Rezultaty wyszukiwania dla: Pięć Krain
Nowy trailer produkcji "Kraina jutra"
20 maja do kin na świecie trafi najnowsza produkcja science-fiction ze studia Walta Disney'a - "Kraina jutra" (Tomorrowland). W rolach głównych wystąpią m.in. George Clooney i Britt Robertson. W sieci pojawił się właśnie najnowszy trailer.
Tomasz Limanowski - Zlecenie
Mówili o nim, że przyszedł z Gór Wysokich idąc pewnym krokiem i nie zwracając uwagi na czyhające nań niebezpieczeństwa. W oczach miał ogień pomimo tego, że wokół niego kraina była skuta lodem, a płatki padającego śniegu zasłaniały pole widzenia. Na plecach miał tarczę, a u pasa topór z żarzącymi się runami na jego ostrzu. Zbroje miał wykonaną ze stali, ale gdzieniegdzie dało się zauważyć złote elementy, które świadczyły iż jest to przybysz z wyższych sfer. Bardzo bogaty. Hełm jego z takich samych materiałów wykonany był co zbroja lecz po bokach przyczepione były srebrne pióra. Nadawało mu to wygląd nie człowieka lecz boga, który zstąpił na ziemię ukarać grzeszników i niewiernych.
Takie historie słyszał karczmarz od miejscowych pijaczków i włóczęgów, którzy gdy tylko mieli jakiś grosz przychodzili do „Zdechłego Anioła", aby się napić i zabawić. Opowieść ta wywoływała w nim duże obawy. Bo i po co taki wojownik miałby zawitać do takiej dziury jaką jest Eldebarn? Jeżeli szuka bogactwa to źle trafił. Nie ma tu bogaczy. Są sami zwykli ludzie, którzy smak chleba porównują do smaku wykwintnego wina, a kilka groszy jest dla nich jak całe skarby naszego Jarla. Być może ów przybysz to Jarl innego klanu zaprzyjaźnionego z naszym? A może wróg, który ukrywa w górach całą armię i chce zająć tereny naszego królestwa poczynając od tej nic nie wartej wioski, która posiada sześciu głodnych, słabo wyszkolonych wojowników?
Te pytania zadawało sobie wiele ludzi, nie tylko karczmarz, który w wiosce był najbogatszy i stać go było na posiadanie dwóch kur i jednej świni. Wierzcie mi na taki luksus może sobie pozwolić jeden na dwustu, albo i nawet trzystu mieszkańców tej krainy. Jej zmrożone, pokryte śniegiem ziemie nie pozwalają na uprawę roślin i bardzo utrudniają hodowlę zwierząt. Nie ma z czego czerpać pieniędzy. Kilku kobietom, które mają dzieci udało się zatrudnić w pobliskim dworze jako cyrulik. Był to okropny zawód, gdyż możnowładcy z Jarlem na czele mieli zapędy sadystyczne, którym często dawali upust na swoich służących. Dziecko patrząc na matkę, która późną nocą wracała do domu zapłakana, pełna siniaków i z krwią na nosie marzyło o zemście na okrutnych władcach, ale cóż ono mogło zrobić skoro w tych czasach nie tylko mężne serce jest potrzebne, ale i umiejętność przetrwania bólu głodowego z dnia na dzień. Ojcowie, jeżeli oczywiście są dziecku znani, przesiadują całymi dniami we wspomnianej karczmie i pijani wracają do domu, często dając upust swojej agresji poprzez żonę lub swoje dziecko. Czasem jednak nie wracają przez kilka dni, tygodni. Wtedy są dwie możliwości; albo zostali zabici w ciemnej uliczce i zjedzeni przez wygłodniałe dzikie psy grasujące po ulicach każdego wieczoru, albo leżą w karczmie pod stołem, obślinieni i nieprzytomni.
Lecz ów przybysz był inny. Dlatego tak dziwnie wszyscy na niego patrzyli, jakby podejrzewali go co najmniej o kradzież czegoś drogiego. Drzwi otworzyły się na całą szerokość gdy wchodził. Płatki śniegu na chwilę wleciały do środka szybko się topiąc i zamieniając w kropelki wody na podłodze. Wiatr okrążył stoły i ucichł po zamknięciu wejścia. Nowy gość był tak wysoki, że omal hełmem nie zawadzał o sufit. Musiał być też bardzo ciężki ponieważ każdy jego krok wyrządzał ogromną krzywdę deskom, które skrzypiały pod naporem jego stóp. Gdy szedł, jego toporek wydawał metaliczny wydźwięk obijając się o metalową sprzączkę od pasa. Kilku miejscowych uciekło szybko ze swoich miejsc pod ścianę zwalniając tym samym krzesło, na którym po chwili usiadł nieznajomy. Karczmarzowi pot wystąpił na czoło, a oczy przybrały kształt kulek podobnie jak większości tu obecnych. Zapadła grobowa cisza. Nikt nie wiedział jak się zachować.
Przybysz zdjął powoli hełm odsłaniając swoje długie, białe włosy. Nie był on jednak starcem. Twarz miał młodą, lecz obficie poznaczoną bliznami. Nos garbaty, połamany. Oczy niemal świeciły mu się na kolor ognia, dokładnie tak jak powiadali. Gęsta broda sprawiała, że nabierało się szacunku patrząc na niego. Zarost zawsze był uważany jako cecha wojowników, ludzi mężnych i odważnych lub pijaków. Choć w tym przypadku raczej to pierwsze.
Po paru minutach karczmarz postanowił jednak zareagować jak przystało na porządnego karczmarza, zresztą jedynego w tym mieście. Podszedł więc pewnym krokiem do gościa.
- Czym mogę panu służyć?- zapytał jąkając się ponieważ zawsze to do niego podchodzono i składano zamówienie. Nigdy na odwrót lecz z tym przybyszem lepiej było obchodzić się ostrożnie.
- Nalej mi miodu- odpowiedział nawet nie patrząc w stronę karczmarza. Wzrok miał skierowany przez cały czas w stół, po którym skrobał paznokciem.
Gdy karczmarz przyniósł zamówienie wszystko wróciło do normy. Powróciły rozmowy, siorbanie, mlaskanie oraz głośne wulgaryzmy. Przybysz jednak co chwilę unosił kubek i nie zwracając uwagi na otoczenie popijał trunek. Zdawał sobie sprawę z tego, że nadal wiele par oczu na niego zerka. Gdy do takiej biednej wioski przychodzi ktoś tak bogaty to w większości kończy się to rozlewem krwi. Biedacy chcą zarobić okradając, a bogacz za wszelką cenę się broni, ale bardzo często nie ma szans w starciu z kilku osobową grupką wieśniaków uzbrojonych w noże, widły i widelce.
Kilkadziesiąt lat temu w tej właśnie wiosce pewien wysoko usytuowany możnowładca przyjechał do Jarla w interesach. Już pierwszego dnia, gdy przejeżdżał konno przez brudne ulice do pięknego dworu został zaatakowany przez kilkudziesięciu mieszkańców. To była zaplanowana akcja, a możnowładca nie miał szans na przeżycie tak jak i jego straż, która w wyniku zaskoczenia nie widziała co począć. Od razu po zamachu Jarl we własnej osobie dokonał zemsty zabijając wszystkie dzieci w wiosce i połowę kobiet. Przynajmniej wilki nie chodziły głodne tamtej nocy.
Gdy nieznajomy zaspokoił swoje pragnienie wziął hełm i rzemieniem przywiązał go do skórzanego pasa po czym wyszedł. Na dworze było już ciemno. Biedni, uczciwi ludzie zmierzali do swoich domów, a biedni, chcąc już nie być biednymi wychodzili na ulice z nożami pochowanymi gdzieś po załatanych kieszeniach. Bali się psów, ale chęć zdobycia chociaż kilku marnych groszy pozwoli im przeżyć. Działali najczęściej w grupach cztero-pięcio osobowych. Kryli się po zaułkach, ciemnych uliczkach z kapturami na głowach i wypatrywali ofiary. Po ujrzeniu wielkoluda w pozłacanej zbroi pomyśleli, że tej nocy wszystko może się zmienić. Z ubóstwa do bogactwa. Ze świętości do piekła. Czuli przed nim respekt i bali się go patrząc na runiczny toporek u boku i wielką, okrągłą tarczę na plecach. On jednak był sam, a ich pięciu. Decyzję podjęli szybko. Gdy tylko obcy wszedł w ciemną uliczkę jeden z rabusiów skoczył na niego od tyłu próbując poderżnąć mu gardło. Na daremnie jednak. Został on przerzucony przez plecy. Upadek na twardą nawierzchnię złamał mu kręgosłup. Wrzasnął tylko, co zaalarmowało pozostałych, którzy natychmiast rzucili się na swoją „ofiarę". Wyjęli noże i drewniane pałki. Nieznajomy szedł spokojnie w kierunku nadbiegających napastników nie wyciągając nawet broni. Wyczekał tylko dobry moment i chwycił pierwszego za rękę łamiąc mu ją w łokciu. Skóra pod naporem pękniętej kości uległa i ukazała ją na wierzchu. Kolejny który nadbiegł usiłował zmylić wojownika robiąc dwa susy i atakując nogi rywala. Jednak i to nie pomogło. Dostał on solidnego kopa w twarz, który pozbawił go dwóch ostatnich zębów i złamał mu nos posyłając na swoich krzyczących z bólu, tarzających się w rynsztokowym błocie kolegów. Zostało jeszcze dwóch. Widać było strach w ich oczach, który po chwili ustąpił chęci zarobienia. Rzucili się więc, z trudem mieszcząc w wąskiej uliczce. Nieznajomy chwycił jednego za gardło uniósł wysoko w górę, a drugiego kopnął wykluczając go z walki. Bandyta merdając nogami, nie mogąc znaleźć gruntu pod stopami, spojrzał prosto w oczy niedoszłej ofierze. Krył się w nich żywy ogień. Tak jakby źrenice miały zaraz nim zionąć niczym smoki z dawnych lat. Nic takiego się jednak nie stało i rabuś z impetem uderzył o ścianę rozbijając sobie tył czaszki. Obcy usłyszał jęk wcześniej kopniętego, ale postanowił, że mu daruje. Dobry z niego człowiek, czy kimkolwiek lub czymkolwiek był. Złodziej trzymając się za brzuch i płacząc krzyknął tylko za odchodzącym wielkoludem:
- Zrobiłem to dla swojej córki.
Ten spojrzał przez ramię na rannego i rzucił mu pod nogi brzęczącą sakiewkę.
- Na jedzenie- wytłumaczył i poszedł dalej.
- Witaj w moich skromnych progach Bjornie!
- Witaj Jarle Ragnarze.
Jarl był niski i gruby. Miał małe, niebieskie oczy, długie blond włosy i starannie przystrzyżoną bródkę. Na palcach nosił brylanty, a na szyi złoty łańcuch z herbem swojego rodu. Na plecy miał narzuconą wielką białą skórę, która ciągnęła się za nim po podłodze gdy szedł. Prawdopodobnie była to skóra ogra górskiego. Nieznajomy zwany Bjornem miał już kilka bliższych kontaktów z tymi stworami. Każdy z nich zostawił jakąś pamiątkę po sobie. A to rozerwane plecy, a to rozcięty polik czy dziura w boku po pazurach. To pewnie dlatego Bjorn bywał częstym gościem na dworach Jarla Borga, który cenił sobie jego profesjonalizm i doświadczenie w walce z potworami. Tym razem pewnie wezwał go w celu takim co zwykle. Pójdź, zabij i przyjdź po nagrodę. Niezbyt skomplikowane, aczkolwiek bardzo niebezpieczne.
- Co cię trapi Jarlu, skoroś kazał przejść mi tyle trasy pisząc w liście tylko tyle, iż jest to sprawa niecierpiąca zwłoki i sowicie płatna?
Jarl podszedł do Bjorna, złapał go za ramię i zaprowadził do komnaty obok. Usiedli przy owalnym stole, na którym stały kielich, dzban pełen wina i najróżniejsze jedzenie. Począwszy od wszelakiego mięsa po rzadkie w tych stronach owoce i zioła. Pomieszczenie ogrzewał ogień palący się na środku.
- Otóż jest sprawa najpoważniejsza jaka kiedykolwiek mi się przydarzyła. Stado potworów zaatakowało wioskę niszcząc ją i wybijając połowę mieszkańców. Następnie ośmieliło się zaatakować mój dwór skąd porwało mi jedyną córkę w nieznane miejsce.- pociągnął długi łyk wina i kontynuował- Znając twą ogromną wiedzę na temat potworów maści wszelakiej chcę abyś odszukał miejsce pobytu tych stworów i wraz z moimi wojownikami, odszukał moje dziecko i wybił tą zarazę raz na zawsze. Po wszystkim na potwierdzenie tego iż mnie nie oszukałeś oczekuję głów na srebrnej tacy i córki u moich stóp.
Bjorn słuchał uważnie pijąc i jedząc.
- Ile było tych stworów?
- Nie wiemy. Szacuję, że co najmniej tuzin. Zniszczenia były naprawdę ogromne.
Zadanie nie należało do najłatwiejszych. Tropienie potworów w środku srogiej zimy i częstych burz śnieżnych jest bardzo trudne. Na szczęście Bjorn bywał w tych rejonach często i znał miejsce, które potencjalnie mogło być kryjówką porywaczy.
- Ile dostanę?- Bjorn wiedział, że Jarl dorobił się wielkiego bogactwa żerując na swych poddanych. Lecz był on skąpy. Jak to się mówi apetyt rośnie w miarę jedzenia, a władca myślał, że to dopiero początek jego bogacenia się.
- Mogę dać ci pięćset sztuk złota i zakwaterowanie w wiosce. Będziesz jadł i spał za darmo przez ile tylko będziesz chciał.
Żałosna propozycja.
- Dwa tysiące sztuk złota, zakwaterowanie i wyżywienie, albo sam będziesz sobie musiał poradzić z potworem jak przystało na prawdziwego Jarla, bohatera swoich poddanych.- uśmiechnął się Bjorn. Borg zastanawiał się dłuższą chwilę i dopiero gdy gość udał, że wychodzi gospodarz zawołał:
- Zgoda. Dam ci to o co prosisz, ale musisz zacząć poszukiwania od jutra.
Chata, w której miał się zatrzymać Bjorn była brudna, ciasna z niskim stropem, który chyba najbardziej, pomijając smród, przeszkadzał najemnikowi.
