zaciska się. Kto jest temu winien, pytają. Odpowiedzi coraz bardziej ich od siebie oddalają i dezorientują. Magda traci zaufanie do męża. Czaruś buntuje się przeciw rodzicom i ucieka z domu. Tymoteusz w obawie przed wyjawieniem mrocznej tajemnicy rezygnuje z możliwości uleczenia syna. Ta kropla przepełnia czarę goryczy. Po wypadku Tymka w szopie nic nie będzie takie samo. W zamian za uratowanie życia Smuta staje się zakładnikiem Bargieła, który  za pomocą mandragory realizuje swój szatański plan.  Tymczasem rodziną Smutów  interesują się agenci CBA, co jeszcze bardziej komplikuje niełatwą sytuację Tymoteusza. Uwięziony w ciele Cygana, rozdarty między żoną a demonicą, narażony na wrogość mieszkańców wioski, próbuje nade wszystko ratować syna, który całkowicie zagubił się w lawinie krwawych wydarzeń…

Dział: Patronaty
czwartek, 03 lipiec 2014 20:26

Bohaterowie wyklęci

Fundacja Niepodległości, chcąc upamiętnić polskich żołnierzy, którzy nie zgodzili się z dyrektywą Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego i nie złożyli broni zainicjowała Rok Żołnierzy Wyklętych. Z tej okazji powstała książka "Wyklęci. Podziemie zbrojne 1944-1963", płyta rockowa "Panny Wyklęte" oraz gra karciana "Bohaterowie Wyklęci" wydana przez Fabrykę Gier Historycznych. Przyglądając się zdjęciom tej karcianki, które były udostępniane na fanpage'u wydawnictwa oraz przekonany tematyką pozycji podjąłem decyzję, że muszę mieć ten tytuł.

O czym jest gra?

"Bohaterowie Wyklęci" na swych kartach opowiadają historię Polskiego Państwa Podziemnego, które było narażone na prześladowania nowo powstałej władzy komunistycznej. Armia Krajowa została rozwiązana z rozkazu generała Leopolda Okulickiego "Niedźwiadka", jej ostatniego dowódcy, a Żołnierze zostali zwolnieni z przysięgi. Inne oddziały zbrojne nadal walczyły z radzieckim okupantem, który sukcesywnie przejmował kontrolę nad Polską. Gracze kierują takimi oddziałami i walczą o "Wolną, Niepodległą, Szczęśliwą Polskę".

Opakowanie oraz zawartość

W niewielkim pudełku, o wymiarach 18,3 x 11,3cm, znajdziemy 110 kart i 4 drewniane znaczniki umieszczone w bardzo wygodnej wyprawce. Mieści ono karty podzielone na dwa stosy, a jest stworzone tak, że podczas przenoszenia nic w środku nie się przemieszcza. To sprawia, że wszystko można łatwo przenieść oraz spokojnie schować do torby czy plecaka, nie bojąc się o brak miejsca. Nad tytułem pracowali graficy: Iga W. Grygiel, Radosław Jaszczuk oraz Ilona Sopuch. Należy im się wielka pochwała, gdyż odwalili kawał dobrej roboty. Talie leżące rewersami do góry doskonale budują klimat, a po ujrzeniu awersów atmosfera ani trochę nie opada - wręcz przeciwnie. Jest to jedna z niewielu gier, które można kupić dla samego napawania się ilustracjami. Bardzo pomagają one wczuć się w rolę dowódcy oddziału. W trosce o grafiki karty należy włożyć do protektorów, ponieważ w przeciwnym razie zauważymy, że podczas tasowania szybko się niszczą. Jest to minus, lecz po zainwestowaniu w folijki spokojnie możemy cieszyć się grą bez obaw o sfatygowane elementy.