Mieszkała tutaj kobieta z córką i mężem, który rzadko bywał w domu, a częściej w karczmie. Lokatorki były brudne i cierpiały głód. Dostały pieniądze od Jarla, które miały pokryć koszt utrzymania gościa. Dla siebie natomiast nie mogły nic zachować. Spały na podłodze, podczas gdy dla Bjorna przygotowały słomiane posłanie. Zbroja odbijająca światło małych, pojawiających się i znikających słabych płomyków ognia kontrastowała ze skrajnym ubóstwem tej rodziny. Tego samego wieczora, gdy Bjorn zjawił się u nich, właścicielka pobiegła do karczmy, kupiła chleb i mięso i podała gościowi na kolację. Sama nic nie zjadła. Wiedziała, że taka próba jest karalna ścięciem głowy lub zawiśnięciem na szubienicy. Jest to bowiem sprzeciwianie się woli króla i nieszanowanie jego gości.
Gdy Bjorn jadł kolację kontem oka zauważył, że przez uchylone drzwi do innego pokoiku przygląda mu się mała dziewczynka, zapewne córka właścicielki. Miała rzadkie, jasne włosy i bardzo chudą, pociągłą twarz. Ogólnie mówiąc sama skóra i kości. Patrzyła ona jak obcy mężczyzna z wielkim zapałem je tłuste mięso, przegryzając chlebem i popijając winem, które spływało mu po polikach i kapało na podłogę wsiąkając w drewno. Malutka dziewczynka oblizała się tylko po wargach. Już od wielu dni nic nie jadła. Jak wielki ból musiała znosić matka patrząc na swoje głodujące dziecko, nie mogąc nic zrobić. Nawet nie była w stanie płakać dłużej niż kilka chwil z powodu braku siły. Co tylko zdobyła to oddała córce, sobie zostawiając jedynie okruszki.
To, że Bjorn był najemnikiem nie znaczy, że nie miał serca. Oderwał kawałek mięsa i rzucił je w stronę dziewczynki. Ona nie zwracając uwagi na brudy, które przykleiły się do ochłapu, pośpiesznie go zjadła, mlaskając przy tym strasznie. Bjorn uśmiechnął się zadowolony. Od razu przypomniał sobie swojego psa, który podobnie pożerał rzucone mu jedzenie. Rozmyślając nad tym wspomnieniem postanowił tym razem rzucić jej kawałek chleba. Niech sobie piesek przegryzie. Zrobił jak pomyślał i sytuacja się powtórzyła.
Nagle słychać było trzask drzwi i głośne krzyki. Dziewczynka natychmiast czmychnęła w stronę odgłosów zostawiając gościa samego. Bjorn postanowił zobaczyć co się dzieje i podążył za nią. Uchylił drzwi i ujrzał mężczyznę, bardzo rozweselonego i mówiącego coś niezrozumiale. Kobieta płakała i krzyczała ostatkiem sił na niego.
- Jak możesz marnować pieniądze w karczmie podczas gdy twoje dziecko głoduje? Jesteś potworem! Wyjdź stąd i nie wracaj, albo cię zabiję.- uniosła gruby, zardzewiały nóż grożąc nim. Mężczyzna jednak nie przejmował się tym i dalej się śmiał i zataczał. Zorientował się jednak po chwili, że nie jest tu tylko ze swoją żoną i córką. Wyczuł czyjąś obecność. Czuł, że jest obserwowany. Obrócił się chwiejnie na pięcie i ujrzał wielkiego wojownika. Był to ten sam człowiek, który jeszcze kilka godzin temu dał mu woreczek pełny sztuk złota. Miał być dla córki. Bjorn rozpoznał go od razu i wyjął zza pasa toporek. Runy zaświeciły się ogniem.
- Nie, nie możesz- wyjąkał pijak i wyrwał żonie nóż z ręki gotując się do walki, która była nieunikniona. Złapał go ostrzem do dołu i zaatakował z krzykiem na ustach. Wojownik sprawnie uniknął ciosu ostrzem i szybko ciął po nogach powalając przeciwnika na ziemię, który krzyknął przeraźliwie. Olbrzym zatoczył koło nad swoją ofiarą. Splunął na leżącego i schował broń z powrotem za pas. Odwrócił się i poszedł do stołu dokończyć posiłek. Wieśniak był jednak bardziej odważny za sprawą alkoholu. Podniósł się z podłogi i uniósł nóż nad głowę gotów do zadania ciosu w plecy. Bjorn jednak zareagował błyskawicznie spodziewając się takiego obrotu spraw. Chwycił napastnika za nadgarstek i z całej siły skierował dłoń do jego głowy. Ostrze noża wbiło się w czaszkę. Krew popłynęła i z rany i z ust. Pijak osunął się po ścianie na podłogę, zostawiając krwawy ślad. Matka trzymała córkę w objęciach. Obie były wystraszone na śmierć. Dziewczynka wyrwała się po chwili z objęć matki i padła do ciała swojego ojca przytulając go. Niewiedza jest błogosławieństwem. Bjorn zrobił duży krok przechodząc nad trupem i głową skulonej dziewczynki. Udał się do stołu, dokończył posiłek i położył się spać.
O świcie całe miasteczko spowite było mgłą. Na ulicy w kałużach krwi, leżało kilku zabitych mężczyzn i dwa dzikie wilki, które najprawdopodobniej zostały zgładzone przez straż. Na głównym rynku ceklarze rozstawiali szubienicę, na której miało zawisnąć kilku złapanych przestępców. Choć, jeżeli chciano by zaprowadzić tu porządek to powinno się powiesić wszystkich mieszkańców. Każdy z nich miał bowiem coś na sumieniu. Począwszy od drobnych kradzieży, a skończywszy na morderstwach i gwałtach. Lecz czegóż się spodziewać bo tak biednym mieście? Trzeba jednak pamiętać, że za te wszystkie zbrodnie, za to, że ludzie są do siebie wrogo nastawieni, że trzeba okradać innych żeby przeżyć jest odpowiedzialny nikt inny jak Jarl. Gdyby nie myślał tylko i wyłącznie o sobie Eldebarn mogłoby być pięknym, rozkwitającym miejscem, a nie siedliskiem zła i chorób, nawiedzanym przez potwory.
Gdy szubienica już stała przyprowadzono skazańców. Było to 3 mężczyzn i jedno dziesięcioletnie dziecko, całe zapłakane. Na podwyższenie wszedł człowiek w szarym stroju, z piórkiem w kapeluszu i zwojem w dłoni. Odchrząknął i zaczął czytać:
- Z rozkazu jego sprawiedliwości Jarla Borga wszystkim, którzy winni są morderstwa należy się śmierć przez powieszenie.- Odwrócił głowę i skinął na kata, który pociągnął za dźwignię. Zapadnie otworzyły się, zabierając jedyną podporę skazanym, którzy zawisnęli bezwładnie. Była to szybka śmierć. Chociaż tyle dobrego.
- Z rozkazu jego sprawiedliwości Jarla Borga wszystkich, którzy dopuścili się kradzieży należy obciąć rękę do łokcia.- Ponownie odwrócił głowę i skinął na kata, który przytachał pieniek i dwóch złodziei. Kopnął jednego w nogę zmuszając do klęknięcia. W prawej ręce trzymał topór, lewą dłonią zmusił ofiarę to ułożenia ręki na pieńku. Mężczyzna oczekując na wyrok zamknął oczy i zacisnął zęby jakby miałoby mu to pomóc w wytrzymaniu bólu. Kat uniósł wysoko nad głowę topór i siłą grawitacji uderzył w łokieć skazanego. Kość błyskawicznie rozdarła skórę i wyszła na zewnątrz. Krew lała się strumieniem, a złodziej krzyczał w niebogłosy. Oprawca uniósł topór ponownie i opuścił go w to samo miejsce. Tym razem udało się. Fragment ręki został oddzielony od ciała. Wyrok wykonany. Zabrano nieprzytomnego na bok, a rękę wrzucono do wiadra. Teraz przyszłą na kolejną osobę, z którą stało się dokładnie to samo co z poprzednią tyle, że już po pierwszym uderzeniu.
Bjorn przecisnął się przez tłum gawiedzi i ruszył ku wyjściu z miasteczka, aby udać się do starożytnych ruin, gdzie według niego ukrywały się potwory odpowiedzialne za atak na wioskę. Po drodze postanowił, że nie skorzysta z oferowanej mu pomocy w postaci kilku słabo wyszkolonych wojowników, gdyż będą go tylko spowalniać. Jarl nalegał jednak, że jeden z jego ludzi musi pójść ponieważ nie ufa najemnikowi na tyle, żeby powierzać mu opiekę nad swoją córką. Tak więc wyruszyli w dwójkę. Towarzysz nazywał się Boffel i był szefem straży przybocznej Jarla. Miał on długie czarne włosy i brodę. Był prawie rónie wysoki jak Bjorn i potężnie zbudowany. Używał tarczy i miecza, w którym ponoć nikt mu nie dorównywał. Wydawał się lojalny i odważny.
Pierwszy dzień wędrówki nie był ciężki. Pogoda sprzyjała, nie natknęli się też na żadne dzikie zwierzęta, czy potwory. Byli jeszcze nisko, a im wyżej w góry tym niebezpieczniej. Do ruin jeszcze kawał. Wiele się może zdarzyć. O zmierzchu znaleźli miejsce na obóz. Rozpalili ognisko, nalali wina do rogów i położyli się z dwóch stron ognia, aby się ograć. Głupio było tak leżeć obok bez słowa, więc Boffel pierwszy podjął temat.
- Skąd jesteś?
- Z królestwa Jarla Ulva. Władcy siedmiu krain i odkrywcy zamorskich terenów.
- Byłem tam kiedyś w interesach. Sprzedawałem skóry na tamtejszym targu. Niemiło wspominam tamtą podróż. Gdy odpływałem, na pełnym morzu zaatakował nas Agir. Pierwszy raz w życiu się z nim spotkałem. Był wielki i każdym swoim ruchem wzniecał ogromne fale, które przykrywały mój statek i wyrzucały cały dorobek w głębię wody. Tamtej nocy straciłem swoich najlepszych ludzi i przyjaciół, a sam uszedłem ledwo z życiem. Gdy statek został doszczętnie ziszczony i zaczął tonąć, złapałem się oderwanej deski i popłynąłem z nią w dal. Następnego dnia jacyś marynarze mnie wyciągnęli i odstawili bezpiecznie na ląd do Jarla Borga, gdzie mieszkam do tego czasu jako jego doradca i najlepszy strażnik przyboczny.- pociągnął łyk wina i jakby oczekiwał komentarza do jego historii.
- Miałeś szczęście. Jeszcze nikt nie przeżył spotkania z Agridem, władcą mórz.
Boffel pokiwał głową
- Od dawna jesteś najemnikiem?
- Można rzec, że odkąd skończyłem trzynaście lat. Wtedy dostałem pierwsze zlecenie. Miałem zabić dzieciaka w moim wieku, który kradł z rynku owce wraz ze swoją bandą kolegów.
Boffel roześmiał się o mało nie wypluwając wina.
- Zabiłeś człowieka mając trzynaście lat?
- Przecież nie za darmo- odwzajemnił uśmiech Bjorn- po robocie miałem dostać pięćdziesiąt sztuk złota, co było zapłatą godną pogardy jak za zabójstwo. Niestety przyłapali mnie na gorącym uczynku i mieli powiesić, ale z pomocą matki udało mi się uciec w góry, gdzie musiałem radzić sobie sam. Gdy już zmężniałem zacząłem podróżować po świecie i starałem zarabiać pierwsze pieniądze podejmując się jednorazowych zleceń. Groźby, zabójstwa, porwania. Z czasem stawałem się coraz bardziej znany w przestępczych kręgach i po kilku latach za jedną robotę dostawałem nawet tysiąc sztuk złota co wystarczało mi na tygodnie jedzenia i picia dobrych trunków. Gdy pieniądze się kończyły ponownie podejmowałem się zleceń i tak do dziś dnia.
- Jednak u Jarla Borga jesteś nie po raz pierwszy.
- Jest bogaty. Jak się go trochę przyciśnie to dobrze płaci choć jest skąpy. Wie jednak, że jestem najlepszy i jeżeli jest jakiś problem to ja na pewno go rozwiążę. Nie ma więc wyboru. Musi płacić.
Wędrowaliśmy jeszcze przez jeden dzień i jedną noc. Przedzieraliśmy się przez ośnieżone szczyty, przerzedzone lasy oraz mroczne jaskinie, zamieszkałe przez dzikie zwierzęta. Po drodze polowaliśmy na sarny i jelenie , wieczorami piekąc je nad ogniskiem i zjadając na kolację. Przez cały czas trzymaliśmy się razem z Boffelem i muszę powiedzieć, że równy był z niego chłop. Pewnego dnia ocalił mi nawet życie przed śnieżnym pająkiem, który przyczaił się na nas w jednej z jaskiń. Miałem wtedy szczęście, a Boffel udowodnił, że jest godnym zaufania towarzyszem i, że mogę na nim polegać nawet w najniebezpieczniejszych sytuacjach. Nie miałem obaw więc, że gdy dojdzie do walki w starych ruinach, gdzie przebywają poszukiwane przez nas potwory, mój kompan nie stchórzy i będzie walczył u mojego boku. To dawało mi pewności siebie, której potrzebowałem ponieważ nie jestem przyzwyczajony do działania z kimś. Zawsze zlecenia wykonywałem sam i mogłem polegać tylko na swoich umiejętnościach i sile, która pozwalała mi unikać śmierci. Teraz jednak mając pomocnika byłem znacznie bardziej groźny, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że to zadanie nie będzie zbyt wymagające.
Do ruin doszliśmy o świcie. Skryliśmy się za pobliskim wierzchołkiem, żeby potwory nie mogły nas zobaczyć i uprzedzić swoich o naszej obecności. Chcieliśmy zaatakować szybko i niespodziewanie z pełną siłą.
Rozglądaliśmy się wypatrując wroga. Nagle przy starej, spróchniałej bramie zobaczyłem wielkiego, włochatego stwora. Tak jak wcześniej podejrzewałem ruiny te zamieszkiwały trolle i to one były odpowiedzialne za napad i porwanie księżniczki. Wiem, że te stwory żyją w stadzie dlatego zdziwiłem się, gdy nie zobaczyłem pozostałych w pobliżu. Wydało mi się to dziwne, ale skoro na zewnątrz ich nie ma to pewnie kryją się za bramą.
Dałem znak Boffelowi, który podszedł nieco bliżej potwora i przycupnął w krzakach. Zdjął z pleców łuk, naciągnął strzałę na cięciwę i wystrzelił trafiając prosto w czaszkę stwora. Trafiony ryknął wściekle i począł szukać wzrokiem ukrytego strzelca. Po krótkim czasie nadleciała kolejna strzała, która trafiła w oko trolla, zalewając jego białe futro strużką krwi. Ryk stał się jeszcze silniejszy. Pomimo rany stwór dostrzegł Boffela w krzakach, po czym ruszył na niego. Wtedy przyszła kolej na mnie. Wyskoczyłem zza osłony, wyciągając zza pasa toporek i z pleców ściągając tarczę. Zasłoniłem się za nią i zaszarżowałem. Po chwili za mną ruszył towarzysz z mieczem w ręku. Gdy już byłem blisko trolla zrobiłem wślizg i przeleciałem mu między nogami znajdując się za jego plecami. Wbiłem ostrze w plecy potwora, a mój kompan wykorzystując sytuację zaatakował z przodu, tnąc jedną z nóg bestii, która runęła na ziemię w kałuży krwi. Żyła jeszcze co prawda, ale skróciłem jej męki oddzielając głowę od tułowia jednym sprawnym cięciem.
Boffel i ja spojrzeliśmy po sobie i kiwnęliśmy porozumiewawczo głowami. Podszedłem do bramy. Próbowałem otworzyć wrota, ale ani drgnęły. Musiały być zaryglowane od środka. To był dobry moment na użycie mojej magii. Zamknąłem oczy przywołując wszystkie swoje siły do dłoni, który po chwili zaczęły palić mnie żywym ogniem. Zacisnąłem zęby i wystrzeliłem z rąk wielką kulę ognia która rozbiła bramę, spalając ją na popiół. Nagle zrobiło mi się słabo i podparłem się o mur. Z nosa poleciała stróżka krwi.
- Nic ci nie jest?- spytał Boffel podbiegając do mnie i podtrzymując.
- Nie.- odparłem- magia zużywa dużo energii. Zaraz mi przejdzie.
Weszliśmy na dziedziniec. Nic specjalnego. Tylko pusty plac. Najdziwniejsze było to, że po pozostałych trollach nie było śladu. W murze naprzeciwko dostrzegłem drzwi. Pokazałem je Boffelowi. Podbiegliśmy do nich. Były otwarte i z lekkim skrzypnięciem otworzyły się. Naszym oczom ukazały się prowadzące w dół schody. Byliśmy w zamkowych podziemiach. Na ścianach paliły się pochodzie oświetlając drogę w dół. W kątach i na podłodze było mnóstwo pajęczyn.
Podążyliśmy więc w nieznane, cały czas mając oczy szeroko otwarte, świadomi niebezpieczeństwa, które mogło kryć się za każdym rogiem. Posuwaliśmy się naprzód bardzo powoli. W końcu dotarliśmy do jakiejś sali. Były tam klatki, w których pozamykane były trolle. Obok stał duży stół, przy którym siedziało kilku ludzi w skórzanych zbrojach i z mieczami za pasem. Pili miód i głośno rozmawiali.
- Napędziliśmy im stracha. Trolle dobrze się spisały. Kto by pomyślał, że tak łatwo je oswoić. Głupie bestie.- zaśmiał się pierwszy, rzucając kawałek mięsa do klatki.
- Córkę jarla przyniosły bez skazy. Jak się je nauczy to i łagodne potrafią być. A jak rozkaże to krwiożercze i brutalne.- powiedział drugi.
- Nie można opisać słowami jakim pięknym uczuciem było poderżnięcie jej gardła i poczucie królewskiej krwi na rękach.- skomentował trzeci
- Głupia dziwka już nigdy nie napuści na nas swoich przydupasów. Niech i to będzie przestrogą dla innych bogatych, którzy gardzą takimi biedakami jak my. Ale potrafimy walczyć i stawić czoła tyranii jarla Borga. Niech obawia się kolejnego ataku. Tym razem każę trollom porwać jego.
Wszyscy krzyknęli radośnie i stuknęli drewnianymi kubkami, rozlewając nieco miodu po stole. Wzięli głębokie łyki i odstawili naczynia na stół z głośnym hukiem.
Boffel nie miał zamiaru czekać dłużej i ze złością w oczach strzelił do jedno z nich. Strzała poszybowała i trafiła bandytę prosto w czoło, posyłając go na tamten świat. Pozostali wstali prędko i zaczęli biec w naszą stronę. Boffel jednak zdążył już wystrzelić kolejny raz i trafił napastnika w tors, powalając na ziemię. Wyciągnąłem toporek i pobiegłem naprzeciw wrogom. Pierwszego ciąłem w szyję, przerywając aortę. Krew obficie trysnęła na ścianę, malując ją na czerwono. Drugi zablokował mój cios na nogę i kopnął mnie mocno w brzuch oddalając ja kilka kroków i zyskując czas na wyprowadzenie ciosu. Sparowałem jednak jego uderzenie i wykonałem kontratak na brzuch. Tym razem udało się i mój przeciwnik padł, krzycząc przy tym strasznie.
- Więc się wyjaśniło. Córka jarla nie żyje, a te bestie zostały oswojony przez bandytów.
Pokiwałem głową.
- Musimy je zabić. Zastrzel je.
Boffel nałożył na cięciwę trzy strzały i po kolei zabił wszystkie trolle strzałem w głowę. Ja natomiast zająłem się przeszukaniem pokoju. Nie znalazłem nic co mogłoby się przydać, jedynie kilka sztuk złota i pustą fiolkę, którą schowałem do kieszeni razem z pieniędzmi.
Wiedziałem, że trolle zostały zabite, mimo to jednak usłyszałem dźwięk naciąganej cięciwy za moimi plecami. Odwrócił się powoli. Boffel stał przede mną i celował w moją stronę. Ręce mu się lekko trzęsły. Mrużył oczy, aby nie chybić. Nie mogłem uwierzyć w to co widziałem. Wcześniej uratował mi życie, narażając swoje po to, żeby teraz mnie zabić?
- Co to ma znaczyć?
- Borg kazał mi cię zabić gdy wykonamy misję. Chce z powrotem swoje pieniądze, które wydał na twoje usługi.
Mogłem się tego spodziewać. To typowe dla takiego człowieka, jak Borg. Wydał na mnie sporo pieniędzy. Szkoda było mi zabijać Boffela, który ocalił moje życie, ale widocznie nie miałem wyboru. Zacząłem więc go zagadywać.
- Boffel, posłuchaj. Wiem, że twoim obowiązkiem jest wykonywanie rozkazów jarla, ale pomyśl ile on sprowadził krzywd na swoją wioskę i jej mieszkańców. Ilu ludzi umiera każdego dnia z głodu i chorób. Tak naprawdę jesteś dla niego niczym więcej jak psem na posyłki. Należysz do tego grona szczęściarzy, którzy mają pracę, dzięki której zarabiają na chleb. Lecz, czy wiesz ile prywatny strażnik jarla zarabia w krainach, z których ja pochodzę? Zarabia tyle, że stać go na własne gospodarstwo, ma kilkanaścioro dzieci, pije najlepsze wino i je najlepsze potrawy. Ty natomiast nic z tego nie masz. Jesteś codziennie wykorzystywany i brudzisz sobie ręce za Borga, a nic za to nie dostajesz. Jedynie tyle, żebyś żył i nie cierpiał głodu. Przynajmniej do czasu.
- Tak to u nas już jest. Pogodziłem się z tym już dawno temu. A teraz wybacz, ale muszę cię zabić, aby móc z czego żyć.
Po tych słowach natychmiast zdjąłem tarczę z pleców i samym jej brzegiem zablokowałem strzałę Boffela, który już dzierżył w dłoni miecz. Ja wyjąłem zza pasa toporek i popędziłem na przeciwnika z okrzykiem na ustach. Byłem wściekły. Uważałem, że należała mu się śmierć za to jak mnie oszukał. Zaatakowałem pierwszy, uderzając z góry na głowę. Zostałem zablokowany i uderzony rękojeścią miecza w nos. Otrząsnąłem się szybko i zasłoniłem przed kolejnym cięciem, które kierowane było w brzuch. Nie czkając długo ponownie zaatakowałem, tym razem w bok. Niestety Boffel odskoczył i pchnął ostrzem w ramię. Piekło niesamowicie. Krew sączyła się spod zbroi cieniutkim strumyczkiem. Wrzasnąłem i zamarkowałem uderzenie na głowę, po czym odepchnąłem przeciwnika tarczą. Uderzył o ścianę i upadł na podłogę. Podniósł się po krótkiej chwili, ale ja już byłem gotów do zadania kolejnego ciosu. Uderzyłem w rękę. Trafiłem perfekcyjnie. Ostrze przecięło włókna mięśniowe i kość, odrąbując ramię. Krew wypłynęła na ziemię tworząc gęstą kałużę. Dłoń nadal ściskał miecz. Boffel miał tylko tarczę. Pozostało dopełnić formalności. Uniosłem wysoko broń i zadałem cios w szyję, odrąbując przeciwnikowi głowę.
Cały we krwi wyszedłem z ruin. Na horyzoncie widać było Eldebarn, a kawałek za nią zamek. Począłem iść w tamtą stronę. Zemsta będzie słodka. Koniec z tyranią. Koniec z głodem. Koniec z Jarlem Borgiem.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Maria Feldek - W stronę Światła
Ciemność - to jedyne, co zobaczył Tymon gdy otworzył oczy.
- Gdzie ja jestem? – Pomyślał i zerwał się na równe nogi, wyciągając przy tym swój ogromny miecz.
Szukał ręką czegoś o co mógłby się oprzeć plecami by czuć się bezpieczniej. Jak każdy bał się ataku od tyłu. Był co prawda wojownikiem i codziennie narażał życie, jednak teraz znajdował się w gorszym położeniu. Ciemność, chłód oraz wilgoć wzbudzają niepokój i strach. Gdy w końcu oparł się o ścianę i poczuł pewniej, zaczął zastanawiać się nad swoim położeniem. Trzymał się zasady: „Najpierw pomyśl, potem zrób", dlatego wolał w spokoju obmyślić plan działania. Chciał przypomnieć sobie ostatnie wydarzenia i wywnioskować z nich gdzie się teraz znajduje. Przeszkadzała mu w tym boląca głowa. Dotknął jej ręką i wyczuł, że jest mokra. W ciemnościach nie mógł dostrzec czy to od krwi czy wilgoci. Nie miało to jednak dla niego dużego znaczenia. Jakikolwiek ból nie był w stanie przeszkodzić mu w wydostaniu się z tego okropnego miejsca. Nagle zrobiło się jasno. Tymon zakrył rękami bolące oczy i usłyszał, że ktoś się do niego zbliża. Była to kobieta, której piękne, długie i złociste włosy sięgały bioder, a cudowna twarz o idealnej cerze przypominała oblicze anioła. Zbliżała się do niego powoli, zaglądając mu głęboko w oczy. Jej ruchy były powabne, a z każdym krokiem suknia, którą miała na sobie opadała coraz bardziej z ramion. Najpierw ukazała się długa, smukła szyja, a potem duże i krągłe piersi. Tymon stał na baczność, jednak jego dłoń mocno ściskała rękojeść miecza. Kobieta nie bała się go, pewnie wiedziała, że prawdziwy wojownik nie skrzywdzi słabszej, bezbronnej istoty, za którą się uważała.
- Kim jesteś? Jak się tu znalazłaś? – Na pytania Tymona nie padła żadna odpowiedź. - Proszę, odejdź! – Mimo, że powiedział to ostro i stanowczo, kobieta podchodziła coraz bliżej, cudownie się przy tym uśmiechając.
Gdy stanęła naprzeciwko i zaczęła wyciągać do Tymona rękę, on zamachnął się i jednym cięciem odciął jej głowę. Trysnęła krew. Bezwładne, piękne ciało opadając, zamieniło się w obślizgłe, zielone i cuchnące mięso. Szczupłe, gładkie ręce i nogi były teraz szorstkimi mackami.
Wojownik słyszał już kiedyś o tych istotach, jednak dziś, po raz pierwszy ujrzał jedną z nich na własne oczy. Był to Occulo.
Znów zrobiło się ciemno. Gdy nic nie widzimy zmysł powonienia wyostrza się, dlatego Tymon nie mógł znieść smrodu nieżywego stwora. Pobiegł więc przed siebie, w głąb ciemności. Nagle przystanął, zdał sobie sprawę, że niebezpiecznie jest biegać po omacku w nieznanym, strasznym miejscu. Oparł się o ścianę i wrócił do swoich rozmyślań. Pamiętał jedynie feralny dzień, gdy wracając do domu z wieczornej warty w lesie, usłyszał przerażający krzyk żony i synka. Popędził wtedy co tchu w kierunku hałasu. Gdy wybiegł zza drzew, w oddali zobaczył swojego syna zakneblowanego i związanego oraz swoją ukochaną, którą ktoś ciągnął po ziemi. Wspomnienie tego zdarzenia sprawiło, że ciało Tymona przeszył dreszcz. Przypomniał sobie jeszcze, że gdy chciał pobiec rodzinie na pomoc, został mocno uderzony w tył głowy.
- To stąd ta rana. – Dotknął jej jeszcze raz i zasyczał z bólu.
Znów pojawiło się światło. Długo czekał na ten moment. Szedł powoli przed siebie, przygotowując się do walki. Po spotkaniu z Occulem nie miał już żadnych wątpliwości, że znajduje się w labiryncie Perenisów. Nic dobrego nie mogło go tu spotkać. Gdy jasność przestała razić Tymona, zobaczył przed sobą małego, grubego mężczyznę, który wyglądał na śmiertelnie przerażonego. W ręce niedbale trzymał miecz, zdecydowanie za ciężki do jego postury. Wojownik opuścił swoją broń i czekał na reakcję przeciwnika. Ten jednak z krzykiem i niebywałą werwą rzucił się na niego. Tymon bez wysiłku odparł pierwszy atak, potem drugi i każdy następny. Sam nie atakował. Był prawdziwym wojownikiem, nie krzywdził słabszych.
- Dlaczego chcesz mnie zabić?- Nie mógł opanować śmiechu przy wypowiadaniu tych słów.
- Nie drwij ze mnie potworze! Nie zginę bez walki.
- Potworze? – Tymon był zszokowany, zawsze uważano go za obrońcę słabszych i bohatera. – Jestem wojownikiem! Nie zrobię ci krzywdy.
Mężczyzna dalej atakował i zdawał się w ogóle nie słyszeć co się do niego mówi. Tymona zaczęło to wszystko denerwować, więc zamachnął się i wytrącił miecz z ręki mężczyzny. Biedak natychmiast opadł na ziemię, skulił się i zasłonił głowę rękami.
- Nie zrobię ci krzywdy. – Powtórzył Tymon i wyciągnął do niego swoją dłoń. – Wstań i nie bój się. Jestem tutaj, bo Perenisi porwali moją żonę i synka.