Instrukcja

W opakowaniu znajdziemy dwie instrukcje - jedną w języku polskim, a drugą w angielskim. Karty również mają obcojęzyczne nazwy, a Fabryka Gier Historycznych śmiało działa ze sprzedażą "The Outcast Heroes" w Stanach. Zasady gry nie są zbyt skomplikowane, lecz w grze znajduje się 9 rodzajów talii oraz jest ona wypełniona słowami, które mają budować klimat. Warto dodać, że słówka (takie jak: Łącznik czy Kwatera) spełniają swe zadanie, gdyż w połączeniu z ilustracjami świetnie wprowadzają graczy do trudnego świata żołnierzy polskich, choć na początku mogą powodować zamieszanie. Osoby, które nabyły już "Bohaterów Wyklętych" powinny pamiętać, że to Łącznik otrzymuje Bonus z Misji, a nie Zwiadowca, ponieważ w instrukcji popełniono błąd.
Sam format arkusza, na którym zostały spisane zasady mógłby być wygodniejszy. Po rozłożeniu ma on około 21cm szerokości i 59cm wysokości. Reguły znajdują się na obu stronach kartki, która jest nieporęczna, a w pierwszych rozgrywkach często się po nią sięga. Lepszym rozwiązaniem byłoby zamieszczenie zasad na przykład w formie małej książeczki. Na szczęście po rozegraniu trzech pełnych etapów nie trzeba już tak często korzystać z instrukcji i doskonale wiadomo czym jest Kwatera, Oddział czy Areszt oraz nie ma problemu z czynnościami, które należy wykonać po kolei podczas realizacji Misji.

Rozgrywka

W "Bohaterach Wyklętych" ciekawe jest to, że gra łączy kooperację ze współzawodnictwem. Celem w tej karciance jest zdobycie, jak największej liczby punktów chwały. By je otrzymać, należy najpierw wybrać jeden z czterech oddziałów - w każdym znajduje się ośmiu żołnierzy. Po otrzymaniu jednej karty Rozkazu i Tajnego Celu oraz wylicytowaniu, kto otrzyma "Nominację" i "Głównodowodzącego" można przystąpić do rozgrywki. Polega ona na rozegraniu 3 etapów dzielących się na 4 rundy. Przez pierwsze 3 rundy, w każdym etapie będą pojawiały się nowe Misje do wykonania. Na kartach Misji znajdują się 4 strefy działania. Należy przydzielać do nich żołnierzy, ponieważ każda z nich przynosi zyski. Gracze, wspólnie realizując misję, (chyba, że ktoś jest zdrajcą) jednocześnie konkurują ze sobą, starając się zyskać jak najwięcej punktów chwały. Do każdej Misji dołącza karta Działań Władzy, która utrudnia realizację zadania, ale bohaterowie będę otrzymywać Rozkazy zwiększające ich siłę. Nasi żołnierze mogą trafić do Aresztu i będzie trzeba ich odbić, więc, jak widać, przy współpracy oraz rywalizacji o punkty trzeba się nagłowić. Jednak nic tak nie sprawia radości, jak wykonana misja. Warto wspomnieć, że każda z nich posiada datę wraz z informacją co się wtedy wydarzyło, np. "11.V.1945 Bitwa o Siemiatycze" - ma to wpływ na atmosferę gry. To co napisano powyżej może wydawać się zawiłe, lecz zasady gry przyswaja się naprawdę szybko, więc nie należy się zrażać.

Podsumowanie

W "Bohaterach Wyklętych" zachwyca przede wszystkim klimat. Ilustracje, jak i nazewnictwo świetnie budują nastrój. Rozgrywka jest bardzo interesująca i wciągająca. Planowanie rozłożenia żołnierzy na Misji oraz wydawanie Rozkazów tak, aby wspólnie zrealizować zadanie, lecz jednocześnie zdobyć jak najwięcej punktów, wymaga strategicznego myślenia. Autorzy: Adam Kwapiński i Michał Sieńko wraz ze sztabem innych ludzi, którzy pomagali przy tworzeniu gry, spisali się na medal. Do plusów tej karcianki należy także zaliczyć rozmiar pudła oraz przydatność rozprawki. Niezwykle pozytywnym aspektem jest oczywiście sam temat gry oraz sposób, w jaki możemy uczyć się historii. To wszystko przyćmiewa niewielkie minusy, czyli instrukcję, która mogłaby zwierać więcej przykładów oraz szybkie niszczenie się kart, gdy nie są w folijkach. "Bohaterowie Wyklęci" to naprawdę dobra pozycja i warto zawalczyć o "Wolną, Niepodległą, Szczęśliwą Polskę"!

Dział: Gry bez prądu
piątek, 20 czerwiec 2014 12:01

Mały Książę

Książki bardzo często są inspiracją dla twórców gier planszowych. Na rynku widnieją pozycje, które powstały na podstawie m.in. "Hobbita" i "Władcy pierścienia" Tolkiena lub "Gry o tron" Martina. W realizacji są gry na podstawie "Zakonu Krańca Świata" Kossakowskiej czy "Pana Lodowego Ogrodu" Grzędowicza. Z racji, że w tym roku mija 70-ta rocznica pierwszego wydania "Małego Księcia" Antoine'a de Saint-Exupéry'ego, projektanci postanowili sięgnąć właśnie po tą książkę. W końcu powieść francuskiego pisarza jest dziełem znanym na całym świecie, zaś w wielu krajach (m.in. w Polsce) wpisana jest w kanon lektur obowiązkowych.

Z zadaniem oddania klimatu książki zmierzyło się dwóch bardzo znanych twórców. Antoine Bauza ("7 Cudów Świata", "Ghost Stories") i Bruno Cathala ("Piraci: Karaibska flota", "Cyklady"). Przygotowali dla nas wieloosobową grę rodziną pt. "Mały Książę - Stwórz mi planetę", która ukazała się w naszym kraju dzięki wyd. Rebel.

Strona wizualna

Grę otrzymujemy w zgrabnym i solidnym, kartonowym pudełku. Wypraska w środku zawiera miejsca na cztery rodzaje kafelków (wnętrze, krawędź wznosząca i opadająca planety oraz postać) oraz pięć żetonów graczy. Łącznie gracze mają 80 kafelków, z których budować będą planety. Na spodzie pudełka widnieje tor punktacji. Całość uzupełnia krótka, ale rzeczowa instrukcja.

Wszystkie elementy są staranie wykonane, kafelki zrobione zostały z grubej tektury. Bardzo miłym ukłonem w stronę pisarza jest to, że wykorzystują one jego oryginalne rysunki, które znamy z książki.

Cel i zasady gry

Celem rozgrywki jest zbudowanie przez każdego z graczy planety dla Małego Księcia, pełnej zwierząt, roślin i postaci, które spotka on na swojej drodze. Zadanie na pozór proste, wymaga jednak od graczy kreatywnego myślenia.

Planeta każdego gracza składać się będzie z 16 kafelków (cztery wnętrza, osiem krawędzi oraz cztery postacie) - w układzie 4x4. Najbardziej kluczowe w jej układzie są postacie znane z kart powieści "Mały Książę". Geograf, Próżny, Astronom, Król, Latarnik, Myśliwy, Pijak, Bankier, Ogrodnik, Turecki Astronom, Mały Książę - każdy z nich, gdy pojawi się na naszej planecie, zdobywa dla nas punkty za występujące na niej rośliny, zwierzęta czy przedmioty.

Na naszej planecie mogą pojawić się również baobaby oraz wulkany. Utrudniają one rozgrywkę. W pierwszym przypadku, jeśli pojawi się trzeci baobab, zakrywamy wszystkie kafelki z wizerunkiem tego drzewa, przez co tracimy inne obiekty, które ostatecznie mogły nam punktować na koniec gry. W drugim przypadku, jeśli na koniec gry okaże się, że mieliśmy najwięcej wulkanów spośród wszystkich graczy, dostajemy odpowiednią ilość punktów karnych.

Przebieg gry

W "Małego Księcia" może grać od 2 do 5 osób. Przed rozpoczęciem rozgrywki, przygotowujemy cztery stosy z odpowiednimi rodzajami kafelków (rewersami do góry). W przypadku gry 5-osobowej wszystkie kafelki biorą udział w grze. Jeśli jest mniej graczy, z każdego z czterech rodzajów kafelków odkładamy odpowiednią ich ilość. Rozgrywka trwa 16 rund. Po ich ukończeniu, planety wszystkich graczy powinny być ułożone.