- Co ty mówisz?! Niedawno zaginęła moja piękna córka. Ludzie z wioski mówili mi, że widziano, jak jacyś dziwni, obrzydliwi ludzie, których skóra jest czarna i pokryta wielkimi brodawkami ciągnęli ją do lasu. Zacząłem jej szukać, ale nie udało się, zamknęli mnie w tym labiryncie i nie wiem co mam teraz robić. Jestem w rozpaczy!
- To nie czas ani miejsce na łzy. Wstawaj, za niedługo pewnie zgaśnie światło. – Nim Tymon skończył zdanie tak się właśnie stało.
- Nie potrafię znaleźć mojego miecza.
- Nie martw się, mój w zupełności nam wystarczy.
Mimo, że Tymon miał teraz towarzysza, nie czuł się z tym lepiej, nie ufał mu. Zastanawiał się dlaczego światło „kazało" im się spotkać. Czuł w tym jakiś podstęp ale mężczyzna nie wyglądał na groźnego, więc na razie musieli działać razem.
- Myślisz, że moją córkę porwali ci sami ludzie co twoją rodzinę?
- Nie nazwałbym ich ludźmi, ale tak. Z twojego opisu wynika, że byli to Perenisi.
- Nigdy o nich nie słyszałem. Opowiedz mi.
- Yyyy, no dobrze. – Tymon był zdziwiony, że mężczyzna nic nie wie na ich temat. Byli postrachem wiosek od paruset lat. - Są to stwory zajmujące się czarną magią, dzięki której odkryli tajniki długowieczności. Porywają ludzi, rzucają na nich zaklęcia i zamykają w lochu. Trzymają tam dopóki się nie zestarzeją, a potem nakłuwają ich ciało i zlewają całą krew, z której tworzą miksturę odmładzającą duszę i ciało. Starzec umiera podczas tych zabiegów w wielkich cierpieniach. Porywają zazwyczaj dzieci i osoby młode, bo im dłużej ktoś siedzi w lochu owiany zaklęciem, tym lepsze właściwości ma jego krew. Jestem jednym z wojowników, którzy chronią wioski przed takimi jak oni. Jest nas dużo i każdy ma przydzielony swój teren. Perenisi, są słabi i łatwo ich pokonać w walce.
- Skoro była taka ochrona, to jak im się udało porwać twoją rodzinę? – Głos mężczyzny drżał ze strachu.
- Sam do końca nie jestem pewny, ale wydaje mi się, że Perenisi chcąc dostać się do wioski, wysłali przed sobą Occule, które z łatwością pozbyły się któregoś z naszych wojowników.
- Kogo wysłali? Occule?!
- Perenisi tworzą te stwory za pomocą swojej czarnej magii. Łowią w oceanie zielone potwory i sprawiają, że wyglądają jak piękne kobiety, które uwodzą mężczyzn, a ich dotyk sprawia, że człowiek umiera. Zawsze było mi żal tych istot. Posiadają one bowiem uczucia. Nie wiedzą kim są, nie wiedzą, że zabijają, pragną tylko zbliżyć się do mężczyzny. Swoją drogą, natchnąłem się niedawno na takiego stwora.
- Serio?! Naprawdę wyglądają jak piękne kobiety? Trudno im się oprzeć?
- Bardzo trudno. Jednak jestem doświadczonym wojownikiem i nigdy nie zapominam o niebezpieczeństwie. Odkąd usłyszałem o tych stworzeniach podchodzę nieufnie do każdej ładnej pani.
- Zobacz, znów pojawiło się światło! – Wystraszony mężczyzna chwycił się kurczowo ręki Tymona.
- Puść mnie! – Wrzasnął wojownik odtrącając go. – Muszę mieć dużo swobody by chronić nas obojga.
Ich oczom ukazała się wielka komnata w stylu barokowym, wszędzie było złoto i pełno biżuterii. W rogu, ogromna sterta ludzkich kości, która sięgała czterech metrów, nadawała wnętrzu złowrogiego uroku. W jednej ze ścian była wielka, ciemna jama, z której nagle buchnął ogień.
- Tego tylko brakowało, zbudziliśmy smoka. – Tymon zwrócił się do mężczyzny. – Musimy obmyślić plan działania zanim do nas wyjdzie. Te stworzenia mają kiepski wzrok, za to słuch i węch niebywały. Robimy tak: Podbiegnę pod otwór, żeby mnie wyczuł. Gdy zbliży się do mnie bardzo blisko, ty odwrócisz jego uwagę rzucając kamieniem, którym on się zainteresuje i odwróci głowę. Wtedy ja wskoczę na niego i będąc już poza zasięgiem ognia, wbiję miecz głęboko w jego szyję. Skubaniec padnie zanim zdąży się do ciebie zbliżyć. Jeżeli wszystko zrobimy tak jak powiedziałem, na pewno nam się uda.
Wojownik podbiegając pod jamę, obejrzał się przez ramię na mężczyznę. Odkąd pojawiło się światło ten nie odezwał się ani słowem, ale na szczęście stał teraz na wyznaczonej pozycji i czekał. To dodało Tymonowi otuchy, postanowił, że zrobi wszystko, by nic się nie stało temu człowiekowi. Smok już wyszedł i był coraz bliżej, ale mężczyzna nie reagował. Tymon spojrzał na niego, dawał mu znaki, jednak na nic się to zdało. Zrobiło się niebezpiecznie, zwierzę było już na wyciągnięcie miecza i przygotowywało się do ziania ogniem. Wojownik zaczął uciekać. Nie lubił gdy coś krzyżowało mu plany, jednak teraz nie miał wyboru. Straszny ból i pieczenie w prawej ręce, świadczyło o tym, że nie zdołał całkowicie umknąć płomieniom.
- Czemu stoisz durniu?! Miałeś odwrócić jego uwagę!
- Przepraszam, boję się. – Mężczyzna spuścił głowę.
- Nie wierzę! – Wojownik był zażenowany. – Uciekaj, będzie ział w naszą stronę!
Rozdzielili się, a smok skierował się w stronę Tymona i na nim skupił całą swoją uwagę.
- Głupi ma zawsze szczęście. – Pomyślał wojownik o swoim towarzyszu, który stał w rogu komnaty i nie ruszając się z miejsca, oglądał całe zajście.
Smok biegał za Tymonem i ział ogniem, trwało to dość długo. Wojownik w takiej sytuacji, mógł tylko robić uniki. Gdy dotarł do swego towarzysza, było widać, że ten nie jest z tego zadowolony. Zwierzę zwróciło się w ich stronę i zamierzało podpalić. Tymon szykował się już do ucieczki gdy nagle usłyszał gwizdnięcie. Smok jak zahipnotyzowany położył się na ziemi i schylił głowę. Wojownik nie zastanawiając się nad tym co zaszło, wykorzystał ten moment. Wyciągnął zza paska nóż i rzucił nim trafiając prosto w oko zwierzęcia. Przerażający krzyk cierpiącej istoty zawsze nim wstrząsał, dlatego chciał jak najszybciej zakończyć tę sprawę i dobić smoka. Drogę zagrodził mu jego towarzysz, który miał łzy w oczach.
- Nie dobijaj go, proszę. – Rzekł z trudem tłumiąc szlochanie.
- Zdrajca!
- Nie mów tak. Nie mogłem przecież ci powiedzieć prawdy, zabiłbyś mnie.
- A kto by nie zabił wysłannika Perenisów?! – Tymon podniósł miecz.
- Poczekaj! Już nie musisz mnie zabijać.
- A to niby dlaczego?
- Moje serce i jego – wskazał na zwierzę – to jedno. On teraz umiera, czuję to całym sobą. Gdy przestanie oddychać- ja także. Pozwól mi się chociaż z nim pożegnać.
Mężczyzna nie czekając na reakcję Tymona, przywarł do szyi smoka głośno zawodząc. Osłupiały Tymon nie wiedział co ma zrobić. Ciężko byłoby mu teraz zabić tego płaczącego mężczyznę.
- Słuchaj, byłem dla ciebie dobry, chroniłem cię, chciałem pomóc. Powiedz mi, czy z tego labiryntu jest jakieś wyjście? – Zapytał wojownik.
- Masz racje, zaufałeś mi, pomimo tego, że nie powinieneś. – Mężczyzna podniósł głowę ale rękami dalej obejmował zwierzę. Każde pojawienie się światła może oznaczać wyjście, jednak nie musi. Gdy wykażesz się męstwem, wtedy Perenisi cię wypuszczą.
- Czyli nie wiadomo ile to może trwać?
- Nie wiadomo.
Światło zgasło. Tymon słyszał jeszcze przez jakiś czas płacz mężczyzny i jęki smoka. Oparł się o ścianę i zaczął rozmyślać. Jego sytuacja nie była najlepsza, poza tym martwił się o rodzinę. Poczuł się senny, nie pamiętał kiedy ostatnio spał, nie był też w stanie powiedzieć jak długo się tutaj znajduje. Gdy jego oczy zaczęły się zamykać, a jedną nogą był już w krainie Morfeusza, oślepiło go światło. Czy to już wyjście? A może następna pułapka? Tymon sam nie wiedział, więc przygotowany na jedno i drugie, pobiegł z uśmiechem na ustach i mieczem w dłoni ku światłu.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Konrad Matyś - Za murami
Dziś jest ten dzień. Ostatni dzień zimy, niby już śniegu dawno nie ma, a dla każdego wielkie święto. Myśli czarnowłosego chłopaka krążą wśród jednej rzeczy – wolności, a jeszcze bardziej jej braku. Życie w zamku jest nudne, gigantyczny zamek jest nudny, mury zamkowe są nudne. Zamek jest tak duży, że ciężko spotkać inną osobę, to też jest nudne. Ale najnudniejsze z tego wszystkiego są dwie malutkie rzeczy: to, że
ów czarnowłosy chłopak jest magiem, magów jest mało i nikt ich nie lubi, a w tym zamku jest ich trzydziestu, prawdopodobnie cała populacja magów z kraju i to, że strażników jest około sześciuset. Jest jeszcze wiele nudnych rzeczy, na przykład to, że do końca życia musi siedzieć w tym zamku. Takie prawo, izolacja magów. Życie magów jest nudne. Szczególnie jeśli dany mag ma szczególny talent do języków i ksiąg,
a jednocześnie nienawidzi czytać i rozmawiać, bo uważa, że to nudne.
Dziś mija równo dwadzieścia lat od czasu, gdy tu przybył, albo został zaniesiony, ponieważ roczne dziecko ledwie kilkaset metrów przejdzie. Zasadą tego zamku było, że, gdy mag ma ukończone lat dwadzieścia jeden, może na tydzień, podczas rocznicy wstąpienia, opuścić te nudne mury i poczuć jak to jest być wolnym. Trochę to sztucznie wygląda, bo wychodzi się ciągle pilnowanym, ale jednak jest się wolnym. Przez tydzień oczywiście, gdy mag nie wraca na czas, to trzeba maga szukać, a jak trzeba maga szukać to oznacza tylko jedno. Strażnicy muszą ruszyć swoje tłuste tyłki i wyruszyć na poszukiwania, a to dla nich jest jedna wielka nuda. Magów trzeba trzymać krótko, inaczej staną się zbyt pewni siebie i zachłanni. Jak czegoś chcą – zabraniać, no chyba że przyda się to samemu zakonowi strażników i najważniejsze, z magami dłużej niż minutę nie rozmawiać, jeszcze jakiś urok rzucą, albo w żabę zmienią, a w tych czasach ciężko o piękną księżniczkę, która cmoknie płaza, marząc o księciu z bajki, a nawet jak już cmoknie, to się może niemiło rozczarować, bo zamiast przystojnego księcia, będzie gruby strażnik z piwnym brzuszkiem. Przykro mi, życie jest brutalne.
Wracając do owego nudnego zamku leżącego blisko nudnej wsi, którą przecina nudna rzeka i która umiejscowiona jest w nudnej górskiej dolinie otoczonej pięknymi, ale nudnymi górami. Oczywiście tak twierdzi młody mag Andreas. Tak naprawdę jest to wielki zamek z setką wieży, tysiącem sal oraz korytarzy i milionem komnat. Na terenie zamku znajduje się wielki plac treningowy, a w podziemiach największa na świecie biblioteka, skrywająca nie tylko stare księgi, ale także największe skarby tego świata. Nieopodal zamku jest nie wioska, lecz małe bezimienne miasteczko z kaplicą , rynkiem, a nawet dwoma, targiem i mnóstwem domów oraz sklepów. Wokół bezimiennego miasteczka znajdują się posiadłości ziemskie z mniejszymi lub większymi polami uprawnymi. Z każdej strony dolina otoczona jest pięknymi wysokimi górami, których szczyty giną w chmurach, a gdy niebo jest bezchmurne, można dostrzec ostre zakończenia gór, pokryte nagimi skałami i puchowym sweterkiem ze śniegu. Dostać się tu też nie jest łatwo, nie ma żadnego przesmyku, jest tylko jedna jaskinia z dwoma wyjściami z jednej i drugiej strony, ale żeby nie było tak łatwo w środku są setki korytarzy, które kończą się niekiedy pieczarami z magicznymi stworzeniami, takimi jak: pająki wielkości konia, czy cieniami, wiadomo o nich tylko tyle, że, gdy się je widzi, to zazwyczaj jest ostatnia rzecz, którą się widzi. Można spotkać też smoki, ale to już rzadkość, te gady zostały udomowione. Teraz to powszechne środki transportu. Tutaj jednak smok nie doleci, a to za sprawą tajemniczego zjawiska związanego z tymi górami. Jest w nich coś czego boi się każdy smok.
Na pozór zwykła kraina, a gdy się bliżej przyjrzymy, skrywa tyle tajemnic. W sumie nie ma co się dziwić, w tym świecie jeśli coś nie posiada ukrytej tajemnicy, to najzwyczajniej nie istnieje. Od taka ironia losu, żarcik taki fajniusi. Nikogo nie dziwi, że jak znajdzie się naszyjnik, to on sprowadzi gobliny czy demony na dom znalazcy, albo jedno i drugie, tutaj to noma. Świat nie dający słabym żadnej szansy, a z drugiej strony, jeśli ktoś jest silny, wyniesie go na wyżyny potęgi. Tylko szkoda, że większość osób to umiarkowani ludkowie, ale tak jest od zawsze na tym pięknym świecie.