Autorzy przygotowali dwa różne warianty gry zależne od ilości graczy. Różnica widoczna jest jednak tylko przy wybieraniu kafelków. W przypadku gry 2-osobowej, pierwszy rozgrywający wybiera jeden z czterech stosów kafelków i pobiera z niego 3 sztuki. Po tym jak obejrzy je sobie w sekrecie, 2 z nich kładzie na stole odkryte, jeden zaś zakryty. Drugi gracz teraz wybiera sobie jeden z kafelków. Może zaryzykować i wziąć ten zakryty. Następnie pierwszy gracz wybiera dla siebie jeden z dwóch, które pozostały, zaś ostatni kafelek zostaje odrzucony z gry. Po tym jak gracze umieszczą wybrane kafelki na stole, następuje kolejna runda. Role graczy się odwracają.

W wariancie dla większej ilości graczy pierwszy gracz z wybranego przez siebie stosu pobiera taką ilość kafelków, ilu jest graczy (np. 5 w grze 5-osobowej). Kładzie je odkryte na stole i jako pierwszy wybiera dla siebie ten, który mu najbardziej pasuje. Następnie wskazuje drugiego gracza, który jako kolejna osoba wybierze dla siebie kafelek. Drugi gracz wyznacza kolejną osobę itd. Trwa to do momentu, aż wszyscy gracze wezmą jeden z kafelków. Zawsze ostatni gracz bierze ostatni pozostawiony na stole kafelek. W kolejnej rundzie jest on graczem pierwszym, czyli rozgrywającym.

Po ukończeniu 16 rund i ułożeniu planet następuje podliczenie punktów, które dają nam cztery postacie występujące na planecie. Przy zliczaniu można posłużyć się torem punktacji na odwrocie pudełka. Uwzględniamy punkty karne za posiadanie wulkanów. W przypadku remisu, wygrywa gracz, który na swojej planecie będzie miał mniej wulkanów.

Podsumowanie

"Mały Książę - Stwórz mi planetę" to gra prosta i jednocześnie przyjemna. Bardzo dobrze sprawdza się w młodszym jak i starszym gronie. Rozgrywka jest niezwykle szybka. Tryb 2-osobowy potrafi trwać nawet 10 minut, zaś 4-osobowy ok. 30 minut.

Bardzo dużym atutem jest jakość wykonania oraz wykorzystane oryginalne ilustracje Antoine'a de Saint-Exupéry'ego, dzięki czemu gra nabiera baśniowego klimatu.

Kolejną ważną rzeczą, na którą warto zwrócić uwagę, jest interakcja pomiędzy graczami. Jest ona widoczna w dwóch różnych wariantach gry. W trybie 2-osobowym można utrudniać grę przeciwnikowi, starając się "podłożyć" mu podczas wybierania kafelków ten z wulkanem lub baobabem. Bardzo dużą rolę odgrywa tu element blefu czy tzw. kamienna twarz. W wariancie dla większej liczby osób można np. zabierać kafelki, które mogą być potrzebne innym lub zmuszając ostatniego gracza do wzięcia kawałka planety z wulkanem. Oczywiście działa to w obydwie strony i często sami nigdy nie możemy być pewni wygranej do samego końca (szczególnie po trafieniu na trzeci baobab, przez co zakrywamy trzy fragmenty planety). Trzeba pamiętać jednak, że gra ma być sama w sobie dobrą zabawą i nie warto przesadzać z negatywną interakcją - szczególnie w gronie familijnym.

Młodszym graczom dużo zabawy przyniesie samo układanie planet. Rozwija ono nie tylko wyobraźnię, ale uczy dążenia do zrealizowania celów jakie niosą ze sobą wylosowane postacie.

"Mały Książę - Stwórz mi planetę" to pozycją, którą warto mieć w swojej kolekcji. Nawet u zaawansowanych i doświadczonych graczy nie zalegnie ona kurzem na półce. Ponieważ zbliża się okres komunijny, warto również zastanowić się nad tym, czy nie sprezentować jej ukochanemu chrześniakowi lub chrześniaczce. Polecam.

Plusy:

  • jakość wydania,
  • losowość,
  • interakcja (w rozgrywce dla starszych)
  • prostota zasad.