Nikt nie wie, jakim cudem to tutaj powstało więzienie dla magów, jedyne w kraju. Normalne kraje mają takie miejsca w stolicach lub niedaleko nich. Tutaj nikt magów nie trawi, każdy się nimi brzydzi. Ale po co? To też ludzie, takie same osoby jak inne, też myślą, też żyją, też mogą pracować, nawet wydajniej. Lecz wciąż inni się ich boją, ciągle i zawsze jest jakieś ale. Uprzedzenie do magów jest głęboko zakorzenione u ludzi prostych, ale nawet królowie czy szlachta chcą ich odizolować. Jest jedno wytłumaczenie, bo oni magią mogą zabijać. Coś za coś. Pomoc za jakieś ryzyko, nie ma co się dziwić.
Andreasowi została do przeczekania tylko godzina i przez tydzień będzie wolny. Będzie mógł wreszcie dowiedzieć się, czym jest życie prawdziwego człowieka. Na szczęście ludzie w bezimiennym miasteczku byli inni niż reszta świata. Za każdym razem, gdy ktoś wychodził z zamku, to w miasteczku jest święto. Mag oznacza pomoc i ułatwienia, oczywiście nie zawsze, zależy od maga. Są tacy, którzy prędzej spalą czyjś dom, zamiast ochronić od nieszczęść. Życie, przykro mi. Ale szczerze mówiąc, czego się spodziewać, magowie to też tylko ludzie.
- Znasz zasady. - Kończył mówić swoje nudne przemówienie nudny dowódca straży. - Niesubordynacja jest karana, nawet śmiercią.
- Oczywiście. - czarnowłosy mag ziewnął przeciągle - muszę słuchać o tym od dwóch godzin, wiem juz wszystko.
- To dobrze. - Żołnierz wstał. -Teraz ktoś ciebie odprowadzi do drzwi. Rozumiesz?
Mężczyzna nie czekał na odpowiedź, tylko uniósł swoją już starą rękę wskazując drzwi prowadzące na korytarz. Tam stała już czwórka uzbrojonych po zęby strażników. Od gabinetu odbili w lewo. Przez kamienne mury, było tu jednocześnie zimno i ciepło. Po około stu krokach skręcili w prawo. Nikogo Andreas jeszcze nie zapytał, dlaczego te korytarze są takie kręte, a nie normalne kwadratowe jak wszędzie, tylko wijące się jak węże. To chyba pod nich zamek ma swoją nazwę "żmijowe zamczysko". Jakieś dwieście kroków i kolejny zakręt w prawo. Następne dwa skrzyżowania przeszli prosto. O dziwo nie nudziło go ta wędrówka, ale to ze względu na możliwość opuszczenia zamku, chociaż na tydzień. Kolejne dwa zakręty, w prawo i lewo, a potem ciągle prosto.
Oczom Andreasa zaczęła się ukazywać powoli masywna, sięgająca prawie dziesięciu metrów brama. Lekko pozłacane ozdoby pokrywały całe wrota. Wszystko to robiło piorunujące wrażenie, szczególnie, że całe wrota utrzymane były w realistycznej i mało przesadzonej atmosferze mroku. Nie ma wątpliwości, brama ta została wykonana specjalnie, by wystraszyć słabych magów. Dwóch żołnierzy wspólnymi siłami mozolnie otwierało wrota. Chłopak niepewnym krokiem przekroczył próg zamczyska i znalazł się na niewielkimi dziedzińcu otoczonym z dwóch stron murem, a z jednej zamkiem. Zielona trawa dopiero zaczyna budzić się po śnie zimowym, kwiatów zbyt dużo nie było, drzewa też jeszcze nie były w całej okazałości, gdzieniegdzie brakowało liści, ale na nie jest jeszcze czas. Nawet taki dość ubogi obraz zdołał zachwycić maga i przełamać obraz świata, o jakim słyszał, nie było to nudne i szare miejsce, tylko piękne, pełne uroku i zachwycające , a to wielka różnica. Tylko to zamczysko psuło piękny obraz. Im dalej czarnowłosy oddalał się od swojego więzienia, tym bardziej uświadamiał sobie, że inni się mylą. Gdzie nie spojrzał, widział coś nowego, pięknego i jak dotąd niespotykanego, przynajmniej dla niego. Trawę i kwiaty widział tylko w ogrodzie zamkowym, skromnym i zaniedbanym. Gór w ogóle nigdy nie widział, mury zamku są zbyt wysokie, by cokolwiek zobaczyć. Każdy skrawek ziemi został dokładnie obejrzany i sprawdzony. Niby czytywał o tym wszystkim, a jednak ciągle go to ciekawiło. Było czymś nowym, nieznanym ale... normalnym.
Zachwycanie się przyrodą zajęło magowi co najmniej godzinę bezcennego czasu wolności, ale, gdy skończył, albo na chwile przerwał, postanowił jednak skierować się w stronę ludzi. Rzadko z kimś rozmawiał, czy to przez samotność w zamku, czy przez to, że wmawiał sobie, iż nie potrafi rozmawiać, faktem było, że nie rozmawiał. Po raz pierwszy naprawdę szukał z kimś kontaktu . Chciał poznać ten nowy świat. Wchodząc do miasteczka znów zdziwił się. Nie była to nudna wioska, a tętniące życiem miasteczko, pełne uśmiechniętych ludzi. To wszystko było takie naturalne i niewymuszone, że nawet magowi się udzieliła radosna atmosfera. Ludzie świętowali nadejście wiosny. Wszyscy poubierani kolorowo z wieńcami na głowach i z bukietami suszonych kwiatów w rękach. Niby to takie zwyczajne, a takie niezwykłe. Wszystko było nowe, ciekawe, urzekające. Wszyscy kierowali się w jedną stronę, więc Andreas także tam poszedł. Ulica kończyła się pokaźnych rozmiarów rynkiem, gdzie rozstawiona była drewniana scena, a wokół niej tłumy ludzi. Zaskakujący widok. Andreas jeszcze nigdy nie widział tylu ludzi w jednym miejscu, nigdy nie widział tylu ludzi.
-O...- tylko tyle się mu wyrwało, więcej nie był w stanie powiedzieć.
Jakiś nieznajomy mężczyzna podbiegł do niego i klepnął po plecach. Czuć było, że jest porządnie podchmielony. Dziwne, że jeszcze chodził. W zamku rzadko mogli spożyć coś mocniejszego, trzeba było spotkać kogoś innego, z tą osobą zakraść się do piwnicy i najważniejsze nie dać się złapać, a o to było ciężko. Po raz pierwszy tak naprawdę chciał robić wszystko, co zwykli ludzie. Od generała dostał trochę złota, wiec poszedł do prowizorycznego baru na powietrzu.
- Jeden raz proszę - wyjął jedną monetę i położył na blacie.
Karczmarz wziął pieniądze i poszedł do beczki z drewnianym kuflem. Pół minuty wlewał złotawą ciecz. Po chwili Andreas już trzymał drugi kufel piwa. Już wiedział, czemu wszyscy byli tu tacy radości. Na scenę weszła kapela. Jacyś pospolici grajkowie nazywający siebie bardami. Ich fenomen polegał na tym, że nigdy nie wchodzili na scenę grać osobom trzeźwym. Po dwóch tańcach mag zakupił kolejny napój. I jeszcze kilka, a potem kolejne. Taniec, kufel, taniec, kufel. A potem pustka, czarna dziura.
***
- Co... się... stało... -młody mag otworzył powieki i natychmiast je zamkną, leżał na polanie, miał podarte ubrania i dziurę w głowie. No i jeszcze ten ból głowy, koszmar na jawie, o ile nie śnił. Powoli i bardzo ostrożnie zaczął się podnosić. Koszula nie miała rzemyka i teraz odsłaniała lekko umięśniony tors, w zamku często mógł ćwiczyć, nie tylko magię, ale też sport. Gdy wstał, rozejrzał się wokół. Nigdzie nie było widać ani wioski, ani zamku. Był na małej półce skalnej, ale gdyby tego było mało, to jeszcze nie wiedział, jak tu się znalazł. W sumie to nie wiedział nawet, ile czasu tutaj jest. Podszedł do granicy półki i spojrzał w dół, w oddali dostrzec można było tylko plamy, które mogły być domami i jedną większą czarno szarą plamę, to chyba zamek. Chłopak wrócił do miejsca, w którym się obudził. Zebrał to, co leżało na trawie. Czyli pusty mieszek. Jeszcze niedawno był pełen ciężkich, złotych, beczących monet, a teraz? Teraz to zwykły szmaciany woreczek. Bezużyteczny zresztą. Chłopak rzucił nim ze złością w krzaki. Chwila namysłu. Dłuższa chwila, bo trwała około dziesięciu minut. Andreas zdołał wymyśleć tylko jedno, że pora wracać. Chwila magii i sterta kamieni ułożyła się w bezpieczny podest, na którym powoli zjechał na dół. Podczas opadania rozglądał się uważnie po okolicy, do zamku nie było bardzo daleko, ale i ten dystans trzeba było przebyć. Skierował się w stronę najbliższej drogi i obrał kurs „Żmijowe zamczysko".
Po drodze mijał grupki wieśniaków.
- Pamiętacie tego maga z dnia wiosny? Porządnie sobie popił! - młody mężczyzna entuzjastycznie relacjonował minione wydarzenia.
Czarnowłosy młodzieniec prychnął.
-To wy nie wiecie? Ktoś uciekł z zamku! To straszne! - kobieta próbowała przekonać swoich znajomych o prawdziwości tych pogłosek.
-No jasne, że uciekł, – szepnął do siebie mag – to chyba proste.
Po jakimś czasie minął trójkę staruszków.
- Zaginęła wnusia mojej przyjaciółki, tragedia! - kobieta, prawdopodobnie najstarsza, użalała się nad kimś.
-Zaginęła- zaśmiał się cicho- Tylko poszła spać, była śmiertelnie zmęczona.
- Okradziono sklep krawiecki Anastazji, od dawna mówiłem jej, że powinna się lepiej pilnować - starszy mężczyzna relacjonował najnowsze wieści.
-Co mnie podkusiło, nie będę więcej pił młodego wina.– uśmiech pojawił się na twarzy Andreasa.
- Podobno w okolicy grasuje morderca, czyżby ktoś z doliny? Ale to jest niedorzeczne -piszczała ostatnia staruszka.
- Zaraz morderca. Nie wszyscy muszą ograniczać się i żyć w zniewoleniu.
Gdy jego podróż dobiegała końca, spotkał jeszcze płaczącą kobietę.
- Moje dzieci! Mój mąż! Mój dom! - łkała przerażona -Mój dobytek!
Kobieta zbielała i upadła. Chłopak poszedł do niej i za pomocą magii skurczył do rozmiarów gołębia.
***
Mężczyzna w eleganckim płaczu podróżnym z kapturem nasuniętym na oczy stanął przy murze zamku i oparł się o niego. Zawsze tu podchodził, codziennie, od dwóch miesięcy. Andreas wyprostował się i odszedł.
-Jeszcze tu wrócę... - szepnął cicho.
- Czas skończyć to, co zacząłem - uśmiechnął się, tym razem mrocznie - Czas być wolnym. może zmienić człowieka, ile złotego ona może zrobić...
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Fragment: "Wodospad"
1
TRZECIA ŁZA
Niebo płakało. Ziemię zalewał smutek.
Starling otworzyła usta, by pochwycić krople wpadające przez otwór w ich kordonie. Przezroczysta osłona Tragarzy Ziarna wznosiła się nad ogniskiem jak przytulny namiot. Odcinała je od potopu, poza niewielkim otworem na szczycie, który wypuszczał na zewnątrz dym i pozwalał zdobyć próbkę deszczu.
Irmina Flis - Przyszłość
Na wyludnionych ulicach nocnego miasta słychać kroki.
Jest północ, więc to bardzo zły znak. Nikt nie śpi, ale w żadnym oknie nie pali się światło. Ciemność oznacza bezpieczne schronienie i przeżycie kolejnej nocy. Każdy o tym marzy. Ale nie wszyscy doczekają świtu. Wieje lekki wiatr, który zwiastuje coś złego. Uważny obserwator całej sceny słyszy nawet złowrogi szept, przez niego niesiony. Jest biało – czarno, nie tylko z powodu pory. Kroki rozlegają się zbyt głośno, oddech jest zbyt szybki, myśli zbyt pogmatwane. Oczy nie mogą wypatrzeć dalej umieszczonych przedmiotów, nos wyczuwa tak dobrze znany zapach ciemności. Coś się wydarzy.
Rok 3854 to już odległa historia. Ludzie, którzy wtedy się urodzili, albo zostali stworzeni, teraz są już dorośli i pozornie niezależni.
Butna ludzkość w końcu zmądrzała, a raczej zrozumiała. Dokonano przewrotu na skalę ogólnoświatową. Rządy dotychczasowych supermocarstw upadły i nie pozostał po nich żaden ślad świadczący o ich dawnej potędze.
Nie pomogła amerykańska broń i nowoczesne techniki walki.
Rosyjskie wojska, wywołujące tak dużo chaosu, zostały pokonane.
Jednak nie doszło do anarchii, a ludzie nie popadli w chaos. Przeciwnie wręcz. Nowy władca - Kantingam - już cztery miliony lat utrzymuje doskonały ład i porządek, a ludzie pod wodzą jego żelaznej (dosłownie i w przenośni) ręki, żyją w pokoju. Nowy rząd dobrze poradził sobie z kryzysem gospodarczym, poprawił ogólną sytuację ludzi na całym świecie. Tylko sobie znanymi metodami zakończył też główne konflikty , jakie toczyły się na naszej planecie: te w krajach arabskich, te na Ukrainie. Głodujący ludzie dostali chleb i wodę, a nawet więcej: zaczęli odżywiać się tak jak każdy inny mieszkaniec. Nie było problemu z czystą, bieżącą wodą, a zanieczyszczenie rzek zmalało jak nigdy dotąd. Wskaźnik przestępczości też uległ zmianie i to w tą dobrą stronę: ludzie przestali napadać jedni na drugich. Nie słyszano o mordowaniu w biały dzień, a kradzieże, włamania, okaleczania były czymś niesłychanym. Życie stało się istną sielanką, która bardzo szybko została uznana za coś zupełnie normalnego.
Kim więc jest Kantingam, ten, który tak radykalnie zmienił oblicze świata i ludzkości?
Ci, którzy go widzieli nie są zgodni. Każdy z nich miał na ten temat inną teorię, tak więc ile ludzi tyle opinii. Jednak dwie najbardziej prawdopodobne, karzą nam wierzyć w jego niezwykłość.
Tak więc jedni opisują go jako młodego mężczyznę. Uśmiechniętego, podobnego może trochę do woskowej figury. Według nich jest po prostu charyzmatycznym przywódcą, który zna dobrze potrzeby swoich poddanych i wie jak nimi rządzić. Uważają, że nie można oskarżać go o złe czyny, bo jest na wskroś dobry, mądry i sprawiedliwy. Wydaje się niemal doskonały, czysty jak łza.
Ta wersja jest bardzo przyjemne dla ucha i daje podstawy by wierzyć, że wszystko jest w porządku
i nie ma powodów do zmartwień. Istnieje, jak się można było tego spodziewać, wielu jej zwolenników.
Inni mają na ten temat zupełnie inny pogląd, który nie jest już tak optymistyczny. Twierdzą, że to doskonale zaprojektowany robot, który myśli i zachowuje się tak jak ludzie, oraz wygląda tak jak my. Mówią jednak, że jak każda maszyna nie ma zdolności odczuwania uczuć, a przynajmniej nie takich jakie znamy. Nikt nie lubi głośno wypowiadać tej opinii o najwyższym władcy. Ale nie to przecież co nam się podoba, zazwyczaj jest prawdą. Nie to co jest przyjemne, ładne, słodkie tworzy nasze prawdziwe życie ze wszystkimi jego trudami. Dlatego coś karze mi wierzyć właśnie w taki scenariusz.
Która wersja jest jednak prawdziwa? Po cichu szepcze się, że obie mają w sobie coś z prawdy, zawierają ziarnko realizmu. Być może nowy władca ukazuje się takim, jakim w danej chwili chce być, w zależności od danej sytuacji. Niekiedy przywdziewa maskę równego nam młodzieńca, by uśpić naszą czujność i uspokoić wewnętrzne głosy. Taka postać jest przewidziana dla tych, którzy mają w sercu zasiane jakieś wątpliwości. Cel jest jeden: wykorzenić je i zastąpić uwielbieniem.
Pewne jest jednak to, że jego metody są ponadludzkie, a on sam przewyższa zwykłych śmiertelników pod każdym względem. Mimo usilnych starań nie można ukryć silnej mocy i prawdziwych pobudek pod żadną maską, pod żadnym uśmiechem. Uważny obserwator dopatrzy się fałszu i dowie się, że nie jest człowiekiem i umie rzeczy, których my nawet nie potrafimy nazwać.
Dlatego nie mieliśmy w starciu z nim żadnych szans. Dlatego właśnie z siedmiu miliardów ludzi, pozostała nas tylko jedna trzecia, albo nawet jeszcze mniej. Szeregi „normalnych" zostały mocno przetrzebione.
Tak, człowieku z przeszłości. Prawdopodobnie ty też zginąłeś. Poniosłeś śmierć w jednym z początkowych starć albo sam je sobie odebrałeś, kiedy zrozumiałeś co się dzieje. Jeśli nie, to jesteś Wybrańcem i oglądasz Nowy Wspaniały Ład Trwający Na Wiek Ustanowiony Przez Najwyższego.
Wierz mi, zazdroszczę Ci nieświadomego leżenia w grobie.
Nowy Ład ,jak w skrócie nazywa się to co zaprowadzono na Ziemi, zlikwidował tereny przy kołach podbiegunowych. Uznano je za nieprzydatne, nieprzyjazne i niepraktyczne. Były też niekorzystne, jeśli chodzi o warunki życia i niekompatybilne z zamierzeniem Kantingama oraz jego lewitujących w powietrzu pomagierów. Nie można tam przecież z powodzeniem zagospodarowywać terenów: wybudować hangarów, uprawiać jadalnych roślin czy hodować przydatnych dla społeczeństwa zwierząt. Magiczne zdolności Kantingama pozwalałby oczywiście przemienić te tereny na inne, „normalne". Jednak wymagałoby to zbytu dużego zużycia energii i mocy, oraz zbyt dużego nakładu czasu. Nie było to opłacalne tym bardziej, że o wiele łatwiej było stworzyć nowy kontynent, „bardziej przemyślanie wykreowany i zaplanowany", jak powiedział podczas jednej ze swych przemów sam dyktator.
Za to część Afryki była - odwrotnie - zbyt gorąca, by tam zamieszkać i cokolwiek uprawiać. Nikogo nie interesowały tereny pustynne lub półpustynne, gdzie szalały burze piaskowe, a słońce prażyło podróżnych.
Podpisano dokumenty. Wydano rozkazy. Nie przeprowadzono żadnej narady. Głos Kantingama był wystarczający, by obrócić w proch i w pył cały kontynent. Tak różnorodny kawałek naszej planety.
Dom dla miliarda ludzi odszedł w niepamięć. Nikt nie podniósł sprzeciwu.
Tereny, które pozostały, czyli Europa, Azja, Australia, obie Ameryki skurczono.
Magia nie ma sobie równych.
A jeśli swoje zdolności wykorzystuje w niecnych celach, ktoś tak potężny jak nasz nowy monarcha, to nie ma już rzeczy niemożliwych. Każdy metr kwadratowy ziemi przecięto jakby na pół w Europie, zmniejszono o siedem ósmych w Azji, trzy czwarte w Ameryce oraz zostawiono w stanie rzeczywistym w Australii. Dom dla ludzi uległ gruntownym zmianom. Zostało dla nas bardzo mało miejsca.
Nikt tak naprawdę nie wiedział, czym kierowano się w tych poczynaniach. Czemu na tych ziemiach zaplanowano działania tak, a na kolejnych zupełnie inaczej ? Jaki plan miał dyktator?
Nie odkryto tego. Tajemnica, która wciąż jest żywa.
Wydaje się to nieprawdopodobne? Niemożliwe? Zmyślone?
Też tak sądziliśmy. Na samym początku. Ponadnaukowe wykłady, nieziemskie istoty. Wyimaginowane postacie, szalone teorie. Nikt nie chciał wierzyć.
Ale potem, z dnia na dzień przybywało pośród nas Ich. Sprawdzał się scenariusz rodem z filmów Science Fiction, które w dawnych czasach były tak popularne i rozpowszechnione.
Dobrych filmów. Ludzie zaczęli znikać na kilka dni, a potem powracali odmienieni. Dla wielu była to pozytywna zmiana, bo nawet najwięksi awanturnicy przestawali się kłócić, grozić dłużnikom i pić do upadłego. Jednak to były jedynie pozory, które mądrym ludziom nie zamydliły oczu.
Patrząc z perspektywy czasu zastanawiam się, czy niektóre z tych filmów nie były proroctwami. Przepowiedniami. Czymś ważnym. Zastanawiam się, czy ktoś nie chciał nas ostrzec, dać szansy na poprawę, zmianę, refleksję.
Może ich scenariusze wcale nie były wytworami fantazji ludzi takich samych jak my? Może impuls do ich stworzenia dawali im Obcy, którzy już wtedy wiedzieli jaka będzie przyszłość. Widzieli plany.
A może to Ci ludzie, autorzy fantastyki, dziwacznych filmów, byli już wtedy zmienieni i opisywali po prostu to, co wiedzieli na świecie. Każde pytanie rodzi następne, następne i następne ... Miliony.
Na żadne jednak nie wiem jak odpowiedzieć.
Może znasz odpowiedź? Jeśli tak nie wahaj się jej podać.
Kantingam nigdy przy swoich poddanych nie wpada w złość. Nikt nigdy nie widział go wyprowadzonego z równowagi.
Zawsze jest dobrym Ojcem, kochającym Dawcą Wszystkiego.
Chwali potulnych.
Nagradza posłusznych.
Dużo działo się przez minione lata, jednak nikt nigdy nie został przez niego oficjalnie ukarany, zganiony.
Słowem: idealny władca na idealnej planecie.
Taki obraz kreowany był przez tysiące lat. I nie był to wynik propagandy, którą przeprowadziliby zwykli ludzie. Nic nie było tworzone na siłę, nikt nie wiedział nawet, że ulega czyimś namowom. To był cały delikatny i subtelny sekret: dawne metody, tak bardzo nieprzyjemne i nieskuteczne na dłuższą metę, odeszły niepamięć. Teraz nastała nowa era, w której magiczny władca używa tylko sobie znanych metod, by zmienić nasze mózgi i delikatnie wprowadzić tam wirusa. Takiego, który będzie powoli, ale systematycznie zmieniał nasze myśli, aż sami dojdziemy do wniosku, że Kantingam to władca idealny, który rządzi dla naszego dobra i pomyślności. Co więcej, uznamy, że sami doszliśmy do takiego wniosku i że jest to wniosek bezbłędnie poprawny.
A jednak kiedy w nocy na ulicy słychać stukot kroków lub nawet inne niezwykłe hałasy, każdy zamiera.
Bo ten kto stoi na zewnątrz jest zły.
Niedawno ktoś rozpuścił plotkę, że przeciw władzy wybuchnął bunt.
Nikt nie chciał dać temu wiary, bo od tysięcy lat nie znalazł się żaden odważny, który podniósłby sprzeciw. Nikt nie chciał być prowodyrem, żeby potem nie ponieść konsekwencji, jakie były przewidziane za taki czyn. Jakich konsekwencji? Dużo się o tym mówi, ale niestety nikt dokładnie tego nie wiedział.
Po kilku tygodniach potwierdzono informację: buntownicy zaatakowali swoich pobratymców. Oznaczało to tylko jedno: to maszyny podniosły wrzawę.
Zdziwiło to wszystkich, ale przynajmniej wyjaśniło jedną sprawę: ludzie daje byli ulegli.
I tchórzliwi. Tak jak zawsze. Nic się nie zmieniło.
Nikt nie wierzył w celowość działań tych „oszołomów" jak ich nazywano, bo Kantingam sprawuje władzę absolutną, a jego poddani muszą być mu posłuszni.
Zadziałał szybko i bezbłędnie tak jak się tego spodziewano. Po kilu dniach nie było już słowa „bunt".
Nie można go było wypatrzeć w niczyich oczach, żadne uszy nie mogły go nigdzie usłyszeć.
Maszyny biorące udział w całej akcji, też nie pamiętały żadnych związanych z tym chwil. Nieoficjalne, ale wiarygodne źródła mówiły nieśmiało (nieśmiało, bo tymi źródłami byli ludzie) o urządzeniach zastosowanych przez Kantingama.
Dokładnie nie znano ich magicznej budowy, chociaż domyślano się, że ich użycie nie jest szczególnie przyjemne, a wręcz prowadzi do traumy. Napędzane były na pewno magią, której w nowym królestwie nie brakowało. Każda maszyna w królestwie była zresztą stworzona tak, by być zasilana magią, a przy tym, zużywać jej jak najmniej. Ich twórcy byli bardzo mądrzy i uzdolnieni, trzeba przyznać.
Pewne było też to, że nieszczęśnik, na którym je zastosowano tracił pamięć. Stawał się czystą, białą kartką. Tak jakby dopiero co rozpoczął swoją egzystencję na Ziemi. Musiał uczyć się od nowa podstawowych czynności, poznawać świat i układać swoje życie. Jego znajomi nie mieli prawa powiedzieć mu, że już kiedyś to wszystko umiał i wiedział. Było to surowo zabronione.
Takich technik używano na razie tylko na robotach. Ludzie mogli być spokojni. Na razie.
Nie było to jednak wcale dziwne.
Przestaliśmy być na Ziemi gospodarzami. Popadliśmy w głęboki smutek, żaden z nas nie widział szans na zwycięstwo i wyrównaną walkę.
Mijały dni. Lata. Im więcej czasu upływało od inwazji, tym bardziej przygasał w naszych oczach zapał.
Zapał do walki. Ten wygasł na początku.
Dzisiaj wygasa już zapał do życia.
Dlatego nie stanowimy zagrożenia dla Kantingama i jego jednomyślnych poddanych. Nie widzą w nas zagrożenia, zresztą sami wiemy, że nim nie jesteśmy.
Trzeba też powiedzieć szczerze, że wiele osób przyzwyczaiło się do obecnego stanu rzeczy i mało kto uważa go, jak na samym początku za niewolę. Ci, którzy byli bogaci przed przewrotem, w większości zachowali swój majątek. Żyją dalej w domach z przeszklonymi ścianami, piją wino do obiadu i hucznie obchodzą święta rodzinne. Ich dobrobyt trwa, a nawet się powiększa: nowy rząd nie żądał przecież wsparcia, a nawet umorzył płacenie podatków. Ich podwórka stawały się więc coraz większe, w garażach stało coraz więcej i coraz bardziej nowoczesnych samochodów. Do baków wlewali coraz więcej litrów paliwa, bo jeździli coraz dalej, odwiedzając coraz bardziej liczne grono swoich dobrych znajomych. W ogóle nowym ulubionym słowem tych ludzi stało się słowo „więcej".
Kto nie byłby zadowolony ? Na to pytanie należy odpowiedzieć szczerze. Aż do bólu.
Ci natomiast, którzy wcześniej byli biedni ,teraz stali się średniozamożni. I ponownie: taki stan rzeczy bardzo im odpowiadał. Nie musieli martwić się o to co zjedzą na kolację, nie kładli się z pustymi żołądkami. Mogli pozwolić sobie na mniejsze lub większe luksusy, zaczęli dbać o siebie i swoje zdrowie.
Nikt nie zastanawiał się nad tym, że rządzi nimi istota, która nie jest człowiekiem. Nikt nie rozmyślał o tym, że ludzie, te same butne istoty, które uważały się za tak niezależne, zostali zniewoleni i nie mogą sami podejmować decyzji o czymkolwiek. To, co miał im do zaoferowania Kantingam trafiało w ich ludzkie, niedoskonałe i dość proste potrzeby. Jeśli mieli to co do tej pory, a nawet więcej byli zadowoleni i nie chcieli tego tracić.
Te wyższe motywy działania zeszły na drugi plan.
Smutna prawda jest taka, że ludzie poddali się bez stawiania oporu.
Niektórzy zostali nawet wysoko postawionymi urzędnikami. Współpracowali z robotami służącymi królowi i szczycili się swoją karierą. Zupełnie nie pojmowali, że stali się kolaborantami, a ich postępowanie, kiedyś byłoby uznane za zdradę i powód do wstydu.
Inni stali się nawet Łowcami i polowali na maszyny, które miały mankamenty, czyli rozwinęły zbyt wysoką inteligencję. Takie przypadki nie zdarzały się zbyt często, albo przynajmniej rzadko kiedy wychodziły na jaw. Sprawy te zazwyczaj załatwiano szybko i cicho, tak by nikt nie widział jak i kiedy rozprawiono się z wadliwym poddanym.
Łowcami stali się przede wszystkim Ci, którzy w normalnych czasach tkwili w więzieniach, byli pod opieką zakładów psychiatrycznych, albo przejawiali jakiekolwiek inne patologiczne skłonności.
W nowej erze nikt nie pamiętał o ich winach, doszło do amnestii. Każdy z nich rozpoczął nowe życie,
z nowym imieniem, w nowym miejscu. Jednak nie zawsze zmieniało się to, co było tutaj najważniejsze: czyli oni sami.