Minusy:

  • cena (sugerowana przez wydawcę w porównaniu do podobnych gier jest nieco zawyżona)
Dział: Gry bez prądu
piątek, 20 czerwiec 2014 11:26

Drako

Gry planszowe to rozrywka, która towarzyszy nam od wczesnego dzieciństwa. Zainteresowanie nimi nie kończy się jednak wraz z wiekiem. Wręcz przeciwnie. Co ciekawszego można robić w deszczowe dni z rodzeństwem lub podczas spotkania z kolegami? Problem jednak polega na tym, że większość fajnych gier jest przeznaczona dla większego grona osób, inaczej zabawa bywa po prostu nudnawa. Drako to jednak ewenement. Jedyna w swoim rodzaju gra planszowo-karciana dla dwóch osób, w której rozgrywka jest prosta, a jednocześnie wciągająca i niezwykle wręcz dynamiczna.

  • Liczba graczy: 2 osoby
  • Wiek: od 8 lat
  • Czas gry: ok. 30 - 45 minut

Strona wizualna

Twarda plansza, karty i bardzo dopracowane, trwałe figurki smoka oraz atakujących go krasnoludów, to zdecydowane zalety gry. Stworzone przez Jarka Noconia grafiki są ciekawe i nadają rozgrywce niepowtarzalny klimat. Pudełko zawiera parę drobnych elementów, ale dostępny jest również woreczek strunowy, także ciężko je pogubić. Ogólnie grę rozkłada się w szybki i prosty sposób, a mimo to jest ona wizualnie efektowna i zaspakaja wszelkie możliwe potrzeby estetyczne. Również instrukcja jest wręcz banalnie prosta i kolorowa. Zostały w niej oznaczone wszystkie symbole ze zdolnościami specjalnymi postaci oraz kart (których jest w sumie niewiele). Dla mniej ogarniętych osób są nawet czerwone i niebieskie strzałeczki. Osobiście jestem niecierpliwa i bardzo nie lubię czytania zawiłych instrukcji – z tą jednak nie miałam najmniejszych problemów.

Cel i zasady gry

Jak już pisałam, rozgrywka przewidziana została dla dwóch graczy. Jeden kieruje smokiem, a drugi zespołem trzech krasnoludów, które chcą go zabić. Krasnoludy wygrywają gdy im się to uda, smok natomiast gdy: a) pokona krasnoludy b) przeciwnikowi skończą się karty, a jemu bezpiecznie uda się uciec.

Przebieg gry

Po rozłożeniu planszy każdy z graczy bierze swoją kartę postaci i kładzie ją przed sobą, wraz z odwróconą grzbietem do góry talią kart. Następnie wkłada do ręki cztery karty z wierzchu talii. Gracze wykonują swoje tury na przemian. Rozpoczyna gracz kierujący smokiem. Później każdy dysponuje dwiema akcjami. Dostępne możliwości to dobranie dwóch kart lub zagranie jednej karty. Akcje można ze sobą dowolnie łączyć. Po zagraniu karta jest odrzucana poza grę.

Podsumowanie

Gra zaprojektowana została przez Adam Kałużę, któremu należą się wielkie brawa za to, że wpadł na pomysł skonstruowania tak świetnej planszówki. Już przy pierwszej rozgrywce się w niej po prostu zakochałam. Dwa razy grałam smokiem, z czego raz odniosłam chwalebne zwycięstwo, a drugi raz sromotnie przegrałam, myślę więc, że rozgrywka jest dość wyważona, a wszystko zależy w niej od tego jakie przypadną akurat karty i jaką taktykę zastosują biorący w niej udział gracze. Drako to gra którą wszystkim gorąco polecam. Rozgrywki mijają w błyskawicznym tempie i w ogóle nie zauważa się przy nich upływu czasu. Przez długi czas szukałam planszówki idealnej dla dwóch osób i dzięki temu cudownemu tytułowi nareszcie taką znalazłam.

Plusy:

  • oprawa graficzna
  • dynamika rozgrywki
  • pomysłowość całej gry

Minusy :

  • gra przeznaczona jest tylko i wyłącznie dla dwóch graczy
Dział: Gry bez prądu