Kroki, które słychać na ulicy są dla większości złe.
Bo niosą za sobą nieznane.
Bo mogą spowodować, że Kantingam przestanie być dobry.
Bo zaburzą tak idealny porządek.
Wszyscy bogaci i średniozamożni chowają się, więc w swoich domach, z lękiem zasłaniają zasłony, mocniej przyciskają głowy do poduszek, by nie dobiegał do nich żaden dźwięk. Nie chcą mieć nic wspólnego z tym, co dzieje się nocą. Nie podzielają głupoty Nocnych Zmienników.
Mojej głupoty.
Bo ja jestem jednym z nich. Jestem Zmiennikiem.
Czyli kim?
Kiedyś byłem człowiekiem. Mężczyzną. Dzisiaj jestem maszyną. Jedną z kreatur Kantingama. On jest moim Ojcem. Tak powiedział przy moich narodzinach, a raczej przy moim przeobrażeniu z człowieka w automat.
Długie lata czekałem. Ukrywałem swoje zamiary i szukałem sprzymierzeńców. Teraz urośliśmy w siłę. Ja i inne roboty, które kiedyś były ludźmi.
Kochającymi żonami.
Zapracowanymi mężami.
Chcemy odzyskać to, co utraciliśmy, nasze rodziny, życie ze wszystkimi jego odcieniami, emocje,
a nawet możliwość zakończenia naszego istnienia.
Codziennie obserwujemy tych, którzy mają to wszystko. Dostrzegamy ich zachowanie. To, jak nie wykorzystują tego, że pozostali ludźmi, że mogą „być" tak jak my - kiedyś.
Widzimy także ich tchórzliwość i obojętność.
Dlatego mamy misję i jasno wyznaczony cel. Chociaż jesteśmy maszynami, walczymy w obronie ludzkości i wszystkiego co z tym związane. Chcemy pokonać Kantingama i jego popleczników. Ziemia powinna należeć do ludzi!
Kroki w ciemnościach to przypomnienie, dla tych, którzy cierpią w środku, że nie mogą spełniać swoich marzeń, które kiedyś były codziennością. Przypomnienie dla tych, którzy pragną tego co my. Jednocześnie jest to groźba, dla tych wszystkich, którzy sprzymierzyli się z naszym wrogiem przybyłym z kosmosu. Czas zdrajców kończy się bardzo szybko.
W zaufanym gronie układaliśmy już setki planów. Na początku chcieliśmy użyć siły, wkroczyć do pałacu i obalić władcę. Zbyt świeża wtedy w naszych głowach była historia: czasy królów, puczów i wystąpień, a także zamachów terrorystycznych.
Nowy, nieludzki monarcha wymagał zastosowania nowych metod.
Niestety żadna opcja nie wydawała się tak dobra, by wprowadzić ją w życie. Po tysiącach lat niewoli uchwyciliśmy się więc zupełnie innowacyjnej metody, którą zaproponował nasz odrobinę szalony, ale zupełnie nietuzinkowy konstruktor. Gdy pewnej dusznej nocy wygłosił swój pomysł, wszyscy zamarliśmy.
Idea wydawała się nieskomplikowana, ale napawała nas nadzieją na jej powodzenie. Trzeba skonstruować maszynę do przenoszenia rzeczy w czasie i przestrzeni, a potem ostrzec ludzi np. z 2014 roku, czyli czasów dostatecznie odległych, by zapobiec katastrofie.
Pracowaliśmy nad projektem przez szereg nocy, za dnia udając przykładnych obywateli państwa Nowego Ładu. Pomysł, który zrodził się w naszym głowach wymagał dużego zaangażowania oraz różnorodnych materiałów. A ciężko było je zdobyć nie wzbudzając przy tym podejrzeń czujnych strażników Porządku. Jednak wyróżniała nas nadzwyczajna inteligencja i rzadko spotykany spryt. Czego w końcu nie robi się dla sprawy, która jest na tyle ważna, że zależy od niej życie? I to nie tylko nasze. Chcieliśmy ocalić przecież każdego pozostałego przy życiu człowieka.
Kiedy maszyna została już zbudowana, wyglądała bardzo niepozornie. Nikt nie powiedział tego głośno, ale mało kto wierzył, że to małe pudełko z licznymi pokrętłami i guzikami ma nas uratować,
a nawet odmienić losy całego świata. Ostatnie, czego było nam potrzeba to energia do uruchomienia ustrojstwa. Tutaj sprawa była dość prosta. W państwie Kantingama nie brakowało na pewno najlepszego paliwa na świecie, mianowicie magii.
Coś co zawsze uznawaliśmy za niebezpieczne i nieprzyjazne dla człowieka, nagle okazało się czymś niezbędnym. Przekonaliśmy się, że dążąc do celu każdy środek jest dobry i święty.
Kiedy nadeszła ta ostateczna chwila niedowiarkowie otworzyli usta ze zdumienia, a ja sam miałem łzy w oczach. Moment, na który czekałem przez całe swoje życie w Nowym Ładzie. Coś co zawsze było moim marzeniem i czymś zdawałoby się nieosiągalnym , teraz było w zasięgu ręki, zaczynało przybierać realne kształty. Nasz plan i wysiłki przyniosły zamierzone efekty, uratujemy ludzkość.
Tak. To właśnie moje notatki, które czytasz są świadectwem tego, co będzie działo się na Ziemi w przyszłości. Doceń je, bo ich przeniesienie i stworzenie było okupione ogromnym wysiłkiem maszyn, które kiedyś były ludźmi . Naszym wysiłkiem.
Ponieważ to ty zostałeś wybrany, by uratować ludzkość musisz działaś. Przede wszystkim dobrze zapoznaj się z wrogiem, który zaatakuje. Szukaj jego śladów w otaczającym Cię świecie, oglądaj prorocze filmy, ale tylko te dobre. Postaraj się zmienić. Najpierw siebie. Potem ludzi w twoim otoczeniu. Poszerzaj grono tych, których ostrzegasz. To od ciebie zależy to, czy Ziemia przetrwa jako wolna planeta, a ludzie będą na niej wolni i niezależni.
Kantingam nie może nad nami panować.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Dziedzictwo światła
Gargulce to bardzo ciekawy temat, który jednak o dziwo niezbyt często pojawia się w literaturze, a już z pewnością nie wysuwa się na pierwszy plan. Najczęściej w tą dziedzinę legend zagłębiają się pisarze niemieccy, tak jak zrobiła to w pobocznym wątku swojej "Trylogii Czasu" Kerstin Gier. Gesa Schwartz natomiast w dobrym stylu i z doskonałym pomysłem dała tym mitycznym stworzeniom w swojej powieści główną rolę.
Od czasu wydarzeń z pierwszego tomu minął już rok. Mia posiada dar widzenia, dzięki któremu poznaje pełen magii, tajemniczy Innoświat. Żyją w nim przeróżne stworzenia, które od wieków strzegą losów świata. Serafin, którego pokonali Grim i Mia okazuje się nie być jednak najgorszym zagrożeniem, jakiego mogliby się spodziewać. Czy uda im się zwyciężyć prastarą, śmiertelnie niebezpieczną magię?
Akcja powieści toczy się wartko, a jej zwroty niejednokrotne zaskakują. Fabuła jest rozbudowana i czarująca, choć niektóre jej wydarzenia bywają brutalne i groteskowe. Innoświat jest po prostu magiczny, bo innymi słowami nie sposób tego ująć. Dodatkowo powieść, choć naprawdę sporej objętości, czyta się rewelacyjnie szybko i bez najkrótszej chwili znudzenia.
Bohaterowie serii są żywi i pełni barw. Wraz z nimi można śmiać się i płakać. Momentami czytelnik ma wrażenie, że stoi tuż obok nich. Zdecydowanie zaliczyć ich można do mocnych stron tej powieści. Posiadają swoje rozterki i smutki oraz wiele odcieni szarości. Należą do gatunku takich postaci obok których z pewnością nie można przejść obojętnie. W wypadku "Dziedzictwa Światła" dotyczy to zarówno bohaterów pierwszo jak i drugoplanowych, co jest bardzo miłym akcentem, którego brakuje w wielu, całkiem dobrych powieściach.
Magia świata przedstawionego zaskakuje. Jest on porównywalny do kreacji prezentowanych przez Brandona Mulla czy Neila Gaimana. Oczywiście różni się od nich na swój sposób (pisarka korzysta ze źródeł, jednocześnie malując swój własny obraz), ale trzyma tak samo wysoki poziom. Ta kraina żyje własnym życiem i niczego jej nie brakuje. Gesa Schwartz stworzyła piękną, ale jednocześnie okrutną baśń dorównującą tym spod pióra Braci Grimm czy Hansa Christiana Andersena.
"Dziedzictwo Światła" to doskonała kontynuacja "Pieczęci ognia". Książka jest baśniowa, fantastyczna i pełna barw. To prawdziwa uczta wyobraźni, przy której nie sposób się nudzić. Jeżeli miałabym przedstawić idealny przykład tego, jak uważam, że powinna wyglądać literatura młodzieżowa, to zaprezentowałabym właśnie tą powieść. Polecam, bez najmniejszych zastrzeżeń! Naprawdę warto!
Styczeń w JPF'ie
W styczniu ze strony wydawnictwa JPF nie czekają nas żadne mangowe nowości, pojawi się jednak kilka kontynuacji bardzo znanych i popularnych serii, takich jak Naruto czy Bleach.
Ronald Opałka - Wewnętrzne zagrożenie
Spojrzałem na swoje stare, naznaczone już licznymi znakami czasu, dłonie. Starcze plamy, które nie raz starałem się ukryć w długich rękawach mojej szaty, były teraz aż nazbyt widoczne. Starość wreszcie mnie dopadła. Kogo ja oszukuję? Starość dopadła mnie już dawno temu. Organizm często odmawiał posłuszeństwa, ale gdzieś głęboko we wnętrzu umysłu, nadal czułem się młodo. Jednak młodość wcale nie kojarzyła mi się dobrze. Minęło już prawie pół wieku odkąd zginął mistrz Szu i niewiele mniej od momentu, w którym moja wiara w słuszność własnych decyzji legła w gruzach. Sens mojego życia, wielka miłość której oddawałem się bez ustanku, dokonała wielkich zniszczeń i niemal zakończyła życie w całym królestwie. Pamiętam doskonale, jak wdzierała się przez mury zamku króla Verso II Spokojnego. Ogień trawił wszystko co spotykał na swej drodze. Ludzie umierali w ogromnym bólu, a ich krzyki było słychać daleko w sąsiednich królestwach. Cierpienie, strach i wszechobecna śmierć odbiła swe piętno na wszystkich, którzy mieli to szczęście, aby przeżyć kolejne lata. Na wszystkich bez wyjątku, a zwłaszcza na mnie.
Nie pamiętam już zbyt dobrze, jak to wszystko się zaczęło. Było popołudnie. Dzień był nadzwyczaj pogodny jak na tę porę roku. To właśnie wtedy mój mistrz, uczony Szu, zwołał Radę Najwyższych. Jak na prawie stu letniego starca, był tego dnia niezmiernie podekscytowany i pełen wigoru. Gdy kolegium się zebrało, przedstawił swoje odkrycie. W księgach biblioteki odnalazł stare zapiski z okresu pierwszych uczonych ludu Sachedinów, zwanych potocznie Pierwszymi. Z historii wiadomo było tylko tyle, że byli to ludzie o spokojnym usposobieniu, którzy ponad wszystko czcili życiodajne moce natury. Opisali w swych księgach sposoby kontaktu z energią życia i jej związek z czymś, co nazwali kwartetem żywiołów. Uczony Szu nie rozumiał sensu odnalezionych zapisków. Uznał jednak za stosowne, poddać pod głosowanie konieczność podjęcia natychmiastowych działań, mających na celu rozszyfrowanie przekazu Pierwszych. Rada nie wyraziła zgody na tę propozycję i zakazała Szu dalszego zgłębiania tego tematu. Ponadto poproszono mojego mistrza, by ten natychmiast oddał zapiski. Stary Szu często chodził własnymi ścieżkami, był z tego znany w całym królestwie. Jeszcze tego samego dnia opowiedział mi o swym odkryciu. Prawdopodobnie nie zrobił tego bez przyczyny, zdając sobie sprawę, że zapali to we mnie płomień zainteresowania. Udałem się do biblioteki zaraz po naszej rozmowie, jednak księgi, o której wspominał Szu, nie udało mi się znaleźć. Wróciłem do klasztoru poirytowany. Widząc mój gniew, Szu wręczył mi kilka kartek. Nie musiał mi nic mówić, doskonale wiedziałem co to jest. Mój mistrz przeczuwając problemy, przepisał zapiski Sachedinów na nowe pergaminy. Pamiętam, że siedziałem nad nimi całą noc, starając się zrozumieć, co autorzy mieli na myśli. Bezskutecznie. Następnego dnia udałem się ponownie do biblioteki. Tam spędziłem kilka kolejnych dni w poszukiwaniu informacji o Pierwszych. Ku mojemu zdziwieniu ksiąg było zaskakująco dużo, ale żadna nie zdawała się być pomocna. Wreszcie gdy straciłem już prawie całą nadzieje, odnalazłem kilka interesujących wersów. Była to krótka modlitwa do natury z wyraźnymi błędami w pisowni. Spisałem ją na oddzielny pergamin i opuściłem dwupiętrowy gmach biblioteki. Kątem oka spojrzałem na monument króla Ceryliana I Mądrego, fundatora tej skarbnicy wiedzy, przedstawiający starszego jegomościa z książką w jednej i piórem w drugiej dłoni. Minąwszy aleję posągów udałem się wprost do klasztoru. Wszedłem południową bramą i ruszyłem do komnat Szu. Mistrz leżał na swej pryczy bez ruchu. Podszedłem do niego, jednak on zupełnie nie reagował na moją obecność. To uczucie, które trafiło mnie tak nagle jak piorun, to chyba nie był strach. Raczej niepokój na myśl o tym, że Szu mógłby odejść na zawsze z mojego życie pozostawiając mnie bez wsparcia i rady. Gdy przyłożyłem rękę w okolicy jego nosa i ust, byłem już prawie pewien, że moje obawy okazały się w pełni uzasadnione. Nie oddychał. Poczułem nagłą suchość w ustach. Niewiele myśląc opuściłem izbę mojego mistrza i szybkim krokiem udałem się do swojego pokoju. Po drodze minąłem uczonego Freja, który odprowadził mnie wzrokiem. Mimo mojego niecodziennego zachowania, nie zatrzymał mnie i pozwolił odejść. Dotarłszy do swojej komnaty, zabrałem z niej zwoje i komplet ubrań. Następnie udałem się do kuchni, skąd wziąłem kilka kromek chleba i kawałek koziego sera. Tak wyposażony opuściłem klasztor w chwili, gdy rozległy się dzwony. Już wtedy wiedziałem, że to wszystko nie mogło być dziełem przypadku. Szu był wprawdzie stary, ale nadal był okazem zdrowia i nie mógł umrzeć bez konkretnej przyczyny. Nie ulegało wątpliwości, że pośrednim powodem zgonu były odnalezione zapiski, a skoro tak to każdemu kto miał z nimi styczność zagrażało niebezpieczeństwo. Kolejne dni spędziłem ukrywając się w królewskich ogrodach. Duża przestrzeń, pełna bujnej roślinności, rozmaitych ścieżek i co najważniejsze zarośniętych ruin budynków, które w czasie swej świetności stanowiły integralny element znajdującego się nieopodal zamku. Im bliżej ognia, tym mniej parzy. To był tok mojego rozumowania i nie pomyliłem się. Od momentu, gdy ogrody stały się moim schronieniem, tylko raz miałem okazję zobaczyć większą ilość strażników przeczesujących okolice. Nie było nic trudnego w ukrywaniu się na tak dużej przestrzeni, ale ten stan rzeczy, nie mógł trwać wiecznie. Głodowałem, a i z czystą wodą bywało różnie. Długo myślałem gdzie poszukać pomocy. Dokąd się udać? To pytanie zadawałem sobie wiele razy. Ostatecznie schronienie znalazłem w żeńskim klasztorze na obrzeżach miasta, który służył w królestwie za jedyny szpital dla chorych. Siostry zakonne przyjęły mnie bardzo chętnie i przydzieliły niewielki pokój usytuowany w okolicy kapliczki bogini Verry, miłosiernej opiekunki naszego królestwa. Spędziłem tam kilka dni, prawie nie wychodząc z komnaty. Rozważałem znaczenie błędów modlitwy do natury. Spisałem dokładnie wszystkie litery, które się nie zgadzały i potrafiłem patrzeć na nie godzinami szukając w nich ukrytego sensu. Spokój nie trwał zbyt długo. Pewnego wieczoru do pokoju weszła przełożona zakonu, starsza kobieta o szczupłej budowie ciała i siwiejących włosach. Poprosiła mnie bym jak najszybciej opuścił mury szpitala, gdyż na jego terenie pojawiło się wojsko, wypytujące o nieznajomych na terenie klasztoru. Siostry rozpoczęły oprowadzanie żołnierzy od sali z chorymi, co dawało potrzebny czas na ucieczkę. Przełożona wręczyła mi worek z jedzeniem i poprowadziła do niewielkiego wyjścia we wschodniej wieży. Pamiętam, że przejście było tak ciasne, iż ledwo się w nim zmieściłem. Wcześniej podziękowałem za gościnę i zapewniłem, że nigdy nie zrobiłem nic złego, a już na pewno nie to, o co miałem być w przyszłości posądzony. Kolejne lata spędziłem w ukryciu, głównie w lesie. Kontakt z naturą działał kojąco i ostatecznie pomógł w rozwikłaniu sekretu Pierwszych. Jak udało mi się znaleźć rozwiązanie? Ono było ze mną cały ten czas. Modlitwa, błędnie wskazane litery i ich odpowiedniki w alfabecie Pierwszych oraz dziwne wzory z opisami namalowane na pergaminach, które odnalazł świętej pamięci Szu. Sachedini wielbili naturę ponad wszystko, to wiedziałem już od początku. Każdy z żywiołów, poprzez odpowiednią modlitwę i gesty, stawał się posłuszny ich woli. Nie wszyscy ludzie mogli tę moc kontrolować. Karą dla słabych, którzy odważyli się prosić siły natury o pomoc, była śmierć. Przynajmniej ja tak zinterpretowałem sformułowanie „utrata duszy". Nie miałem innego wyboru, jak wypróbować pierwszą lepszą modlitwę. Cóż miałem do stracenia? Absolutnie nic. Moje życie nie było warte nawet garści piasku. Byłem uciekinierem, banitą. Każde pojawienie się w mieście, mogło skończyć się dla mnie śmiercią z rąk żołnierzy, bądź pojmaniem i osądzeniem przez największych mędrców królestwa. Przez tą samą kapitułę, która najprawdopodobniej skazała mojego mistrza na śmierć i to tylko dlatego, że odkrył coś, co w ich mniemaniu miało pozostać ukryte.
Za pierwszym razem modlitwa trwała bardzo długo. Powtarzałem te same wersy raz po raz. Często bez skutku. Z czasem jednak wystarczało wyszeptać prośbę tylko jeden raz. Jaki był efekt? To zależy. Raz na niebie pojawiały się chmury, których zwieńczeniem był deszcz, czasem z rąk wyskakiwały radośnie tańczące ogniki, rozpalające ognisko. Długie lata zajęła mi nauka kontroli kwartetu żywiołów, bądź jak kto woli sił ognia, powietrza, wody i ziemi. Natura stała się moim sojusznikiem, moją miłością i jedyną towarzyszką życia. Wszystko co dobre, w końcu musi się skończyć. Tak często mawiał Szu. Właśnie tak było w moim przypadku. Pewnego dnia odnalazł mnie królewski patrol. Widząc moje zabrudzone ubranie, rozwichrzone włosy i zgarbioną budowę ciała, postanowili mnie prewencyjnie aresztować. Moja obecność w lesie wydała im się podejrzana. Już wtedy zapragnąłem zaprezentować im swoje możliwości i może gdybym to zrobił, nie doszłoby do największego nieszczęścia w historii królestwa. Zamiast tego oddano mnie pod straż gwardzistów i wypytano kim jestem. Nie chcąc udzielać odpowiedzi, postanowiono postawić mnie przed obliczem Rady Najwyższych. Wcześniej kazano mi się umyć i doprowadzić do właściwej kondycji, tak bym swym wyglądem nie obraził czcigodnej kapituły. Rada zebrała się bardzo szybko. Z poprzedniego składu pozostało już tylko dwóch z pięciu mędrców. Starszy Quin z wschodniej części królestwa i Krygon z północy. W składzie kapituły, ku mojego ogromnemu zdziwieniu, zasiadał także uczony Frej. Na jego twarzy pojawiło się kilka zmarszczek, do tego wyraźnie przytył, jednak nie miałem wątpliwości, że to właśnie on. Jak to się stało, że znalazł się w tym wybitnym gronie? Dla mnie było to więcej niż oczywiste. Po krótkiej chwili zaczęło się przesłuchanie. Na każde pytanie starałem się odpowiadać milczeniem. Czasami tylko kiwałem głową potwierdzając coś lub zaprzeczając. W końcu przemówił Frej. Poznał mnie, oskarżył o zabójstwo mistrza Szu i nakazał czym prędzej stracić. Mimo protestu dwóch, zupełnie mi nieznanych członków kapituły, przewodniczący Quin i Krygon przychylili się do wniosku Freja. Zostałem zaciągnięty na plac przed zamkiem. Zebrał się spory tłum, który żądny wrażeń, wykrzykiwał pod moim imieniem bzdurne oskarżenie, domagając się jednocześnie mojej śmierci. Na wieży zamku pojawił się nawet sam król Verso, za czasów panowania którego, była to prawdopodobnie pierwsza tego typu ceremonia, o ile tak to można nazwać. Wkrótce pojawił się kat z wielkim toporem. Nie mogłem czekać dłużej, poprosiłem o pomoc moce natury. Węzły opętujące moje nadgarstki zostały spopielone przez niewielkie ogniki. Zaskoczeni żołnierze odskoczyli ode mnie na odległość kilku kroków. Tłum ucichł. Poprosiłem o pomoc żywioł wiatru i rozpocząłem przemowę, której słowa zgodnie z moją prośba, były słyszalne nawet przez króla w odległej wieży jego zamku. Wyjaśniłem, że nie jestem odpowiedzialny za śmierć Szu, a oskarżona powinna być Rada Najwyższych, która wystraszyła się mocy Pierwszych i dokonała zamachu na życie mojego mistrza. Opowiedziałem całą swój historię od początku do końca. Później odezwał się przewodniczący Quin. Potwierdził, że w tym czasie kapituła była przeciwna odkrywaniu tajemnicy Sachedinów i podjęła odpowiednie środki, aby sekrety Pierwszych nigdy nie zostały wyjawione. Dodał, że początkowo wcale nie chciano mnie zabić, z czasem jednak wszystko uległo zmianie. W jego opinii skoro posiadłem wiedzę Sachedinów, zasługiwałem na śmierć, bo stanowiłem zagrożenie dla przyszłości królestwa. Po tych słowach moje wzburzenie osiągnęło swoje granice. Tego co się stało później wolałbym na zawsze wymazać z pamięci. Tłum ludzi, jakby wykonując polecenie Quina, ruszył na mnie z pięściami. To samo uczynili liczni, zebrani na placu żołnierze. Gniew zmącił mi umysł do tego stopnia, że przeinaczyłem słowa modlitwy. Niebo spowiły ciemne chmury. Rozszalała się burza z piorunami, których elektryczne języki porywały raz po raz kolejnych mieszkańców miasta. Wraz z chmurami pojawił się silny wiatr, który utrudniał zebranym ucieczkę. W tym samym czasie zatrzęsła się ziemia. Podłoże zaczęło rozstępować się w zastraszająco szybkim tempie.. Ludzie wpadali do wielkich dziur, ginąc w otchłani matki ziemi. Najgorsze nastąpiło na koniec. Z moich rąk poczęły wylatywać płomienie, które z pomocą wiatru rozniosły się na wszystkie strony. Ogień przeskakiwał z osoby na osobę, paląc ciała do kości. Pamiętam tylko, że modliłem się cały czas i nie mogłem przestać. Docierały do mnie jedynie krzyki i odgłosy otoczenia. Ludzie cierpieli potworne męki. Budynki łamały się jak domki z kart, mury kruszyły jakby były z gliny. Do moich nozdrzy powoli dostawał się smród płonących ciał. Miałem ochotę zwymiotować, ale nie kontrolowałem do końca swojego organizmu. Nie miałem siły by zapanować nad tym, co się ze mną działo, do momentu gdy nie usłyszałem słów Freja. Krzyczał, że to on zabił Szu i teraz zabije mnie. Mój umysł ponownie zaczął funkcjonować. Odzyskałem władzę nad ciałem i obróciłem się w stronę napastnika. Ubranie Freja już płonęło, jednak on resztką sił biegł w moim kierunku z nożem w ręku. Skierowałem swoje dłonie w jego stronę. Ogień zajął całą jego postać. Poszczególne fragmenty ciała odpadały od siebie jeden po drugim. Poczułem przerażające uczucie satysfakcji i radości w obliczu tej potworności, którą zgotowałem wszystkim mieszkańcom. Po kilku chwilach opanowałem się już do końca i przerwałem modlitwę. Moim oczom ukazało się pogorzelisko. Z zamku króla Verso, pozostała jedynie część północnej wieży z przyległymi doń komnatami. Znajdujący się obok budynek Rady Najwyższych był doszczętnie zniszczony, tak jak i większość budynków zwykłych mieszkańców miasta. Dookoła mnie leżało mnóstwo porozrzucanych zwłok. Nie mogłem patrzeć na ten okropny widok. Gdzieś w oddali usłyszałem jęki. Pobiegłem czym prędzej w tamtą stronę. Młoda kobieta tarzała się po ziemi starając zgasić ogień. Wtedy po raz ostatni poprosiłem naturę o pomoc. Posłuchała. Z nieba spadł delikatny deszcz, który dogasił wszelki ogień. Kobieta spojrzała na mnie z politowaniem. Stałem tak nad nią do momentu, gdy usłyszałem odgłos walącego się muru chroniącego miasto. Właśnie wtedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z tego co zrobiłem. Moc którą posiadłem, stała się zabójcza dla otoczenia. Dlatego obiecałem sobie już nigdy w przyszłości jej nie użyć, wszelkie zapiski spalić, tak aby już nigdy nikt do nich nie dotarł. Żyjąc samotnie na skraju królestwa, starałem się zapomnieć wszelkich modlitw do natury. Gdzieś w moim wnętrzu, coś buntowało się przeciwko takiemu rozwiązaniu. Nie chciało, abym zapomniał. Tak minęło kolejne ćwierć wieku a ja, po raz kolejny w życiu, stanąłem przed poważnym wyborem.
***
Spojrzałem na słońce, którego promienie ogrzewały moje stare ciało. Wiatr delikatnie muskał skórę na twarzy. Dzień był pogodny, tak samo jak wiele dziesiątek lat temu, gdy to wszystko się zaczęło. Westchnąłem głośno. Przede mną stała garstka żołnierzy, którzy chcieli mnie unicestwić. Część z nich prawdopodobnie zapamiętała twarz największego wroga królestwa. Obwołano mnie czarnoksiężnikiem i nakazano unicestwić za wszelką cenę.
- Giń! – wrzasnął jeden z żołnierzy kierując miecz w moją stronę.
Żyłem długo, dość długo by móc nacieszyć się życiem, o ile w moim przypadku w ogóle można tak powiedzieć. Moja śmierć przyniosłaby ludziom spokój i ukojenie. Jednak czy ja sam byłem na nią gotów? Czy nadszedł już mój czas? Wiedziałem, że nic nie zmyje ciążących na mnie win. Nic. Zerknąłem gdzieś głęboko do swej duszy, w jej najdalsze i najmroczniejsze zakamarki. Tam ujrzałem odpowiedź. Nie wiem czy była ona tą jedyną właściwą, ale stało się. Słowa płynęły same. Niezbędne ruchy rąk, choć wykonane niezdarnie, dały spodziewany efekt. Niebo pociemniało, chmury przysłoniły blask słońca, a chłodny wiatr począł oplatać żołnierzy. Próbowali stawiać opór. Bezskutecznie. Silny podmuch unosił jednego po drugim, wyrzucając gdzieś daleko w głąb lasu. Gdy było już po wszystkim, odszedłem powoli w stronę sąsiedniego królestwa. Być może tam, w obcej krainie, odnajdę wreszcie pełen spokój na ostatnie lata mego życia.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Premiera: "Dragon Age Inkwizycja"
Dragon Age™: Inkwizycja to klasyczna gra RPG oferująca otwarty i tętniący życiem świat. Znajdziecie tu także ciekawą fabułę, intrygujących bohaterów i szerokie możliwości personalizacji - wszystko to podane w doskonałej, polskiej wersji językowej (napisy). Premiera 20 listopada 2014 r.